EPILOG 1, 14 stycznia 2011

Transkrypt

EPILOG 1, 14 stycznia 2011
EPILOG 1,
14 stycznia 2011
FART
Minęło 24 lata. Powoli zbliżam się do siedemdziesiątki. Trzy i pół roku
temu przeszedłem na emeryturę i opuściłem Uniwersytet. Teraz, od
1 stycznia, pożegnałem się z adwokaturą. Jestem wolny i mogę poświęcać się
wszelkiego rodzaju rachunkom sumienia.
Wprawdzie i dawniej nie narzekałem na nadmiar pracy, bo ani nauczanie,
ani pisanie prac naukowych, ani wreszcie moje zajęcia adwokackie nie
zabierały mi więcej niż jedną trzecią ustawowego czasu pracy. Tak więc od lat
już prowadziłem życie bez stresów, tych przynajmniej, w których pracują ci,
którzy muszą harować w pełnym wymiarze.
Ponieważ jestem dziś jeszcze bardziej wolny niż byłem dawniej, a nawet
zbyt wolny, postanowiłem powrócić, choć sporadycznie, do pisania.
Nigdy nie miałem wyobraźni literackiej. Toteż nie jestem w stanie napisać
noweli czy powieści. Jedyną formą jaką władam, jest rodzaj pamiętnika,
dziennika czy blogu.
Oczywiście i tu natykam się na trudność polegającą już nie na tym, że nie
potrafię wymyślić żadnej fabuły, ale na tym że w moim życiu obecnie niewiele
się dzieje. Tak więc ograniczenie się do sprawozdań z codziennej aktywności
dość szybko wyczerpuje temat.
Toteż zadowolę się kilkoma krótkimi notatkami, których na dodatek nie
będę spisywał codziennie, a tylko wtedy, gdy mi nadejdzie natchnienie.
Zacznę z nuty optymistycznej. Bo zbliżając się do śmierci często w myślach
sporządzam intelektualny inwentarz przeszłych lat i widzę że muszę
odszczekać pewną ilość zarzutów jakie porobiłem życiu w mojej książce
„Zmagania o Beksińskiego”. Bo wynikało z niej, że szczególnie mnie ono
pokrzywdziło i że miałem sto oskarżeń do sformułowania pod jego adresem.
1
Otóż dziś, patrząc wstecz, widzę że miałem je o wiele szczęśliwsze od
innych i że wyjątkowo łagodnie się ze mną obeszło.
Wyliczę dziś, tak jak to sobie robię wieczorami w łóżku przed zaśnięciem,
wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności i „farty” jakie wydarzyły mi się aż po
dzisiejsze czasy.
Ponieważ mam umysł prawniczy, w sposobie wyrażania się skłonny do
chronologii i porządku, zacznę od najwcześniejszych lat.
Urodziłem się w 1942 roku, podczas wojny. Matka moja, mimo iż w czasie
okupacji niemieckiej ważyła tylko czterdzieści kilka kilo i była zabiedzona,
jako głęboko wierząca osoba nie zgodziła się na przerwanie ciąży, które jej
zalecał znajomy lekarz. Tak więc przyszedłem na świat. A mogłem w ogóle
nie zaistnieć i w formie zarodka znaleźć się na jakim śmietniku.
Gdy wojna się skończyła, nie wyszedłem z niej z traumą, bo wojny po
prostu nie pamiętałem. Byłem niemowlakiem.
Oczywiście znalazłem się w ubogiej, komunistycznej Polsce. Co znaczyło
odrzucenia amerykańskiego planu Marshalla, a więc biedę w kraju i silne
rządy komunistyczne nie wiele przestrzegające wolności obywatelskie. Ale
cóż mogły obchodzić wolności obywatelskie kilkuletnie dziecko?
W żaden sposób nie czułem się uciśniony. Byłem dzieckiem i łatwo mi
było znaleźć w codziennej zabawie namiastkę szczęścia, tak jak w zabawie
mają namiastkę szczęścia małe dzieci na Haiti, która dziś, po trzęsieniu
ziemi, żyje w najstraszliwszej nędzy. Nędzy zresztą u nas nie było. Byliśmy
tylko po prostu biedni, jak biedni byli wszyscy Polacy w tych powojennych
latach. Co do dyktatury proletariatu, która mogłaby mnie zaznaczyć (głównie
poprzez rozmowy rodziców i ich ewentualne skargi na reżim), to nie
dokuczyła mi nawet i w późniejszych latach. Po pierwsze dlatego, że moi
Rodzice, choć arystokratycznego pochodzenia (moja matka była hrabianką z
latyfundiami na Podolu, a mój Ojciec pochodził ze szlacheckiej rodziny
mającej duże majątki koło Siedlec) oboje byli lewicowi i wcale na reżim w
domu nie narzekali. Ojciec był wręcz sympatykiem komunistów, choć do
2
Partii nigdy nie wstąpił, i zaraz po wyzwoleniu ostentacyjnie maszerował ze
swoją laseczką jako jeden z nielicznych pracowników łódzkiego uniwersytetu,
w pierwszym szeregu pochodu pierwszomajowego. Tak iż w domu nikt nie
zatruwał powietrza nienawiścią do „czerwonoskórych”, tak jak to było na
przykład o piętro niżej, w mieszkaniu profesora Jażdżewskiego. Tam cała
rodzina nienawidziła Polski Ludowej i cierpiała z tego powodu. Jak wielu
intelektualistów, tak i mój ojciec wierzył w „wielkiego Stalina” i wręcz
pochwalał terror robotniczy w stosunku do „ciemiężycieli ludu pracującego”.
Poza tym był z tych polskich patriotów, którzy uważali ze Związek Radziecki
jest naszym obrońcą przed odwetowcami niemieckimi, którzy chcieliby nam
odebrać Ziemie Odzyskane.
Tak więc ze strony moich Rodziców miałem dzieciństwo więcej niż udane.
Ponieważ byłem ostatnim spośród pięciorga, Matka kochała mnie i
opiekowała się mną w szczególny sposób. Nigdy nie czułem się odepchnięty
czy niechciany.
Do dzieciństwa jednak poza świetlistym wspomnieniem o Rodzicach nie
chcę więcej wracać, bo mi się nie udało. Kiedyś, gdy napiszę to wszystko co
przeszedłem złego w życiu, wrócę do tego tematu i opowiem szerzej dlaczego.
Lecz od zawsze byłem świadom, że urodziłem się w XX wieku, w Europie.
