26. - opal
Transkrypt
26. - opal
Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/1 26. Pożegnanie z firmą Lichtenfeldowi udało się załatwić u Szwarca dodatkowy dzień zwolnienia dla mnie i powoli wracałem do siebie. Ciało miałem pokryte pręgami, które ściemniały. Resztki włosów, jakie mi zostawił fryzjer, zlepiły się krwią i utworzyły kołtun, którego mi nie wolno było ściąć.; taka "fryzura" była piętnem, wszyscy mieli wiedzieć, że to więzień – uciekinier. Na twarzy miałem liczne sińce, w uchu stale brzęczało i bolało. Po dwóch dniach wróciłem do pracy, Fingerle od razu zwrócił na mnie uwagę i zapytał, za co Szwarc mnie tak urządził. Przedstawiłem sprawę tak, że poszedłem tylko poprosić o kawałek chleba. W oczach Fingerlego – to oczywiście też było przestępstwem, ponieważ był bardzo czuły na punkcie honoru Firmy, a takie chodzenie na żebry nie mogło jej przysporzyć chwały. Na razie dał mi spokój, ale nadzorcy od czasu do czasu, bez specjalnej przyczyny wlepiali mi parę kijów. Pan Wacek, który przestał się już uczyć niemieckiego, też zainteresował się, za co mnie tak pokiereszowano. – Szkoda, że ci się nie udało zwiać. – Powiedział mi na osobności – W takim stanie nie możesz tu zostać. Musisz spróbować jeszcze raz. Wiedziałem o tym bez jego rady, ale nie czułem się jeszcze na siłach, żeby powtórzyć ucieczkę. Na szczęście nie głodowałem, bo Zaluś dbał o mnie. O dobrym odżywianiu nie mogło być mowy, ale za pieniądze był chleb w obozie, oczywiście po zawrotnej cenie. Pracowaliśmy nadal w Mokobodach na rynku przy tłuczeniu kamieni. Moja wydajność pracy spadła i koledzy dorzucali mi po trochu porąbanych kamieni, abym nie podpadł nadzorcom. Nadal każdy usypywał swoją pryzmę, choć już od dłuższego czasu nie mierzono ich objętości i Firma w ogóle przestała płacić za pracę. Opowiedziałem kolegom o nieudanej ucieczce i wielokrotnie musiałem opisywać tamto cudowne żarcie, jakim mnie uraczyli Niemcy w Krzesku. Trudno im było uwierzyć, że jeszcze dziś są ludzie, którzy jedzą takie specjały. Wzmogły się deszcze, wiatry i z nimi też choroby. Obozowcy, a szczególnie ludzie starsi, cierpieli na pęcherz i wielu moczyło się w czasie snu. Jeżeli tacy zajmowali górną pryczę, budziły nas przekleństwa ich sąsiadów na dole. Ludzi ubywało i w barakach zrobiło się luźniej: niezdatnych do pracy odsyłano do "małego getta" a uzupełnienia nie nadchodziły. Praca też już się kończyła. Prawie cała droga była gotowa i tylko pewne odcinki wymagały poprawek. Pewnego wieczora przybył do obozu polski policjant i wywołał Hubermana do bramy. Dopiero na drugi dzień zauważono jego nieobecność. Jedni mówili, że to Szwarc załatwił z nim swoje porachunki, usuwając kompromitującego świadka. Inni twierdzili, że Huberman odnowił swoje kontakty z polskimi kumplami i ci przeszwarcowali go do Warszawy. Za drugą wersją przemawiał fakt, że miał przygotowaną od kilku dni walizkę, która również znikła. W tym czasie rozeszła się pogłoska, że baumajster Reiser zastrzelił swoją żydowską kochankę. Już od dawna gadano o tym, że pracuje u niego Żydówka jako sprzątaczka i kucharka. Reiser mieszkał z nią w luksusowym wozie mieszkalnym przy torach kolejowych. Podobno