Mefistofeliks - MOK Legionowo

Transkrypt

Mefistofeliks - MOK Legionowo
Mefistofeliks
Hobbit, któremu powierzono czarodziejski pierścień, był tropiony przez szkaradnego Golluma,
czyhającego na okazję do rabunku. Gollum, najdoskonalsze wcielenie Mefistofelesa, tego
wysłannika piekieł, któremu Goethe wkłada w usta: „Chcę zła, a stwarzam dobro” – czy coś w tym
rodzaju.
Czytelnik sprzyja hobbitowi i byłby rad, gdyby malcowi udało się umknąć i zatrzeć za sobą
ślady. Czytelnik nie zdaje sobie sprawy, że ten Gollum może się bardzo przydać i byłoby źle, gdyby
zgubił trop.
Wędrowcy stają u stóp góry, jedynego miejsca, gdzie niebezpieczny pierścień można
zniszczyć. Wchodzą do pieczary i przyciągani odblaskiem ognia posuwają się w głąb – hobbit i
czający się za jego plecami stwór. Skok – i pierścień jest już w rękach Golluma, razem z
odgryzionym palcem.
Czemu tak to sobie umyśliłeś, mister Tolkien? Czy pierścień nie mógłby być po prostu zdarty z
palca, trzeba go było odgryzać i czynić kaleką sympatycznego niziołka?
My wiemy, do czego to było panu potrzebne, domyślamy się pańskich intencji. Rzecz w tym,
abyśmy, czytelnicy, nie musieli współczuć Gollumowi, który za chwilę straci życie. Bo to
podskakiwanie z uciechy na skraju czeluści musiało się źle skończyć; wielbiciel pierścienia stracił
równowagę i runął ze swoim skarbem w płomienie – a o to właśnie chodziło! Zaś czytelnik daleki
jest od współczucia. Kąsasz, gadzie? Dobrze ci tak!
Schemat jeszcze raz został wypełniony: Mefisto w dążeniu do zła mimo woli sprawił coś
dobrego. Szkoda odgryzionego palca, ale w gruncie rzeczy nie mogło się to wszystko ułożyć lepiej
niż się ułożyło.
Kolejnym Mefistofelesowym wcieleniem, jakie mi przychodzi na myśl, jest baron Geigern z
powieści Vicki Baum Ludzie w hotelu.
Baron próbował okraść dwoje hotelowych gości, tancerkę i schorowanego urzędnika. W
rezultacie uszczęśliwił zarówno ją, jak i jego.
Mając chrapkę na naszyjnik z pereł włamał się do apartamentu tancerki. Zdybany udał
zakochanego, takiego amanta, co gnany miłosną tęsknotą zakrada się przez balkon do sypialni
ubóstwianej kobiety. Był przystojniakiem, toteż posiadaczka pereł chętnie mu uwierzyła. Skok na
kosztowny przedmiot zakończył się skokiem do łóżka. Starzejąca się primabalerina, nie straciwszy
pereł, została obdarzona pieszczotami i uszczęśliwiona.
Pierwotnym zamiarem mefistofelicznego barona było zło, a wynikło z tego dobro – wszystko
zgodnie z Faustem i zawartą tam formułą.
Jeśli teraz z Berlina przeniesiemy się do Paryża, niewiele się w tej przeprowadzce zmieni, tłem
wydarzeń będzie tak samo wielki hotel i w grę tak samo będą wchodziły precjoza.
Przyjęty w poczet służby hotelowej Feliks Krull udał się do pustej o tej południowej porze
sypialni, by zostawić tam swój kuferek. Zachciało mu się popatrzeć na zwędzone przez siebie
klejnoty. Sypialnia jednak nie była całkiem pusta; na jednej z górnych prycz leżał hotelowy
posługacz, który z powodu grypy musiał pozostać w betach. Nie dostrzeżony przez Feliksa, widział
jak na dłoni owo lustrowanie pierścieni, bransolet i naszyjników.
Nad głową złodziejaszka ozwał się głos łagodny, lecz wprawiający słuchacza w popłoch:
– Ładne tam masz graciki.
Krull poczuł się zdemaskowany i skłonny był przeklinać swojego pecha. Posługacz miał go w
ręku i żeby nie mieć do czynienia z policją, trzeba było się z nim podzielić łupem. Mimo wszystko
Krull nie musiał uważać się za pechowca, przeciwnie, mógł wciąż swe imię Feliks uważać za
nomen omen, ponieważ od posługacza dostał adres pasera. Próba samodzielnego opylenia trefnego
towaru niewątpliwie zakończyłaby się wpadką, kryminałem. A więc? Nie ma złego, co by na
dobre?...
Zachodzi jednak istotna różnica między dwoma pierwszymi przypadkami a tym ostatnim. Tutaj
nie można powiedzieć, aby z interwencji mefistofelicznego posługacza wynikło mimowolne dobro.
Skradziona biżuteria została z powodzeniem sprzedana, a forsa trafiła do kieszeni dwóch nicponi,
obu „z piekła rodem”.
Opisaną przez Tomasza Manna w jego ostatniej powieści przygodę hochsztaplera Feliksa
Krulla skwitujmy zatem sentencją nieco zmodyfikowaną: nie ma tego złego, co by na jeszcze
gorsze nie wyszło.