A więc nie w czasach ciemnego średniowiecza, lub w tragicznym trzecim
świecie, w którym najprawdopodobniej nie przeżyłbym drugiego roku
a zmarł z chorób i z nędzy. Urodziłem się w czasach, gdy w przestronnym
domu (a nie w szałasie lub blaszanej budzie) była bieżąca woda, wygodna
łazienka, mydło a później nawet i ciepła woda. Nie cierpiałem z głodu, choć
jak się dowiedziałem od Mamy już w późniejszych czasach, jedliśmy koninę,
bo to było, mimo złej renomy jaką konina miała w Polsce, najtańsze mięso.
Gdy złamałem sobie ręce spadając z drzewa byli lekarze, którzy umieli mi je
złożyć, były szpitale gdzie był rentgen i czyste sale. Nie było tajfunów,
trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, długoletnich susz czy nieustannych
powodzi.
3
Tak, moim pierwszym szczęściem był fakt urodzenia się na tym
kontynencie i w tym okresie historycznym, to znaczy na kontynencie i w
epoce największego rozkwitu wiedzy i bogactwa jaką ludzkość potrafiła
wytworzyć po wielu wiekach cierpienia z powodu niewydolnej medycyny,
mało produktywnej ekonomii i stałych wojen.
I to wszystko zdarzyło mi się zanim się zacznie, za kilkadziesiąt lat, dramat
przeludnienia, wojen o wodę i o czyste powietrze, powodzi za powodziami,
suszy, zniszczeń i masowej śmierci. Wręcz cieszę się, że umrę zanim się to
wszystko zwali na Europę (bo gdzie indziej na świecie to już w części jest).
I miałem szczęście mieć wspaniałych Rodziców, którzy do dziś jawią mi
się jako postacie wyjątkowe, choć wielu ludzi spotkałem w międzyczasie i na
starość mam skale porównawczą.
Ale seria szczęśliwych trafów i „fartów” kontynuowała również po wyjściu
z dzieciństwa.
A pierwszym z nich był fakt wyemigrowania z Polski do Francji.
Nie sadzę, żeby to była moja decyzja, bo niejako sama się narzuciła. Byłem
wtedy nieszczęśliwie zakochany i chciałem uciec z miasta i z kraju, z którymi
owa miłość mi się kojarzyła. Zresztą nawet i bez niej prawdopodobnie
wyjechałbym. Poprzedniego bowiem roku spędziłem wakacje w Cannes
i właściwie przez cały następny, studiując już w Warszawie, kombinowałem
jak by tu wrócić do Francji.
Na wyjazd nie miałem pieniędzy. Rodzice nie byli w stanie mi ich dać, bo
sami nie mieli. Ale i tu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Jeden z moich
szkolnych kolegów, Tadek Barański, gdy mu powiedziałem, że szukam
dziesięciu tysięcy złotych, chodził po ulicach i pytał każdego znajomego:
„Masz pożyczyć dziesięć tysięcy?”. I traf chciał ze znalazł się taki, który je
jemu pożyczył, a następnie Tadek pożyczył je mnie.
Nie koniec na tym, bo pomógł mi również niejaki Bogdan Moliński, młody
człowiek, którego prawie nie znałem, a który też wielkodusznie pożyczył mi
trzy tysiące.
4
Te pieniądze pozwoliły mi kupić bilety lotnicze.
Przyjechaliśmy do Paryża we dwójkę, z moją siostrą, ze stoma dolarami
(bo tyle jej dał pan Marylski z Lasek na nasz wyjazd) nie mając gdzie spać
nawet pierwszej nocy.
Toteż udaliśmy się pod adres, który podała mi dziewczyna, którą
poznałem na wakacjach dwa lata wcześniej, w Sopocie, Basia Konarska. Ta
wyjeżdżała wtedy do Paryża by wyjść za mąż za pewnego artystę, Tytusa
Dzieduszyckiego. I wyjeżdżając, ot tak, dała mi swój adres.
A więc zadzwoniliśmy do jej drzwi w Paryżu (wtedy jeszcze nie było
każdego stać na telefon, toteż i oni go nie mieli) i traf chciał, że oboje byli w
mieszkaniu. Tytus i Basia mogli z nami pogadać pięć minut, wyrazić
ubolewanie, że nie wiemy gdzie się podziać i odesłać nas z kwitkiem. Ale czy
to dlatego że żal im się zrobiło mojej siostry, czy po prostu z dobroci serca
zaproponowali nam byśmy u niech przez jakiś czas zamieszkali: ja spałem na
koziej skórze na podłodze, a Mika na kanapce. Mieliśmy więc dach nad głową
w tym najtrudniejszym okresie jakim są dla każdego emigranta pierwsze dni.
Dni bez pieniędzy, bez zawodu, bez znajomości języka i bez koneksji.
Tamtych, paryskich, ponad dwuletnich początków, też nie zaliczam do
udanych i niewiele mam ochotę się o nich rozpisywać. Były okropne. Byłem
sam i w rozpaczy po nieudanej miłości. Ale przecież mam dzisiaj zrobić
inwentarz tego, co mi się przydarzyło pozytywnego, w odróżnieniu od
rachunku jaki zrobiłem w „Zmaganiach o Beksińskiego” tego wszystkiego co
mi się nie udało.
Też zaliczam do „fartu” fakt, że od razu znalazłem pracę u architekta,
mimo że na kreślarstwie nie znałem się wcale. Najpierw u niejakiego Chateau
byłem raczej chłopcem na posługi. Potem postulowałem do innego gabinetu,
do którego postulowało 10 innych młodych kreślarzy. I to mnie wybrał szef
agencji, któremu patron powierzył dokonania selekcji. A jak później się
dowiedziałem, wybrał mnie dla tego, że... mam zwyczaj mocno, „po męsku”
ściskać dłoń, gdy się witam. Przyznał mi się, że ten uścisk dłoni spodobał mu
5
się i zadecydował o tym, że wziął mnie, a nie żadnego z innych, o ileż bardziej
wykwalifikowanych kreślarzy.
Następny „fart”, jaki mnie spotkał w tym ponurym okresie to przyznanie
mi paszportu „konsularnego”. Było to marzenie każdego mieszkającego tu
Polaka. Bo w czasach komunistycznych taki paszport pozwalał legalnie
mieszkać za granicami Polski, jeździć do niej kiedy się chciało i móc wracać
do Francji w każdym momencie. Wtedy to był luksus. Niektórzy (między
innymi właśnie Dzieduszyccy) czekali na taki paszport po dziesięć lat,
a w międzyczasie dostawali odmowy za odmowami i nie mogli pojechać do
kraju zobaczyć się z rodziną czy przyjaciółmi.
