Róże w maju - Romuald Pawlak

Transkrypt

Róże w maju - Romuald Pawlak
Romuald Pawlak
Róże w maju
(Ze zbioru „Wilcza krew, smoczy ogień”,
Fabryka Słów 2006)
I
– Nigdy nim nie zostaniesz! – wrzeszczał zaplątany w habit Renato di Fontenay. – Po
moim trupie! Choćbym miał zawrzeć pakt z samym diabłem! Nigdy, rozumiesz?! – Wyrywał
się braciom odciągającym go na bok, chciał biec w stronę Scalii, jednak bójka nieuchronnie
zmierzała ku końcowi, emocje już opadły. Reszta elektorów zgromadzonych we wnętrzu
ogromnego refektarza spokojnie czekała na rozwój wydarzeń. Mieli czas. Do wyborów
wielkiego mistrza zakonu będzie można powrócić nie wcześniej niż po obiedzie.
Dieudonné de Gozon, wielki komandor zakonu joannitów, nie brał udziału w bijatyce.
Znalazł sobie zaciszną kryjówkę z dala od refektarza, w jednym z kuchennych pomieszczeń,
skąd przez małe okienko mógł spokojnie przyglądać się okolicy.
Na zewnątrz wyspę objął we władanie maj, ciepły i soczysty niczym dojrzały melon.
Zboża zbierały się w ciężkie kłosy, drzewka oliwne zawiązały owoce. Miedze, porośnięte
krzewami drobnej dzikiej róży, purpurowymi lewkoniami oraz makami czerwonymi niby
świeżo rozlana krew, zdawały się kreślić wśród pól płomieniste drogi do samego nieba.
Wiosna uczyniła Rodos prawdziwym Rajem, niezasłużonym Edenem.
Gozon dostrzegł sokoła leniwie krążącego po nieboskłonie. Musiał wypatrzyć
nieostrożnego królika czy innego gryzonia, bo nagle rzucił się w ostry pik, celując gdzieś w
podmiejskie błonia niewidoczne w obrysie wąskiego okna.
Z zamyślenia wyrwał komandora wiew powietrza za plecami.
– Marnujemy tylko czas – mruknął Lexa von Aerenthal. Aureola siwych włosów
nadawała twarzy starca wyraz apostoła, choć szpecący ją gniew miał przyziemne źródło.
Gozon w milczeniu przyznał mu rację. Trzeci dzień mijał, odkąd Helion z Villeneuve
zamknął oczy, i nic nie zapowiadało zgody pośród szesnastu elektorów, którzy mieli wybrać
nowego mistrza zakonu.
– Lexa, przecież oni są jak pawie. Co jeden, to bardziej dumny, przekonany, że to od
niego zależy obsada stanowiska. Niestraszny im Ojciec Święty gdzieś za morzem. Przeraża
za to myśl, że mógłby wygrać nie ten, kogo popierają. A ty apelujesz o rozsądek…
***
Nawet podczas posiłku nie dało się ukryć prawdy. Rywalizujące stronnictwa zasiadły
we własnym gronie, między nimi ziały przepaście głębokie jak jary we wnętrzu wyspy. Do
wybrania nowego mistrza wystarczyłaby zwykła większość spośród obecnych, jednak każdy
uparcie obstawał przy swoim i pat trwał.
Gozonowi obojętne było, kogo wybiorą. Z góry współczuł nieszczęśnikowi. Da się
zamknąć w murach zamku i na królewskich dworach, będzie zabiegać o serwituty dla
zakonu, aby zgromadzenia nie spotkał los templariuszy oskarżonych o herezję i niedawno
spalonych na stosach. Zamiast polować na jelenie w różanych zagajnikach czy cedrowych
lasach, z których słynęła wyspa, przyjdzie mu się mozolić nad pismami albo trwonić czas na
audiencje u dworaków głupszych od rosołowej kury.
Większości elektorów odpowiedzialność za losy zakonu nic nie obchodziła, liczyły
się doczesne korzyści oraz splendory.
– Sam zobacz – Gozon dyskretnie wskazał von Aerenthalowi di Fontenaya, na powrót
opanowanego, zmawiającego się ze swymi stronnikami. – To ma być przewodnik naszego
zgromadzenia? Nie poprowadzi go w zagładę jak de Molay swoich braci?
Lexa uśmiechnął się nieznacznie, jakby do odległego wspomnienia wciąż trwającego
w głębinach pamięci.
– Ludzie się zmieniają, Dieudonné. Ty też. Pamiętasz?
***
Pamiętał doskonale. Kiedyś pożądał sławy równie mocno jak ten dureń di Fontenay.
Tyle że nikt wtedy nie powierzył Gozonowi elektorskiego głosu i odpowiedzialności zdolnej
zniszczyć zakon.
Któregoś zimowego dnia – kiedy jeszcze ani mu się śniło, że zostanie wielkim
komandorem, że będzie trzymał w ręku całą finansową potęgę joannickiego zgromadzenia,
wreszcie że stoczy wielki bój ze smokiem i okrzyknięty zostanie Gozonem Smokobójcą –
poszedł prosto do pałacu wielkiego mistrza, którym od niedawna był Helion z Villeneuve.
Gozon w oczy mu rzekł, że konne patrole wzdłuż brzegów wyspy i rzadkie karawany, jak w
zakonie nazywano rejsy na galerach, nie pociągają go wcale. Że liczył na wielkie bitwy,
sławę, heroiczne i zwycięskie walki z niewiernymi. Ani mu w głowie zostać mnichem
klepiącym pacierze, nie ucieczka od świata go tu sprowadziła, najlepiej więc będzie, jak
poszuka sobie innego miejsca, w którym mógłby zrealizować swe cele i ambicje.
– Jutro zabiorę cię na akropol i tam porozmawiamy! – zapowiedział Helion, gniewnie
uderzając pięścią w stół. Poruszył papiery i kałamarz z zanurzonymi zaostrzonymi piórami. –
Teraz precz mi z oczu! Wracaj do celi, Boga proś o łaskę rozumu, żeby ci go kijem nie trzeba
było wbijać od dołu!
Wyruszyli bladym świtem. W drodze Helion, zamiast besztać Gozona, wspominał
swe stare dzieje. Walki z muzułmanami w Ziemi Świętej, obronę Akki i po jej upadku
przenosiny joannitów na Rodos. Jeśli miały to być opowieści umacniające ducha, skutki nie
dotrzymały pola intencjom – Gozon utwierdził się w przekonaniu, że za takimi właśnie
przygodami tęskni. W końcu wybrał zakon rycerski, mieczowy, nie zaś azyl dla starców
znużonych życiem!
Wreszcie dotarli na akropol. Było to niewielkie, porośnięte gęstą trawą wzgórze na
zachód od twierdzy Rodos, pokryte starożytnymi ruinami z czasów greckiej kolonizacji
wyspy. Wszędzie można się było natknąć na oślepiająco białe, wyprażone słońcem resztki
kapiteli, mury kanałów i kamienne wykładziny dróg, a nawet sterczące samotnie kolumny.
Stąd brali rycerze najlepszy surowiec do napraw i umacniania fortyfikacji.
W dali, na północnym zachodzie, leżał wielki półwysep znajdujący się w tureckim
władaniu. Wąska wstęga morza oddzielała ich od rosnącej potęgi sułtana.
Helion długo spoglądał w tamtą stronę, jakby przepatrując horyzont. Słońce stało
wysoko, granice nieba i wody zatarły się, tylko pośrodku ciemną, wygiętą kreską majaczył
odległy brzeg.
– Sułtan napiera, my się cofamy, ale wciąż go powstrzymujemy z dala od naszych
ziem, jesteśmy niby cierń czy ostroga wbita w bok. Pomyśl, gdzie wolisz toczyć z nim bitwy:
tutaj czy w twej rodzinnej Prowansji. Tyle zależy od twych nudnych patroli – rzekł wreszcie.
Gozon próbował coś powiedzieć, ale uciszył go gestem.
– Za pół roku podejmiesz ostateczną decyzję. A teraz wracajmy.
Tak wtedy odwiódł Gozona od pochopnego czynu. Nim minęła wiosna, rycerz
stoczył bój ze smokiem, zaczął się wspinać w zakonnej hierarchii i opuściły go myśli o
porzuceniu zgromadzenia.
A teraz ciało Heliona czekało w krypcie na uroczysty pogrzeb, turecka nawała
potężniała z każdym rokiem i należało szukać człowieka zdolnego stawić jej czoła.
Tymczasem dość było jednego spojrzenia na elektorów, by dostrzec, że nie pojmują wagi
wyboru, przed którym stanęli. Długie i rozważne rządy Heliona niczego ich nie nauczyły.
Lexa w jednym miał rację: ludzie się zmieniają. Nie wiedział tylko, że chyba bardziej
niż nauki, nawet niż potyczka ze smokiem, zmieniła Gozona pewna rozmowa. Wciąż
pamiętał jej treść, mimo że minęło dwadzieścia lat i przetoczył się ogrom zdarzeń, uczuć,
słów.
- Raz jeden wyjdź ze swojej żelaznej skorupy. Porzuć na chwilę Gozona Smokobójcę,
bohatera ludu, rozejrzyj się. Popatrz na zwykłych, prostych ludzi z ich małymi sprawami –
powiedziała wtedy z rozpaczą Livia. Spoglądała na urwisko, za którym fale z trzaskiem
rozbijały się o podstawę klifu, zapowiadając sztorm. – Dieudonné, nie trzeba daleko
szukać… ja… – Słowa rwały się, z trudem przechodziły przed ściśnięte gardło.
Patrzył na nią ze smutkiem. Była taka piękna… i niedostępna.
– Jestem rycerzem – odparł cicho, odwracając wzrok. – Jestem zakonnikiem.
Wstała z trawy, na której siedzieli, poprawiła suknię.
– Jesteś głupcem! – Jej rozpacz zamieniła się w gniew. – I póki nie zrozumiesz, że
słowa nie wystarczają, pozostaniesz nim, choćby po wsze czasy, Dieudonné de Gozon.
Och, jak dawno odbyła się ta rozmowa. Wiele czasu minęło, nim pojął, że to jedna z
tych, które zmieniają życie. I wszystko zależy od jednej decyzji, której potem nie można
cofnąć.
Zawsze gdy przychodziło do rozstrzygania ważnych spraw, słowa Livii wracały do
niego niby wyrzut. Czasem wpływały na jego werdykt.
Lexa trącił Gozona w ramię.
– Pora wrócić do elekcji – rzucił półgłosem.
Dieudonné wiedział, skąd zmartwienie w oczach von Aerenthala. Jeżeli nie uda się
wybrać nowego mistrza do zachodu słońca, wybory, zgodnie z zakonną regułą, zostaną
zawieszone, kandydata na stanowisko narzuci papież. Albo wręcz rozwiąże zakon. Nawet tu,
na Rodos, dochodziły głosy, że zgromadzenia rycerskie należy zlikwidować choćby dlatego,
że nie zapobiegły upadkowi Królestwa Jerozolimskiego i pozostałych chrześcijańskich
placówek w Ziemi Świętej.
Gozon uprzedził Lexę, wstał, gestem nakazał ciszę. Niby patrzył na elektorów, mogło
im się tak zdawać, ale w rzeczywistości zaglądał w przeszłość, tam szukając potwierdzenia,
że dobrze czyni.
