wspomnienie p. Anny Błaś
Transkrypt
wspomnienie p. Anny Błaś
Anna Błaś Wszystko było tak niedawno, choć minęło wiele lat… (wspomnienia z lat szkolnych 1967 - 1975) Prawie 50 lat temu rozpoczęła się moja przygoda ze szkołą. W historii dziejów to ułamek czasu, ale dla pojedynczego człowieka to jednak bardzo dużo, czasem całe życie. Pamiętam, jak we wrześniu 1967 roku z mocno bijącym sercem, w białej bluzeczce i granatowej plisowanej spódniczce, z białymi kokardami w warkoczach przekraczałam próg szkoły. Czułam się raźniej, bo była ze mną kuzynka Marta, z którą mieszkałam w jednym domu, i oczywiście mama. Nasza wychowawczyni, pani Lucyna Mossoń, dużo od nas wymagała, pilnowała, aby literki stały równiutko w rządku. Ozdabiałam zeszyt, tak jak inni moi rówieśnicy, kolorowymi szlaczkami, bo to się pani bardzo podobało i była szansa dostać piątkę. Nie mogłam natomiast zapamiętać kilku wyników tabliczki mnożenia. Moja mama przepytywała mnie wieczorami. Któregoś razu wpadłam na pomysł, aby przyświecać sobie wyniki latarką pod pościelą i pochwalić się wiedzą. No ale cóż, w szkole nie było to możliwe i trzeba było się przyłożyć; udało się i byłam z tego bardzo zadowolona. Kiedy byłam w klasie VII nasza szkoła została przekształcona w zbiorczą. Do Pilzna dowożono uczniów klas V-VIII z Parkosza, Machowej i Podlesia. Powstały dodatkowe oddziały poszczególnych roczników. Zostałam rozdzielona z moją kuzynką, z czego nie były zadowolone nasze mamy; jak to, z jednego domu i do różnych klas? My zresztą też chciałyśmy być razem, bo pomagałyśmy sobie w nauce. Moja mama zgłosiła się do szkoły i ówczesna pani dyrektor Krystyna Oskarbska przeniosła mnie do nowej klasy. To z kolei nie spodobało się mojej wychowawczyni pani Jadwidze Pawlus, nauczycielce języka rosyjskiego, bo byłam chyba jej ulubienicą. Muszę powiedzieć, że tę „zdradę” odczułam na własnej skórze, bo często byłam wyrywana do odpowiedzi i miałam odczucie, że jestem surowiej oceniana. Wyszło mi to jednak na dobre, bo z językiem rosyjskim nie miałam kłopotu także w szkole średniej. Zabawne wspomnienia wiążą mi się z lekcjami matematyki, chociaż wtedy to nie było takie wesołe. W naszej klasie stał szkielet sześcianu wykonany z zielonych listewek, który miał zapewne służyć jako pomoc dydaktyczna. Nasza matematyczka, a jednocześnie wychowawczyni pani Józefa Bobowska, wspaniale tłumaczyła zawiłości królowej nauk, ale była też bardzo wymagająca, a do tego dużą wagę przywiązywała do dyscypliny, porządku i czystości. Kiedy wchodziła do klasy, swoje kroki kierowała do szafek czy parapetów i broń Boże, aby na palcu przejechanym po powierzchni został kurz. Od razu dyżurni dostawali minus (5 minusów z jakichś przekroczeń lub niewiedzy matematycznej to była pała, czyli dwója; 5 plusów to oczywiście piątka). Oprócz tego nasza matematyczka wpadła na genialny pomysł, aby tę wspomnianą wyżej pomoc dydaktyczną wykorzystać jeszcze w innym celu. „Klatkę”, bo tak się potocznie mówiło się o tym meblu zaliczali uczniowie, którzy czegoś nie umieli albo niestarannie robili zapisy. Zdarzyło się i mnie zaliczyć to miejsce. Zawsze czekałam, aby jak najszybciej je opuścić, a było to możliwe, gdy nieszczęśnik mógł czymś zabłysnąć; wtedy minus zamieniał się w cudowny plus. Jeśli ktoś miał pecha, nawet kilka razy podczas lekcji zaliczał to dziwne miejsce. Od tego czasu matematykę traktowałam z dużym szacunkiem i chociaż moim ulubionym przedmiotem był język polski, matematyka była dla mnie zawsze bardzo ważna. Lekcje geografii to zupełnie inny rozdział. Wielu trzęsło się przed lekcjami, bo pani Irena Blezień była bardzo wymagająca i nikomu nie przepuściła nieznajomości dopływów Wisły i Odry, oraz stolic państw, a w klasie panowała cisza, że można