15. - opal

Transkrypt

15. - opal
15. Wizyta w siedleckim getcie
Szosa
15/1

15. Wizyta w siedleckim getcie
Lichtenfeld wstawił mnie na czwartą listę udających się z wizytą do getta. Większość
"wycieczkowiczów" miała tam rodziny lub bliskich znajomych, ale okazało się, że niektórzy policjanci czy
ludzie z arystokracji obozowej udawali się tam w pewnym określonym celu. Rozeszła się wiadomość, że w
getcie są prostytutki i ci, którzy mieli ochotę i było ich stać na to, szli korzystać z ich usług.
Odwiedziny w getcie były przeżyciem. Były okazją zobaczenia kogoś po dwóch czy trzech latach
niewidzenia. Byłem ciekaw, jak wygląda Masza, którą poznałem miesiąc przed wybuchem wojny. Byłem
nawet wówczas zaproszony do nich na obiad, na którym byli też jacyś ich krewni z pobliskiego Lubrańca.
Mówiono wówczas o możliwości wybuchu wojny, która jednak wydawała się jeszcze bardzo daleka. Nikt
nie myślał o tym, że za 5 - 6 tygodni pół Polski znajdzie się na drogach. Uważano, że Niemcy tylko
szantażują, ale nie odważą się rozpętać wojny.
Byłem też ciekaw jak wygląda jeszcze jedno getto; znałem tylko łosickie. Siedlce, to jednak miasto
powiatowe ze znacznie większą liczbą mieszkańców. Cieszyłem się, że pomówię z ludźmi z innego kręgu
niż obozowy.
Było przyjęte, że komendant obozu przeprowadzał odprawę wychodzącej do getta grupy. Sprawdzał,
czy schludnie wyglądają. Nie chciał, jak mówił, aby kompromitowali Firmę, dla której pracowali. Pytał
niektórych, dlaczego i do kogo wychodzą i zdarzało się, że kogoś nie wypuścił. Były też wypadki pobicia
podczas odprawy. Każdy urlopowicz dokładał starań, żeby się dobrze prezentować.
Z amego rana umyłem się, ogoliłem i włożyłem lekki ciemny "garnitur", który niedawno mi przysłano
z domu. Były to spodnie i przerzucana koszula uszyte ze zgrzebnego lnianego płótna, farbowane na ciemno
domowym sposobem, przez przegotowanie w wywarze z kory dębowej. W obozie nie przestrzegano
noszenia czystej opaski i teraz, przed wyjściem musiałem ją wyprać, wygładzić i naszyć starannie, tak jak
żądały tego przepisy. Według planu miałem wyjść z Zalusiem, ale w ostatniej chwili okazało się, że jest
ogromny tłok w izbie chorych i Lipszyc sam nie da sobie rady. Poszedłem więc sam.
Ustawiliśmy się na placu przed kuchnią i Lichtenfeld zebrał po 5 złotych od każdego na opłacenie
polskich nadzorców, którzy mieli nas prowadzić. Na odprawę przyszedł zastępca komendanta obozu,
folksdojcz Szwarc, w towarzystwie dwóch żołnierzy i kilku żydowskich policjantów z Hubermanem na
czele. Szwarc powoli przechodził między szeregami, trzej ludzie nie spodobali mu się i kazał im wystąpić.
Zatrzymał się przede mną i spytał, do kogo idę?
– Mam krewnych w Siedlcach.
– Powiedz lepiej prawdę. Idziesz na kurwy?
Nie warto było się spierać i odpowiedziałem:
– Tak jest, panie kierowniku.
– Ha, ha, taki dzieciak. Chyba pierwszy raz?
– Tak jest, panie kierowniku.
– Jak wrócisz, to opowiesz jak było.
– Tak jest, panie kierowniku.
