kroniki ellie

Transkrypt

kroniki ellie
JOHN MARSDEN
KONTYNUACJA SERII
JUTRO
PONAD
4 MILIONY FANÓW
NA CAŁYM
ŚWIECIE!
KRONIKI
ELLIE
JOHN M A R SDEN
Kroniki Ellie
Wojna się skończyła,
walka wciąż trwa
tłumaczenie
Anna Gralak
Kraków 2013
Tytuł oryginału
The Ellie Chronicles #1. While I live
Copyright © 2007 by Jomden Pty Ltd.
Copyright © for the translation by Anna Gralak 2013
Projekt okładki
Magdalena Zawadzka
Fotografia na pierwszej stronie okładki
© Jan Scherders/Getty Images/FotoChannels
Opieka redakcyjna
Julita Cisowska
Jakub Kulasa
Adiustacja
Julita Cisowska
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Projekt typograficzny
Irena Jagocha
Daniel Malak
Łamanie
Dorota Ćwiek
ISBN 978-83-240-2360-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2013
Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne
Rozdział 1
Usłyszeliśmy to w połowie wspinaczki na grań. Ja, Homer i Gavin, tylko my troje. Grań była stroma, a skały kruche. Po pokonaniu trzech metrów w górę zsuwaliśmy się o dwa.
To stało się mniej więcej o trzynastej piętnaście. W ciepłe majowe popołudnie. Jesień była upalna. Wokół rósł las, armia powykręcanych drzew stojących na baczność. Nosiły szarozielone
mundury i wymachiwały liśćmi, nieustannie wykonując nieprzydatne ruchy. Ci żołnierze nigdy nigdzie nie wyruszyli, nigdy niczego nie zrobili. Ci żołnierze mieli wszystko gdzieś.
Czasami w lesie jest zupełnie cicho. Nie zdarza się to często.
Ale czasami koło południa w styczniowy dzień, kiedy temperatura jest wysoka, liście eukaliptusów zwisają zmęczone i oklapnięte,
ptaki przestają fruwać, owady chowają się w cieniu, słychać tylko
chrzęst kamieni i bzyczenie zagubionej muchy, a na polu – kroki
byka, który powoli podchodzi do lepszej kępy trawy.
Jednak tamtego majowego popołudnia było słychać te same
dźwięki co zwykle: niezbyt głośne, raczej stonowane. Pszczoły, osy i żuki; ocierające się o siebie gałęzie drzew; sroki i rozelle, pliszki i strzyżyki. Kiedyś do mamy przyjechała przyjaciółka
9
z miasta. Dochodziła do siebie po załamaniu nerwowym albo
czymś w tym rodzaju. Trzeciego dnia wbiegła do domu, zasłaniając uszy rękami i krzycząc: „Przyjechałam na wieś, żeby mieć
ciszę i spokój, a tu nic tylko hałas, hałas, hałas!”.
Tamtego majowego dnia sami robiliśmy tyle hałasu, że prawie
nie zauważałam dźwięków wypełniających las. W stukocie, chrzęście i klekotaniu osuwających się kamieni ginęły prawie wszystkie
inne odgłosy. Do tego dochodziło jeszcze sapanie i dyszenie, zwłaszcza w wykonaniu Homera. Ostatnio naprawdę stracił formę.
Zatrzymał się i oparł o drzewo – właściwie o pół drzewa,
bo brakowało większości górnych gałęzi. Szeroko się do mnie
uśmiechnął. Twarz lśniła mu od potu. Zatrzymałam się i też się
do niego uśmiechnęłam. Przed nami Gavin maszerował naprzód
z opuszczoną głową, jak zawsze niestrudzony.
– Nie wytrzymujesz tempa – powiedziałam do Homera.
– Ścigamy się? – zapytał, ale nie ruszył się z miejsca.
Zrobiłam z dziesięć kroków. Ominęłam go.
– Wygrałam!
– Przypomnij mi: po co właściwie się tam wspinamy? – zapytał, poruszając ramionami, żeby plecak lepiej się ułożył.
– Dla zabawy – odparłam z największym przekonaniem, na
jakie potrafiłam się zdobyć. – Dla zabawy, przyjemności, relaksu, pięknych krajobrazów i radości.
Westchnął.
– Niektórzy ludzie gadają, jakby połknęli słownik – powiedział. – A ty połknęłaś jakiś cholerny słownik synonimów.
Właśnie kiedy mówił „synonimów”, rozległy się strzały.
Dobiegały z dna doliny, najpierw odbijały się echem od zbocza
wzgórza, a potem dźwięczały wokół. Mówiąc z matematyczną precyzją, w pierwszej serii było ich piętnaście, padły w równych odstępach
10
i trwały około dwudziestu pięciu sekund. Potem, po mniej więcej
dziesięciosekundowej przerwie, nastąpiły trzy nieregularne serie. Jeszcze później dały się słyszeć sporadyczne huki. Łącznie było tych strzałów ze trzydzieści i rozlegały się przez jakieś pięć, sześć minut.