było słyszeć latającą muchę. Biada temu, kto wodził wzrokiem po mapie, gubiąc się w gęstwinie miast, krain, szczytów i głębin. Kiedy rozmawiam czasami z byłymi uczniami, dobrze wspominają nauczycieli, także tych bardzo wymagających, a zdobytą wówczas wiedzę wykorzystują także po latach. Z kolei pani Janina Chmielowska, polonistka, znana była z żartów i odnajdywania czegoś pozytywnego także w czymś, czego nie można było pochwalić. Któregoś dnia jedna z koleżanek skarżyła się, że chłopcy strzelają z procy papierowymi nabojami i kulkami z plasteliny ze szklanych rurek. Pani tłumaczyła to niewiedzą chłopców, jak „poderwać” dziewczynę. Padało wtedy pytanie: „Która najwięcej oberwała?”, a gdy któraś się przyznała, usłyszała: „To się ciesz, dziewczyno, bo się podobasz chłopakom”. Któregoś dnia mieliśmy na zadanie domowe nauczyć się na pamięć „Świtezianki” A. Mickiewicza. Ktoś został wyznaczony do recytacji, a ja z moim kolegą mieliśmy odgrywać na środku klasy scenę. Myślałam, że spalę się ze wstydu, ale kolega miał poczucie humoru i z uśmiechem wcielił się w swoją postać. Wszyscy mieli niezły ubaw, bo uchodziliśmy w szkole za „parę”, a nasze inicjały pojawiały się w różnych miejscach w szkole, jak to było wtedy w zwyczaju. Bardzo dobrze wspominam różne przedstawienia, a szczególnie jedno - „O księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej”, które wystawialiśmy kilkakrotnie w budynku „Sokoła”. Grałam postać księżniczki Roksany w różowej, koronkowej sukience, uszytej przez mamę, a Gotfrydem był Jurek, kolega ze starszej klasy, dzisiaj ceniony kardiolog. Podziwiałam zawsze panią Zofię Mossoń, pasjonatkę historii. Tak ciekawie opowiadała o wydarzeniach historycznych! Nie mogłam pojąć, skąd miała takie pokłady cierpliwości przy odpowiedziach uczniów. Bardzo nie chciała nikomu postawić złej oceny. Wtedy nie rozumiałam, jak można tak długo czekać na odpowiedź. Pojęłam to dużo później, kiedy sama zostałam nauczycielem. Osobny rozdział w karierze szkolnej stanowił okres przygotowań do I Komunii Świętej. Z wielkim oddaniem przygotowywał nas do niej śp. ksiądz Julian Galas. Również w domu był to okres krzątaniny i pracy. Przybyło sporo gości, bo była to wspólna uroczystość moja i kuzynki. Nie pamiętam prezentów; widocznie nie przywiązywałam do nich wielkiej wagi. Jeden jednak upominek bardzo mi się podobał i towarzyszył mi przez długie lata mojego życia. Otrzymałam go od ważnej dla mnie osoby; był to srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie trójkąta z okiem opatrzności. Zaginął gdzieś po wielu latach; próżno szukałam takiego lub podobnego w sklepach. Nie sposób wymienić tu wszystkich nauczycieli i wydarzeń, ale wspomnę o ważnym elemencie ówczesnej szkolnej rzeczywistości, to jest o sprzątaniu klasy. Młody czytelnik powie, cóż takiego dziwnego jest w sprzątaniu? A jednak... W klasach były drewniane podłogi, które co jakiś czas trzeba było wyczyścić, czyli ściągnąć warstwę brudu. Służyły do tego metalowe wiórki; potem podłogę się myło, pastowało i froterowało. Często ta czynność była karą za jakieś grzeszki. Ale co to była za kara? To była super okazja, aby chłopcy mogli legalnie spotkać się z dziewczętami. A ile było przy tym zabawy, śmiechu i żartów; a że podłogi lśniły jak nowe, to już była dla nas sprawa mniej ważna. Na koniec VIII klasy śpiewaliśmy słowa znanej piosenki: „Tak niedawno żeśmy się spotkali, a już pożegnania nadszedł czas…” i pamiętam łzy, które płynęły po policzkach naszych i naszej wychowawczyni pani Marii Zawartko. Tak jak wtedy, tak i dzisiaj, po 35. latach pracy w tej szkole mogę szczerze o niej powiedzieć: „moja ukochana szkoła…” i dziękuję za wszystkich wspaniałych ludzi, których spotkałam na swojej szkolnej drodze.