– Zgłaszam swoją kandydaturę – stwierdził sucho. – Żadna z dotychczasowych nie
zyskała większości, może w ten sposób wybrniemy z pata…
Elektorzy zamarli w gniewie i zdumieniu, zwłaszcza ci, którzy dwa dni wcześniej
bezskutecznie namawiali go do ubiegania się o tę godność.
– Wszyscy wiemy, że Helion tego właśnie pragnął – podjął von Aehrenthal. Spojrzał
na Gozona. – Sam jestem ci przyjacielem. Jednakże mistrz już nie żyje, a twoja osoba nie
była do tej pory zgłaszana. Nawet teraz nie spełniasz formalnych wymogów, bo jakaż to
frakcja za tobą stoi?
Nim wielki komandor zdążył odpowiedzieć, chrząknął i uniósł się siedzący po lewej
chudy jak tyka, pomarszczony Gephard von Bortfelde.
– Zabił smoka, Lexa, czyżbyś zapomniał? – stwierdził z szacunkiem. – Będę na ciebie
głosował, bracie.
Dieudonné uśmiechnął się lekko. Więc wciąż pamiętali… Gephard uczestniczył w
pierwszej wyprawie na smoka. I to przeważyło.
Miał zatem swój pierwszy elektorski głos.
II
Maj tamtego pamiętnego roku długo nie potrafił się zdecydować, czy ma być
miesiącem uciążliwych deszczy i wręcz jesiennego zimna, czy raczej wiosennym
błogosławieństwem po trudach ciężkiej, pełnej sztormów zimy. Jednego dnia słota nie
pozwalała wychylić głowy poza mury, drugiego słońce aż prosiło, żeby się ogrzać w jego
promieniach, rozpędzić konia do szalonego galopu, zatracić się w dzikim pędzie.
Jednak mało który mieszkaniec wyspy, a już w szczególności miasta Rodos, zawracał
sobie głowę fatalną pogodą czy zbiorami, które niechybnie ucierpią. Wszyscy odmieniali w
tysiącu odcieni strachu jedno budzące grozę słowo: smok.
Bestia grasowała od miesiąca w głębi wyspy, trzy mile od miejskich murów, w
górzystych jarach nieopodal wsi Kandiliona. Tak przynajmniej twierdzili mieszkańcy.
Potwór porywał bydło i nękał wieśniaków uprawiających swe pola i oliwne zagajniki.
Wreszcie zaczął porywać ludzi na przedmieściach Rodos.
Bracia zakonni, usadowieni wewnątrz murów, zbywali opowieści wzruszeniem
ramionami. Aaa, smok… – pokpiwali co dowcipniejsi. – To już ludziom tureckiego
zagrożenia nie starcza… Ładne rzeczy! Tylko patrzeć, jak sam Kolos wstanie z ruin i uderzy
na miasto! Inni dodawali, że skoro strach potrafił zamienić długą na łokieć jaszczurkę, żyjącą
na brzegach wyspy, w stwora zdolnego porywać krowy, to pora szukać na Rodos samej
Ateny, której świątyń wiele pozostało na wyspie. Rycerze podejrzewali, że strachliwi
wieśniacy wzięli za bestię jakąś szczególnie wielką agamę, która w chwili zagrożenia
nadyma skórę za głową w dwie płaskie, sterczące na boki tarcze.
Kpiny i docinki ucichły, kiedy zaginęła córka jednego z najbogatszych kupców, a do
siedziby wielkiego mistrza zawitała delegacja mieszczan żądających zrobienia porządku ze
smokiem.
Helion w potwora nie wierzył, a prawdziwego zagrożenia upatrywał w
muzułmańskim żywiole. Nie mógł jednak odmówić burmistrzowi Kiridiakosowi. Podjął więc
salomonową decyzję: co prawda rycerze zakonni są po to, by bronić wyspy przed turecką
zarazą, kto jednak spośród braci czuje się na siłach, niechaj wyrusza ubić bestię.
Gozon nie wahał się ani chwili. Lepszej okazji do zdobycia sławy nie będzie, chyba
że turecki sułtan wyląduje na Rodos ze swoją armią.
***
Wyruszyli dwa dni później. Zebrało się ich sześciu głodnych sławy młodych braci ze
stażem w zakonie nie dłuższym niż kilka lat. Na czele Gozon na swym karym Peticie, za nim
rudowłosy Sorron de Blay, nierozłączni Hugo de Valse i Rigo Dumbert, Caro Annibale oraz
towarzyszący im (wyłącznie w imię przyjaźni, jak się zarzekał) Gephard von Bortfelde.
Zrezygnowali z pomocy braci serwientów niezbędnych w zwyczajnej bitwie, jak i z
ciężkich zbroi. Pod płaszczami mieli tylko kolczugi, u końskich boków krótkie kopie, no i
miecze sprawdzone w boju. Tworzyli silną drużynę żądną chwały równej św. Jerzemu i za tę
chwałę gotową oddać życie. Zwłaszcza cudze, w szczególności zaś – smoka.
Dzień wstawał mglisty i paskudny, w powietrzu wisiała drobna mżawka sącząca
wilgoć za opończe, choć nie była to przecież pora jesiennych wiatrów. Ruszyli w stronę
południowej bramy. Była to potężna wieżyca pośrodku fosy wykopanej wokół miasta, z obu
stron spięta cienkimi mostami, górująca nad zębatymi murami niby olbrzym pośród karłów.
W odległości pięciuset kroków majaczyła jej nieco niższa, lecz nie mniej masywna siostra.
Siedem takich bram, wespół z przedzielającymi je obronnymi wieżami na całej długości
murów, tworzyło nieprzebytą zaporę.
Wewnątrz miasta, gdzie znajdowało się collachium – kwartał zamieszkany wyłącznie
przez braci zakonnych, a także arsenał, stocznia, port i kilka dzielnic zajętych niemal w
całości przez możnych kupców oraz rzemieślników – można się było czuć bezpiecznie.
Grube, potrójne mury, kilka dział ustawionych na platformach wież, ponad setka braci
zakonnych, kilkuset giermków i serwientów do posług – wszystko to sprawiało, że w razie
potrzeby można byłoby tu miesiącami odpierać ataki całej armii, cóż więc znaczył jakiś
głodny smok?!
Lecz poza bramą wędrowiec musiał się pilnować. Zakon – po przejęciu wyspy –
większość mieszkańców miasta Rodos przesiedlił do jego południowej części, zwanej
dolnym miastem, przechodzącej w łagodny, rozległy stok. W ten sposób część górna,
opasana murami, stała się łatwa do obrony, a tereny powyżej, zwieńczone przylądkiem
Kumburno, wyglądającym jak wskazujący palec wyciągnięty ku przestrodze, w razie
tureckiego desantu można było łatwo razić artylerią.
Wypchnięci poza ochronę murów rodyjczycy nie pokochali zakonnych rycerzy.
Dodatkowo jednych i drugich podzieliła wiara, bo choć sam święty Paweł odwiedził tę
ziemię w drodze do Palestyny, przed przybyciem zakonników więcej tu było prawosławnych
klasztorów i eremów niż katolickich kościołów. Prowadząc szpitale i domy dla ubogich,
bracia powoli zyskiwali szacunek miejscowych, wciąż jednak zdarzały się napaści na
joannitów.
Rycerze szybko przemknęli przez dolne miasto, w ciasnych splątanych uliczkach
mijając wystraszonych mieszkańców. Rozwiane w pędzie czarne płaszcze z naszytymi
białymi krzyżami o ośmiu rozwidleniach furkotały gniewnie, spod nich niby płomień błyskał
szkarłat bojowych tunik narzuconych wprost na kolczugi.
Dziewczyna zaginęła podobno niedaleko Kandiliony, w miejscu, w którym droga
biegła na ukos pomiędzy odłamami skał. Wyglądały, jakby olbrzym wyrwał z głębin
niewielką wyspę – jak pobliska Chalki czy Tilos – i rzucił na stok z taką siłą, że rozprysnęła
się na kawałki pośród frygany, zarośli kolczastych krzewów, a także mirtu, który przypomina
wędrowcom o cudownej woni Syna Człowieczego. Gozon zeskoczył z konia na niską trawę,
by poszukać pośród wapiennych bloków śladów walki czy choćby tropów smoka. De Blay,
ubezpieczając towarzysza, z konia przepatrywał okolicę. Reszta kompanii rozjechała się
wokół.
Dieudonné obszedł niemal każdą skałę, nigdzie jednak nie natrafił na połamane
kwiaty, gałązki czy strzępy materii na długich kolcach krzaków. Nie było śladu po
dziewczynie ani bestii, jakby się tu nic nie wydarzyło. A przecież córka kupca naprawdę
zniknęła.
De Blay również nie marnował czasu. Wiercił się w siodle, mruczał pod nosem,
marszczył czoło, wreszcie podjechał do Gozona, który zatrzymał się przy skale
rozszczepionej na dwoje, jakby rozpłatanej potężnym uderzeniem.
– Wiesz co, Dieudonné? – rzucił z niepokojem. – Może ten smok jest niewidzialny?
Rycerz tylko wzruszył ramionami. Podszedł do swojego Petita skubiącego trawę i
drobne kwiecie.
– Nie siej paniki, Sorronie – odparł, wskakując na zupełnie spokojnego konia. – Jakby
był niewidzialny, toby wieśniacy nie mówili, że wielki albo latający, albo ja wiem jaki? Coś
tam widzieli. W każdym razie tu nic nie ma. Jedźmy dalej.
Zebrali pozostałych rycerzy i ruszyli w stronę Kandiliony, niewielkiej osady,
kilkanastu pudełkowatych domów wzniesionych z białego kamienia na planie kwadratu. Już
dostrzegali wieśniaków krzątających się wokół zabudowań, gdy naraz wierzchowiec de
Blaya pędzącego przodem trafił w dziurę pośrodku drogi. Zatańczył, próbując odzyskać
równowagę, ale potrącony przez następnych rycerzy z kwikiem i łomotem zwalił się na
ziemię, przygniatając jeźdźca. Skoczyli wyciągać towarzysza, co spotęgowało zamieszanie.
De Blay ucierpiał niewiele, parę siniaków i otarć. Koń miał mniej szczęścia: lewa
przednia pęcina była złamana, z krwawej rany wystawał ostry szpic kości.
Sorron zaklął głośno, z rozpaczą.
– Najlepszy, jakiego miałem. Przyjaciel wierniejszy od niejednego z ludzi.
Gozon zacisnął zęby, starając się odrzucić od siebie myśl o złej wróżbie.
– Nie przedłużaj.
Jego przyjaciel tylko spojrzał półprzytomnie na Gozona, potem przyklęknął przy
koniu, chwycił w dłonie jego pysk, chwilę szeptał uspokajające słowa. Wreszcie pocałował
go w chrapy, uczynił znak krzyża i szybkim, zdecydowanym ruchem wbił miecz w serce
zwierzęcia. Wierzgnęło parę razy i skonało. Sorron w ponurym milczeniu zebrał broń i
przesiadł się na wierzchowca de Valse’a.