Pięć, sześć minut. Pod koniec tych pięciu, sześciu minut byliśmy już w połowie drogi powrotnej do domu. Kiedy się nad tym
zastanowić, to niesamowite. Przecież dotarcie na tę wysokość zajęło nam ponad dwie godziny. Oczywiście wtedy szliśmy pod górę,
a teraz prawie cały czas w dół, ale biorąc pod uwagę, że zmarnowałam co najmniej minutę na Gavina…
Gavin jest prawie całkiem głuchy, co nie oznacza, że niczego
nie słyszy – jego nauczycielka twierdzi, że zupełna głuchota w zasadzie się nie zdarza. Wiem tyle, że Gavin słyszy bardzo niewiele:
głośne krzyki, przejeżdżające półciężarówki, wybuchy i helikoptery lecące w bliskiej odległości. Nie słyszy telewizora, muzyki ani
rozmów. A już z pewnością nie słyszy, kiedy ktoś każe mu posprzątać w pokoju, odrobić lekcje albo nakryć do stołu. Nie słyszy, jak
mówię, żeby się pospieszył, bo inaczej ucieknie mu autobus, ale
słyszy takie teksty jak: „Gavin, bierz dupę w troki albo zaprowadzę
cię na ten przystanek na kopach”. A mówię to dość często.
Gavin nie słyszy strzałów z odległości kilku kilometrów. Zapomniałam o tym. Przypomniałam sobie, dopiero kiedy zawróciłam i przebiegłam sto metrów w dół grani. Wtedy gwałtownie
się zatrzymałam. Byłam w rozterce. Zawsze lubiłam to słowo. Po
prostu nigdy wcześniej nie miałam okazji go użyć.
W głowie mignęła mi scena z The Silver Sword, w której Jan
porzuca swojego psa Ludwiga, żeby pomóc dziewczynom uratować małego Edka. Autor mówi, że w tamtej chwili Jan zaczął
dorastać. Kiedy jako dziecko dotarłam do tego miejsca w książce, znienawidziłam Jana – znienawidziłam go za to, że zostawił
11
swojego psa, aby umarł w strachu, w samotności i z poczuciem, że
został zdradzony. Teraz miałam podobny problem. Podobny, ale
jeszcze trudniejszy. Wiedziałam – tak jak wiem, że po lecie następuje zima – że te strzały dobiegały z mojego domu. Wiedziałam,
że dzieje się coś okropnego i że muszę jak najszybciej się tam dostać, żeby pomóc rodzicom, a może nawet ocalić im życie.
Musiałam jednak pamiętać, że Gavin jest tylko dzieckiem –
nawet jeśli to twardy gówniarz – i nie mogłam pozwolić, żeby dotarł na szczyt sam, nie wiedząc, gdzie się podzialiśmy ani co się
dzieje, pozostawiony samemu sobie i mogący się wpakować w jakieś kłopoty.
Bo nagle już nigdzie nie było bezpiecznie i w górach znowu
zaroiło się od przerażających niebezpieczeństw.
Dlatego wydzierając sobie serce z piersi – dosłownie chwytając
się za nie, jakbym chciała je wyrwać i rzucić na ziemię – wściekła
na każdy krok, jaki muszę zrobić w przeciwnym kierunku, zawróciłam i popędziłam w górę grani.
A Gavin szedł, szedł i szedł. Kiedy zostało mi już tylko dwadzieścia metrów, podniosłam garść kamieni i rzuciłam w niego.
Wszystkie przeleciały obok. Wściekła i zrozpaczona schyliłam się
po następną garść, ale wtedy jeden z tamtych kamieni potoczył
się w kierunku Gavina, który wreszcie go zauważył. Odwrócił się.
Nie wiedziałam, jak mam pokazać, co właśnie usłyszeliśmy,
ale jedno trzeba mu było przyznać: szybko złapał, o co chodzi.
I to jak szybko! A może po prostu przeraziła go moja mina. Rzucił okiem na moją twarz i już w następnej sekundzie pędził do
mnie po głazach. Najwyraźniej nie musiałam niczego mówić.
Znowu zawróciłam i pobiegłam na dół. Już po chwili Gavin dogonił mnie i wyprzedził. Wtedy przestałam się o niego martwić
i przyspieszyłam.
12
Choć krzemień spod kopyt uskakiwał podle,
Koń szedł, omijał pnie zwalonych drzew, a jeździec, który
Przybywał ze Snowy River, nawet nie zadrżał w siodle.
Wspaniale było patrzeć na tę podróż przez góry.
Wśród kory i młodych drzew, wybojów jakich mało,
A po stoku galopem, z jeźdźcem złożonym wpół,
Co nawet nie ściągnął wodzy, póki nie dotarł cało
Do końca tej straszliwej drogi w dół.
No tak, w przeciwieństwie do jeźdźca z wiersza Banjo Petersona
nie miałam konia, ale mnie też czekała straszliwa droga w dół. Nie
wiem, jak naszej trójcie udało się nie połamać sześciu kostek. A nawet siedmiu. Kamienie, które osuwały nam się spod nóg w drodze
na górę, osuwały się jeszcze bardziej w drodze na dół. Przez pierwsze
dwie minuty wywoływałam całe wodospady kamieni. Kiedy się na
nich skupiłam, o mało nie powaliło mnie przewrócone drzewo wiszące na wysokości szyi. Zrobiłam unik, ale dopiero w ostatnim momencie. Dając nura, podrapałam sobie czoło.
Niżej na grani było kilka podmokłych miejsc, do których nigdy
nie docierało słońce. Poślizgnęłam się na jednym z nich i zjechałam
w przysiadzie, czując przeszywający ból w kolanie – oczywiście w lewym; wszystkie kary zawsze spadają na chore kolano. Prawe wiodło
cudowne życie. Zsunęłam się ze dwa metry, próbując utrzymać równowagę, co, o dziwo, mi się udało, a potem zdołałam się wyprostować i uniknąć upadku, który na pewno by mnie spowolnił.