Ja dość szybko, bo już po roku pobytu w Paryżu złożyłem prośbę o taki
paszport i prawie natychmiast go dostałem. Nie wiem skąd miałem takie
szczęście. Dziś sądzę, że wynikało to z tego, że byłem wśród władz
peerelowskich uważany za „swojego”. Na uniwersytecie w Łodzi byłem
bowiem aktywnym działaczem ZMSu, polskiej młodzieżowej organizacji
lewicowej, niejako przedsionka Partii (do której nie należałem, ale tylko
dlatego, że w chwili, gdy już miałem złożyć podanie o przyjęcie, zagubiłem
blankiet, a potem już dałem spokój). Zresztą moje poglądy komunistyczne
były znane na Uczelni.
Temu też chyba należy przypisać następny „fart”, a mianowicie fakt że
zamknięto oczy i de facto zwolniono mnie z obowiązku pracy jaką musieli
odbyć wszyscy dyplomowani i ze służby wojskowej, też obowiązkowej
w tamtych czasach. Po prostu zapomniano o tym i wydano mi paszport
konsularny bez wymagania spełnienia tych dwóch powinności.
Następnym szczęściem, jakie mnie spotkało było spotkanie z Julem
Godlewskim. To był święty człowiek i bez niego chyba nigdy nie udałoby mi
się zrobić powtórnych studiów w Paryżu, bez których byłbym dziś może, jak
moi koledzy z Lido, kelnerem lub mechanikiem samochodowym.
W małym światku emigracji polskiej młodzieży w Paryżu, w latach 1964 65, każdy łapał się jakiejś pracy dorywczej. Zdarzało mi się więc malować
ściany lub, jak o tym wspomniałem wyżej, pracować w biurach
6
architektonicznych jako kreślarz. Lecz ponieważ nie myślałem pozostać nim
na całe życie, chciałem jak najszybciej się z tą pracą pożegnać i rozpocząć od
nowa studia prawnicze. Miałem już wprawdzie za sobą cztery lata prawa
skończone- najpierw w Łodzi, a potem w Warszawie, lecz tu nie były one
uznawane, bo Francja nie nostryfikowała polskich dyplomów. Zresztą ja
wyjechałem z kraju na rok przed dyplomem i takowego jeszcze w ogóle nie
miałem.
Był jednak wśród nas, młodych polskich emigrantów w Paryżu,
szczęściarz, któremu udało się dostać na studia, na Sciences Po (Instytut
nauk politycznych), bo zdobył prywatne stypendium od jakiegoś bogatego
Polaka. Niewiele o tym Polaku wiedziałem, bo mój ostrożny kolega nie
zamierzał mi użyczać żadnych informacji na jego temat. Jedyną rzeczą jaką
miałem było jego nazwisko, Julian Godlewski oraz fakt, że mieszkał
„w luksusowym hotelu w Lugano”, w Szwajcarii. No i to, że był dyrektorem
w niemieckich stalowniach Thyssena.
Tu znów zdarzył się cud: zadzwoniłem do konsulatu szwajcarskiego
i zapytałem jaki jest najbardziej ekskluzywny hotel w Lugano.
Odpowiedziano mi, że jest nim z pewnością „Splendid Royal Hotel”.
Napisałem więc pod ten adres do Godlewskiego długi list z prośbą
o podobne do tego, jakie dostał mój kolega, stypendium. List był napisany źle
i zrobił na Julu złe wrażenie. Toteż odpisał mi krótko, że nie przekonałem go,
ale „zanim ostateczną a odmowną odpowiedź dam, proszę coś jeszcze o sobie
napisać”.
Toteż po krótkim namyśle napisałem list składający się z dwóch linijek,
mniej więcej takiej treści: „Szanowny Panie, Dziękuję za odpowiedź. Będę
miał zaszczyt napisać do Pana jeszcze raz, za rok, przesyłając Mu dyplom,
który będę zawdzięczał wyłącznie samemu sobie. Z wyrazami szacunku
pozostaję, Piotr Dmochowski”
Na co w trzy dni potem dostałem ekspresowym listem odpowiedź,
w której Jul pisał mi: „Pański list bardzo mi się spodobał. Przyznaję Panu
stypendium, na razie w wysokości 500 franków miesięcznie” etc.
7
Potem ta znajomość przemieniła się w przyjaźń, którą zaszczycił mnie ten
niezwykły człowiek. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał do Paryża na zebranie
Thyssena francuskiego zapraszał wszystkich takich jak ja biedaków do hotelu
Ritz na kolację, pozwalał mówić sobie po imieniu i za każdym takim
przyjazdem dawał mi w prezencie dodatkowych 500 franków. Co było dla
mnie pokaźną sumą. Temu człowiekowi jestem dozgonnie wdzięczny.
Tak, bez tego stypendium nie byłbym w stanie dostać się tutaj na studia.
Zwłaszcza pierwszy rok byłby niemożliwy, bo pracowałem wówczas w agencji
architektonicznej po 12 godzin dziennie i nie miałbym na to czasu. Mówię
„zwłaszcza pierwszy rok studiów”, bo rok ten skończyłem ze stypendium Jula
i z dobrymi wynikami, co pozwoliło mi na otrzymanie od samego
Uniwersytetu, z jego własnych funduszy drugiego stypendium. Tak więc już
w drugim roku studiów, kumulując dwa z nich mogłem całkowicie poświęcić
się nauce.
Następnym „fartem” było to, że nie musiałem zaczynać tu studiów od
pierwszego roku. Ponieważ miałem prawie same piątki z egzaminów w czasie
studiów w Łodzi, a potem w Warszawie (choć w Warszawie już tak świetliście
nie było), tutejsze Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego przyznało mi prawo
rozpoczęcia studiów od razu od trzeciego roku.
Dalszym trafem było to, że po tym trzecim roku studiów prawniczych
mogłem rozpocząć, też dzięki dobrym wynikom, Sciences Po (Instytut nauk
politycznych) od razu od drugiego roku. Uwolniło mnie to od zdawania
konkursowego egzaminu i obowiązku przebrnięcia przez pierwszy rok
studiów. Dziś już taka możliwość ponoć nie istnieje i o ile wiem, każdy musi
zdawać konkursowy egzamin i przebrnąć przez pierwszy rok.
Wyliczając wszystkie szczęśliwe przypadki dochodzę do znalezienia nocnej
pracy w kabarecie Lido. Bo nawet z dwoma skromnymi stypendiami trudno
mi było dać sobie radę finansowo. Toteż „fartem” było to, że w Lido pracował
mój polski kolega, Wojtek Subocz, i że ten przedstawił mnie ich szefowi,
niejakiemu Papiniemu, a ten, gdy tylko zwolniło się miejsce, bo ktoś tam
odszedł z ekipy, przyjął mnie za tak zwanego „commis de scène
8
et d’entretien”, to znaczy za robotnika popychającego dekoracje. Ta nocna
praca nie mogła być bardziej udana. Pracowaliśmy tylko trzy godziny w nocy
a mieliśmy płacone ze 8. A nawet w ciągu tych 3 godzin pracy było niewiele i
pomiędzy dwoma przesunięciami dekoracji mogłem swobodnie czytać moje
skrypty lub grać z kolegami w karty.