Mieszkańcy Kandiliony tymczasem chowali się w domach, ryglowali drzwi. Kiedy
rycerze wpadli do wioski, na spotkanie wyszedł im tylko wójt. Nie miał nic ciekawego do
powiedzenia. Smoka nikt nie widział, o dziewczynie nie słyszał, Kandiliona to spokojna
wieś, podatki płaci jak należy, a zbrojni niech lepiej ruszą w stronę góry Atabyrion, tam
niejedno licho grasuje.
Pojechali więc dalej. Ze dwie mile za opłotkami znajdowały się rozstaje wytyczone
przez wielki, samotnie rosnący dąb korkowy. Wierzchnie, różowe od wewnętrznej strony
warstwy kory odchodziły zeń niby skóra po oparzeniu. Drzewo wydawało się równie stare
jak greckie ruiny na wyspie. Tu postanowili się rozdzielić, jednak ani myśleli obrać
wskazany przez wójta kierunek. De Valse i Sorron na jednym koniu oraz towarzyszący im
Rigo Dumbert ruszyli w stronę zachodniego wybrzeża, Gozon zaś, Gephard von Bortfelde i
Caro Annibale pojechali na wschód, w stronę potężnej twierdzy Lindos. Liczyli, że
przecinając wewnętrzną część wyspy, natkną się na smoka lub jego ślady.
Drogi za Kandilioną, rzadko używane przez konnych, zarosły zbitymi kępami
wawrzynu i różanego krzewu o długich czepliwych kolcach. Przedzierając się, grupa z
Gozonem na czele spłoszyła kilka jeleni. Wreszcie dotarli do wysypanej drobnym piaskiem
plaży, kilka mil od majaczących na horyzoncie skał przylądka Wodi. Na północ, wzdłuż
plaży, biegła droga do Rodos. Zygzakowaty brzeg wyspy prowadził na południe ku Lindos.
Dieudonné obejrzał się na towarzyszy.
– Wracamy czy jedziemy dalej?
Słońce wciąż stało wysoko, nikt nie kwapił się do powrotu, ruszyli więc wzdłuż
brzegu i wkrótce dotarli do grupy kredowych skał tworzących nasadę przylądka Wodi. Z
jednej strony wybiegały daleko w morze, z drugiej jasną łatą wspinały się na zalesione
zbocze. Słońce wyżarzyło je na kość, do oślepiającej białości. Wokół unosiła się
nieprzyjemna kwaskowa woń skały trawionej bryzgami słonej wody.
Dalsza droga na długości ponad stu kroków wiodła wąską, ciemną rozpadliną.
Posłuszne zazwyczaj konie nie chciały jednak wejść do niej, parskały, wierzchowiec
Annibale stanął dęba. Może w zasadzce czekał smok albo oddział tureckich janczarów?
Gozon poklepał Petita po grzywie i zmusił do uległości. Za nim zastukały kopyta
pozostałych koni.
Wyjeżdżając pospiesznie z drugiej strony, niemal stratowali dwie młode dziewczyny
podążające w stronę Rodos i zamierzające właśnie wkroczyć w ciemność. Gozon z trudem
osadził wierzchowca, wzniecając fontannę drobnych kamyków i piasku. Uniesioną ręką
zrobił przepraszający gest w stronę kobiet.
Jedną z nich znał, była to Livia, dorastająca córka płatnerza Demetrisa prowadzącego
warsztat w pobliżu bramy św. Jerzego, gdzie często bywał. Czarnowłosa, smukła niby
świeca, spoglądała na rycerza spod ciemnych rzęs, uśmiechając się życzliwie. Nie wyglądała
na przestraszoną czy zagniewaną. Poprawiła wetkniętą za ucho niewielką różę jaskrawie
odcinającą się od kruczych włosów.
Ten drobny gest przyciągnął uwagę Gozona. Przyzwyczaił się do widoku splątanych
krzewów obsypanych drobnym kwieciem, nigdy nie przyszło mu do głowy, aby banalny
kwiat traktować jak ozdobę w tym raju, który pysznił się fioletowymi cyklamenami,
wielkimi makami w barwie krwi czy najwyżej cenionymi storczykami rosnącymi w głębi
wyspy. Dotąd traktował róże jako przeszkodę dla końskich kopyt.
Dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie, w jej zielonych oczach pojawiły się iskierki
rozbawienia.
– Wybacz, pani, szukamy smoka, stąd pośpiech – wyjaśnił zakłopotany. – Mam
nadzieję, że nic się wam nie stało?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Spoważniała, przez jej twarz przeszedł grymas bólu,
kiedy mówiła:
– Jeśli spotkacie bestie, jedną zabijcie w moim imieniu. Emiria była moją
przyjaciółką.
– Smoki? – wtrącił się do rozmowy Bortfelde. – To jest ich więcej? Dotąd mowa była
tylko o jednym, pani! – Jego koń, jakby rozumiejąc słowa rycerza, parsknął niespokojnie.
Na twarzy dziewczyny odmalowało się wahanie.
– Podobno wieśniacy widzieli trzy naraz.
Gozon wzruszył ramionami. O tym, co ludzie mówią, miał wyrobione zdanie. Szkoda
czasu na plotki, zwłaszcza powiększone strachem. A do zdobycia sławy jedna bestia
wystarczy w zupełności.
– Jedźmy – rzekł. Schylił się jeszcze do dziewczyny i wiedziony nagłym impulsem,
dodał ciszej:
– Zabijemy te smoki, ilekolwiek ich będzie. Masz moje słowo.
***
Nie spotkali ani jednej bestii. Plaża wzdłuż wybrzeża była pusta, a kiedy wspinali się
na leśne zbocza i krążyli ścieżkami pośród drzew, tylko wiatr w koronach mącił ciszę.
Wreszcie podjęli decyzję o powrocie.
W stajni już oczekiwali serwienci, jednak Gozon, jak to miał w zwyczaju, nim oddał
wodze stajennemu, sam wytarł Petita suchą derką.
– A co z de Blayem i resztą? – spytał. – Wrócili może?
Chłopak pokręcił przecząco głową.
– Może będą mieli więcej szczęścia i ubiją potwora, panie.
Może – pomyślał Gozon. – A może zostawią trochę chwały dla mnie.
***
Pierwsze ukłucie niepokoju poczuł, kiedy ani de Blay, ani jego towarzysze nie
pojawili się na wieczornej mszy.
Rankiem jak zwykle podążył do swoich obowiązków w kancelarii wielkiego
komandora, ale myliły mu się szeregi liczb podczas przeliczenia waluty. Niepokój drążył go
niczym robak dojrzałe jabłko. Gozon nie potrafił skupić myśli, wszystko wychodziło mu źle.
Dzień chylił się ku końcowi, gdy nieoczekiwanie do kancelarii przyszło wezwanie od
wielkiego mistrza. Na zewnątrz już czekał Caro Annibale. Razem zaczęli się przedzierać
wąskimi uliczkami collachium, obramowanymi domami wysokimi na kilka pięter i
zabierającymi słońce, w stronę pałacu zamieszkiwanego przez Heliona.
Byli w połowie drogi, gdy nagle z bocznej uliczki wybiegła drobna ciemnowłosa
Greczynka z niemowlęciem na ręku. Prawie wpadła na Cara. Krzyknęła coś, czego Gozon
nie zrozumiał, wyminęła ich i zniknęła w otwartym warsztacie garncarskim po drugiej
stronie ulicy.
Speszony i zaróżowiony Annibale przez chwilę zdawał się wahać, co powinien zrobić
w tej zdumiewającej sytuacji.
– Zaczekaj tu – rzucił naraz i ku osłupieniu Gozona pobiegł za Greczynką.
Gozon nie był święty, odwiedzając płatnerza, sam z przyjemnością przyglądał się
jego córce – ale nigdy nie gonił za nią niczym chart!
Nie uważał jednak, żeby miał prawo wtrącać się w cudze sprawy, zwłaszcza drażliwe.
Czekał więc, błądząc spojrzeniem po murach, wnętrzach warsztatów otwartych na ulicę,
krzakach oleandrów rosnących dosłownie wszędzie… Zniecierpliwiła go dopiero
przedłużającą się nieobecność przyjaciela.
Znalazł go na wewnętrznym podwórku. Caro Annibale i Greczynka dyskutowali
zaciekle, w ich kłótni ginął cichy płacz dziecka. Caro obejmował oboje ramieniem, jakby
próbując załagodzić spór, dziewczyna wyrywała się, podniesionym głosem rzucając
oskarżenia albo obelgi. Rozmawiali po grecku. Gozon niemal nic z tej dyskusji nie
pojmował, lecz wzburzenie kobiety widać było jak na dłoni.
Naraz spojrzenie Annibale padło na Dieudonné. Łagodnie odsunął od siebie
Greczynkę i ruszył w jego stronę, mocno pociągając przyjaciela za ramię. Wrócili na ulicę.
Gozon nie potrafił ukryć zdziwienia.
– A tak – rzekł podniesionym tonem Caro, nie patrząc mu w twarz. Nerwowymi
ruchami poprawiał habit, rozglądając się niespokojnie. – Właśnie tak, Dieudonné, dobrze się
domyślasz… Jestem tylko człowiekiem. I co, doniesiesz Helionowi? Popatrz, właśnie do
niego idziemy, dobrze się składa…
Rycerz przecząco pokręcił głową.
– Nie doniosę. Tylko nie każ mi tego pochwalać.
Resztę drogi przebyli w milczeniu ciążącym niby ołowiane kule.
Rezydencja wielkiego mistrza mieściła się w dawnym pałacu bizantyńskiego
namiestnika wyspy. Położona tuż przy północnej części murów miejskich, na niewielkim
wzgórzu, pozwalała objąć wzrokiem port oraz collachium i pozostałe kwartały wewnątrz
pierścienia fortyfikacji.
W komnacie, do której zaprowadził ich strażnik, czekał już Bortfelde z niewesołą
miną.
Ledwie zdążyli zamienić kilka słów, pojawił się Helion z rulonem papierów w ręku.
Był mocno zasępiony, jego pociągła twarz jakby wychudła w ostatnich godzinach.
– Bracia de Blay, Dumbert i de Valse nie żyją – oznajmił zgaszonym tonem, nie
siadając na krześle. – Wieśniacy znaleźli ich ciała kilkanaście mil stąd, poniżej wierzchołka
góry Flerimos, ukryte w skalnym jarze.
– Jedźmy ich pomścić, mistrzu – rzekł natychmiast Annibale. – Póki stwór nie
odszedł daleko.
Helion uniósł rękę niezadowolony, że mu przerywają.
– Już wysłałem dwóch braci, żeby sprawdzili wszystko na miejscu. A was nie po to
odrywałem od zajęć. Pozwoliłem polować na smoka, bo wydało mi się to dobrym sposobem
na pozyskanie przychylności mieszkańców… teraz jednak tę zgodę wycofuję. Zakonu nie
stać na dalsze straty. Jeśli któryś z was spotka bestię podczas normalnego patrolu, może
podjąć walkę, chociaż wolałbym, żeby poszedł za głosem rozumu i zebrał do boju większą
kompanię.
– Mistrzu, pozwól chociaż mnie wyruszyć na poszukiwania – jęknął błagalnie Gozon,
przypadając Helionowi do stóp. – To ja ich namówiłem, to moja wina, że Sorron i pozostali
dwaj zginęli. Wypada mi ich pomścić.