Szwarc przetłumaczył rozmowę żołnierzom, którzy radośnie zarechotali. Ścieśniono szeregi i
wyszliśmy z obozu trójkami. Początkowo szliśmy prawie pustą drogą i nieliczni przechodnie patrzyli na nas
ze zdziwieniem, nieprzywykli do widoku umytych, ogolonych Żydów maszerujących w niedzielę. Wkrótce
skręciliśmy w prawo, na ulicę Floriańską, gdzie zabudowa była gęstsza. Dopiero bliżej wylotu tej ulicy, w
pobliżu ładnego, zabytkowego kościoła natknęliśmy się na gawiedź. Kilku wyrostków wyszło na jezdnię i
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/2
zaczęli rzucać w nas kamykami, krzycząc:
– Żydowskie wojsko! Do roboty! Parszywe żydy! Do getta z wami!
Towarzyszący nam nadzorcy starali się ich powstrzymać, ale bezskutecznie. Dorośli widzowie swoim
milczeniem wyrażali tylko aprobatę. Moi towarzysze szeptali między sobą:
– Wygląda na to, że nawet gdy Polska będzie wolna, zechcą nas zatrzymać w gettach.
– Nie martw się. I oni i my będziemy musieli się nauczyć rosyjskiego.
– Jeśli to wszystko przeżyjemy, to trzeba będzie się stąd wynieść. Oni są zadowoleni z nowych
hitlerowskich porządków.
Wyszliśmy na mały skwer i skręciliśmy w lewo, do głównego wejścia do getta. Ponieważ była
niedziela, więc mieszkańcy wykorzystując piękną pogodę wylegli tłumnie na ulice. Ostatni odcinek naszej
drogi prowadził wzdłuż wysokiego drucianego parkanu, na którym co kilkadziesiąt metrów były
umieszczone napisy informujące, że tu jest dzielnica żydowska i przekraczanie jej granic i kontaktowanie
się z jej mieszkańcami jest karane śmiercią. Nad tym zawiadomieniem widniało też ostrzeżenie:
"Niebezpieczeństwo epidemii." To wszystko oczywiście w dwóch językach. Ten płot wyglądał poważniej i
solidniej niż łosicki, był wyższy, masywniejszy i gęściej pleciony. Tam nie było też żadnego oficjalnego
wejścia.
Brama była solidna, dwuskrzydłowa, ze sztachetami w żelaznym obramowaniu. Od strony getta stali
przy bramie trzej policjanci żydowscy a z zewnętrznej strony dwaj granatowi. Za bramą sprawdzono
zbiorową przepustkę i policzono nas. Żydowski policjant wyjaśnił, jak należy się zachowywać na terenie
getta i zapowiedział, aby o piątej być z powrotem przy bramie. Niestawienie się na czas grozi śmiercią.
Jakżeby mogło być inaczej? Od dawna nie znaliśmy innych sankcji. Potem otrzymaliśmy rozkaz rozejścia
się.
Na placyku za bramą nie było wielu ludzi, ale na uliczkach czuło się święto. Na większości placówek
poza gettem i w warsztatach zorganizowanych na miejscu, pracujących dla potrzeb wojska niedziela była
dniem wolnym. W ciasnych uliczkach było tłoczno, siedziano przed domami, ludzie się przechadzali,
młodzież stała grupkami i rozprawiała. Większość mężczyzn była opalona, co wskazywało na to, że
pracowali fizycznie pod gołym niebem. Gdzie niegdzie siedzieli żebracy – widok, którego nie znałem w
Łosicach.
Nie znałem miasta i poprosiłem jakichś młodych ludzi o wskazanie kierunku. Jeden odpowiedział
drwiąco po żydowsku:
– Nareszcie spotykam tu obcego Żyda. To prawie tak, jak przed wojną. Skąd Żyd przychodzi?
– Z obozu na Brzeskiej.
– To ty jesteś z prowincji. Z Mord czy innych Łosic?
– Prawdę mówiąc nie zauważyłem, że przyszedłem do stolicy.