Zaczął się dla mnie okres obfitości. Bo, co najważniejsze, miałem znów
szczęście znaleźć dziewczynę, Francuzkę, w której się zakochałem bez
pamięci i to ze wzajemnością. Odette poderwałem w metrze, tak jak miałem
zwyczaj podrywać inne kobiety, które przeszły przez moje życie. W tym
szczęściu miałem dodatkowe szczęście: wprawdzie Odette była mężatką, ale
nie kochała swego męża, a ów mąż pracował do północy. Toteż mogłem się
widywać z nią przez siedem lat przez wszystkie wieczory bez tego, żeby
musiała wybrać pomiędzy nim a mną. Tak więc przez siedem lat byłem
ogromnie szczęśliwy, bo zakochany z wzajemnością, mogąc codziennie
widywać się z moja dziewczyną, a jednocześnie prowadzić życie kawalera,
który bez ograniczeń mógł chodzić na salę sportową czy polować na panienki
(a w Lido było ich sporo). Tym większy miałem „fart”, że jej mąż nigdy nas
nie odkrył. Bo zmusiłoby to nas albo do rozstania się, albo do decyzji
pobrania się (po jej rozwodzie). A i jedno i drugie byłoby dla mnie w tamtych
czasach nie do pomyślenia.
A teraz Ania. Tu mogę mówić o największym szczęściu. Spotkałem ją na
ulicy, i gdyby nie refleks podrywacza, który we mnie tkwił przez całą moją
młodość, nigdy bym jej nawet nie poznał. Byłem wówczas na wakacjach
w Polsce, w Łodzi, u Rodziców. Idąc alejami Kościuszki z mym kolegą,
Piotrem Godeckim, rzuciłem mimochodem okiem na przechodzącą
dziewczynę. Byłem jednak bez okularów, a wzrok mam słaby. Piotr
powiedział mi: „Ale super dupa”. Toteż zakręciłem się na pięcie, i mimo że
Piotr widząc to i żeby mnie zniechęcić dodał: „Nie, daj spokój, byle jaka”,
pobiegłem za nią by zacząć, jak to zwykle robiłem, jakąś banalną rozmowę.
Nie myślę tu opisywać całej przygody z Anią, bo uczyniłem to już dawniej.
Napisałem trzy długie notatki pod tytułem „Moje małżeństwo”. Ale nie
ogłosiłem ich w „Zmaganiach”, bo żona nie życzyła sobie tego. Kiedyś może je
9
opublikuję. Na razie chcę tylko powiedzieć, że tym razem trafiłem na główną
wygraną. Do dziś nie mogę sobie nagratulować, że traf sprawił iż poznałem
moją żonę i że serce jak i rozum nakazały mi tym razem, po wielu zresztą
tarapatach, oświadczyć się jej. Byłem już wtedy asystentem na uniwersytecie
i zacząłem zarabiać na tyle, by móc utrzymać rodzinę.
Nasze życie małżeńskie było burzliwe, bo Ania stała się szybko wziętą
modelką w Paryżu i w związku z tym często wyjeżdżała za granicę na pokazy.
Ja w międzyczasie podrywałem panienki i oczywiście od czasu do czasu żona
się o tym dowiadywała. Robiła mi więc awantury, a nawet w pewnym
momencie zdecydowała się ze mną rozwieść. Miałem szczęście, że moja
pokorna mina skarconego psa i bukiet kwiatów przyprawiły ją wtedy o atak
śmiechu i że przebaczyła mi. Tym razem. Natomiast, gdy około moich
pięćdziesięciu dwóch lat, a jej czterdziestu dwóch pożegnała się
z modelowaniem, ja przestałem gonić za spódniczkami. Po pierwsze już nie
mogłem tego robić po kryjomu, ponieważ Ania była teraz całymi dniami
w domu, obok mnie. Po drugie moje libido od tamtych mniej więcej lat
przestało mną szamotać na prawo i lewo i pociąg do seksu przygasł. Od tego
czasu żyję w małżeństwie po prostu szczęśliwy. Zniknęły kłótnie, bo zniknęła
jedyna ich przyczyna: moje seksualne polowania. Poza zazdrością, Ania
okazała się na długą metę osobą bez wad, wesołą, pogodną, bez agresji,
świetną gospodynią i równorzędnym partnerem w mojej nowej pasji:
kolekcjonerstwie sztuki. W rachunku życiowych „fartów”, moja żona zajmuje
pierwsze i najważniejsze miejsce.
Jest jeszcze jeden „fart” związany z moją żoną. Jego waga jest ogromna:
Ania nigdy nie żądała ode mnie byśmy mieli dzieci. Bo gdybyśmy je mieli, ja
już dawno byłbym w grobie. Co myślę o latorośli napisałem obszernie
w „Zmaganiach”. A więc się nie powtarzam i tam odsyłam czytelnika.
No ale zrobiłem dygresję. Wracam do wyliczania jak inne trafy, przypadki,
zbiegi okoliczności czy jakieś moje decyzje, o których nawet w danym
momencie nie wiedziałem czy są dobre, pomogły mi szczęśliwie dożyć starego
wieku.
10
A więc rok przed małżeństwem z Anią, następnym „fartem” było
otrzymanie stanowiska asystenta na Uniwersytecie. Była to praca, o której
zawsze mi się marzyło. Profesorem na Uniwersytecie był mój ojciec
i obserwując go zorientowałem się, że to właśnie najbardziej by mi
odpowiadało. W Polsce miałbym asystenturę bez trudu, bo byłem prymusem,
którego każdy profesor chętnie wziąłby do swojej katedry. To były małe
Uniwersytety w Łodzi, a potem w Warszawie, gdzie byłem znany. Tu,
w Paryżu, byłem anonimowym pionkiem. A takich pionków było na każdym
roku ponad trzy tysiące. Bo Uniwersytet paryski, przed podziałem na
trzynaście części w 1968 roku, był gigantem. Toteż o asystenturę biło się
wielu i to często mających lepsze ode mnie wyniki i więcej dyplomów.
W roku, w którym ubiegałem się o to stanowisko było nas ponad stu
kandydatów, w tym kilku wybitnych.