Helion odsunął się w stronę półek z książkami, wśród których na honorowym miejscu
stało wielkie chirurgiczne dzieło Rogera z Salerno.
– Dobro zakonu stoi ponad prywatną zemstą i podpowiada mi, żebym ci odmówił.
Każdy, kto zlekceważy mój rozkaz, może się spodziewać usunięcia spośród braci.
Opuścili komnatę jak niepyszni.
***
Jeszcze dwa dni wcześniej szóstka śmiałków żartowała, że wyprawioną smoczą skórę
zatkną niby sztandar na najwyższej wieży obronnej ku przestrodze wrogom. Teraz trzej
spośród nich nie żyli.
Gozon nie potrafił się pogodzić z zakazem Heliona. Rycerze na zamku byli
bezpieczni, ale co z mieszkańcami miast i wieśniakami z osad rozrzuconych po wyspie?
Przypomniała mu się Livia Demetris. A jeśli bestia napadnie ją poza murami miasta?
Nad ranem, nim pierwsze pasma brzasku zarysowały się na horyzoncie, Gozon podjął
decyzję: bez względu na konsekwencje ruszy pomścić swych towarzyszy.
Może też warto wytresować psy na atrapie smoka choć przez dzień lub dwa i zabrać
na wyprawę.
Przeglądając w myślach całą sforę, zdecydował się na Psotkę i Szejtana, psy nie
największe i najsilniejsze, ale najłatwiejsze do ułożenia.
***
– Powiedz mi, jak on wyglądał! – cierpliwie powtórzył Gozon.
Wieśniak zgarbił się. Oblizywał spierzchnięte usta, bezradnie spoglądał tu i tam po
pustej stodole. Podobno widział smoka z daleka, na polu. To właśnie usiłował ustalić rycerz.
– Miał skrzydła? – wyciągał Gozon, groźnie patrząc chłopu w oczy.
– O, panie, prawie jak drzwi stodoły! – ożywił się ten. Rozłożył szeroko ręce. –
Łopotały niby żagle łodzi w ostrym wietrze. A kiedy je zwinął, to jakbyś do poczwarnego
kadłuba dwa wielkie bochny przyłożył.
Rycerz pomodlił się w duchu o cierpliwość.
– No dobrze, spróbujmy jeszcze raz. Jak wielki był ten smok? Wielkości beczki z
winem? Kamienicy w mieście? Galery? Góry, na której stoją miasto i zamek?
Na tym pytaniu utknęli poprzednio. Wieśniak widać to zapamiętał, bo milczał
uparcie. Gozon westchnął: Niech aniołowie dodadzą mi sił, bo nie zdzierżę i zaraz palnę go
w łeb.
– Nie bój się – zachęcił – nie będę więcej na ciebie krzyczał. Ale chcę go zabić,
rozumiesz, i muszę wiedzieć, jaki on jest.
– Jak dom – wyjąkał wreszcie wieśniak i niespokojnie popatrzył na rycerza. – Nie za
duży, nie za mały, taki w sam raz akuratny…
Gozon z rezygnacją machnął ręką.
– Zostań z Bogiem – skierował się ku wyjściu, gdzie czekał uwiązany Petit.
Wieśniak natychmiast czmychnął między narzędzia i sterty drewna na opał.
***
Gozon postanowił skorzystać z usług Pietro Collodiego, jednego z zamkowych cieśli,
utalentowanego zwłaszcza w produkcji wygodnych mebli, zawsze umiejącego nagiąć
drewno, płótno albo skórę do pożądanego kształtu. Zastał go w warsztacie i bez zwłoki
wyłuszczył swą prośbę.
– Musi być jak najbardziej podobny do prawdziwego – zakończył, rozglądając się po
sali pełnej niewykończonych sprzętów, narzędzi, desek i całych grubych pni, wolno
schnących w odpowiednich warunkach, nim zostaną przerobione na rzeczy potrzebne
ludziom.
– To się da zrobić, panie – Collodi był rad, że trafia mu się urozmaicenie. Zaczął
zbierać narzędzia, szukać drewnianych listew, palików różnej grubości. Z ukrycia wyjął kilka
ciężkich wołowych skór zwiniętych w grube rulony i podał je rycerzowi, starając się omijać
kręcące się wokół Szejtana i Psotkę.
Znaleźli sobie miejsce z dala od wścibskich oczu pod północno-zachodnią częścią
murów, na wysokiej łące kończącej się urwiskiem opadającym ku morzu. Wieści i tak się
rozejdą, ale im później dotrą do Heliona, tym lepiej. Na razie Gozon mógł liczyć na
dyskrecję komandora Pasquieta, który zwolnił go z prac w kancelarii bez pytania o powody.
Zapewne domyślał się celu przyświecającego młodemu rycerzowi i aprobował go.
Sporo czasu zajęło ustalenie wyglądu i konstrukcji atrapy, bowiem Dieudonné poza
liczbą skrzydeł smoka nie potrafił podać Collodiemu wielu szczegółów. Nie miał zaś pojęcia
o kluczowych zagadnieniach, jak choćby czy bestia na podobieństwo bazyliszka zabija
spojrzeniem, zionie ogniem czy pluje jadem. A wszystko to według cieśli było ważne, bo
jeśli, panie rycerzu, na ten przykład bydlę zionie płomieniem, to musi to robić z wiatrem,
żeby się na cofkę nie nadziać, z czego wynika, że w locie smok musi być nadzwyczaj giętki.
Gozon utrudnił całe przedsięwzięcie, domagając się ruchomych skrzydeł i w ogóle
możliwości kierowania atrapą od wewnątrz, bo przecież w prawdziwej walce smok nie
będzie nieruchomo czekał, aż rycerz ze swymi psami rozwłóczą go na ćwierci.
Wreszcie późnym popołudniem smok był gotów.
– No to wskakuj do środka i ćwiczymy psy – nakazał Gozon, gwizdem przywołując
Szejtana i Psotkę. – Zobaczymy, jak zareagują na potwora.
– O nie, panie, mowy nie ma – Collodi zaczął się cofać w stronę zamkowych murów.
Jeszcze raz rzucił okiem na swe dzieło. Konstrukcja bardzo przypominała wielkiego ptaka o
rozłożystych skrzydłach. – Ty zamierzasz ćwiczyć psy na smoku, ale ja nie chcę, żeby one
próbowały zębów na moim tyłku. Nawet gdyby szramy na moim siedzeniu miały się
przysłużyć sprawie, niech mi pierwej sam wielki mistrz udzieli sakramentów, nim wejdę do
środka.
Gozon roześmiał się i wyjął zza pazuchy przygotowaną wcześniej zapłatę.
– Jakoś sobie poradzę bez ciebie, Pietro, chociaż przesadzasz z tym pogryzionym
tyłkiem. Nie chwal się tym, co tu robiliśmy, zgoda?
Gdy cieśla odszedł, rycerz rozebrał się do koszuli i wślizgnął do środka konstrukcji.
Prowokował psy, poruszał sztucznym smokiem, wywołując wciąż nowe ataki Szejtana i
Psotki. Zażarcie gryzły drewno i rwały pasma skóry, jakby walczyły z prawdziwym
potworem. Miał nadzieję, że podobnie zachowają się, gdy dojdzie do spotkania z bestią.
Wreszcie Gozonowi brakło sił. Opuścił makietę na ziemię i wyczołgał się na chłodną
trawę, w cień murów. Psy znudzone walką z nieruchomą atrapą porzuciły ją po chwili,
układając się obok rycerza.
Naraz Szejtan uniósł głowę w stronę zamku i gniewnie warknął. Rycerz odwrócił się,
podążając wzrokiem za spojrzeniem psa.
Śpiesznym krokiem zmierzał ku niemu Caro Annibale.
– Zamierzasz złamać zakaz Heliona? – raczej stwierdził, niż zapytał, gdy już był
blisko. Usiadł na trawie obok Gozona. – Chcesz ich pomścić, prawda?
– A ty, Caro? Nie pojedziesz ze mną?
Annibale zapatrzył się w dal.
– Nie mam dokąd wracać, Dieudonné – wyznał wreszcie ze smutkiem. – Moja
rodzina bardzo zbiedniała, dość tam gąb do wyżywienia i beze mnie. No i jest, ty wiesz… –
zawahał się, nie kończąc zdania. – Nie, nie wystąpię przeciw Helionowi, choć jeśli spotkam
smoka podczas regularnego patrolu, nie puszczę go żywego!
– Nie zdążysz – odparł Gozon. – Wcześniej usiekę to bydlę, choćbym miał je ganiać
po całej wyspie.
– Widziałem ich ciała – powiedział Annibale z nieukrywanym niepokojem. – Może
się nie znam, ale trudno mi było odnaleźć ślady zębów i pazurów, za to bez trudu
dostrzegłem rany jak od cięcia ostrą stalą i dziury od włóczni. Uważaj więc nie tylko na
smoki – ostrzegł, podnosząc się z trawy. – Bo może niektórzy mieszkańcy wyspy już kłaniają
się sułtanowi?
O zmierzchu Gozon zepchnął zniszczoną makietę do morza. Tyle ćwiczeń będzie
musiało wystarczyć.
III
Elekcja trwała, a Renato di Fontenay wcale nie zamierzał się poddać, wciąż usiłował
rozegrać partię swego życia. Znalazł się tu w zastępstwie Luco de Manilii, który na krótko
przed śmiercią Heliona musiał wyruszyć na aragoński dwór. A teraz, zwietrzywszy szansę w
rozproszeniu frakcyjnych sił, postawił wszystko na jedną kartę.
– Tak, słyszałem te stare opowieści – przyznał, powściągając niechęć. – Jednak, z
całym należnym bratu Gozonowi szacunkiem, gdzie dowody, że walczył ze smokiem?
Przecież nie odnaleziono ścierwa bestii. Nikt nigdy nie pokazał żywego czy martwego
jaszczura w żadnym bestuarium. Co innego jednorożce: mamy rogi, wspaniałe dowody ich
istnienia. A smoki? Są tylko zajmujące opowieści o nich. Legendy. Wieśniaków mogła
przestraszyć wyrośnięta agama. Albo cokolwiek innego.
Wszystkie spojrzenia skierowały się ku Gozonowi, bo przecież, choć nie wprost, di
Fontenay zarzucił mu kłamstwo.
Tylko wzruszył ramionami.
– Walczyłem ze smokiem. Nie wierzysz, spytaj mieszkańców dolnego miasta, czy po
mojej wyprawie kogoś porwał albo dokonał innych szkód. Ty masz przekonania, a oni
wiedzą, jak było.
– Gozon dobrze mówi – chrypliwie odezwał się Lexa ze swego końca stołu. –
Znaleźliśmy ślady: łuski i krew, lepką i tłustą, podobną do arabskiej gumy. Nie zarzucaj
Gozonowi kłamstwa, di Fontenay, bo może ci stanąć kością w gardle.
– Tak? – warknął di Fontenay. – To czemu owych, jak twierdzisz, łusek i innych
dowodów nie ma w skarbcu oprawionych niby relikwie?
Lexa spojrzał na niego zimno. W jego oczach pojawiła się wzgarda.