Wszyscy wybuchli śmiechem i pokazali mi kierunek. Ktoś powiedział, że na najbliższym rogu mogę
wykrzyknąć imię poszukiwanego i ten na pewno się odezwie. Nasz "Lebensraum" nie jest taki obszerny.
Podziękowałem i poszedłem dalej. Wąskie jezdnie i chodniki były w niektórych miejscach tak
zatłoczone, że trudno było przejść. Chyba cała ludność getta wyległa na ulice. Czasem spotykałem młodych
ludzi w łachmanach - prawdopodobnie samotnych uciekinierów z warszawskiego getta. Na narożnikach ulic
stali przekupnie i oferowali przechodniom papierosy na sztuki, kamienie do zapalniczek i używaną odzież.
W jednym zaułku mali chłopcy kopali szmacianą piłkę. Wszystko razem sprawiało przygnębiające wrażenie
i ciasnota wydawała się większa niż w Łosicach. Pomyślałem jednak, że właściwie nigdy nie widziałem
tamtego getta latem. W czasie mrozów ludzie siedzieli w domach i dziś może tam też jest tłok.
Skręciłem w prawo i przed jakimś domem nagle natknąłem się na Maszę w towarzystwie dwóch
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/3
dziewcząt. Była szczuplejsza niż przed trzema laty, ale znacznie wyższa i rysy jej twarzy wyostrzyły się.
Poznała mnie dopiero kiedy odezwałem się do niej. Staliśmy chwilkę trochę zmieszani, potem
przywitaliśmy się uściskiem ręki.
– Oczekiwałam cię już w ubiegłym tygodniu. Gdzie Zaluś?
– Ma nawał pracy i nie mógł się urwać.
Oboje wyraziliśmy zdziwienie, że tak urośliśmy i poczęstowaliśmy się kilku komplementami. Potem
Masza przedstawiła mnie koleżankom i zaprosiła do domu. Mieszkali na pierwszym piętrze, nad którym był
jeszcze strych, również zamieszkały. Rodzina zajmowała jeden mały pokoik, którego plusem było, że
wchodziło się do niego bezpośrednio z klatki schodowej, tak, że nie musieli przechodzić przez cudzy pokój
ani też nikt nie przechodził przez ich pomieszczenie.
Pokój był jasny i prawie połowę zajmowała piętrowa prycza, podobnie jak w naszym gettowym
mieszkaniu w Łosicach. Pod pryczą zauważyłem walizki. Blisko okna stał żelazny piecyk-koza, obok mały
stolik zbity z desek. Przy jednej ścianie ustawiono prostokątny stojak, podobny do tych jakie były w
sklepach z konfekcją, na nim wisiało kilka sztuk odzieży, a pod nimi leżały pudła, chyba też z bielizną. Ta
cała niby-szafa zasłonięta była kapą. Na ścianach wisiało kilka obrazków, przedstawiających pejzaże: las,
staw, strumyk nad którym poi się jeleń w towarzystwie łań - coś, co przypominało świat za drutami. Co
prawda, także w dobrych czasach nikt z nas nie widział takiej jeleniej rodziny na wolności, ale inne
elementy tych obrazków były dostępne dla każdego mieszczucha.
Matka, szczupła, drobna, przedwcześnie osiwiała kobieta zakrzątnęła się koło piecyka. Podała nam
herbatę z jakichś ziół i cieniutkie kawałeczki czarnego, gliniastego chleba zwilżone buraczaną marmeladą.
Wymawiałem się pod pretekstem, że dopiero jadłem, ale w końcu uległem, bojąc się ją obrazić.
Próbowaliśmy jej przypomnieć, że byłem jeden raz u nich na obiedzie przed wojną. Nie pamiętała. Tyle
koleżanek i kolegów Maszy i Heńka przewinęło się przez ich dom! Widać było, że trafiła na swój ulubiony
temat. Jakie piękne mieszkanie mieli tam, we Włocławku! Duże i wygodne, z meblami. Nie byli bardzo
bogaci, ale niczego im nie brakowało i mogli dzieciom zapewnić wykształcenie. A teraz co? Trzeba będzie
wszystko zaczynać od nowa. I kto wie czy to w ogóle przeżyjemy.