I tu zdarzył mi się następny „fart”. Będąc pewnego dnia na uczelni,
wychodząc z sali wykładowej spotkałem na schodach pewnego profesora,
André Mathiot, który rok wcześniej prowadził z nami seminarium z życia
politycznego Stanów Zjednoczonych. Gdy go przywitałem zapytał mnie co
robię, na co odpowiedziałem, że kończę studia doktoranckie, a prócz tego
popycham dekoracje w Lido. Zaczęliśmy gwarzyć i w tej rozmowie przyznał
mi się, że nigdy nie był w tym słynnym kabarecie. Spontanicznie zapytałem
go czy przyjąłby moje zaproszenie. Miałem bowiem prawo za pół ceny
zapraszać do Lido moich przyjaciół. Zgodził się i przyszedł na spektakl
z żoną. Był nim mocno ubawiony i napisał do mnie małą karteczkę
z podziękowaniem. Na tym był koniec.
Nie mogłem przypuszczać, że w rok później ja będę składał moją
kandydaturę na asystenturę, a on będzie właśnie świeżo wybranym
przewodniczącym komisji rekrutacyjnej. No i tak, mimo ogromnej
konkurencji, stałem się jednym z trzech wybranych kandydatów. Dozgonnie
byłem wdzięczny Mathiot i na każde święta, będąc już nawet docentem,
pisałem do niego karteczkę z życzeniami.
I tak wszedłem na Uniwersytet jako młody asystent.
11
Następny „fart” przytrafił mi się, gdy po ślubie starałem się sprowadzić do
Paryża moją żonę. Zapowiadało się to źle. W okresie, gdy złożyłem prośbę
o jej wizę wjazdową do Francji mieszkałem już od roku w małym studio
w Bourg la Reine, na przedmieściach Paryża. Po uzyskaniu asystentury
i opuszczeniu Lido przeprowadziłem się tam z mojego mikroskopijnego
„chambre de bonne” przy bulwarze Marbeau, w 16-ej dzielnicy Paryża.
Otóż paryska Prefektura, która wydawała wizy wjazdowe w wypadku
łączenia rodzin, zażądała ode mnie bym, zgodnie z przepisami, zapewnił
małżonce mieszkanie. W mojej sytuacji miały to być obowiązkowo dwa
pokoje oraz kuchnia (nie było mowy o ubikacji). Ta kuchnia miała być
osobną izbą i mieć okno. Tak to przewidywały przepisy. Otóż moje studio
miało właśnie ubikację, ale za to nie miało kuchni z oknem. Na dodatek te
same przepisy przewidywały, że koszt wynajmu owego mieszkania z kuchnią
nie powinien przekraczać 12 % mojej pensji. A ja, jako młody asystent
zarabiałem wówczas 2200 franków i najtańsze mieszkanie odpowiadające
normom kosztowało w Paryżu co najmniej 900 franków miesięcznie, a wiec
prawie 40 procent mojej pensji.
Paryska administracja była nieubłagana i nie chciała wydać Ani wizy. I tu
znów traf chciał, że moja siostra wyprowadzała się w tym samym czasie
ze swojego mieszkania w Marly le Roi, kolo Wersalu, i wyjeżdżała z mężem
i dziećmi do Polski. Tak się to doskonale zbiegło, że mogłem przejąć jej
mieszkanie, a mieszkanie to odpowiadało wymogom przepisów. Zwróciłem
się wtedy, już nie do Prefektury w Paryżu a do Prefektury w Wersalu, by ta
zaakceptowała moje nowe mieszkanie i wydala Ani wizę. Trudność była
w tym, że mieszkanie miało kosztować 750 franków miesięcznie, a więc taniej
niż w samym Paryżu, ale mimo tego 33 procent mojej pensji a nie
wymaganych 12 procent.
I tu znów szczęście się do mnie uśmiechnęło: by sprawdzić, że moje nowe
mieszkanie odpowiada normom, przyszedł do mnie urzędnik z Prefektury
w Wersalu. Po obejrzeniu go zgodził się na przyjazd Ani, mówiąc mi bez
ogródek, że najważniejsze dla niego jest to, żeby była tam owa sławetna
12
kuchnia z oknem. Natomiast, że zamknie oczy na wymóg 12%, o których
powiedział mi bez ogródek, że jest on postawiony na to, by utrudnić łączenie
rodzin arabskich emigrantów. Ponieważ ja jestem Polakiem i to
pracownikiem naukowym, toteż nie będzie mi robił trudności.
Co dalej? I dalej mi się szczęściło: jakiś czas wcześniej złożyłem podanie
o przyznanie mi naturalizacji francuskiej. By ją uzyskać musiałem się
wykazać co najmniej pięcioletnim pobytem we Francji. Co nie stanowiło
przeszkody, bo mieszkałem tu już daleko dłużej. Natomiast, gdy poszedłem
na Prefekturę, by sprawdzić kiedy ją dostanę, poinformowano mnie, że
ponieważ jestem teraz człowiekiem żonatym, to naturalizację muszą dostać
oboje małżonków albo nikt. Jednym słowem nie mogłem dostać naturalizacja
ja, a moja żona pozostać przy narodowości wyłącznie polskiej. Nie byłoby to
przeszkodą, gdyby nie ów wymóg pobytu ponad pięć lat we Francji. Ja go
spełniałem. Nie spełniała go Ania, bo była we Francji od zaledwie kilku
miesięcy. Tak więc poinformowano mnie, że moja własna naturalizacja
będzie wydana wtedy dopiero, gdy będzie wydana naturalizacja dla Ani. Czyli
za następnych pięć lat. Był to dla mnie poważny problem, bo na
Uniwersytecie byłem asystentem o specjalnym statusie zagranicznika
i wymagano ode mnie bym ten status uregulował. Poza tym chciałem zostać
profesorem i w związku z tym przedstawić się do konkursu agregacyjnego.
A ten był otwarty tylko dla Francuzów.
I znów fakt, że nie jestem Algierczykiem a Polakiem i że nie pracuję na
budowie, a na Uniwersytecie pozwolił odpowiedniemu urzędnikowi zamknąć
oczy na ten brak. Tak więc przyznano mi po kilku miesiącach obywatelstwo
francuskie, a ze mną i mojej żonie. I to bez oczekiwania następnych 5 lat.
Podobnie miałem szczęście z wejściem do palestry.
Po kilku latach małżeństwa, gdy Ania była już wziętą modelką i nasze
finanse się przez to ogromnie poprawiły, zdecydowałem że na wszelki
wypadek trzeba się jednak stać również adwokatem. Wiedziałem bowiem, że
gdy Ania pożegna się z zawodem (nie mogłem przypuszczać, że będzie w nim
13
pracowała aż 20 lat) moje dochody z Uniwersytetu okażą się za skromne. To
też była jedna z tych decyzji na granicy rozsądku i „fartu”.