Zakręty, królicze nory, a potem szereg powalonych drzew, cztery pniaki, jeden po drugim, zaledwie metr od siebie, a do tego cała
masa towarzyszących im suchych gałęzi. Śmialiśmy się, kiedy z nimi
walczyliśmy w drodze na górę. Teraz przeskoczyłam przez pierwszy
pniak, dałam susa na drugi, stamtąd na trzeci, a potem musiałam
13
zejść i zmierzyć się z ostatnim. To specjalność lasu: bierny opór wobec istot ludzkich.
Dość szybko zostawiłam Gavina w tyle, w pewnym momencie
wyprzedziłam Homera, a wkrótce znalazłam się na płaskim terenie
i pobiegłam przez pole zwane Spaloną Chatą, czując, jak spływa ze
mnie pot. Miałam wrażenie, że na polu brakuje powietrza i że upał
kradnie mi energię. Zaczęłam się kołysać, biec ciężkim krokiem
i miałam to okropne poczucie, że poruszam się w miejscu, że pędzę
co sił, ale nigdzie nie docieram. Przez całą drogę w dół grani słyszałam rozproszone strzały, tym głośniejsze, im bardziej się do nich zbliżałam, i cały czas szukałam dla nich racjonalnego wytłumaczenia,
nie mogąc jednak wymyślić ani jednego sensownego powodu.
Ani jednego. Mój tata rzadko strzelał. Chyba miał na to jakieś
uczulenie. Została mu tylko jedna strzelba kalibru .222, której od
czasu do czasu używał do rozprawienia się z lisem, dobicia umierającego bydła albo do skrócenia męczarni kangurów potrąconych
przez samochód i zostawionych na drodze. Nie miał nawet tylu naboi, ile wystrzelono w ciągu tych pięciu czy sześciu minut.
Pędząc przez pole, nasłuchiwałam kolejnych strzałów, ale było
już cicho. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle. Spojrzałam przez
ramię i zobaczyłam Homera z Gavinem, biegnących sto metrów za
mną, mniej więcej razem. Nie obejrzałam się po raz drugi, nie mogłam sobie pozwolić na marnowanie energii.
Chcąc się dostać do mojego domu z kierunku, z którego przybiegliśmy, trzeba było przeciąć pole zwane Jednym Drzewem,
a potem moje ulubione: Parkowe. Tata nigdy nie lubił Parkowego,
bo rosło na nim mało trawy dla bydła. To dlatego, że prowadziła
przez nie dawna droga do naszego gospodarstwa, a przez europejskie drzewa, które posadzono wzdłuż niej wiele lat temu, i przez
towarzyszące im eukaliptusy trawa nie miała tam większych szans.
14
Tym razem kochałam te drzewa jak nigdy przedtem, bo zapewniły mi dobrą ochronę. Nie wiedziałam, do czego biegnę ani co mogę
zastać na miejscu, ale każda komórka mojego ciała była pewna, że
będzie to coś złego. Wojna się skończyła. Skończyła się cztery miesiące temu. Ale kiedy cztery miesiące po wojnie rozlegają się dziesiątki strzałów, nie sposób się uchronić od obezwładniającego strachu.
Nad strumieniem jest most dla samochodów, ale sto metrów
przed nim uznałam, że skorzystanie z niego może nie być najlepszym pomysłem. Był zbyt widoczny, zbyt oczywisty. Wracałam do
sposobu myślenia, dzięki któremu przeżyłam wojnę. To jak jazda
na rowerze – nigdy się nie zapomina. Wchodzisz w to z powrotem
bez chwili zastanowienia.
Dlatego odbiłam w bok i przeszłam przez strumień kawałek dalej, starym żółtym mostkiem dla pieszych, butwiejącym
od lat i przysłoniętym barwinkiem. Był śliski od wilgoci i pleśni,
ale niedawno tata wymienił deski. Czułam zapach kreozotu. Potem wbiegłam na brzeg, tak żeby podchodząc do domu, korzystać
z osłony dwóch dużych zbiorników na wodę.
Na początku myślałam, że nic się nie stało. Wokół było spokojnie. Cicho. Nic się nie ruszało. Ale oczywiście właśnie to było nie
w porządku. O tej porze na farmie powinno się coś dziać. Mama
powinna rozwieszać pranie, pielić w ogródku zielnym albo iść
drogą do skrzynki pocztowej. Moja przyjaciółka pani Mackenzie,
która u nas mieszkała, powinna jej towarzyszyć, zapewniając niekończącą się dostawę paplaniny, która tak bardzo wyczerpywała
mamę. Tata powinien wiercić dziury w nowych prętach do zagrody, naprawiać pikapa albo piłować powaloną akację przy bramie
prowadzącej na pole Nellie’s.
Cisza, o której wspomniałam wcześniej, ta panująca czasami w lesie w upalny dzień koło południa – właśnie taka cisza spowijała teraz
15
mój dom. Otaczała mnie ze wszystkich stron. Wydawała się taka
namacalna, jakbym wbiegła na ogromną ścianę z waty. Taka namacalna, że prawie się od niej odbiłam.
Poza tym było coś jeszcze. Zapach. Czuć go zawsze po wystrzale z karabinu albo śrutówki. Mocny, słodkawy zapach prochu, który przysłania wszystko inne, w każdym razie na chwilę.
Woń gnijących kangurów, benzyny albo setki owiec w zagrodzie –
w starciu z nim to wszystko znika. A róże, lawenda i eukaliptusy nie mają szans.
Mimo że od strzelaniny upłynęło – bo ja wiem – nieco ponad
pięć minut, w powietrzu nadal unosił się ciężki zapach.