przywiózł tę kobietę z poprzedniego miejsca pracy, ze Słowacji. Byli tacy, którzy widzieli ją i nawet rozmawiali z nią po niemiecku, ponieważ żydowskiego ani polskiego nie znała. Odnosiła się do robotników bardzo dobrze i nieraz ukradkiem wynosiła im coś do jedzenia. Ona sama nie przyznawała się do swojego pochodzenia, ale domyślano się tego: miała typową żydowską urodę. Podobno teraz władze wpadły na jej trop i zażądano, aby poszła do getta. Niektórzy twierdzili, że Reiser zastrzelił ją z miłości, aby zaoszczędzić jej cierpień. W obozie ironicznie określano to jako "Gnadenschuss" – strzał łaski z ręki czułego kochanka. Podobno spisano protokół o zastrzeleniu jej w czasie ucieczki. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/2 Przy pracy przypętał się do nas mały, bezpański kundel i Marek postanowił go upolować, przenieść do obozu i ugotować. Dyskutowaliśmy długo na ten temat. Szczególnie Fule miał wątpliwości czy takie mięso jest w ogóle jadalne. Pochodził z bardzo ortodoksyjnego domu i jedzenie trefnej kiełbasy czy wieprzowiny mimo, że przyswoił sobie rewolucyjne teorie, było dla niego poważnym problemem etycznym. O psim mięsie w ogóle nie słyszał, żeby ktoś je jadł. Przekonywaliśmy go, że w Chinach nie takie rzeczy się jada. Eskimosi też nie gardzą psim mięsem i nawet biali podróżnicy na północy, ratując się od śmierci głodowej, zarzynają swoje psy. Fule nie dał się przekonać do jedzenia, ale przystał na współpracę w polowaniu. Jedynym dniem kiedy mogliśmy gotować, była niedziela tak, że należało uśmiercić kundla w końcu tygodnia. W piątek pod wieczór Marek rąbnął psa dużym kamieniem. Trochę skowyczał, więc przyłożyłem mu młotkiem prosto w łeb, baliśmy się, że skowyt może przywabić jakiegoś nadzorcę, który na pewno miałby nam za złe znęcanie się nad biednym zwierzęciem. Marek ostrym scyzorykiem poderżnął kundlowi gardło, żeby cała krew spłynęła, i rzucił drwiąco pod adresem Fulego, który odwrócił głowę nie mogąc na to patrzeć: – Ze względu na ciebie zarzynam go rytualnie. Przynajmniej tego grzechu nie popełnimy. Ślady krwi przysypaliśmy piaskiem i zdechlaka ukryliśmy na razie pod kamieniami. Do obozu zanieśliśmy padło w worku następnego dnia wieczorem. Było trochę nieprzyjemnej pracy ze ściąganiem skóry i patroszeniem. Marek i ja podzieliliśmy mięso na porcje; pożyczyliśmy duży garnek i ugotowaliśmy w solonej wodzie. Do tego dogotowaliśmy kartofle, skradzione poprzedniego dnia z jakiegoś kopca. Cudowny zapach ściągnął wielu głodnych, ale do uczty dopuściliśmy tylko Zalusia i Lichtenfelda, którzy w zamian przynieśli chleb. Od miesięcy nie jedliśmy mięsa i doszliśmy do wniosku, że kulinarne uprzedzenie do psów jest jeszcze jednym burżuazyjnym przesądem. Fule w końcu też dał się namówić do jedzenia, ale potem, kiedy Marek zaczął barwnie opowiadać, jak wyglądały wnętrzności i jak je wypruwaliśmy, dostał torsji. Tej niedzieli miałem niespodziewaną wizytę. Z samego rana odszukał mnie policjant żydowski stróżujący przy bramie i powiedział, że w mieszkaniu Zielińskiego ktoś na mnie czeka. Nie miałem pojęcia, kto to może być; może ktoś od pani Hubert, która mimo wszystko chce mi pomóc? Chyba