Zaczęła ostrożnie wypytywać skąd pochodzę, czym zajmowali się rodzice, skąd oni pochodzą.
Wiadomo, że Żydzi w 1918 roku opuścili Poznań i przenieśli się do Niemiec. Ci, którzy tam później
mieszkali, to był na ogół element napływowy z całej Polski. Czy mam rodzeństwo i czym dziadkowie się
zajmowali?
Cierpliwie odpowiadałem na wszystkie pytania mimo, że Masza prosiła mamę by przestała.
Wiedziałem, że gdy w domu opowiem, że odwiedziłem przedwojenną koleżankę w siedleckim getcie to
moja mama będzie pytała dokładnie o to samo. Starsi zawsze interesują się jakimiś nieważnymi sprawami.
Nadszedł młodszy brat Maszy, Heniek, potem ojciec, szczupły, średniego wzrostu mężczyzna. Obaj
pracowali poza gettem, na węźle kolejowym w Siedlcach, Heniek przy podbijaniu torów kolejowych, a
ojciec w znanej firmie Reckman jako stolarz. Codziennie rano wychodzili z grupami roboczymi i wracali
wieczorem. Ojciec żył nadzieją, że w getcie otworzą warsztaty, które miały produkować drewniane skrzynki
amunicyjne dla wojska. W ostatnio uruchomionych "szopach", pracowało już kilkuset ludzi, ale tylko w
branży odzieżowej i skórzanej. Ta praca zawodowa była płatna i robotnicy tam zatrudnieni otrzymywali
tamże lepsze przydziały żywnościowe. U Reckmana pan Szulzaft pracował bez zapłaty i był pod stałym
dozorem Niemców, którzy nieraz pastwili się nad robotnikami. Ponieważ obaj mężczyźni pracowali za
darmo, więc Szulzaftowie musieli sprzedawać swoje rzeczy, żeby móc wykupić mikroskopijne przydziały
żywnościowe, i dokupić najniezbędniejszą żywność na czarnym rynku.
Pan Szulzaft był człowiekiem z natury optymistyczny i rozmowny. Uważał, że dla Niemców
najważniejszym celem jest zwycięstwo. Według ich planu, Żydzi mają wykonywać wszelkie możliwe prace
najtańszym kosztem. Na razie ten koszt jest zerowy, ale szybko się połapią, że za niewielką zapłatą można
nas wykorzystać racjonalniej. Faktem jest, że już zorganizowali tutaj warsztaty rzemieślnicze i mówi się o
ich rozszerzeniu. W Warszawie powstały już olbrzymie "szopy". Judenrat też uważa, że od stopnia
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/4
produktywizacji zależy fizyczne bezpieczeństwo mieszkańców getta i stara się nawet znaleźć zatrudnienie
dla dziewcząt, głównie w okolicznych majątkach ziemskich. Tak myślano chyba we wszystkich gettach
Generalnej Guberni.
Rozmowa zeszła na wydarzenia w Siedlcach jeszcze przed zamknięciem getta. Kilkakrotnie żądano
od Żydów pod różnymi pozorami kontrybucji pieniężnych. W marcu ubiegłego roku jakiś żołnierz
przejeżdżając ulicą Joselewicza zamierzał rzucić granat do żydowskiego domu; przypadek chciał, że
wybuchł mu w ręku i poważnie go zranił. Niemcy wykorzystali ten incydent do przeprowadzenia pogromu.
Setki żołnierzy Wehrmachtu i innych formacji stacjonujących w okolicy oraz urzędników, w większości
podchmielonych alkoholem, przybyły do miasta. Wpadali do żydowskich domów, wyciągali dzieci z łóżek,
rozbijali im główki o mur, wyrzucali kobiety przez okna, rabowali i niszczyli meble. Zamordowano
wówczas przeszło czterdziestu ludzi i ponad stu zraniono, wielu poważnie. Po pogromie, kto mógł, uciekł na
wieś lub na pola. Potem ściągnięto kontrybucję w wysokości stu tysięcy złotych; po zapłaceniu tej sumy
ekscesy ustały.