Pobiegłam prosto do domu. Wiedziałam, że ryzykuję. Ale już
potrafiłam sobie wyobrazić, co się stało. Wiedziałam, że w pobliżu mogą być uzbrojeni ludzie. Wiedziałam, że to może być zasadzka. Ale czy masz inne wyjście, gdy chodzi o twoją rodzinę? Jak to
mówią: rodzina jest najważniejsza.
„Ta dziewczyna odwróciła się od własnej rodziny, to okropne”.
Potem z mojej głowy uleciały wszystkie myśli. Nawet strach
przed uzbrojonymi ludźmi. Mogliby przyjść i mnie zastrzelić, kiedy klęczałam na podłodze w kuchni. Pewnie nawet bym ich nie
usłyszała. Pewnie nawet nie poczułabym kuli.
Zabawna sprawa: nawet jeśli się spodziewasz pewnych rzeczy, nawet jeśli co najmniej od pięciu minut wiesz, co się dzieje i co prawdopodobnie zobaczysz, kiedy stajesz z tym czymś twarzą w twarz,
od razu wiesz, że nic, nic, nic na tym świecie nie byłoby w stanie
cię na to przygotować.
Powykręcane ciało mojej mamy leżało na podłodze, z oczami
utkwionymi w suficie. W zasadzie byłam w stanie patrzeć tylko na
jej nogi. Pomyślałam, że nadal jest bardzo chuda. Wszystko powyżej nóg było zbyt straszne, żeby spojrzeć. Napastnicy musieli używać
16
broni dużego kalibru. Zostawili po sobie prawdziwą jatkę. Nie
było czego zbierać. Wszędzie krew i w ogóle.
Znowu wstałam. Poczułam, że zaczynam się łamać, że wpadam w rozpacz, tu i teraz. Mimo to próbowałam wziąć się
w garść. Powtarzałam sobie, że jest za wcześnie, żeby reagować,
żeby cokolwiek poczuć. Miałam jeszcze coś do załatwienia.
Homer i Gavin wpadli do kuchni. Nie spojrzałam na nich,
nic nie powiedziałam, tylko się odwróciłam. Usłyszałam ich
zduszone okrzyki, byłam w stanie sobie wyobrazić ich przerażenie. Homer powiedział chyba: „Jezu, nie”. W tamtym momencie było mi nawet łatwiej wyobrażać sobie ich twarze, niż cokolwiek czuć. Zauważyłam nogi pani Mackenzie wystające ze
spiżarni. Przygotowałam się, zacisnęłam dłonie w pięści, próbując wykrzesać z siebie trochę opanowania, a potem do niej
podeszłam.
Patrząc na jej ciało, czułam, jak coś wzbiera mi w gardle, jakby chciało siłą wydostać się na zewnątrz, jakby jakieś oślizgłe
zwierzę, które we mnie żyło, nagle zapragnęło wyjść. Dopełzło
aż do ust. Musiałam zacisnąć zęby i połknąć to coś z powrotem.
Przynajmniej pani Mackenzie nie została rozerwana na kawałki jak moja mama. Wystarczyła jedna kula.
Wtedy byłam już chyba w jakimś transie. Prawie wybiegłam
z domu, żeby poszukać taty. Patrząc na to z perspektywy czasu,
myślę, że powinnam była pędzić na złamanie karku, na wypadek
gdyby potrzebował pierwszej pomocy. Ale byłam w stanie emocjonalnej martwoty. A bieg z grani i przez pola wyczerpał mnie
fizycznie. W dodatku bałam się tego, co mogę zobaczyć. I… och,
było jeszcze mnóstwo innych powodów.
Mimo wszystko wiedziałam, że nie mogę zostać w domu
i schować się w szafie, choć właśnie takie rozwiązanie podsuwał
17
mi instynkt. Musiałam znaleźć tatę. Bez względu na wszystko
musiałam go znaleźć.
Ludzie, którzy to zrobili, którzy zaatakowali naszą farmę, byli
zawodowcami – nie miałam co do tego wątpliwości. Prawdopodobnie zrobili mojemu tacie to samo co mamie i pani Mackenzie.
Wpadłam do szopy do strzyżenia owiec i przebiegłam między pustymi stanowiskami, cicho łkając, z zaciśniętymi pięściami i takim ciężarem w żołądku, jakbym połknęła mokry cement. Minęłam starą prasę do wełny i stół do klasyfikacji. Wbiegłam do
warsztatu i zajrzałam za wszystkie traktory, a nawet za pług. Wahałam się między starą stodołą a nowymi szopami do karmienia
indyków i gęsi, zbudowanymi przez tatę w ramach naszej krótkotrwałej próby zróżnicowania hodowli. Wybrałam szopy.
Przeskoczyłam przez rów i o mało nie potknęłam się o ciało. Leżało twarzą w dół. Nie było w mundurze, ale wiedziałam,
skąd pochodzi. Spod niego nadal sączyła się krew.
Przeskoczyłam przez nie i pobiegłam do szopy. W wysokiej
trawie leżały jeszcze dwa ciała. Poczułam ucisk w gardle, jakby
dwie ręce zacisnęły się na mojej szyi i próbowały udusić. Tata zginął w walce. Był w szopie, rozerwany na strzępy, tak jak mama.
Wszędzie widziałam krew. Obok, prawie na nim, leżało kolejne
ciało. Trudno było zgadnąć, co się wydarzyło, ale myślę, że tata
jakimś cudem wyrwał któremuś z nich karabin i zabił tylu, ilu
zdołał, zanim oni zabili jego.