zbyt pochopnie ją osądziłem. Zapukałem do drzwi, wszedłem i zobaczyłem Maszę. Świetnie wyglądała, o wiele lepiej niż w getcie, bo nabrała kolorów i była sportowo, elegancko ubrana. Uściskaliśmy się i Zieliński zaprowadził nas do komórki, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać. Przyniosła mi sweter i chleb ze słoniną. Okazało się, że uciekła z transportu; była w Sokołowie, potem w siedleckim "małym getcie" i teraz pracuje w kuchni w pobliskim niewielkim obozie. Przyszła z polskim policjantem, który ma ją odprowadzić z powrotem. Należy do grupy, szukającej jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Mają zamiar uciec, ale jeszcze nie ustalili dokąd. W rachubę wchodzi ukrycie się u pewnego chłopa, który mieszka gdzieś tam w kierunku na Korczew. Masza pytała, czy coś się tutaj planuje. W czasie rozmowy Miałem wrażenie, że dziewczyna coś przemilcza. Ostatecznie to nie były czasy na składanie wizyt, ale nie pytałem. Przywykłem do tego, śe ludzie nie mówią wszystkiego. Opowiedziałem jej swoje przeżycia. Uścisnęliśmy się na pożegnanie życząc sobie wzajemnie spotkania w całkiem innych warunkach. Zaniosłem otrzymaną żywność Zalusiowi do schowania, bo na dziś mieliśmy psią ucztę. Zaluś zgodził się ze mną, że Masza rzeczywiście nie powiedziała mi wszystkiego, co zamierzała. Przecież przyszła wyraźnie tylko do mnie, chociaż Zaluś też był jej znajomym. To znaczy, że miała do mnie jakiś osobisty interes, którego może nie wyjawiła, gdy stwierdziła, że nie jestem w formie – wyrażając się delikatnie. – Dla nas ważna jest wiadomość, że inni też szukają jakiegoś wyjścia i wiedzą, że czas ucieka. Każdego dnia Niemcy mogą skończyć robotę i zlikwidować nas. Trzeba pomówić z Lichtenfeldem, żeby przynaglił tego szofera. – Zaluś, ja nie mogę czekać. Któregoś dnia ktoś się do mnie dobierze na dobre i zatłucze mnie na śmierć. Codziennie się mnie czepiają. – W tym stanie nie dojdziesz pieszo do Łosic. Plecy i głowa to głupstwo, ale na dupie masz jeden wielki strup, który ci się jątrzy. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/3 – Tym bardziej mi się pali. Tłuczemy kamienie na siedząco. Fotelu nikt mi nie podstawi i stale tyłek mi się ociera. Tutaj tego nie wykuruję. Najgorszy był jednak stan ucha. Bolało, czasami czułem pulsowanie i wyciekała ropa. Jedyne, co Zaluś mógł mi dać, to tampony z gazy lub waty, które co jakiś czas zmieniałem. Po powrocie z pracy robiłem sobie okłady z ciepłego rumianku, co przynosiło chwilową ulgę. Fule zaproponował mi, żebyśmy uciekli razem. Według jego planu należało wymknąć się wieczorem, w drodze powrotnej do obozu. Po zejściu z wozów mieliśmy ukryć się w bruzdach na polu, potem przejść polami do linii kolejowej prowadzącej do Niemojek, pójść wzdłuż toru do mostu kolejowego za Mordami i potem drogą do Łosic. Do świtu powinniśmy być na miejscu. Dodatnią stroną tego planu było, że na tym szlakuj nie można było zabłądzić i wzdłuż linii kolejowej prawie nie było osiedli. Poważne niebezpieczeństwo groziło tylko ze strony wartowników Bahnschutzu, którzy stale patrolowali linie kolejowe. Wyraziłem zgodę. Wieczorem jednak okazało się, ze nie jestem w stanie pójść. Opatrunki