Natomiast okazało się, że będę musiał przejść dwuletnią aplikację. Taka
była decyzja „Conseil de l’Ordre du barreau de Paris”. Co równałoby się
z powrotem do czasów studenckich, na które już nie miałem ochoty. I tu jakiś
kolega z Uniwersytetu podszepnął mi, że istnieje nikomu nie znany przepis,
który mówi, że pracownicy naukowi mający za sobą staż ponad pięciu lat na
uczelni są zwolnienie z aplikacji. I Conseil musiał ulec, gdy pokazałem im ten
dawny, zapomniany przepis. Tak więc zostałem adwokatem z dnia na dzień,
bez konieczności żadnej aplikacji.
„Fart” szedł za mną krok w krok, bo nie miałem żadnego lokalu na
otworzenie gabinetu i w ogóle nie znałem się na zawodzie. Trzeba było dostać
się „do terminu”, do jakiegoś adwokata, by nauczyć się choćby samych
podstaw. Dałem w gmachu sądu w Paryżu ogłoszenie, że szukam takiego
stażu. I tu odpowiedział na ogłoszenie pewien adwokat, Jean Jacques
Delpoïo, który właśnie poszukiwał kogoś do pomocy, bo miał nawał pracy.
A ponieważ ja ogłaszałem się jako „asystent na uniwersytecie”, mnie ją
zaproponował, spodziewając się, że przyjmuje znawcę prawa cywilnego,
handlowego lub karnego. Bo nie sprecyzowałem, że jestem specjalistą od
nauk politycznych i od prawa publicznego, które niewiele mają wspólnego
z procesami cywilnymi, handlowymi czy karnymi. Inaczej mówiąc, że po
prostu nic nie umiem z tego, co jego interesowało, a w związku z tym będę
mu raczej kulą u nogi niż pomocą. Mimo tego przetrzymał mnie trzy
miesiące. Poczym zdecydowałem się sam prowadzić moje własne sprawy.
Lecz gdzie? Nie miałem lokalu, a jego wynajęcie łączyłoby się z poważnym
wydatkiem. A ja dopiero zaczynałem działalność w zawodzie i nieliczne
sprawy, jakie udało mi się dostać przynosiły na razie bardzo skromne
dochody. Ale przypadek chciał, że trafiłem na przyjaciela: Delpoïo pozwolił
mi przyjmować klientów w jego gabinecie, ponieważ miał dwie izby i sam
zajmował tylko jedną. I tak przez 30 lat mojej adwokatury korzystałem z jego
kancelarii nic nie musząc płacić (bo nie godził się, bym dzielił z nim choćby
koszta elektryczności). Otóż najtańsza klita, którą wynająłbym w Paryżu na
14
gabinet kosztowałaby mnie co najmniej 1000 euro miesięcznie. Co najmniej.
Pomnożyć to przez 30 lat a wychodzi ponad 360 tysięcy euro. Tyle mi
pozwolił zaoszczędzić przyjazny gest Delpoïo. Suma poważna jak na mój
standard życia. Bez niego musiałbym albo coś wynająć, albo latać, łączyć
koniec z końcem, kombinować żeby mieć gdzie przyjmować petentów.
Moje początki w zawodzie (ale i później, nawet po latach) były ułatwione
tym, że zawsze mogłem poprosić Delpoïo o radę, której nigdy mi nie
szczędził. A były to rady użyteczne, bo jest to prawdziwy profesjonalista.
Dodam, że gabinet Delpoïo znajdował się na drugim końcu miasta. Tak
więc, jadąc tam kilka razy w tygodniu musiałem przemierzyć samochodem
całe miasto. I za każdym razem była to okazja do radości. Bo trasa prowadziła
przez najładniejsze dzielnice miasta. Tak iż za każdym razem byłem
świadkiem spektaklu, który mnie cieszył. Bo nie ma miasta równego
Paryżowi. Dla kogoś kto jest wrażliwy na piękno kręcić się tutaj po ulicach
jest nieustannym źródłem estetycznych emocji. Los przecież mógł mnie
rzucić do jakiej dziury, lub w najlepszym wypadku do jakiegoś banalnego
miasta typu Hamburg, czy Dallas, w którym, tak jak w wyjątkowo brzydkiej
Łodzi, czułbym się nieszczęśliwy.
W adwokaturze nigdy się nie wybiłem. Ale za to żyłem dostatnio. Bo znów
miałem „fart”. Od razu po rozpoczęciu własnej praktyki związałem się z
konsulatem polskim w Paryżu. Po prostu poszedłem do nich
i zaproponowałem im moje usługi. Żeby ich zachęcić rozwiązałem im trzy
problemy prawne, które poprzedni ich adwokat uznał za nie do wygrania,
i z których sam zrezygnował. Mnie udało się je załatwić. Przyjaźń
z konsulatem okazała się owocna. Bo w tamtych czasach każdy Polak
w Paryżu, ale i w Polsce, mający sprawę w sadzie paryskim, a sam nie mówiąc
po francusku szukał prawnika, który władałby tym językiem. Moje dobre
stosunki z kolejnymi konsulami, najpierw komunistycznymi, a potem już
obecnymi, zajmującymi się sprawami prawniczymi polskich obywateli na
obczyźnie powodowały, że automatycznie kierowali oni takich ludzi do mnie.
Tym bardziej, że adwokatów mówiących po polsku było w Paryżu w latach
15
80-tych i 90-tych zaledwie kilku. Toteż miałem niejako monopol na sprawy,
w których występowali rodacy. Dzięki temu zbiegowi okoliczności przez
blisko trzydzieści lat żyło mi się dostatnio. Potem rozwinął się Internet
i zamiast w konsulacie, ludzie obecnie szukają adwokatów w sieci. Poza tym,
a zwłaszcza, od dwudziestu lat otworzyły się granice i od razu pełno Polaków
przyjechało do Francji. Powysyłali oni tu swoje dzieci do szkół, te dorosły i od
kilku lat weszły, zazwyczaj znając dwa języki, do tutejszej palestry. Tak, ale ja
właśnie odchodzę na emeryturę. Właściwie tylko dwa ostatnie lata były dla
mnie finansowo marne, bo dopiero od dwóch lat te okoliczności zaczęły
wyraźnie mieć wpływ na losy mojej kancelarii. Ale do tego czasu wszystko się
układało jak w zegarku, co do minuty.
Wyliczając wszystkie losy, które wygrałem na loterii, docieram teraz do
trzeciego w rozmiarach, po emigracji i po ożenku z Anią. Bo był to los za
milion euro: związałem się z Beksińskim.