Wkrótce potem zażądano kilkuset tysięcy złotych na urządzenie w wywłaszczonym żydowskim domu
na ulicy Pułaskiego niemieckiego "Kulturhaus-u", który w rzeczywistości był po prostu żołnierskim
burdelem. Na szczęście norymberskie ustawodawstwo nie zezwalało na stosunki płciowe z podludżmi, więc
nie zażądano dostarczenia żydowskich dziewcząt. Dla Niemek była to zbyt upadlająca praca, tak, że
"zatrudniono" tam dziewczęta polskie.
Do zamknięcia getta sytuacja była tutaj podobna do warunków w Łosicach. Niektórzy rzemieślnicy,
kupcy, właściciele małych zakładów przetwórczych przekazywali fikcyjnie swoje zakłady i interesy
znajomym Polakom i dzielili się dochodem, pracując oficjalnie jako najemni w swoich dawnych
przedsiębiorstwach. Zdarzało się, że nowy wspólnik, poduczywszy się zawodu, wyrzucał na bruk byłego
właściciela. Były też wypadki, że oskarżano Żyda o wrogą wypowiedź czy działalność na szkodę Rzeszy i
wówczas Gestapo po swojemu załatwiało sprawę. Niektórzy "wspólnicy" powodowali nawet aresztowanie i
rozstrzelanie synów byłych właścicieli, aby pozbyć się ewentualnych spadkobierców. W wielu wypadkach te
fikcyjne spółki jakoś się trzymały. Przed wytyczeniem granic getta łudzono się, że niektóre domy czy
kompleksy zamieszkałe całkowicie przez Żydów, będzie można włączyć do getta. Judenrat złożył w tym
celu SS-manowi Fabischowi, daninę pieniężną; ten nie gardzący żadną sumą i przyjmujący kosztowności
oficer obiecywał wiele i rzadko dotrzymywał słowa. Ostatecznie te zabiegi Judenratu o rozszerzenie granic
getta spełzły na niczym.
Po utworzeniu getta przerwane zostały wszystkie źródła dochodu. Oficjalne przydziały żywności były
zupełnie niewystarczające i zaopatrzenie getta siłą rzeczy oparło się na nielegalnym handlu, który był
zresztą powszechnym zjawiskiem w całej Guberni. Podobnie jak w Łosicach, również tutaj szmuglowali
robotnicy żywność dla potrzeb rodziny i byli też szmuglerzy na większą skalę. W tym handlu często trzeba
było okupywać się różnym polskim, niemieckim, i żydowskim szantażystom, które to koszta pokrywał
konsument.
Pan Szulzaft uważał, że sytuacja ulegnie poprawie, kiedy Niemcy zrozumieją, że w ich interesie leży
racjonalne wykorzystanie pracy Żydów. Jego wywodom przysłuchiwał się jeden z młodych sąsiadów,
Władek, uciekinier z Warszawy, który mieszkał na strychu tegoż domu z grupą podobnych sobie kawalerów.
Wykorzystując moment kiedy pan Szulzaft przerwał, żeby zaczerpnąć trochę tchu, odezwał się:
– Pański problem polega na tym, że pan ustala, jak Niemcy mają myśleć. Ich logika, o ile w ogóle
istnieje, jest całkiem inna niż nasza. Pan stara się myśleć racjonalnymi kategoriami i mówi o opłacalności.
To wszystko nie istnieje dla nich w odniesieniu do Żydów. Czy pan myśli, że oni nie rozumieją, że mogliby
nas wyzyskiwać z lepszym rezultatem?