na tyłku odlepiły się i przy każdym kroku miałem uczucie, jakby mi ktoś pocierał pośladki raszplem i Fule poszedł sam. Jak się później dowiedziałem, w drodze spotkał jeszcze jednego uciekiniera, który szedł do Mord, więc pół drogi miał towarzystwo. Zaluś doszedł do wniosku, że po to abym mógł przejść 30 kilometrów, muszę dostać tuż przed odejściem szczególnie dobry, gruby, przylepiony plastrami opatrunek z dużą ilością maści. Wynikało z tego, że nie mogę uciec w drodze powrotnej z pracy. Muszę wrócić do obozu i dopiero po opatrunku wymknąć się przez druty. – Reflektory nie zawsze są w porządku. – rozważał Zaluś – Często też nie ma prądu. Wewnątrz pilnują żydowscy policjanci i z nimi załatwimy co trzeba. Jeżeli nie chcesz czekać na szofera, to tylko w ten sposób zdołasz uciec. Postanowiliśmy, że pójdę w najbliższą bezksiężycową i bezdeszczową noc. Znalazłem sobie nowego partnera do ucieczki. Abram Feldman, sąsiad na pryczy, z którym przyjechałem do obozu, skręcił nogę w kostce. Mógł chodzić, ale utykał i doszedł do wniosku, że ten wypadek jest dla niego początkiem końca. Wiadomo było, że w obozie najdrobniejsza dolegliwość, albo ograniczenie w ruchach, nawet zwykłe zaziębienie prowadzi na cmentarz. Kulejący Abram nie był idealnym partnerem do ucieczki, ale byliśmy zaprzyjaźnieni. Zaluś nie był zachwycony tym, że tacy dwaj inwalidzi pójdą razem, ale też nie odradzał. Pogodna pora nadarzyła się dopiero po kilku dniach – zapadła pochmurna, bezwietrzna noc. Po powrocie z pracy pobiegłem do Zalusia, który zrobił mi solidny opatrunek. Dał mi kawał chleba na drogę. – Nojuś, tylko bez rozczulania się. – powiedział na pożegnanie – Wysmarowałem ci dupę taką grubą warstwą wazeliny, że mógłbyś usiąść na szynie i po lekkim popchnięciu dojechać do Niemojek. Spotkamy się w Łosicach. A teraz stawcie się do punktu, który ustaliliśmy, tam pilnuje dziś Welwel. On wie o wszystkim i da wam przejść. Welwel, policjant z Łosic, spotkał nas przed płotem. – Idealna pogoda. Austriacy siedzą na wieżyczkach, ale generator nawalił i elektryk teraz przy nim grzebie. Zdążycie chyba przejść zanim będzie światło. Wiecie, gdzie jest dziura. Ja idę w kierunku bramy. W razie czego o niczym nie wiem. Do zobaczenia w Łosicach. Poszliśmy. Otworzyłem zaplecioną prowizorycznie drutem dziurę i przeczołgaliśmy się bezszelestnie przez pierwszy płot, spiralę drutów i drugi, zewnętrzny parkan. Na czworakach oddalaliśmy się jak najszybciej od obozu; nagle, gdy byliśmy o jakieś sto metrów od płotu, zabłysły światła. Przypadliśmy do ziemi w przeoranej bruździe. Dwie wielkie smugi świetlne zatoczyły krąg i obmacywały teren. Przytuliliśmy się do wilgotnej ziemi i światło tylko nas musnęło i powędrowało dalej. Jeszcze dwa razy przypadaliśmy do ziemi, dopóki nie odsunęliśmy się dostatecznie daleko od macek reflektorów. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/4 Szliśmy polami potykając się o grudy ziemi. Po krótkim marszu dotarliśmy do linii kolejowej i dopiero tam zaczęliśmy szeptem ze sobą rozmawiać. Abram kulał, ale nie przyznawał się do bólu. Ja czułem się dobrze. Posmarowane pośladki w ogóle nie dawały znać o sobie. Tor przebiegał na nasypie wśród leżących niżej łąk i bagien, z których unosiły się opary ograniczające pole widzenia. Szliśmy boczną ścieżką równoległą do toru; od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się aby nasłuchiwać, czy ktoś nie nadchodzi, albo przykładaliśmy ucho do szyny, żeby się upewnić czy nie zbliża się pociąg. Rozmawialiśmy o tym co zrobimy w Łosicach. Ja miałem dokąd pójść. Wiedziałem, że Mordkowiczowie przyjmą mnie jak członka rodziny. Byłem też przekonany, że wykuruję się szybko. Ale co potem? Masza mówiła, że jej grupa chce się ukryć u chłopa. Co to znaczy ukryć się? Schować się tak, aby nikt o tym nie wiedział? Czy to jest możliwe? I na jak długo? Do końca wojny, czyli bezterminowo! Kto wie, jak długo to jeszcze potrwa? Nie wiedziałem też, jaka jest sytuacja finansowa Mordkowiczów. Może uda mi się odebrać karakuły mamy? Może razem z nimi zdołam dostać się do getta w Warszawie? Kilku młodych obozowców z Mord zamierzało ukryć się w lesie. Do tego byłby potrzebny nam kontakt z jakimś chłopem. I trzeba się liczyć z przebywaniem w lesie co najmniej do wiosny przyszłego roku. Czy można zaopatrzyć się w żywność i inne rzeczy na tak długi okres? Byliby też wśród nas dwaj starsi ludzie i czy oni wytrzymają trudy życia w lesie, lub w ukryciu? Sytuacja wyglądała na bezwyjściową. Może w Łosicach wiedzą więcej i mają jakiś konkretny plan? Może istnieją też inne możliwości? Słyszałem o aryjskich papierach, ale to podobno masę kosztuje. Poza tym cała rodzina Mordkowiczów ma bardzo semicki wygląd, żadne papiery tu nie pomogą. Doszedłem do wniosku, że niczego nie wymyślę. Trzeba dojść szczęśliwie do Łosic, pozbyć się bólu ucha i strupów na dupie i później się zobaczy. Na Abrama nikt w Łosicach nie czekał. Dla niego to było po prostu miasto chleba. On też musi się najpierw wykurować, doprowadzić nogę do porządku, a dopiero potem coś postanowi. Po lewej stronie nasypu płynął Liwiec i wkrótce zobaczyliśmy most kolejowy. Tam mogła być straż, więc zeszliśmy z nasypu, oddaliliśmy się nieco od toru i przebrnęliśmy w ciemności przez szuwary. Miejscami brodziliśmy w błocie powyżej kolan. Potem zbliżyliśmy się do toru. Po ujściu dwóch kilometrów zobaczyliśmy z daleka światła parowozu. Położyliśmy się na ścieżce, aby przeczekać pociąg idący do Siedlec. Lokomotywa, ciągnąca za sobą tylko trzy towarowe wagony, zatrzymała się niedaleko. Usłyszeliśmy jakieś głosy i głuche uderzenia o ziemię. Po kilku minutach parowóz ruszył. Domyśliliśmy się, że to maszyniści wyrzucili węgiel na umówionym miejscu. Widocznie nad ranem ich wspólnicy zabiorą stąd łup. Znałem ten proceder jeszcze z okresu mojej pracy na stacji w Niemojkach. W ten sposób kolejarze uzupełniali sobie głodowe płace. Znów musieliśmy zejść z toru, aby ominąć zabudowania stacji kolejowej, prawdopodobnie pustej o tej porze. Tutaj teren nie był taki bagnisty. Kiedy wróciliśmy znów na ścieżkę, dobiegły nas głosy z daleka. Przeczekaliśmy w pobliskich krzakach, aż przeszli dwaj ludzie z karabinami, chyba z Bahnschutzu. Minęliśmy błyszczące w ciemności tafle bajora z obu stron toru i doszliśmy do mostu, gdzie linia kolejowa krzyżowała się z drogą prowadzącą do