– Skoro wszystko wiesz najlepiej, Renato, powinieneś wiedzieć i to, że sam Helion
podjął decyzję o ich zniszczeniu. A czemu podjął taką właśnie? Bo się obawiał, że na wyspie
strach przed smokiem przemieni się w kult jego zwycięzcy – z ukosa spojrzał na Gozona. –
Co i tak nastąpiło.
***
Wyruszył o świcie, wkrótce po jutrzni, kiedy nad wyspą unosiły się jeszcze sine
opary mgieł. Przekroczywszy jedną z bocznych bram, Gozon rozpędził konia do galopu, byle
uciec dalej od dusznych zamkowych murów. Szejtan i Psotka tańczyły wokół końskich nóg
niby dwa demony.
– A teraz, smoku, znajdę cię i zabiję, choćbym sam miał zdechnąć.
Wybrał drogę wiodącą na Czarci Most. Być może powinien szukać smoka na stokach
góry Flerimos, gdzie zginęli bracia, Gozon wątpił jednak, czy bestia będzie tam czekać na
kolejnych rycerzy.
Czarci Most wspinał się ostro do góry, sięgając nieba stromym pasażem
zakończonym płaskim jęzorem skały, spadzistym klifem opadającym ku morzu. Podobno
tubylcy odprawiali tu kiedyś krwawe obrzędy. Strach nadal ciążył nad tym miejscem. Jedni
bali się tajemnych praktyk, od których wzięło swą nazwę, inni śmierci – bowiem morze co
rok podczas sztormów zabierało spory kawał ziemi, podcinając skałę. Czarci Most
podzielony był głębokimi rozpadlinami sięgającymi dna piekieł – mogło się zdawać, że w
całości trzymają go korzenie gęstych, niskich zarośli i krzewów róży.
Dla joannickich obserwatorów to pasmo skały stanowiło jednak prawdziwy dar boży.
Przy dobrej pogodzie można było stąd dostrzec tureckie wybrzeże i żaden statek w
promieniu wielu mil od cypla nie miał się gdzie ukryć.
Gozon powiódł wierzchowca na skraj klifu. Psy posłusznie podążały za nimi. Rycerz
liczył, że uda mu się wyśledzić smoka w locie, a może wypatrzyć jego kryjówkę.
Do przepaści pozostało nie więcej jak sto kroków, gdy nagle zagrzechotały kamyki
osypujące się ze ściany, odbijające się, pociągające za sobą następne odłamki. Czyżby
powstawało właśnie nowe pęknięcie? Albo wielki kawał skały miał runąć do morza? Gozon
z niepokojem ściągnął wodze.
Tymczasem lawina kamyków przyciągnęła uwagę psów. Pognały ku krawędzi, nie
powstrzymał ich gniewny krzyk rycerza.
Grzechot kamieni nie ustawał, wokół rozeszła się przenikliwa woń pomarańczy.
Dieudonné słyszał o charakterystycznych wyziewach na krótko przed trzęsieniem ziemi,
zaczął się więc ostrożnie wycofywać.
Nieoczekiwanie sponad krawędzi klifu wyjrzała wielka bestia. Smok! Gwałtowne
bicie ogromnych błoniastych skrzydeł utrzymywało go niemal nieruchomo w powietrzu.
Jedną ze szponiastych łap dosięgnął Psotkę, wyrzucił ją w powietrze jak piórko – wprost w
przepaść. Drugą starał się pochwycić Szejtana. Wysmukły jaszczurczy tułów pokryty był
zielonooliwkową, drobną łuską migoczącą delikatnymi wzorami, gdy wił się, unikając zębów
Szejtana. Wąska głowa osadzona na długiej szyi przypominała łeb morskiego węża.
Gozon wyjął kopię wiszącą u siodła i skierował konia w stronę walczących stworzeń.
Tymczasem smocze pazury rozorały szyję psa, buchnęła fontanna krwi i Szejtan padł bez
życia, a bestia runęła na rycerza. Wyciągnięte łapy mierzyły wprost w jego twarz. Gozon
nastawił kopię, zaparł się w siodle. Smok zdołał skręcić w powietrzu, choć nie na tyle, by
całkiem wyjść z opresji – grot kopii zjechał po skrzydle, rozcinając je na długości pół łokcia.
Siła wstrząsu wysadziła rycerza z siodła, krusząc drzewce.
Zerwał się na nogi i chwycił miecz, nim zwierzę wylądowało i szurając po skale,
zawróciło w jego stronę. Teraz stwór odcinał go od lądu. Ze smoczej paszczy wydobywał się
wściekły syk, rozwidlony język drgał prędko. W żółtozielonych ślepiach przeciętych czarną,
pionową źrenicą czaił się gniew. Zranione skrzydło mocno przylegało do boku.
Wieśniacy nie kłamali, była to straszliwa bestia, nie gorsza niż na malowidłach
przedstawiających bohaterstwo świętego Jerzego. Ale skoro można ją zranić, można i zabić –
pomyślał Gozon, patrząc na krew kapiącą z rany potwora. W zetknięciu ze skałą dymiła
niczym diabelska posoka.
Smok znów ruszył do ataku, pazurami mierząc tym razem w pierś rycerza. Ten ciął
mieczem, ale bestia uskoczyła z widocznym wysiłkiem, odlatując w tył.
Powtórzyło się to kilka razy. Potwór nie zaprzestawał prób, by dosięgnąć przeciwnika
albo zepchnąć go na urwisko, jednak on bronił się mężnie, choć pot zalewał mu twarz.
Wreszcie rycerz dostrzegł, że bestia uchyla się z coraz większym trudem i postanowił
zaryzykować. Gdy smok rzucił się na niego, zrobił kilka szybkich kroków w bok, a kiedy
zaskoczony jaszczur niezdarnie przelatywał obok, machając rozpaczliwie skrzydłami,
przyskoczył i z rozmachem wbił miecz w bok bestii. Dobra stal z chrzęstem rozpłatała
stwardniałą skórę i zagłębiła się w ciele potwora.
Ten wrzasnął straszliwie, a pod czaszką Gozona rozległ się dzwoniący grom, jakby
wybuchła prochownia. Rycerz razem z mieczem wyleciał w powietrze, spadając na skałę
kilkanaście kroków dalej. Był oszołomiony, niemal stracił przytomność. Zamroczony bólem
smok nie wykorzystał jednak jego słabości, też opadł ciężko, w kępę karłowatego
różokrzewu niedaleko krawędzi urwiska.
Minęło parę chwil, nim Gozon przezwyciężył niemoc i stanął chwiejnie na nogach. Z
trudem łapał oddech. Lewa ręka zwisała bezwładnie, prawdopodobnie złamana, prawą
podniósł leżący nieopodal miecz.
Bestia także ciężko robiła bokami, z jej paszczy dobiegał chrypliwy jęk. Patrzyli na
siebie, gotując się do kolejnego, może ostatniego starcia.
– Teraz cię zabiję, smoku – wychrypiał rycerz, robiąc kilka kroków w stronę leżącego
potwora. – Tu zginiesz, nędzna poczwaro.
Jaszczur z uwagą śledził jego ruchy. Z szurgotem cofnął się, przewaga joannity była
coraz bardziej oczywista.
- Nie chcę zginąć – odezwał się nieoczekiwanie. – Niech każdy idzie w swoją stronę.
Zdumiony rycerz przystanął. Bestia zwracała się do niego! Słyszał jej słowa, chociaż
paszcza smoka, na wpół otwarta, pokazywała mu szeregi ostrych, zakrzywionych zębów.
– Nie omamisz mnie sztuczkami – rzekł, robiąc kolejny krok. – Zabiłeś moich braci,
teraz ja zabiję ciebie.
Smok syknął gniewnie, znów się cofając. Byli już prawie na krawędzi urwiska.
- Głupi, głupi! Ludzi nie zabijam. Tylko krowy i owce. Dobre mięso.
Gozon wzruszył ramionami, pojmując, że to tylko gra na zwłokę. Uniósł miecz.
– To kto zabił trzech moich przyjaciół?! I mieszczan?
Potwór zatrzymał się na skraju klifu. Stanął w obronnej pozycji. Nawet gdy skrzydła
miał złożone, wielkością przewyższał człowieka.
– Ludzie z lądu – odparł ze złością, tłumiąc jęk bólu do głębokiego, basowego
pomruku. – Ich galera wylądowała niedaleko. Myślałem, że wiecie.
Zaskoczony rycerz chwilę trawił tę wiadomość. Turcy przeoczeni przez patrole!
Helion miał rację jak zwykle: nie tej bestii trzeba się bać, tylko wojsk sułtana. Kto wie, może
szykuje inwazję?
– Są jeszcze trzy statki – ciągnął smok, jakby czytając w myślach Gozona. – Mogą
zatonąć na głębokiej wodzie…
– Jak? – dopiero po wypowiedzeniu pytania Dieudonné spostrzegł, że dał się
wciągnąć w rozmowę. A przecież przybył zabić bestię!
Ta stęknęła głucho, jakby ból się nasilił.
– Wiatry i fale, nagły sztorm miażdżący kadłub statku… tysiąc sposobów. Tylko
umieć. I chcieć.
Trzy galery to nie inwazja – rozmyślał Gozon. – Smoka da się zabić. Lecz jeśli to ja
zginę? Kto wtedy zaniesie Helionowi wiadomość o tureckiej napaści? Trzeba wysłać patrole,
przeczesać wnętrze wyspy…
Ważył w sobie decyzję. I wtedy nadpłynęło wspomnienie niedawnej rozmowy z
mistrzem na akropolu. Nudne patrole… Prowansja…
– Odlecisz stąd. Będziesz omijać wyspę – zażądał.
– Na morzu niezamieszkanych skał wciąż sporo – nadspodziewanie szybko zgodził
się smok. – Odlecę.
Naraz znieruchomiał. Zamknął oczy, z jego paszczy wydobył się syk. Brzmiało to jak
słowa w nieznanym języku. Gozon skoczył w stronę potwora, przeklinając własną głupotę.
Podczas gdy on sobie rozmawiał, ta bestia rzucała czar!
Jaszczur z jękiem bólu odskoczył w bok poza zasięg ostrza.
– Inna propozycja, rycerzu – stęknął. – Wszystkie tureckie galery zmierzające ku
Rodos. Wszystkie, jakie zauważy stado Eir. Tylko za twego życia.
Zaskoczony zmianą warunków Gozon stanął w pół kroku. Pomyślał o haczyku, jaki
musi się w tym kryć.
– W zamian nie będziesz pytać, co morski smok robi na tej wyspie – ciągnął gad. –
Nie będziesz niczego szukać, a jeśli zauważysz inne smoki, udasz, że ich nie widzisz?
Wreszcie, przestaniesz kręcić się po Czarcim Moście.
Dieudonné zastanawiał się, ile jest warte słowo takiego wroga. I czy w ogóle ma jakąś
wartość.
– A gwarancje? Skąd pewność, że nie zapomnisz o umowie, gdy tylko poczujesz
wiatr pod skrzydłami?
Potwór leniwie uniósł głowę. Podwójne powieki zamknęły się i otworzyły ponownie.
Teraz jego oczy były ciemnozielone, jakby senne.
– Żadnych gwarancji. – W jego słowach pobrzękiwała twarda stal, pierwsza oznaka
rodzącego się gniewu. – Ja, Glehny Eir, mówię, że zrobię, co powiedziałem. Wierz albo
walczmy. Twój wybór.