Mówiono o Judenracie. Prezesem był doktór Lebel, pochodzący z Galicji i mieszkający w Siedlcach
dopiero od kilku lat. Wysunęły go na to stanowisko przedwojenne osobistości żydowskiego społeczeństwa,
które teraz żyły w jego cieniu. Uważano powszechnie, że doktór Lebel jest uczciwym człowiekiem, tylko że
niektórzy z jego otoczenia bogacą się na nieszczęściu ogółu. Masza znała prezesa z pracy w szpitalu
żydowskim przy ulicy Długiej, gdzie pracowała ochotniczo i miała o nim bardzo dobre zdanie. Uważała, że
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/5
uruchomienie i utrzymanie tej placówki zdrowia w czasie wojny było głównie jego zasługą.
Władek sprowadził rozmowę na bardziej ogólne tory i omawialiśmy pogłoski o masowych
egzekucjach na terenach rosyjskich. Pan Szulzaft nie wierzył w to. Nie widział w tym żadnej logiki.
Możliwe, że zdarzył się jakiś pogrom, ale dlaczego Niemcy mieliby wszystkich wymordować?
Znów Władek zarzucił mu, że rozumuje ludzkimi kategoriami. Może Niemcy chcą w ten sposób
sterroryzować pozostałą ludność i pokazać, do czego są zdolni? Pani Szulzaft zakrzątnęła się koło stołu i
Władek dyplomatycznie wyszedł z pokoju. Chciałem zrobić to samo; wiedziałem, że na terenie getta jest
kilka tanich "jadłodajni" w sieniach domów, gdzie można było dostać talerz zupy. Miałem też chleb ze sobą.
Domownicy jednak oburzyli się, gdy tylko wspomniałem o tym. Cóż to? gościa nie potrafią przyjąć? Zjem z
nimi to co jest. Nie pozwolili mi nawet wyjąć swojego chleba. Krępowałem się powiedzieć, że mój stan
aprowizacyjny dzięki paczkom z domu jest lepszy niż ich. W tej sytuacji mówić, że się nie głoduje byłoby
nieprzyzwoitością.
Pan Szulzaft z kolei pytał o warunki w Łosicach, co moja rodzina robiła przez całą wojnę i jak
uciekliśmy z Poznania. Wszystko go ciekawiło i zadawał wciąż nowe pytania, nie wysłuchując odpowiedzi
do końca. Gospodyni nalała do talerzy dymiącą, rzadką zupę jarzynową z zacierkami o wspaniałym,
domowym smaku; dogryzaliśmy chlebem. Na drugie danie dostaliśmy po kilka łyżek gęstej kaszy z
przysmażoną cebulką.
W obozie przywykłem jeść szybko. Tutaj jednak, w rodzinnej atmosferze, musiałem się wstrzymywać,
tym bardziej, że cały czas prowadziliśmy rozmowę. Rodzice siedzieli koło stolika, a Masza, ja i Heniek na
skraju pryczy trzymając talerze w rękach. Przypomniałem sobie, jak należy się zachowywać w takich
okolicznościach i kilkakrotnie dziękowałem gospodyni chwaląc smak zupy i kaszy, co zresztą robiłem
zupełnie szczerze. Na zakończenie otrzymaliśmy po kubku wojennej "herbaty" osłodzonej sacharyną.
Po posiłku wyszedłem z Maszą na ulicę. Opowiadała o getcie. Co chwila spotykaliśmy jej znajomych,
ale nie zatrzymywaliśmy się, by móc swobodnie rozmawiać. Mówiliśmy o wspólnych przyjaciołach.
Wspomniałem, że przed rokiem widziałem w Mordach Zenka Kowalskiego z Włocławka o przezwisku
Pączek. Losy zagnały go tam z rodziną. Masza wiedziała o Kowalskich. Zenek pracuje podobno przy
melioracji bagien nad Liwcem.