Łosic. W pobliżu, przy drodze, leżała wieś Wojnów. Aby ją ominąć, uszliśmy jeszcze kilometr wzdłuż toru i potem polami dostaliśmy się do drogi za wsią. Znałem ją z wielokrotnych marszów, jakie odbywałem w okresie pracy przy melioracji w Stoku Ruskim. Przed sobą mieliśmy jeszcze blisko 10 kilometrów drogi, przy której leżała jedna wieś – Majówka i nieliczne kolonie. Odpoczęliśmy i posililiśmy się w przydrożnej kępie drzew. Kiedy po kwadransie wstaliśmy, okazało się, że Abramkowi każdy krok sprawia ogromny ból. Wyczułem palcami, że ma spuchniętą nogę w kostce. Widocznie marsz był dla jego obolałej nogi nadmiernym wysiłkiem, albo brodzenie w wodzie i błocie spowodowało opuchliznę. Przyczyna była w tej chwili zupełnie nieistotna. Abram uważał, że powinienem pójść dalej sam. – Nic mi nie możesz pomóc. Ja tu zostanę z resztą chleba i jutro w nocy gdy będzie mi lepiej pójdę dalej. – Nie ma mowy, uciekliśmy razem i dojdziemy też razem. Do Łosic jest chyba osiem kilometrów i do świtu zostało nam kilka godzin. Myślę, że razem dowleczemy się tam. Jeżeli nie damy rady, to schowamy Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/5 się gdzieś bliżej Łosic i dojdziemy do getta jutro w nocy. W okolicy Majówki jest duży las, tam będziemy bezpieczniejsi niż tu. Spieraliśmy się i wreszcie powiedziałem, że szkoda czasu i trzeba przynajmniej spróbować pójść. Możliwe, że w trakcie chodzenia ból będzie mniejszy. Znalazłem suchą gałąź i scyzorykiem odpowiednio ją przyciąłem, żeby Abram miał czym się podpierać. Szliśmy powoli, przystając co kilkadziesiąt metrów. Potem Abram zarzucił mi jedną rękę przez ramię i tak wlekliśmy się jakiś czas. Pierwotnie mieliśmy zamiar pójść lasem i ominąć Majówkę. Teraz, aby zaoszczędzić czas i wysiłek, zaryzykowaliśmy pójście drogą wzdłuż wsi. Nikogo nie spotkaliśmy, tylko psy szczekały. Potem mijaliśmy już tylko samotne chałupy lub stodoły. Abramowi było teraz lżej chodzić, ale po każdym odpoczynku dotkliwy ból powracał. Przekroczyliśmy dwa mosty. Trzeci, już na skraju miasta prowadzący na ulicę Siedlecką, ominęliśmy z obawy, że jest pilnowany. Poszliśmy wzdłuż Toczny, mając po lewej stronie plac końskiego targu. Zdecydowaliśmy się przejść rzeczkę obok żydowskiego cmentarza. Normalnie Toczna była wąskim, płytkim strumieniem, który latem można było przejść suchą nogą po ułożonych kamieniach polnych. Teraz jednak, po jesiennych ulewach, rzeczka wezbrała i rozlała się szeroko. Na środku zimna woda sięgała nam do pasa. Nagle Abram potknął się o kamień i upadł. Chwyciłem go pod pachy; z wielkim trudem dowlokłem się z nim na drugi brzeg i tu upadliśmy zadyszani. Ociekaliśmy wodą i drżeliśmy z zimna. – Abram! stąd jest tylko parę kroków do getta. Sokołowską wejdziemy na rynek i za rogiem będziemy w domu. – Na rozum ci się rzuciło, jeżeli mówisz "będziemy w domu" – Dobrze, nie w domu, ale u celu. Może nas nawet ktoś wpuści i ogrzejemy się. Tutaj zamarzniemy. Przed wejściem na brukowaną kocimi łbami ulicę zdjęliśmy buty i tak, jak złodzieje wkradliśmy się do miasta. Domy u zbiegu ulicy Sokołowskiej z rynkiem należały przed akcją do getta. Otwarte okiennice straszyły oczodołami wybitych szyb. Pod domami