Rozdział 2
Moja rodzina pracowała na farmie już przed Beatlesami, w czasach
koni i pługów. Zawsze hodowaliśmy bydło i owce, ale kiedy wojna
się skończyła i dwadzieścia milionów ludzi trzeba było upchnąć na
obszarze, na którym wcześniej mieszkało sześć milionów, straciliśmy mnóstwo ziemi. Mama mojej przyjaciółki Fi otrzymała zadanie
podziału gruntów w okręgu Wirrawee i kiepsko na tym wyszliśmy.
W każdym razie ja tak uważam.
Tata postanowił zerwać z tradycją i zająć się hodowlą indyków
i gęsi. Na początku myślałam, że to dobry pomysł, ale potem wszystko się popsuło. Kiedy tylko zaczęliśmy, indyki zaatakowała histomonoza i straciliśmy trzy czwarte tych nieboraków.
Tata był przekonany, że choroba przyszła zza granicy, ale kto wie?
W rzeczywistości wszystko wydarzyło się tak szybko, że zastanawiałam się, czy indyki nie były zarażone już w chwili zakupu. Trudno
powiedzieć. Przed wojną rząd naprawdę bardzo surowo podchodził
do spraw związanych z rolnictwem, a ponieważ mieszkamy na wyspie, miał ułatwione zadanie. Wszyscy, którzy przywlekli paskudne choroby, na przykład zarazę ziemniaczaną, kończyli wysmarowani musztardą i rzuceni rekinom na pożarcie. Ale kiedy wojna
19
się skończyła, nagle znaleźliśmy się w zupełnie innej grze, bo choć
nadal bardzo sumiennie przestrzegaliśmy kwarantanny, po drugiej
stronie granicy wszyscy mieli ją gdzieś.
Gdy skremowaliśmy dwa tysiące martwych ptaków w ogromnym ognisku – po tym wydarzeniu długo nie miałam ochoty na
pieczony drób, a nigdy nie byłam fanką drobiu w wersji surowej –
tata zrozumiał, że indyki i gęsi to nie jego bajka. Chyba w tym sensie histomonoza wyszła nam na dobre.
Równie oczywiste było to, że trzy z czterech rodzin, które
po podziale gruntów dostały dużą część naszej ziemi, nie nadają się do pracy na roli. Jedna rodzina nigdy wcześniej nie pracowała na farmie, druga była leniwa, a trzecia ostro popijała. No
więc tata spotkał się z nimi i trochę ponegocjował. Byłam z niego dumna, bo negocjowanie nie przychodziło mu z łatwością. Po
blisko tygodniowym targowaniu się wydzierżawił trzy czwarte
ziemi, którą straciliśmy, i chociaż nie podobało mi się, że musimy płacić tym ludziom mnóstwo pieniędzy tylko po to, żeby
odzyskać swoją własność, zaczęłam mieć nadzieję, że znowu będzie tak jak kiedyś.
Drugą korzyścią z tej umowy było pozbycie się trzech rodzin,
którym wcześniej byliśmy zmuszeni zapewniać schronienie. Jedna z zasad nowego porządku głosiła, że mamy im dać dach nad
głową, dopóki nie wybudują własnych domów i nie zaczną pracować na farmie.
Zostali tylko Sandersonowie, a oni byli mili. Młode małżeństwo z dwojgiem dzieci. W przeciwieństwie do tamtych wybudowali już własny dom na polu zwanym Stokiem i przeprowadzili się
do niego mniej więcej dwa tygodnie temu. Dość szybko, wziąwszy
pod uwagę, jak trudno było zdobyć materiały budowlane, nie mówiąc o takich rzeczach jak kable elektryczne czy plastikowe rury.
20
Została z nami pani Mackenzie, mama Corrie. Nic dziwnego, że
przez jakiś czas nasze gospodarstwo przypominało małe miasteczko.
Moja przyjaciółka Corrie zginęła podczas wojny. Niestety, nie ona
jedna. Pani Mackenzie była fajna, ale przeważnie bardzo przygnębiona. I nic dziwnego. Przecież straciła jedyną córkę, a potem zostawił ją mąż, a dla kogoś, kto całą energię, czas i miłość poświęcał mężowi i córce, oznaczało to tyle, że nagle nie ma nic do roboty i nie
ma gdzie się podziać. Pani Mackenzie mogła przyjść tylko do nas.
Przynajmniej moja mama odzyskała dawnego ducha. Wojna
dość mocno ją poturbowała. Mama była jedną z jej niewidzialnych
ofiar. Chyba przeżyła załamanie nerwowe, chociaż nigdy do końca nie wiedziałam, na czym ono polega. Nadal była chuda i bardzo się postarzała, ale pewnego niedzielnego ranka poczułam, że
wszystko wróciło do normy, bo wpadła do mojego pokoju, kazała
mi zdjąć tabliczkę z napisem „Do ludzi z dysleksją: UFKC OFF”
oraz znieść leżącą przy drzwiach górę brudnych rzeczy do pralni
i włożyć je do pralki, a potem w ciągu godziny posprzątać w pokoju, bo inaczej dostanę szlaban do Bożego Narodzenia.
W pewnym sensie poczułam ulgę, bo przez jakiś czas czułam
się tak, jakbym to ja była mamą, a ona córką.
Tyle się wydarzyło, w naszym życiu zaszło tak wiele zmian. Sytuacja zaczęła się jednak trochę uspokajać. I całe szczęście. Mniej
więcej od miesiąca codziennie chodziłam do szkoły, a czasami
nawet odrabiałam lekcje. Zajmowało mi to dużo czasu. Po tym
wszystkim, przez co przeszliśmy, czułam się dziwnie, pisząc o starożytnym Egipcie, układzie immunologicznym i wierszach Philipa Hodginsa. Ale podobało mi się to. Dzięki temu nabierałam –
bo ja wiem – dystansu.