W pierwszym okresie pobytu w Siedlcach Masza kontynuowała naukę własną w jakiejś grupie
samokształceniowej i do niedawna uczyła też dzieci w zakresie szkoły podstawowej. Było tu stosunkowo
wielu zawodowych nauczycieli i jeszcze w pierwszym roku wojny zorganizowano zespoły dzieci i
przerabiano program szkoły podstawowej. Zespoły ze względów technicznych nie były duże, więc
nauczyciele chętnie przyjmowali dziewczęta i nauka odbywała się pod ich kontrolą i za cichym poparciem
Judenratu. Zapłata często była symboliczna, ale nie było dziecka, które z braku pieniędzy odesłano by do
domu. Nie wszystkie dzieci były objęte tą nauką, ponieważ warunki domowe zmuszały nieraz do przerwania
nauki. Do utworzenia getta było znośnie, ale teraz nie ma fizycznych warunków, bo mieszkania są
zatłoczone i brak miejsca na naukę. Mimo to jest kilka uczących się grup, ale to jest dzisiaj luksus. Ona
sama już się nie uczy, ale skończyła krótki kurs pielęgniarstwa i pracuje bezpłatnie w szpitalu, bo coś
przecież trzeba robić. Tam czuje się pożyteczna, choć serce się kraje, kiedy widzi, że nie można ludziom
pomóc. Personel się stara, ale same chęci nie wystarczają. Brak wszystkiego; często nie ma dość ciepłej
wody, a jedzenia dla chorych zawsze brak, mimo że Judenrat przyznaje szpitalowi specjalne przydziały.
Szpital jest pod opieką prezesa, który równocześnie jest jego dyrektorem.
Chodziliśmy po wąskich, zatłoczonych uliczkach ocierając się o ludzi. Kilka razy dochodziliśmy do
placyku, gdzie było główne wyjście z getta i zawracaliśmy. Opowiadałem o warunkach w obozie. Nasza
rozmowa znów zeszła na temat pogłosek o morderstwach niemieckich za Bugiem. To mogła być prawda. W
ciągu trzech lat okupacji Niemcy pokazali, że można w podbitym kraju robić rzeczy, o których nikomu się
nie śniło. W ostatnim roku niemal na oczach wszystkich wymordowano setki tysięcy jeńców sowieckich w
obozach. Nawet tutaj, w pobliżu Siedlec były obozy jeńców, którzy wymierali z głodu. Opowiedziałem
Maszy, że ostatniej jesieni pracowałem w okolicy Stoku Ruskiego przy melioracji Liwca i spotkałem
uciekinierów z rosyjskich obozów jenieckich; opowiadali o niemieckich okrucieństwach, w które trudno
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/6
było uwierzyć.
Mieszkańcy siedleckiego getta - opowiadała Masza - pracowali na kilkudziesięciu placówkach,
przeważnie związanych z tutejszym węzłem kolejowym. Szereg przedsiębiorstw zajmuje się konserwacją
torów, budową ramp, naprawą taboru kolejowego, składowaniem różnych materiałów, benzyny i węgla,
niektóre zatrudniają dziesiątki ludzi z getta, inne setki. Niemcy nie chcą trzymać ich w obozie, bo tak jest im
wygodnie. Nie muszą dbać o kwatery, wyżywienie, ani zajmować się chorymi. Żądają określonej liczby
ludzi i jeżeli ktoś zachoruje, Judenrat musi zadbać o zastępstwo. Jeżeli któregoś dnia nie ma dość
robotników, od razu są sankcje: łapanki lub aresztowania. Za tę niewolniczą pracę nic się nie płaci.
Robiło się późno, a jeszcze wiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Wróciliśmy do domu Maszy,
pożegnałem się, po czym odprowadziła mnie do głównej bramy getta. Oczywiście obiecałem, że jeszcze
kiedyś przyjdę, choć oboje doskonale wiedzieliśmy, że to nie jest zależne od nas.