Jak to było, już opowiadałem. A więc nie ma co wracać do szczegółów. Ale
„fart”, który chcę podkreślić był w tym, że on, właśnie w tym samym czasie,
szukał jakiejś odskoczni za granicą, bo rynek polski był dla niego zbyt
niepewny. Tak więc natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Gdybym
się zjawił o pół roku wcześniej – odmówiłby mi, bo był jeszcze związany
z galerią Wahl. Gdybym się do niego zwrócił pół roku później, byłoby już za
późno, bo moje miejsce zająłby prawdopodobnie kto inny.
Przygoda z Beksińskim do dziś waży na całym moim życiu. Bez niej
byłbym sobie zwykłym profesorem uniwersytetu i adwokatem, takim jakich
na świecie są miliony. A dzięki tej przygodzie zmienił się mój los. Wszedłem
w sztukę, to znaczy w zupełnie inny wymiar niż ciasny wymiar uniwersytecki
i sądowy, w którym poruszałem się do tego czasu, nie mówiąc, że również
wszedłem w szereg przedsięwzięć: wyprodukowałem film, napisałem książkę,
wydałem szereg albumów, zrobiłem kilkanaście wystaw sam lub we
współpracy z innymi w szeregu krajach Europy i w Polsce, zbudowałem
(dosłownie) i otworzyłem galerię w Paryżu, a gdy tą, po pięciu czy sześciu
latach trzeba było zamknąć, bo była stuprocentowo deficytowa, stworzyłem
16
galerię internetową, która jest dla mnie do dziś źródłem wielu ciekawych
znajomości. Szereg lat temu zdeponowałem w Częstochowie 100 rysunków,
100 zdjęć artystycznych i 50 obrazów Mistrza, z których miasto stworzyło
małe, ale udane muzeum. Poza tym zebrałem całą kolekcję prac jego i innych
artystów, która nie tylko jest dla mnie źródłem radości jaką daje posiadanie
na własność dzieł sztuki, ale stanowi na dodatek pewną wartość finansową.
Moje życie nabrało „sensu”, bez którego byłoby życiem zwykłego zjadacza
chleba. Gdy kiedyś żona Beksińskiego zapytała mnie: „Po co Pan to robi?”,
odpowiedziałem jej: „Na to żeby spróbować za plecami pani męża wślizgnąć
się do Historii”. I wszystko za tym przemawia, że mi się to uda, bo już dziś
nazwisko Beksińskiego jest kojarzone z moim. A że on przejdzie do Historii,
w to nie mam najmniejszej wątpliwości. Wiele przeżyłem ciężkich momentów
związanych z tym przedsięwzięciem. Ale tu już całą gorycz wylałem w
„Zmaganiach”. Dziś ma być o szczęściu i o „farcie”.
A więc kolejnym, wielkim wydarzeniem, które mogę porównać do głównej
wygranej w Toto Lotka była przygoda z Japończykami. Tą opowiem w
szczegółach, bo warto.
O ile wielokrotnie opowiadałem ją ustnie różnym ludziom, o tyle po raz
pierwszy opowiadam ją dziś na piśmie. Ale minęło już dwadzieścia lat od tego
wydarzenia i z pewnością część szczegółów zapomniałem.
Po wybudowaniu (w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo zamiast
posadzki było tam klepisko, a zamiast murów i sufitu cegła) mojej galerii na
rue Quincampoix w Paryżu, szybko się zorientowałem, że zbliża się klęska, bo
miałem około 800 tysięcy franków długu, a pierwsza wystawa Beksińskiego,
którą zrobiłem zaraz po otwarciu galerii, zakończyła się fiaskiem. Nie
sprzedałem nic. Toteż przeszedłem trudny do opisania okres. Wielu ludzi
miało moje czeki, ale były to czeki bez pokrycia. Gdyby więc włożyli je do
banku, a bank oświadczył im że nie ma czym płacić, znalazłbym się przed
sądem. Bo za tamtych czasów wystawianie czeków „en bois” (bez pokrycia)
było karane. Dziś już tak nie jest. Ten okres był równie koszmarny jak ten po
pierwszej wystawie w galerii Valmay na rue de Seine, w której nie sprzedałem
17
nic i po której zagrażała mi klęska finansowa. Opisałem to w „Zmaganiach”.
Tym razem było podobnie i zdarzało mi się po prostu dosłownie płakać z
rozpaczy. Toteż nerwowo szukałem jakiejś pożyczki. Mimo iż proponowałem
moje mieszkanie w zastaw, żaden bank nie chciał mi użyczyć 800 tysięcy
franków, które musiałem natychmiast wypłacić. Trwało to szereg tygodni.
Wreszcie znalazłem instytucję, która zgodziła się mi tę pożyczkę dać. Była
nią tak popularnie zwana „tante” („ciotka”), czyli Credit municipal, który za
lichwiarski procent pożycza ludziom na skraju upadku pod zastaw lodówki
lub telewizora, bo nie mają nic innego do zastawienia.
W dzień lub dwa po otrzymaniu tego przyrzeczenia siedziałem jak co
dzień z żoną w galerii. Obok mnie siedział Franek Starowieyski. Gadaliśmy
o tym i o owym. A mnie w głowie było tylko jedno : jak znaleźć 800 tysięcy na
spłacenie najbardziej naglących długów, ale również jak znaleźć pieniądze na
dalsze wystawy. Bo zobowiązałem się w stosunku do kilku artystów, w tym
głównie do Józefa Szajny, że zaraz po Beksińskim będę wystawiał jego prace.
A z tym wiązały się koszta ich przewozu z Polski, wydrukowania i wysłania
zaproszenia, koktajlu, afisza, komornego etc. A Szajna był poważnym
człowiekiem, przed którym nie mogłem sobie pozwolić na kompromitację
anonsując mu w ostatniej chwili, że z braku pieniędzy nie będzie jego
wystawy, a ja galerię zamykam zaraz po jej otworzeniu.
Tak więc siedziałem ze Starowieyskim, gdy nagle zadzwonił telefon.
Z drugiej strony jakiś człowiek mówił fatalną angielszczyzną coś, czego nie
rozumiałem, bo nie tylko źle wymawiał, ale na dodatek ewidentnie dzwonił
z daleka i gdy on mówił, mój głos nakładał się na jego i jeden nie słyszał
drugiego. Wreszcie domyśliłem się raczej niż zrozumiałem, że ten ktoś pyta
mnie czy mam obrazy Beksińskiego. Odpowiedziałem, że tak. Człowiek
zapytał ile ich mam. „No, mam sporo”. „Ile?”. To wypytywanie zaczynało
mnie irytować, toteż przerwałem rozmowę. Na co Starowieyski wtrącił się
mówiąc mi, że on wie kto to dzwonił, że to jest taki facet z Teksasu, któremu
o Beksińskim opowiadała Ewa Pape, alkoholik z którym nie warto tracić
czasu na puste rozmowy.