Gozon długo patrzył na jaszczura, oddychając ciężko. Krople potu spływały mu po
policzkach. Wreszcie skinął głową.
– Dałeś słowo. Przyjmuję je.
Smok nic nie odrzekł. Mocniej wsparł się na łapach, z jękiem rozwinął poranione
skrzydło, wreszcie poderwał się niezgrabnie i wzbił ponad Czarci Most. Jednak krótko wisiał
w powietrzu, zaraz błona skrzydła zwinęła się w kilku miejscach i po chwili niepewnego lotu
znów opadł na ziemię.
Nie od razu ponowił próbę. Najpierw rozwinął skrzydła i zębami, tłumiąc jęki bólu,
poprawiał porozcinane błony. Był to nieprzyjemny widok, Gozon mimo woli współczuł
bestii, choć jeszcze przed chwilą byli śmiertelnymi wrogami.
Choć nie takimi, jak my, chrześcijanie i Turcy – pomyślał.
Wreszcie smok ponownie wzbił się w powietrze i zniknął rycerzowi z oczu.
IV
– Tak jest, zwyciężyłem smoka – podjął wreszcie Gozon, przecierając twarz dłonią,
jakby ścierał mgłę dawnych, mrocznych wydarzeń. Długą chwilę spoglądał na di Fontenaya.
– I zapłaciłem za to wysoką cenę – dodał, posępniejąc.
***
– Zakon nie może sobie pozwolić na tolerowanie otwartego nieposłuszeństwa – ze
smutkiem wyjaśnił Helion. Chwilę wcześniej Gozon zdał mu relację z wydarzeń, z umowy
ze smokiem. Mistrz już rozesłał patrole w poszukiwaniu tureckich szpiegów.
– Jeszcze nie wiem, co z tobą począć: czy odesłać cię do Prowansji, abyś w którymś z
klasztorów dożył swych dni, czy też całkiem pozbawić habitu, wyjąć spod władzy Kościoła –
ciągnął Helion. – Tu jednak, jako brat zakonny, zostać nie możesz.
Dieudonné słuchał tego oniemiały. Spodziewał się kary za złamanie zakazu, ale
przecież wszystko skończyło się sukcesem, dobił targu ze smokiem, zdobył cenne informacje
o wrogu. Tymczasem na mistrzu wszystko to zdawało się nie robić większego wrażenia.
Wskazał Gozonowi wiszący na ścianie cedrowy, wystylizowany krzyż o rozwidlonych
ramionach symbolizujący osiem błogosławieństw, jakimi powinien się kierować rycerz
zakonu św. Jana. Wojownik, ale i duchowny.
– Złamałeś naszą regułę. Mam pochwalić taki wzór, taką postawę? Dać cię braciom
za przykład? Jeżeli tak zrobię, odtąd słowo wielkiego mistrza przestanie mieć znaczenie.
Lekceważąc je, niezadowoleni będą mogli rzec: A Gozon nie posłuchał i proszę, miał rację,
zwyciężył smoka. Gozon Smokobójca okazał się mądrzejszy od swego mistrza. A tymczasem,
jeśli twoja relacja jest prawdziwa, wola boża lub tylko niewiarygodnie dużo szczęścia
sprawiło, że w ogóle żyjesz.
Młody joannita chciał zaprotestować. Smok nie umiał walczyć i tyle.
– Może faktycznie powinieneś był wystąpić z zakonu? – kontynuował po chwili
Helion. – Na razie wrócisz do własnej celi i nie opuścisz jej bez mojego zezwolenia.
Zakazuję ci rozmawiać z kimkolwiek o tym, co zaszło.
***
Faktu, że Gozon starł się ze smokiem i zabił go (co nie było prawdą, ale przecież nikt
poza nim samym oraz Helionem nie wiedział o umowie), nie dało się jednak ukryć. Wieść
żyła własnym życiem karmiona plotkami. Któregoś dnia Pierredon, serwient Gozona, wraz z
posiłkiem przyniósł zaskakującą nowinę:
– Kupcy z miasta ujęli się za tobą – rzekł, stawiając miskę na niskim stoliku, na
którym leżała Biblia otwarta na Apokalipsie św. Jana. – Dowiedzieli się, że Helion zamierza
cię odprawić, i przysłali petycję, żeby zamiast karać, raczej cię nagrodził za oswobodzenie
ludzi od poczwary.
Cień nadziei zakiełkował w sercu młodego Dieudonné. Zrobił kilka niespokojnych
kroków po celi.
– A co na to Helion?
Pierredon z trudem ukrył rozbawienie.
– Nie znasz go? Zanim podejmie jakąś decyzję, sto razy dzieli włos na czworo.
Jednak teraz, kiedy masz poparcie wdzięcznych mieszczan, niełatwo mu będzie cię odesłać,
panie.
***
Wielki mistrz z dnia na dzień odkładał podjęcie decyzji o losach Gozona. Ten popadł
w rezygnację i otępienie, a lektura Apokalipsy ujawniła mu straszliwą prawdę: dał się
oszukać smokowi, ramieniu Szatana.
Nie powinien był zawierać żadnej umowy. Czyż święty Jerzy oszczędził bestię?
Z tego piekła smutku i rozpaczy wyrwał go któregoś dnia Pierredon, anonsując
gościa. Po chwili, ledwie dając rycerzowi czas na ogarnięcie się, do celi wprowadził… Livię
Demetris! W ręku trzymała niewielki kolorowy bukiet kwiatów przypominający rycerzowi,
że za oknem wciąż trwa najpiękniejszy miesiąc roku.
– Musiałam się z tobą zobaczyć, panie – wyjaśniła pospiesznie. Smutek na jej twarzy
był poruszający, zwłaszcza gdy się pamiętało zwykle przepełniająca ją radość życia. – To
przeze mnie masz kłopoty. Gdybyś mi nie obiecywał zabić smoka…
Gozon roześmiał się gorzko. Niepojęte – zdołała dotrzeć aż tu, do prywatnych cel
zakonników, zapewne uległ jej sam wielki mistrz. A jednak w tej akurat sprawie myliła się
zasadniczo.
– Zrobiłem to dla siebie, dla sławy – potarł opatrunek na złamanej ręce. – I za to
płacę. Nie masz powodu się obwiniać.
Być może jego słowa zabolały dziewczynę, zburzyły wyidealizowaną wizję Gozona
Smokobójcy, zbawcy świata, a przynajmniej Rodos. Lecz taka przecież była prawda. Sława i
zemsta – te dwa uczucia nim kierowały.
Wyciągnęła przed siebie kwiaty, rozglądając się w poszukiwaniu naczynia. Niczego
takiego nie znalazła, cele zakonników były ascetyczne, pozbawione zbędnych przedmiotów.
Tylko ściany, łóżko, niewielki stolik z wsuniętym pod niego stołkiem, parę kołków wbitych
w mur, wisząca na nich odzież.
– Mimo to zabiłeś go – odparła z przekonaniem. – A kwiaty trzeba włożyć do wody.
Przynajmniej póki nie zwiędną, będzie widać, że w celi mieszka żywy człowiek.
Zamiast zaprzeczyć – smok przecież miał się całkiem dobrze – przywołał Pierredona.
Ten wrócił po chwili z niewielkim napełnionym wodą dzbankiem, w którym jeszcze przed
chwilą musiało znajdować się wino. Nie zdając sobie sprawy z konsternacji rycerza,
dziewczyna zaczęła układać kwiaty. Większe i niższe, jak fiołki czy cyklameny rozmieściła
wokół krawędzi, w środek zaś włożyła kilka dłuższych gałązek obsypanych drobnymi
różami. Celę wypełnił zapach wiosny. Gozon z trudem powstrzymywał się od nieuprzejmego
kichnięcia.
– Wyjedziesz, panie? – Dziewczyna przerwała ciążącą ciszę.
Dieudonné przyglądał się jej twarzy, na której tak łatwo można było wyczytać różne
uczucia.
– Nie wiem – rzekł wreszcie cicho, przenosząc wzrok na kwiaty, które przyniosła. –
Ta bestia zmieniła moje życie bardziej, niż chciałem. I… – zawahał się – czasem myślę, że
może lepiej było zostawić ją w spokoju…
***
Dwa dni później Helion podjął decyzję.
– W obecności całego zgromadzenia przyznasz, że byłeś nieposłuszny. Ukorzysz się.
Każdego z braci poprosisz o wybaczenie swego postępku i jeśli choć jeden odmówi, opuścisz
zakon. – Siedział przy stole na pozór zajęty papierkową robotą, choć po jego nieco odległym
spojrzeniu znać było, że zajmują go kwestie szerszej natury. Gdy spoglądał na Gozona,
zdawał się przenikać go wzrokiem, sięgać duszy, jakby szukając w niej starszego,
dojrzalszego wcielenia Dieudonné. – Przez miesiąc będziesz trzymał nocne warty na jednej z
bram. Na temat smoka zamilkniesz. I bez twego udziału dość legend rozniosło się po wyspie.
Żadnych barwnych opowieści snutych przy winie w gronie braci zakonnych czy mieszczan,
jasne?
Helion westchnął ciężko. Gozon milczał przytłoczony jego słowami.
– Później wrócisz do obowiązków w kancelarii komandora. Chyba że znów uznasz
moją decyzję za niesłuszną, wtedy wsiądziesz na pierwszy statek płynący do Italii.
Jeszcze niedawno młody rycerz przysięgał Bogu, że prędzej połknie własny miecz,
niż da się upokorzyć albo pozbawić należnej sławy. Istotą decyzji Heliona było złamanie
jego krnąbrności, ukazanie jego czynu jako karygodnego nieposłuszeństwa. Potyczka ze
smokiem niemal nikła wobec samowoli, której się dopuścił.
Wybór należał do niego. Gdyby chociaż mógł opowiedzieć, jaką umowę zawarł ze
smokiem… Helion jednak wyraźnie tego zakazał. Nikt się nie dowie, że Gozon, rezygnując z
zemsty, wybrał bezpieczeństwo mieszkańców przed turecką inwazją. Rzecz jasna, jeżeli
potwór zamierzał dotrzymać słowa.
– Tak, mistrzu – odparł Dieudonné, czując narastającą suchość w gardle. – Uczynię,
jak każesz.
***
Zrobił to następnego dnia. Przedziwne to były sceny, gdy bracia, w głębi ducha
zazdroszcząc Gozonowi odwagi i sławy, oficjalnie udzielali mu odpustu. A już szczególnie
Bortfelde i Caro Annibale. Ci nie potrafili ukryć zawiści.
Wkrótce zresztą, nim rozpoczęło się lato, Annibale bez pożegnania opuścił zakon.
Zniknęła również owa Greczynka, którą Gozon widział wtedy u boku rycerza.
V
Di Fontenay pocierał podbródek gestem zniecierpliwienia. Chodził po refektarzu
prowadzony spojrzeniami braci, z których część zastanawiała się, czy wywoła kolejną bójkę,
ostatecznie zerwie elekcję czy też uczyni coś jeszcze bardziej nieprzewidzianego.
Wreszcie di Fontenay zatrzymał się i wbił chmurny wzrok w Gozona.