walały się szmaty, porozbijane meble. Zewsząd wiało pustką. Pomyśleliśmy nie tylko o naszych najbliższych, którzy stąd poszli na śmierć, ale też o innych mieszkańcach tych domów, które teraz mijaliśmy. Miasteczko było małe i niemal wszyscy się znali. Tu na rogu, na drugim piętrze, mieszkała rodzina Libman z trzema rosłymi synami i córką Sarele. Resztę domu zajmował stary Blatman, znany pod przezwiskiem "Blinder Abe" (ślepy Abe), mimo że wcale nie był ślepy. Miał liczne potomstwo i kiedy utworzono getto wszyscy wrócili do rodzinnego domu. Wiedzieliśmy, że mimo zakazu wejścia na teren dawnego getta pod karą śmierci można było bez trudności dostać się tam od aryjskiej strony. Weszliśmy na "Szajewiznę". Tu na dwóch uliczkach znajdowało się "małe getto"; stłoczono tutaj kilkuset Żydów, których łudzono, że pozwolą im żyć. Teren ten od strony rynku nie był ogrodzony i nikt go nie pilnował. Weszliśmy do najbliższej sieni i przysiedliśmy na schodach. Nie wiedziałem, gdzie mieszkają Mordkowiczowie i bałem się zapukać do pierwszych lepszych drzwi. Kto wie? Można trafić na jakiegoś funkcyjnego. Wiadomo było, że od czasu do czasu wyłapywano tu uciekinierów z obozów i odstawiano do Siedlec. Nie mieliśmy zegarka, ale wiedzieliśmy, że już niedługo ludzie zaczną wychodzić do pracy. Kuliliśmy się z chłodu i czekaliśmy. Na piętrze otworzyły się drzwi i jakiś mężczyzna zszedł do wygódki. Znałem go z widzenia, był to dawny policjant z łosickiego getta, którego Niemcy przywieźli z powrotem z Siedlec po akcji. Nie zdziwił się, kiedy nas zobaczył, ale też nie zaproponował żebyśmy się u niego ogrzali. Powiedział nam jednak, gdzie mieszka Borys z rodzicami. Już po minucie byliśmy na drugim krańcu "małego getta", w małym domku przy ulicy Narutowicza. Zapukałem cicho do pierwszych drzwi i usłyszałem głos pani Mordkowicz. – Kto tam? – To ja, Nojuś. – Sam? A gdzie Zaluś? – Przyjedzie w tych dniach. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/6 – Otworzyła drzwi i zobaczyłem ją w długiej nocnej koszuli. Rozłożyła szeroko ręce i przycisnęła mnie mocno do piersi. – Dobrze, że już jesteś z nami. Teraz tylko Zalusia nam brak. Zostaniesz z nami już do końca. – Nie mogłem wykrztusić słowa. Dławiło mnie w gardle. Usłyszałem głos Borysa dochodzący z głębi pokoju: – Niech mama nie wymawia tego słowa. Koniec tutaj może być tylko jeden. Dopiero teraz pani Mordkowiczowa zauważyła, że nie jestem sam. – A to kto? Obaj wyglądacie, jakbyście wyszli z kanalizacji. Zaraz zagrzeję wodę, umyjecie się, zjecie i dam wam coś do ubrania. Przynajmniej z tym nie mamy tutaj problemu. Tylu ludzi musiało zginąć, żeby ta reszta mogła się ubrać. – Wybuchła płaczem. Objąłem ją i pocieszałem. Borys wyskoczył z łóżka i uspakajał z kolei mnie. – To przejdzie. Mama często teraz płacze. Otrząśnie się z tego. Popatrzył na Abramka i poznał go. – A to ty! Masz kogoś w getcie? Jeżeli nie, to noc czy dwie możesz się u nas zatrzymać. Znajdziemy jakieś miejsce dla ciebie. Musimy też znaleźć wam jakieś zajęcie. Zostawać w dzień w getcie to nie tak zdrowo, tym bardziej, gdy się jest uciekinierem. Mimo że jesteście na pewno zmęczeni, już dzisiaj powinniście iść do