Tata zamówił czterdzieści wychudzonych krów, które miały się
ocielić, i dwadzieścia wychudzonych byków. Trudno było zdobyć
21
bydło, ale miał nadzieję, że uda mu się dostać jeszcze dwieście baranów i owiec od kumpla ze Stratton. Czekało nas dużo ciężkiej
pracy, żeby rozkręcić wszystko od nowa i wrócić do tego, co mieliśmy przez tyle lat, ale chyba w końcu poczuliśmy, że zmierzamy
we właściwym kierunku.
Mimo to wiele spraw spędzało nam sen z powiek. Zwłaszcza
opowieści o napadach przy granicy. Nie było do końca wiadomo,
co się właściwie dzieje, bo mieliśmy tylko jedną gazetę i jedną stację telewizyjną. Prawie wszystkie programy, które można było złapać, nadawano z Ameryki.
Część mieszkańców uważała, że mnóstwo informacji lokalnych
jest cenzurowanych. Rząd nie chciał, żebyśmy się za bardzo przejmowali – albo bali. Pan Purvis ze sklepu Mitre 10 w Wirrawee powiedział mi, że od zakończenia wojny wysłał do gazety trzydzieści osiem
listów i ani jednego nie opublikowano, co jego zdaniem miało dowodzić istnienia cenzury. Pomyślałam, że raczej pisze gówniane listy.
O tak, krążyło mnóstwo plotek. Wirrawee zmieniło się w istną ich wytwórnię. Wypluwało je tak, jak fabryka w Stratton wypluwała kiełbaski. Jednym z najgorętszych tematów były napady
w strefie przygranicznej, do których rzekomo dochodziło prawie
od dnia zakończenia wojny. O niektórych z nich mówiono w wiadomościach, ale mnóstwo ludzi twierdziło, że media wspominają
zaledwie o jednym wypadku na dziesięć. Mieszkaliśmy tak daleko
od miasta i byliśmy tak pochłonięci próbami odbudowy farmy, że
nie mieliśmy szans się dowiedzieć, co naprawdę się dzieje.
Ale jedno wydawało się dość jasne: po obu stronach granicy byli
ludzie, którzy przemykali się przez granicę w przeróżnych nielegalnych celach. Myślę, że ci od nas robili to dla zabawy, żeby coś ukraść,
zemścić się za wojnę albo szukać nadal przetrzymywanych jeńców, których podobno ukrywano w trudno dostępnych miejscach.
22
Jeśli chodzi o tych z drugiej strony, podejrzewam, że robili to…
dla zabawy, żeby coś ukraść i zemścić się za wojnę. A część z nich
była wściekła na traktat pokojowy i uważała, że powinna była zatrzymać cały kraj.
Jeśli się nad tym zastanowić, może ludzie od nas też przekraczali granicę z tego powodu. Może uważali, że powinniśmy byli
odzyskać cały kraj, więc postanowili go odbierać po kawałeczku.
Mnóstwo ludzi po naszej stronie, łącznie z panem Purvisem, było
przekonanych, że powinniśmy dostać więcej ziemi. Mówili nawet,
że za wcześnie zakończyliśmy wojnę, że zaakceptowaliśmy niesprawiedliwe warunki pokoju. Bo ja wiem. Miałam wrażenie, że żadna strona nie wygrała tej wojny, ale wielka nowozelandzka kontrofensywa pod koniec zapewniła nam najlepsze warunki, na jakie
mogliśmy liczyć. Bez tego zostałaby nam wyspa Flinders. Dwadzieścia milionów ludzi na wyspie Flinders. Byłoby nieciekawie.
Zresztą co ja mogłam o tym wiedzieć?
Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu i biorąc pod uwagę moje wojenne doświadczenia – ukrywanie się w lesie i walczenie jak tygrys, przetrwanie, mimo że ścigało nas pół armii – nie
mogę uwierzyć, że nie zachowałam większych środków ostrożności. Kretynka, kretynka, kretynka. Człowiek popełnia w życiu
mnóstwo błędów. Zostawia w domu bilet miesięczny, zapomina
wyjąć babeczki z piekarnika, gubi książkę z biblioteki, w chwili
rozkojarzenia nazywa panią Mackenzie mamą. Żadna z tych rzeczy nie ma większego znaczenia.
Człowiek nie traktuje poważnie myśli o napadzie na swoje gospodarstwo i w rezultacie jego rodzice i pani Mackenzie zostają zabici.
Wiedziałam o partyzanckiej walce znacznie więcej niż moi rodzice. To ja powinnam była o nas zadbać.
23
Nie wiem, jak opisać tych kilka pierwszych dni. Nie wiem, jak
opisać tych kilka pierwszych minut. Gavin przeżył szok – prawdziwy, poważny szok. Widziałam już coś w rodzaju szoku podczas wojny. Doświadczył go mój przyjaciel Kevin, kiedy nasza grupa, zdziczała i biegająca samopas, wysadziła w powietrze lotnisko
w Wirrawee w ramach wkładu w wysiłek wojenny. Kiedy to się
działo, Kevin był otępiały, ponury i przerażony.
Teraz Gavin zupełnie się załamał. Leżał na werandzie, jakby
miał jakiś atak, blady i dygoczący, spod przymrużonych powiek
wyzierały mu tylko białka oczu i szczękał zębami. Kiedy wróciłam
do domu, skupiłam na nim całą uwagę, próbując jakoś ogarnąć
to, co się stało, próbując pojąć tę krew, te martwe ciała, tą śmierć
i zmianę, jaka zaszła w moim życiu, i nagle, w środku tego wszystkiego, zdałam sobie sprawę, że muszę się zaopiekować Gavinem.