Nie byłem jedynym, którego odprowadzano. Potrwało trochę, zanim wszyscy obozowcy się zebrali i
ustawili w szeregach. Zaczęto sprawdzać obecność i jak zwykle, byli spóźnialscy. Przy trzecim liczeniu
przybiegli jeszcze dwaj opieszali i rachunek się zgadzał. Polscy nadzorcy poprowadzili nas główną ulicą
miasta; potem skręciliśmy w ulicę Pułaskiego. Blisko wylotu tej ulicy na Floriańską nagle natknęliśmy się
na kilku podchmielonych, zataczających się lekko Niemców, którzy zatrzymali oddział i zażądali papierów.
Krzyczeli, że jest niedziela i nie pozwolą zaśmiecać miasta. Pokazano im przepustkę, przeczytali, zwrócili,
ale nie pozwolili nam odejść: postanowili trochę się zabawić. Nie mieli zbyt bogatej fantazji, bo zadowolili
się tylko gimnastyką i biegami. Dwóch starszych ludzi, którzy nie nadążali za innymi, pobili, po czym kazali
wszystkim szybko się wynieść. Z okien ładnego, dwupiętrowego budynku obserwowały te ćwiczenia młode
kobiety. Jakiś mężczyzna w koszuli i w szelkach przechylał się przez parapet i dopingował po niemiecku.
Domyśliliśmy się, że jesteśmy obok burdelu.
Szliśmy dalej Floriańską i potem kluczyliśmy bocznymi, podmiejskimi uliczkami, by dostać się na
Brzeską. Do obozu doszliśmy już bez przygód i na widok ogrodzenia poczuliśmy się niemal jak w domu.
Tutaj mieliśmy swoje miejsce i znaliśmy mniej więcej prawa rządzące w tym systemie.
W bramie Zieliński z żoną przeprowadzili rewizję. żywności nikt nie miał przy sobie, ale niektórzy
dostali nieco odzieży od krewnych. Kto te prezenty ubrał, temu udało się je przemycić. Byli jednak tacy,
którzy darowany sweter czy koszulę trzymali pod pachą, ponieważ było gorąco. Te rzeczy zostały
skonfiskowane.
Między barakami znów sprawdzono, czy wszyscy wrócili. Przyszedł podchmielony Szwarc. Przeszedł
przed frontem z miną Napoleona, zadawał pytania, wrzeszczał, kilku ludzi uderzył. Wreszcie przyczepił się
do jakiegoś wysokiego mężczyzny z Sokołowa, który mu podpadł, ponieważ nie był dobrze ogolony i nie
był jego zdaniem dość czysty. Wyciągnął go przed szereg i krzyczał na niego, że doprowadził swój wygląd
do takiego stanu. To jest kompromitacja dla firmy! W końcu przestał, popatrzył znów na grupę i wzrok jego
padł na mnie.
– Ty, młody! Mówiłeś rano, że idziesz na kurwy, wystąp!
Wystąpiłem.
– Rąbnij go w mordę!
– Ależ panie kierowniku!
– Kazałem rąbnąć! Jak tego nie zrobisz, to on ciebie rąbnie, albo obydwu każę się tu rozciągnąć na
ziemi i wybiczuję.
Zamachnąłem się i pacnąłem otwartą ręką. Tamten jednak był wysoki i trafiłem go w szyję. Szwarc na
szczęście zadowolił się tym, odesłał nas do szeregu i po chwili wszystkich rozpuścił.
Jeszcze tego samego wieczora, po otrzymaniu judenrackiego chleba, odszukałem tego człowieka i
przeprosiłem, wręczając moją porcję. Nie chciał przyjąć.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL
Szosa
15. Wizyta w siedleckim getcie
15/7
– Nie mam do ciebie żalu. Gdybyś ty mnie nie uderzył, to ja bym musiał ciebie. Tylko że trafiłeś na
wrzód na szyi i to cholernie zabolało.
– Doprawdy nie chciałem, nie w twarz i nie w szyję. Nie miałem rady. Proszę, na zgodę weź chleb.
Wzdragał się, ale w końcu przyjął pół porcji.
Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy”
OPAL