– Rozumiem, że nasz brat czuje się rozżalony faktem, iż nie dorównał sławą
świętemu Jerzemu. Ale to jego sprawa, nie nasza. Być może to ten argument powinien
przechylić szalę wyboru. Każdego dnia wszyscy, jak tu siedzimy, płacimy jakąś cenę za
wstąpienie do zakonu. Czyż nie? I jak mamy uwierzyć, że skoro Gozon nie udźwignął
ciężaru dawnych wydarzeń, poradzi sobie z piastowaniem stanowiska wielkiego mistrza?!
Dieudonné wstał od stołu i nie bacząc na zdumione spojrzenia, podszedł do di
Fontenaya. Ten pobladł nieco. Lexę, który, jako spowiednik wielkiego komandora, znał
targające nim wątpliwości i ból, ogarnęło przerażenie. Oczekiwał najgorszego.
Jednak Gozon tylko zacisnął mocno pięści.
– Co ty wiesz o płaceniu ceny? – spytał z goryczą, robiąc jeszcze krok i zmuszając di
Fontenaya do cofnięcia się. – Co ty o tym możesz wiedzieć, głupcze?!
I bez słowa więcej ruszył w stronę wyjścia z komnaty.
Nie słyszał kłótni, jaka wybuchła zaraz potem, ogarniając elektorów niby grecki
ogień spopielający wszystko do tłustego, szarego kurzu.
***
Krótko przed zachodem słońca odnaleźli go ukrytego w jednym z zakamarków
kościoła św. Jana, niemal przytykającego do klasztoru. Teraz czterej bracia, wysłannicy
swoich frakcji, otaczali Gozona niby ramiona morskiego stwora. Spoglądał w górę na
wysokie krzyżowe sklepienia, ale ból i gorycz nie chciały go opuścić, zaś obecność
zakonników niewiele zmieniała. Pragnął zapomnienia i była to rzecz, która – jak wiedział –
nie zostanie mu dana.
– Wybierzemy cię wielkim mistrzem – rzekł Gephard – bo ten dureń, di Fontenay,
gotów ściągnąć nam na głowę kłopoty. Lecz, przyznasz, w jednym miał rację: czy podołasz,
skoro jeszcze wczoraj nie czułeś się na siłach ubiegać o to stanowisko?
W świetle zmierzchu rysy Saksończyka zmiękły, wydawał się bardziej łagodny, choć
jego słowa brzmiały zdecydowanie. Dieudonné próbował odgadnąć, co bardziej przekonało
tych czterech: strach przed nieobliczalnym di Fontenayem czy smocza legenda. Pomyślał o
Helionie. Wiele ich kiedyś dzieliło. Więcej spraw – znacznie później – połączyło silnymi
więzami przyjaźni. A teraz testament starego Heliona, wbrew chęciom i oczekiwaniom
samego Gozona, miał się ostatecznie wypełnić.
Powinien im odmówić, zrzec się funkcji, pojechać na Czarci Most i skoczyć z
urwiska. Albo wrócić do Prowansji, posmakować ostrego słońca, zostać wędrownym
kaznodzieją. Nie mógł jednak tak postąpić. Drzwi powrotu zostały zamknięte na zawsze.
– Gephard, nie wiem, jak potoczą się losy zgromadzenia – odparł. – Nikt tego nie wie
poza Bogiem. Mogę ci jedynie przysiąc, że będę się starał, że zrobię wszystko, aby nasz
zakon przetrwał, rozwijał się, zaś królowie i książęta musieli się z nim liczyć.
To wystarczyło. Razem wrócili do refektarza i Lexa zwołał wszystkich elektorów.
Zanim przystąpili do głosowania, Gozon pewien końcowego wyniku poprosił von
Aerenthala o głos.
– Nie pchałem się na to stanowisko. Teraz jednak… – zaczął cicho, z napięciem w
głosie, kładąc drżące dłonie na krawędzi stołu. – Jest coś, co musicie wiedzieć, tajemnica,
której będziecie musieli dochować. Helion powierzył ją Hohensteinowi i Leguevinowi,
jednak oni nie żyją. Potem chyba już nikomu nie ufał, dlatego tak nalegał, abym to ja objął
po nim stanowisko. Abym kontynuował zaczęte dzieło.
Spojrzał w stronę di Fontenaya. Ten siedział ponury i nieporuszony, zdając sobie
sprawę z porażki.
– Zwłaszcza ty, Renato, powinieneś uważnie wysłuchać tej opowieści, bo może
kiedyś zostaniesz wielkim mistrzem.
Nabrał tchu i opowiedział im całą historię. Do końca.
***
Pierwsze kilka miesięcy od zawarcia umowy ze smokiem Gozon zapamiętał jako
męczący sen. Bracia przypatrywali mu się dziwnie, nie wiedząc, jak go traktować.
Mieszkańcy zaś uważali młodego rycerza za bohatera, pragnęli zamienić choć kilka słów,
dotknąć szaty, jakby mogło to ich uzdrowić albo przynieść pomyślność w interesach. Przez
długi czas nie mógł spokojnie opuścić collachium.
Odwiedzał za to Czarci Most, przekonawszy siebie, że w gruncie rzeczy nie łamie
danego słowa, bo przecież smok nie sformułował żądania jasno i kategorycznie. Za każdym
razem, gdy odwiedzał skalny pomost, rzucał obok rosnącego u jego postawy gęstego krzewu
róż kamyk zabrany po drodze. Mijały dni, miesiące – aż z niepozornych kamieni uformował
się wzgórek, a z jego szczytu na podobieństwo ramion ośmiornicy spływały małe lawiny.
Na wszelki wypadek obiecał sobie, że jeśli los zetknie go z nową bestią, pozostanie
głuchy na głos rozsądku, rozsiecze ją na drobne kawałki i nakarmi nimi psy.
Powracając tu, utwierdzał się w przekonaniu, że postąpił dobrze. Tureckie galery
przestały nękać Rodos. Gniew Heliona przeminął. Bracia i mieszkańcy powoli zapominali o
całej historii, choć wciąż zdarzało się Gozonowi uciekać przed jakimś fanatykiem.
Wciąż nie wiedział, czy smok był ramieniem Szatana, jak twierdziła Apokalipsa, czy
istotą spoza tego świata, jak zdawał się uważać Helion – istotą, od której lepiej się trzymać z
dala, choć warto wykorzystywać ją do swoich celów, jeżeli to możliwe. Gozon miał nadzieję
kiedyś to zrozumieć.
Któregoś jesiennego dnia, gdy zachodni wiatr szarpał i kąsał wściekle, a niebem
pomykały ciężkie deszczowe chmury, znów wybrał się na Czarci Most. To nie była dobra
pogoda na wycieczkę, jednak coś ciągnęło go na tę skałę poprzecinaną szczelinami.
Nigdy nikogo tam nie spotkał. Mieszkańcy już wcześniej uważali to miejsce za
przeklęte, a chyba tylko szaleniec zaryzykowałby wyprawę, odkąd rozeszła się wieść, że
właśnie na Czarcim Moście Gozon spotkał smoka.
Tego pochmurnego dnia wszystko uległo zmianie. Gdy wyjechał spomiędzy zarośli i
różokrzewu na odsłoniętą skałę, niemal na strzępiastej krawędzi klifu spostrzegł jakąś leżącą
postać okutaną w ciemną opończę. Skrzydlaty stwór unosił się w niebiosa, szybko niknąc z
oczu.
Był pewien, że to Livia tam leży. Ich drogi za sprawą tajemniczego zrządzenia losu
zbiegały się tak, jakby tylko oni dwoje żyli na tej wyspie. Krzyżowały się w katedrze, na
ulicach, podczas polowań czy zakupów na jednym z miejskich targów. Albo podczas wizyt
Gozona u ojca Livii – czasem odnosił wrażenie, że dziewczyna tak samo wypatruje jego, jak
on szukał pretekstu, aby odwiedzić starego płatnerza.
W pierwszej chwili pomyślał, że smok ją zabił, ale podniosła się i zaczęła poprawiać
ubranie, nie patrząc Gozonowi w oczy. I dobrze, bo Dieudonné był wściekły, choć zarazem
uradowany, że nic się jej nie stało.
– Co tu robisz? – krzyknął ostro. – To niebezpieczne miejsce!
Wzmagający się wiatr rozwiewał jej opończę i włosy, układając je w czarną aureolę
wokół głowy.
– Wiele razy widziałam, jak ty tu przyjeżdżasz, panie – odparła wreszcie z wyrzutem.
– Myślałam, że zabiłeś tego przeklętego smoka! Okłamałeś mieszkańców i swego mistrza!
Zeskoczył z konia i stanął obok niej, trzymając wodze w ręku.
– Masz wielkie szczęście, że żyjesz – burknął z irytacją, spoglądając w stronę, dokąd
odleciała bestia.
– W ostatniej chwili, gdy już mnie chwytał, wypowiedziałam twoje imię, panie.
Wtedy uciekł.
Na niebie, pośród chmur, wciąż można było dostrzec niewielką, czarną kropkę, ale
tylko nadzwyczaj bystry wzrok mógłby w niej rozpoznać smoka. Krążył ponad nimi czujnie
niby strażnik.
– Zawarłem z nim umowę, broni nas przed Turkami – wyjaśnił Gozon. – W zamian
rości sobie prawa do tego miejsca.
Livia szczelniej otuliła się opończą. Pierwsze krople deszczu uderzyły z ukosa,
nieprzyjemnie powiało zimnem.
– Kto zrozumie smoka… I przecież nie ja jedna przychodzę tutaj…
Gozon pomyślał, że będzie się musiał rozmówić z nieszczęsną poczwarą. Rósł w nim
strach i gniew.
– Idź już – nakazał dziewczynie. – I, proszę, omijaj Czarci Most.
Odchodząc, rzuciła przez ramię:
– Lepiej byłoby go zabić.
Smok krążył na granicy widoczności, pewnie licząc na to, iż wzmagający się deszcz i
wiatr wypędzą rycerza z odsłoniętej skały. Ten jednak czekał cierpliwie.
– Miałeś odlecieć na zawsze – rzekł Gozon z pretensją, gdy potwór wreszcie opadł na
ziemię dziesięć kroków przed nim. – Obiecałeś nie atakować ludzi z wyjątkiem Turków.
– Obiecałeś nie kręcić się po Czarcim Moście, przeklęty człowieku! – wysyczał
smok, machając gniewnie skrzydłami, z których pryskały ciężkie krople wody. – A co do
niej, nie chciała stąd pójść!
Dieudonné sięgnął ręką do pasa, oparł dłoń na mieczu.
– Przez ciebie mam same kłopoty – stwierdził ponuro. – A mogłem ich sobie
zaoszczędzić.
Bestia zrobiła kilka niezdarnych kroków po ziemi, podchodząc do rycerza. Jej
uniesiona głowa znalazła się na wysokości twarzy Gozona. W gadzich oczach błyszczał
gniew.
– Powiedz jej, żeby nie kręciła się tutaj, to i kłopotów będziesz mieć mniej – warknął.
– To miejsce należy do smoków, czy ci się to podoba czy nie. Nasza umowa obowiązuje obie
strony!
Gozon nie odwracał głowy. Mierzyli się spojrzeniami.