Cokolwiek mówiłam, nie reagował. Nie stracił przytomności, ale
równie dobrze mógłby być nieprzytomny. Musiałam wziąć się do
roboty, pójść do bieliźniarki i przynieść koc, a potem, kiedy Gavin nadal nie przestawał się trząść, przynieść następny, usiąść obok,
przytulić go, mówić do niego i śpiewać mu.
Wątpię, czy cokolwiek usłyszał, ale to nie miało żadnego znaczenia. Zdarzały się chwile, kiedy żałowałam pojawienia się Gavina w naszej rodzinie, mimo że sama go sprowadziłam, ale ten moment z pewnością do nich nie należał.
Od czasu do czasu migał mi gdzieś Homer. Trzymał strzelbę taty. Najpierw zobaczyłam, jak biegnie przez kuchnię, a potem krążył wokół domu, przyglądając się ogrodowi i drzewom
i czasami przystając, żeby rozchylić krzaki albo gwałtownie otworzyć drzwi szopy i zajrzeć do środka. Wykazał się odwagą – gdyby
w pobliżu czaili się jacyś ludzie, pewnie z łatwością by go dopadli.
W domu dzwonił telefon, ale nie odebrałam i w końcu przestał.
24
Po jakimś czasie twarz Gavina odzyskała kolory i jego skóra
zrobiła się trochę cieplejsza. Prawie przestał się trząść i pomyślałam, że zasnął. Wstałam. Nie było to łatwe, bo zdrętwiały mi nogi
i nie mogłam normalnie iść. Kiedy się podniosłam, Gavin drgnął,
ale nie otworzył oczu, więc odeszłam kilka kroków dalej. Widząc,
że się nie poruszył, wbiegłam do domu. Homer wpadł z drugiej
strony, napędzając mi stracha, bo przez chwilę nie wiedziałam, kto
to. Oprócz strzelby miał karabin, najwidoczniej zabrał go jednemu z martwych żołnierzy. Podał mi broń i razem ostrożnie sprawdziliśmy pokoje. Działałam jak robot. Chyba byłam zadowolona,
że znalazło się coś do roboty i nie muszę myśleć, nie muszę czuć.
Ale nie mogłam tego odwlekać w nieskończoność. Wróciłam
do kuchni.
Nie zamieniliśmy jeszcze z Homerem ani słowa. Znowu spojrzałam na dwa leżące tam ciała, jakbym chciała sprawdzić, czy
przypadkiem nie ożyły. Potem jeszcze raz poszłam do bieliźniarki
i wyjęłam z niej dwa koce.
– Chcesz ruszyć za nimi w pościg? – zapytał Homer.
Miał na myśli żołnierzy. Nie wiem, dlaczego nazywam ich żołnierzami. Przecież byli zwykłymi mordercami. Przecząco pokręciłam
głową. Nawet wkurzyłam się na Homera, że potrafi myśleć tylko
o karze i zemście. Wiem, to niesprawiedliwe, ale przepełniała mnie
taka wściekłość i rozpacz, że wszystko było w stanie mnie rozzłościć. Szczerze mówiąc, miałam Homerowi za złe, że w ogóle się odezwał. Po stole przebiegł pająk i tak mocno trzasnęłam go egzemplarzem „Vogue Living”, że jego małe czarne ciało zupełnie się rozpadło.
Usiadłam na ulubionym krześle mamy i oparłam głowę na rękach. Siedziałam tak przez chwilę, a potem wstałam i zadzwoniłam na policję. Byłam jak w transie. Kiedy ktoś podniósł słuchawkę, powiedziałam:
25
– Zastrzelono moich rodziców i panią Mackenzie. Oni wszyscy nie żyją.
A potem jak kretynka odłożyłam słuchawkę. Po chwili oddzwonili. Nie wiem, jak się domyślili, że to byłam ja. Nie znałam
tego policjanta. Chyba przedstawił się jako Elliott.
– To prawda? – zapytał. – Była strzelanina? Na farmie Lintonów?
Podałam słuchawkę Homerowi i poszłam do Gavina. Nadal wyglądał, jakby spał. Przyniosłam jeszcze jeden koc, tym razem z łóżka Gavina. Akurat koców mieliśmy pod dostatkiem. Przez cały czas
słyszałam głos rozmawiającego z glinami Homera, niski i naglący. Zastanawiam się, jak się wtedy czuł. Kochał moją mamę i ubóstwiał mojego ojca. Poszłam do taty i nakryłam go kocem. Z jego ciała nadal sączyła się krew, ale chyba już krzepła. O dziwo, latała nad
nim tylko jedna mucha. Ucieszyłam się z tego. Wróciłam do domu.
Nie jestem pewna, co robiliśmy, zanim przyjechała policja. Dojazd zajął im pewnie trochę czasu, ale tego też nie jestem pewna. Homer powiedział, żebym usiadła obok Gavina.
– Szok może zabić – ostrzegł. – Uważaj, żeby nie zmarzł. Opiekuj się nim.
Chyba czuł, że przyda mi się coś, na czym będę mogła się skupić.
Po jakimś czasie Gavin się obudził. Nic nie powiedział. Siedziałam, głaszcząc go po głowie. Wiedziałam, że bardzo to lubi, jak
pies, i że bardzo go to uspokaja. Myślałam o dziwnej drodze, którą przeszedł: od opuszczonych ulic Stratton na werandę mojego
domu. Uczyniłam go członkiem mojej rodziny i teraz zastanawiałam się, czy wyświadczyłam mu tym przysługę. Może powinnam
go była zostawić, żeby żył albo umarł w samotności.
