Koncert, koncert jesienny
Transkrypt
Koncert, koncert jesienny
Koncert, koncert jesienny... ...powiedział Redaktor Naczelny, a ja nie pozostałem obojętny na Jego propozycję i w niedzielny wieczór, 28 października, stawiłem się pod Hybrydami, gdzie mieli wystąpić dwaj artyści: Marcin Styczeń wraz z grupą Forte oraz Robert Kasprzycki. O ile nazwisko drugiego z wykonawców znałem dosyć dobrze (dobra płyta i wielki przebój "Niebo do wynajęcia"), o tyle wiedzę o Marcinie Styczniu czerpałem jedynie z jego oficjalnej strony internetowej (www.marcinstyczen.art.pl). Muszę przyznać, że zamieszczona tam lista zdobytych przez niego nagród (m.in. na prestiżowych festiwalach "YAPA", "Łykend", Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie) niemal prowokowała do osobistego przekonania się o wartości tej wielokrotnie nagradzanej muzyki. Koncert w Hybrydach pokazał wyraźnie, że na Stycznia trzeba zwrócić większą uwagę i że warto śledzić jego poczynania. "Kraina Łagodności"- pomyślałem po wysłuchaniu pierwszej piosenki Marcina Stycznia, jednak kolejne utwory uzmysłowiły mi, że przy początkowym stwierdzeniu należy postawić wyraźne "ale...". Za jednej strony bowiem w muzyce Stycznia jest wszystko to, do czego przyzwyczaiło nas na przykład Stare Dobre Małżeństwo (odzywające się wyraźnie w sposobie interpretowania tekstu i konstruowania linii melodycznych), Wolna Grupa Bukowina (gitarowe harmonie), Jerzy Filar czy Raz, Dwa, Trzy. Nie odbiegają od tej poetyki także teksty i wiersze śpiewne przez Marcina Stycznia (obok własnych także autorstwa m.in. Barbary Jurgi, Anny Świątkowskiej, czy Kamila Gutowskiego). Jednocześnie jednak, obok wymienionych elementów, jest w tych piosenkach bardzo duża dawka swingowego pulsu, najczęściej obcego "Krainie Łagodności", a który nadaje muzyce Stycznia specyficzny, lekko knajpiany charakter. Dzięki niemu, a także dzięki częstym i udanym wycieczkom w stronę bluesa czy jazzowego mainstreamu o wiele bliżej było momentami Marcinowi do Toma Waitsa, Nicka Cave'a czy Mariusza Lubomskiego niż do autorów "Majstra Biedy". Trzeba od razu podkreślić, że duża w tym zasługa zespołu Forte: miotełki perkusisty (np. "Względność"), mało schematyczne walkingi basisty, a nade wszystko świetne improwizacje Moniki Turlejskiej (np. w otwierającym koncert utworze "Głośniej"). Tej znakomitej skrzypaczce należą się zresztą osobne słowa uznania, bowiem dawno nie słyszałem tak ciekawych - i doskonale zagranych - dźwięków. Generalnie cały zespół grał - co nie jest takie oczywiste - pewnie, równo i nie dał się przyłapać na żadnej wpadce (jedyny zarzut kieruję do perkusisty: czasami muzyka aż prosiła o mocniejsze uderzenie, o przejście, o mniej schematyczne akcentowanie: że to wychodzi pokazały ostatnie utwory!). Krótko mówiąc, zamknięcie Marcina Stycznia w "Kranie Łagodności" byłoby dla warszawskiego artysty rzeczą krzywdzącą (choć trzeba też przyznać, że do tego nurtu mu najbliżej). Największe wrażenie - nie tylko na mnie - wywarł jednak Styczeń dwiema kończącymi zasadniczą część koncertu piosenkami, w których dał się poznać jako śpiewający aktor. "Blues o kobietach" i "Piosenka o księżniczkach" - świetne interpretacje wsparte doskonale zaaranżowaną muzyką pokazały najmocniejszą stronę Marcina Stycznia. I to oblicze artysty było najbardziej wyraźne i oryginalne.(Dołóżmy jednak w nawiasie,na zakończenie ,łyżeczkę dziegciu: mam wrażenie, że piosenka "Śmierć wtóra" do słów Leśmiana jednak nazbyt przypomina "Włosy" Elektrycznych Gitar.) O ile Marcin Styczeń wyłamuje się - podkreślmy: z powodzeniem! - z pułapek "Krainy Łagodności", o tyle Robert Kasprzycki chyba nawet tam nie zagląda. Co ciekawe, nie można odnieść tego wrażenia słuchając jego jedynej (skądinąd: dlaczego?) płyty, która jest bardzo miękka i delikatna. Dopiero koncert pokazuje prawdziwe oblicze Kasprzyckiego. Na żywo muzyka autora "Nieba do wynajęcia" krąży wokół akustycznego rocka, by przywołać Boba Dylana, Led Zeppelin - a nawet Rolling Stonesów. Jest to głównie zasługa towarzyszących Robertowi muzyków, którym bliskie jest chyba rozimprowizowane granie bluesowe. Oczywiście trzeba powiedzieć jasno: Robert Kasprzycki śpiewa bardzo poetyckie teksty bardzo nierockową manierą, co zdecydowanie łagodzi mocne brzmienie zespołu. W sumie całość stanowi - jeśli dodać jeszcze charakterystyczne brzmienia puzonu i akordeonu - bardzo ciekawą mieszankę. Sam Kasprzycki jest natomiast niezwykłą osobowością sceniczną. Dawno nie słyszałem tylu błyskotliwych żartów, inteligentnych i zabawnych komentarzy z dużą dawką autoironii. Swoistym muzycznym symbolem charakteru tych zagajeń mogą być przeróbki "Smells like teen spirit" Nirvany (tu jako "Pan Tadeusz") czy własnego utworu "Tylko Ty i ja" (wersja country, góralska i - jako naturalna konsekwencja - w stylu "czikago"!). Podczas godzinnego występu Kasprzycki zagrał prawie cały materiał z "Nieba do wynajęcia" z utworem tytułowym, a także z przebojami "Mam wszystko, jestem niczym" i "Ja nie śpię, ja śnię" na czele, zagrał też kilka nowych utworów (m.in. świetny, prawie artrockowy "Kaj i Gerda"). Tak, tak panie Redaktorze, koncert jesienny. Chyba nie przesadzę - wschodząca gwiazda polskiej sceny poetyckiej, o której pewnie jeszcze będzie głośno i gwiazda niesłusznie wyblakła (od wydania "Nieba do wynajęcia" mija już bodaj piąty rok) pokazująca zaskakująco żywe oblicze. To był naprawdę dobry koncert. Mariusz Gradowski