roboty. Wszyscy już wstali. Pan Mordkowicz przywitał się na milcząco podaniem ręki. Z komórki wyszła babcia Borysa, siwa, sucha, jak wiór, prosto trzymająca się staruszka. Właściwie była macochą pani Mordkowicz, ale mieszkała u nich jeszcze w Poznaniu, z nimi została wysiedlona i z nimi też dotarła do Łosic. Objęła mnie, pocałowała w czoło i natychmiast wybuchła płaczem. – Sam! sam zostałeś! Wszystkich zabili! naszego Szmulka też! Zbrodniarze! Borys ją uspakajał. Ocierając łzy zabrała się do rozpalania ognia. Przystawiła w rondelku jedzenie pozostałe z poprzedniego dnia i wielki gar z wodą. Tymczasem pani Mordkowicz doszła do skrzyni i zaczęła w niej grzebać, wyciągając jakieś części odzieży. – Nojuś, spodziewałam się ciebie i przygotowałam coś do ubrania. Pracuję w getcie przy tej strasznej robocie i co się da, to "ratujemy" stamtąd. Dla twojego kolegi też coś się znajdzie. Dziś nosi się to, co jest. Tylko mordercy w dzisiejszych czasach szyją sobie na miarę. To są teraz klienci mojego Chaima. Szyje buty dla tych, którzy już dawno powinni wisieć. Przynoszą jednak coś do jedzenia i odżywiamy się teraz lepiej, niś w ostatnich czasach. Łatwiej też coś kupić. Wiemy, że to wszystko jest tymczasowe, ale co można zrobić? Mordkowiczowie mieli teraz stosunkowo duże mieszkanie. Należeli do pierwszych mieszkańców "małego getta", ale nikogo im nie dokwaterowano, ponieważ teraz, po trzech latach pan Mordkowicz znów pracował w swoim zawodzie. Wszyscy niemieccy i polscy dygnitarze z okolicy przynosili mu skórę, z której wspólnie z kilkoma szewcami szył im i ich rodzinom buty, a nawet dla gestapowców z Siedlec. Ci "klienci" przychodzili na przymiarki, więc była mu potrzebna przestrzeń. Był doskonałym cholewkarzem – ortopedą i chyba ostatnim Żydem w tej branży w całym powiecie. Po zjedzeniu, umyciu się i ubraniu trzeba było iść do roboty. Borys pracował w Arbeitsamcie w charakterze nosiwody i przy różnych brudnych robotach. Nie było tam miejsca dla jeszcze kogoś. Poradził, żebyśmy się przyłączyli do grupy pracującej przy przebudowie budynku za miastem na nową siedzibę żandarmerii. Tam jest wielu niestałych robotników, więc nie zwrócimy na siebie uwagi. Abramek nie mógł jednak pójść, bo nie był zdolny do pracy. W dzień nie mógł pozostać też w mieszkaniu, ponieważ zbyt wielu Niemców i polskich policjantów kręciło się tutaj w związku z zamówieniami. Borys wyszedł na kilka minut i wrócił z wiadomością, że załatwił mu legowisko na jednym ze strychów, gdzie mieszkali sami "kawalerowie". Tak nazywano tych, którzy zostali sami po wielkiej akcji w sierpniu. Mnie zmieniono Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL Szosa 26. Pożegnanie z firmą 26/7 opatrunek na tyłku; dostałem kawałek chleba, pocałunek od pani Mordkowicz i wyszedłem. Borys zaprowadził mnie na miejsce zbiórki, na rogu Szmulewizny i Rynku. Grupy robocze odprawiał Lewite, uchodżca z Błaszek. Znał mnie i nie robił żadnych trudności. Odesłał mnie z pierwszą grupą, żebym – jak powiedział – zniknął z horyzontu. Tak zacząłem nowy rozdział w swoim życiu. Noah Lasman - Szosa - wspomnienia żydowskiego robotnika przymusowego pewnej „całkiem normalnej firmy” OPAL