Od czasu do czasu po jego twarzy spływała mała łza, pozostawiając ślad jak wąż, a jego ciałem wstrząsał dreszcz.
26
Zjawiła się policja, a po chwili karetka. Nie jestem pewna, czy
Homer zadzwonił po pogotowie. Raczej nie. Pewnie zadbała o to
policja. Ale ratownicy nie mieli wiele roboty.
Przyjechały dwa radiowozy, a w nich trzech mężczyzn i kobieta. Czułam, że wolę rozmawiać z kobietą, więc starałam się trzymać blisko niej.
Ale nie było wiele do powiedzenia. Szliśmy po grani na piknik na Szwie Krawca, tylko we troje. Nie byliśmy tam od wieków.
Usłyszeliśmy strzały, przybiegliśmy z powrotem. Znaleźliśmy martwych ludzi. Koniec historii.
Dużo się działo. Ludzie chodzili wokół, rozmawiali ściszonym
głosem, robili zdjęcia, a w którymś momencie Homer poczęstował
wszystkich kawą. Myślałam, że nie mam ochoty na kawę, ale przekonał mnie, żebym ją wypiła, i chyba kofeina trochę mi pomogła.
Ambulans odjechał. Myślałam, że zabierze ciała, ale nie, zostały.
Ciała. Dziwnie było myśleć o rodzicach jak o ciałach. Jakby nagle stali się przedmiotami. Przyjechała mama Homera, pani Yannos, a oprócz niej inni sąsiedzi i przyjaciele. Nawet nie pamiętam,
kto dokładnie. Gavin się pozbierał i próbował wleźć mi na kolana,
ale był na to zdecydowanie za duży i nie zostało mi już dla niego
aż tyle współczucia. Pani Yannos długo mnie przytulała, lecz prawie tego nie czułam.
Przyjechały jeszcze dwa samochody, kombi, i jacyś mężczyźni
w szarych garniturach. Mówili do mnie głosami, które były tak
ściszone i przesłodzone, że trochę mnie zemdliło, jakbym zjadła
niedogotowaną kiełbasę. Dali mi jakieś formularze do podpisania i podpisałam je. Długo trwało, zanim zrozumiałam, kim są ci
ludzie i czego chcą. Potem mnie olśniło: byli grabarzami. Wstałam i zaczęłam na nich krzyczeć, ale pani Yannos złapała mnie
z jednej strony, Homer z drugiej, a potem musiałam stać i patrzeć,
27
jak na metalowych noszach zabierają to, co zostało z mojej mamy
i z pani Mackenzie. Potem – żeby się pognębić albo oddać mu
cześć, albo z obu tych powodów – wyszłam na werandę i patrzyłam, jak zabierają tatę. Wrócili po jednego z zabójców.
– Nie mamy miejsca dla pozostałych – powiedzieli. – Przyjedziemy po nich za dwie godziny.
Trzymając się za brzuch, pokiwałam głową. Nie chciałam, żeby
morderca leżał w tym samym pojeździe co moi rodzice, więc kazałam tym ludziom umieścić go razem z panią Mackenzie, co było
totalnie obrzydliwe z mojej strony.
Pani Yannos razem z Sandersonami, którzy nadal uprawiali
część naszej dawnej ziemi, zaczęli sprzątać w kuchni. Wzięłam
ścierkę, żeby im pomóc, ale nagle poczułam tak wielkie mdłości
na myśl o usuwaniu śladów krwi i części ciała mamy, że musiałam wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza. Homer
wyszedł za mną i objął mnie ramieniem. Przytuliłam się do niego,
ale nie byłam w stanie płakać. Z drugiej strony tulił się do mnie
Gavin i nagle pomyślałam, że to dwie najważniejsze osoby, które
pozostały w moim życiu. Wtedy poczułam, jaka jestem samotna,
i ogarnęła mnie rozpacz.
Wilson_Robokalipsa.indd 2
2011-08-10 17:22:05
GŁÓWNA BOHATERKA SERII
JUTRO
POWRACA!
WOJNA SIĘ SKOŃCZYŁA, WALKA WCIĄŻ TRWA.
Liczyliśmy na spokój. Kiedy jednak opadł bitewny kurz, okazało się, że teraz
o wiele trudniej rozpoznać, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Przekonałam
się też na własnej skórze, że czasem nasze czyny mają konsekwencje, których
nie da się przewidzieć – i którym nie jesteśmy w stanie zapobiec…
Aha. Jest jeszcze Lee.
Coś się między nami wydarzyło.
Coś, co zmieniło mnie na zawsze…
Książki JOHNA MARSDENA to fenomen. Powieści o grupie nastolatków,
którzy walczą z tajemniczym wrogiem atakującym Australię, otrzymały
kilkadziesiąt nagród w Australii, Stanach Zjednoczonych, Szwecji i Niemczech.
W USA znalazły się na liście najlepszych książek dla młodzieży, a w Szwecji
na pierwszym miejscu na liście książek polecanych przez nastolatków.
W Polsce również stały się bestsellerami.
JEŚLI STANIESZ DO WALKI, MOŻESZ WYGRAĆ
ALBO PRZEGRAĆ. JEŚLI NIE BĘDZIESZ WALCZYĆ,
PRZEGRASZ NA PEWNO.
Cena detal. 31,90 zł
Seria JUTRO
WWW.SERIAJUTRO.PL

Podobne dokumenty