– Nie możesz stąd odejść – domyślił się naraz rycerz. – W tym mnie okłamałeś,
prawda? Pilnujesz pewnie skarbu… Ludzi nie porywasz, ale zabijesz każdego, kto się będzie
tutaj kręcił, co?
Potwór syczał gniewnie, wbijając pazury w skałę, drąc cieniutką warstwę gleby.
– Skarbu, powiedział. Tak, skarbu, i to jakiego… Dociekaj smoczych tajemnic, jeśli
ci życie niemiłe – prychnął. – Już mi się znudziło topienie galer.
Poczłapał w stronę krawędzi klifu i po chwili szybował już majestatycznie w
powietrzu, zataczając coraz większe kręgi. Gdyby nie porywisty wiatr i wciąż padający
deszcz, można by powiedzieć, że wyglądał jak motyl unoszony ciepłymi prądami powietrza.
Motyle jednak nie są zwykle tak niebezpieczne.
***
Mijały kolejne lata. Gozon zajęty umacnianiem swej pozycji w zakonie rzadziej
przyjeżdżał na Czarci Most. Częściej za to rozmawiał z Livią. Ich drogi wciąż się przecinały,
choć nie chciały biec obok siebie. Czasem stary płatnerz dziwnie spoglądał na rycerza, nigdy
jednak nie odważył się skomentować sytuacji. Dziewczyna wciąż mieszkała u ojca, choć o
jej rękę starało się kilku kandydatów.
Czasem, może dwa razy w roku, Dieudonné spotykał smoka. Ich drogi też się
przecinały, bo Gozon powracał na Czarci Most, a niekiedy Glehny Eir zaszczycał go
wówczas rozmową. Choć czy można tak nazwać kłamstwa, jakie opowiadał? Twierdził, że
widzi przyszłość, w której rycerzowi pisana jest wielka rola do odegrania. Jednak gdy ten
zażądał dowodu, wskazania jakiegoś zdarzenia, które udowodni prawdomówność smoka, on
tylko prychnął z oburzeniem.
Jedno ze spotkań szczególnie zapadło Gozonowi w pamięć. Miasto ogarnęła epidemia
czerwonej gorączki. Dotarła nawet w zamkowe mury, tu jednak zakonni medycy wykazali
się niezbędną wiedzą i umiejętnościami. Żaden z braci nie umarł, wielu jednak ciężko
chorowało, w tym i Dieudonné. Minęły trzy tygodnie, nim nabrał dość sił, aby chodzić, i
drugie tyle, nim wybrał się na Czarci Most.
Smok długo nie przylatywał. A kiedy już spłynął z niebios, wydawał się smutny.
Długo patrzył na Gozona nieruchomym wzrokiem, nieskory do rozmowy.
– Będzie mi jej brakowało, człowieku – wymruczał wreszcie, szurając pazurami po
skale. – Powiedziała ci, że już się mnie nie boi?
– Kto?
Glehny zatrzymał spojrzenie na twarzy Gozona. W pionowych nieruchomych
źrenicach kryło się coś, czego rycerz nie był w stanie zrozumieć.
– Spotkacie się. Kiedyś – rzekł jaszczur. I odleciał bez pożegnania.
Jakoś kilka dni później Dieudonné wybrał się odwiedzić Demetrisa, u którego przed
chorobą zamówił nowy miecz, bo stary nadawał się już tylko do siekania warzyw. Zastał go
w żałobie.
– Za kogo mam odmówić modlitwę? – spytał więc uprzejmie, gdy już załatwili
interesy.
– Za córkę, panie – stary płatnerz bardzo starał się nie pokazać cierpienia, choć
zmarszczki na jego policzkach były głębsze niż zwykle. – Za moją Livię – odwrócił twarz ku
ścianie warsztatu.
Gozon powinien wrócić w mury, do kancelarii. Jednak nie potrafił się do tego zmusić.
Pojechał na Czarci Most i tam, wyglądając smoka, w rozpaczy rozmyślał nad ścieżkami,
które biegną na ukos, przecinają się, ale nie chcąc się zejść, połączyć w jedną trochę szerszą
drogę. A potem nikną nagle w nieprzeniknionej mgle.
Nigdy, poza tą jedną rozmową w ostatnich tygodniach przed epidemią, nie
przekroczyli z Livią dzielącej ich granicy. Och, rozmawiali na temat Turków, Kolosa z
Rodos… nigdy o niczym naprawdę ważnym, jak sobie teraz uświadomił.
A przecież Annibale, ten sam Caro Annibale, który nie odważył się złamać zakazu
Heliona, gdy szło o smoki, odszedł jednak z zakonu. Teraz jego słowa, wypowiedziane
piskliwym, podniesionym tonem: - Jestem tylko człowiekiem, zabrzmiały Gozonowi niczym
oskarżenie.
Podniósł mały kamyk i z rozmachem rzucił w przepaść.
Tchórz – pomyślał z rozpaczą. – Nędzny tchórz. Głupiec.
To właśnie powiedziała Livia: Jesteś głupcem. I póki nie zrozumiesz, że słowa nie
wystarczają, pozostaniesz nim, choćby na wieczność.
***
– Smok wciąż się pojawia? – spytał Helion. Był już bardzo stary i jego rządy
zmierzały do końca. Miał problemy z żołądkiem, nie mógł jeść, prawie oślepł na jedno oko i
czytanie dokumentów przychodziło mu z trudem. Musiał to czynić za niego sekretarz, czego
serdecznie nie znosił. – Dawna umowa wciąż obowiązuje?
Od lat, najczęściej wiosną, gdy morze znów stawało się żeglowne, zadawał Gozonowi
to samo pytanie. Nie pozwolił mu ujawnić istnienia paktu ze smokiem, choć kilka osób znało
jego treść. Ale powierzał rycerzowi coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, stopniowo
prowadząc na szczyty zakonnej władzy.
Od lat Dieudonné przekazywał Helionowi tę samą odpowiedź. Smoki wiernie
strzegły wyspy. Tureckie galery nigdy nie zdołały wylądować na brzegu, aż sułtan pojął, że
jakaś niepojęta moc strzeże Rodos, i zaprzestał wysiłków.
– Umowa jest dotrzymywana – potwierdził więc.
Helion milczał.
– Nie zmarnuj tego – wychrypiał wreszcie z wysiłkiem, ale wyraźnie, pokonując
cichy astmatyczny świst wydobywający się z jego płuc.
Przymknął oczy, dając Gozonowi znak, by zostawił go w spokoju.
Nigdy więcej nie rozmawiali na temat smoka, a nim minęły trzy miesiące, Bóg
powołał Heliona do swojego Zakonu.
VI
Po raz ostatni przed oficjalnym przejęciem obowiązków wielkiego mistrza Gozon
wyruszył na samotną wyprawę. Gdzieżby indziej, jak nie na Czarci Most.
Dojeżdżał tam, gdy w pewnej chwili dostrzegł wysoko na niebie dwa poruszające się
punkciki. Większy sunął leniwie, drugi, drobniejszy co najmniej o połowę, krążył wokół
niego w dziwacznych ewolucjach jak uczące się latać pisklę obok swojego rodzica.
Wkrótce większy ze smoków spłynął ku joannicie.
– Nie będę ci gratulować – rzekł, przysiadając dziesięć kroków od wierzchowca
rycerza i z pietyzmem składając skrzydła. Pozostawało zagadką, skąd wiedział o wynikach
elekcji. – Będę ci współczuć, Gozonie. Turcy będą cię nękać…
Dieudonné przerwał mu niecierpliwie:
- Wszystko to wiem i bez ciebie. Mają nie zdobyć wyspy, póki żyję. Tak się
umówiliśmy.
Glehny podszedł tak blisko, że Gozon znów poczuł jego lekko pomarańczowy
zapach. Koń prychał z niepokojem, tylko ściągnięte wodze trzymały go w miejscu.
– Wystarczy cię teraz zabić, a jutro mogą zdobyć tę wyspę – rzekł smok.
Rycerz uśmiechnął się leciutko. Przez te wszystkie lata przywykł do jego braku
manier i ryzykownych żartów.
– Sądzę, że dotrzymasz słowa. Albo staniesz do uczciwej walki.
Glehny zapatrzył się w dal. Mała kropka wciąż kręciła w górze kółka albo spirale i
smok spoglądał właśnie w tę stronę.
– Raczej dotrzymam słowa. I tak odejdziecie z tej wyspy, choć rzeczywiście nie za
twego życia.
Rozwinął skrzydła i wzbił się w powietrze. Po chwili dołączył do ciemnej plamki na
tle chmur. Obie zaczęły krążyć wokół siebie, wolno oddalając się poza zasięg wzroku
joannity.
Gozon spoglądał na odlatujące smoki, rozmyślając o skarbie, którego Glehny
pilnował. Uśmiechnął się do swoich myśli, pokręcił z niedowierzaniem głową. Smok
naprawdę nie kłamał!
Wreszcie obrócił konia i zjechał z Czarciego Mostu na bezpieczną ziemię. Przy
krzaku róż, starym już i miejscami suchym, przystanął.
Obok wyrósł nowy krzak, na młodych gałązkach wypuścił pierwsze kwiaty. Były
drobne, ledwie wielkości paznokcia. Rycerz zerwał jedną gałązkę, powąchał, wetknął za
pazuchę.
Było takie miejsce niedaleko przylądka Wodi – niewielka skalna półka rozdzielająca
linię lasu od kredowej łysiny – gdzie kładł takie gałązki jakby w dowód, że o niczym nie
zapomniał. Raz czy dwa znalazł tam czarne, szkliste kwiaty, pochodzenia których mógł się
tylko domyślać. Ktoś jeszcze przechowywał w pamięci wspomnienie Livii.
Wracając, na drodze spotkał samotnie idącą młodą dziewczynę. Wędrowała brzegiem
morza do Lindos. W jej gestach dostrzegał coś znajomego, charakterystycznego kiedyś dla
córki płatnerza. Tę samą radość życia, miękkość niespiesznych kroków, gdy nie niepokojona
podążała swoją drogą. Mogłaby być dzieckiem Livii, gdyby ta wyszła za mąż. Gdyby nie
umarła.
Mijając dziewczynę, pochylił się i bez słowa, nieoczekiwanie dla samego siebie,
wręczył jej różę. Ze zdziwieniem przyjęła kwiat, zaraz jednak uśmiechnęła się, z wdziękiem
pokrywając pierwsze zaskoczenie. Oberwała kolce i wsunęła różę za ucho. Zrobiwszy
taneczny ruch przed rycerzem, ruszyła w dalszą drogę.
Westchnął. Czas było wracać do zamku, swego dobrowolnego więzienia.
Pisma i uśmiechy. Tak, miłościwy królu. Nie, miłościwy panie. Zakon potrzebuje
twego wsparcia. Jesteśmy chrześcijańskim przedmurzem, królu. Kłamstwo na ustach, gorycz
w sercu. Potrafił sobie wyobrazić, jak będzie wyglądać ta niewola
Jego spojrzenie znów padło w tę stronę, dokąd odeszła dziewczyna. Żałował, że tak
rzadko zdobywał się na podobne gesty wobec Livii.
Ale może przynajmniej, jeżeli zdoła ocalić zakon, dowiedzie, że nie jest ostatnim
pośród tchórzy. Tyle wciąż mógł zrobić.
*

Podobne dokumenty