18
Starowieyski był miłym mitomanem i tego co mówił nie należało na ogół
brać na serio. Natomiast zastanowiłem się czemu nie zadałem człowiekowi,
który dzwonił prostego pytania kim jest, skąd dzwoni i o co mu właściwie
chodzi.
Po czym zapomniałem o całym zajściu.
Następnego dnia znów dostałem telefon od tego samego faceta i znów
ledwo go słyszałem. Ale teraz go już nie zbyłem byle czym. Po krótkiej
wymianie zdań powiedziałem, że mam ponad sto obrazów Beksińskiego. Na
co on przedstawił się, że jest Japończykiem z Osaki i że z kilkoma innymi
osobami przyjadą do Paryża zobaczyć je, tego a tego dnia. Jednocześnie
poprosił mnie o to bym wyszedł po nich na lotnisko. Mieli się zatrzymać
w Paryżu, w „Hotel Olajo monco”.
Gdy w dwa czy trzy dni później pojechałem po nich na lotnisko, wpadłem
w korek i zjawiłem się tam w półtorej godziny po przylocie samolotu.
Toteż wracałem do galerii poirytowany i zaniepokojony, że następna
szansa przeszła mi koło nosa. Zaczęliśmy się jednak z żoną zastanawiać
w jakim hotelu ci ludzie mogli się zatrzymać. W tym celu zadzwoniłem do
najbardziej luksusowego hotelu w Paryżu, chyba George V, i zapytałem co
może znaczyć w ustach Japończyka „Hotel Olajo monco”. Na co
odpowiedziano mi, że chodzi chyba o „Royal Monceau”, bo Japończycy nie
wymawiają litery r.
Zadzwoniłem więc do hotelu Royal Monceau i zapytałem czy przyjechało
dziś do nich pięcioro Japończyków. Na co konsjerż odpowiedział mi, że tego
samego dnia przyjechało ich co najmniej trzydziestu i że nie jest mi w stanie
pomóc.
Ponieważ jednak nalegałem, zgodził się przeszukać listę i znaleźć tych,
którzy przybyli przed mniej niż dwoma godzinami. Znalazł o kogo chyba
chodzi i połączył mnie z ich pokojem. Tu wpadłem na mojego rozmówcę,
który zrobił mi wyrzuty, że nie czekałem na nich na lotnisku.
Umówiliśmy się, że następnego dnia będą u mnie w galerii o 11 rano.
19
Przez cały poprzedni dzień przetransportowywałem z Marly do galerii
pięćdziesiąt sześć (o ile pamiętam) obrazów Beksińskiego, na których mi nie
zależało i z których mieli sobie wybrać. Wszystkie obrazy, które lubiłem
zachowałem w domu.
Punkt jedenasta przyszli. Były to dwa dość jeszcze młode małżeństwa
i mój rozmówca, który okazał się ich totumfackim. Oni nie mówili ani po
angielsku ani po francusku. Totumfacki mówił jako tako po angielsku.
Poprzedniego dnia moja małżonka przestrzegła mnie, żebym zabrał
z piwnicy najlepsze obrazy Beksińskiego, które były tam wystawiane
permanentnie (mieliśmy piękne, średniowieczne piwnice gdzie dziesięć
obrazów Beksińskiego było stale pokazywanych w mrocznej atmosferze przy
dźwiękach muzyki i w specjalnym kadrującym oświetleniu) i zastąpił je
innymi, wybranymi spośród tych przywiezionych do galerii chyba 56.
Wiedziała ona bowiem równie dobrze jak ja, że natychmiast będą prośby o to
żeby sprzedać te właśnie. Rzecz, która mimo tragicznej sytuacji, w jakiej
byliśmy była wykluczona.
Wszyscy zeszli do podziemi, a ja, siedząc na parterze przy biurku
słyszałem stamtąd pełne zachwytu „aaah, aaah...” Światła, muzyka i
atmosfera tych piwnic zrobiły swoje.
Po czym obie pary i totumfacki poprosili bym im pokazał obrazy
przeznaczone na sprzedaż. Stały one postawione rama na ramie w drugiej
sali galerii. Zanim zacząłem je po kolei odsłaniać, zaznaczyłem, że jeśli któryś
z nich jest dla nich interesujący, to niech mi dadzą znak, a postawię go po
lewej stronie. W przeciwnym wypadku, w braku jakiejkolwiek reakcji będę go
stawiał po prawej stronie. Poczym przesuwałem obrazy jeden po drugim. Oni
fotografowali każdy z nich z lampą błyskową i nie mówili nic. Tak więc na
koniec wszystkie obrazy znalazły się po prawej stronie, tej, po której miały
stać te, które jakoby nie interesowały ich.
Oba małżeństwa wyszły na ulicę zapalić papierosa, a ze mną został
totumfacki. Siadł w fotelu naprzeciw i od razu zapytał: „Mieliśmy trudną
podróż, były koszta, samolot, hotel, jednym słowem, jaką da nam Pan
20
zniżkę?” Pomyślałem sobie, że przecież on nie wie po ile są obrazy, bo ceny
były napisane na odwrocie każdego z nich (rzecz, o którą prosił mnie jeszcze
dzwoniąc z Japonii), a więc jak może już od razu mówić o zniżce. Niemniej
odpowiedziałem: „Jeśli weźmiecie pięć z nich, to pięć procent, jeśli dziesięć
to dziesięć procent, a jeśli więcej to piętnaście procent”.
Na to on, nie przedłużając rozmowy wyszedł na ulicę porozmawiać
z resztą i wrócił natychmiast, po trzydziestu sekundach. Zapytałem go: „A
więc ile ?” Na co on: „Wszystkie”.
Ale oni przecież nadal nie wiedzieli ile to ma ich kosztować, bo nie znali
cen obrazów, drobnym pismem umieszczonych na odwrocie każdego z ich.
Umawialiśmy się, że spotkamy się tego samego dnia w ich hotelu
wieczorem, w hallu.
W międzyczasie sporządziłem umowę po francusku i dałem ją do
przetłumaczenia na angielski mojej znajomej tłumaczce, pani Skinner.
Umowa ta uwzględniała owych piętnaście procent zniżki od ceny … jaką
mogłem sobie dowolnie wymyślić. W końcu zrobiłem to opierając się na
cenach napisanych na odwrocie obrazów. Obawiałem się bowiem, że jeśli
przesadzę, to może to wywołać zgrzyt i ryzyko, że zrezygnują z wszystkiego.
Ale mogłem z równym powodzeniem podwoić cenę, bo, jak powiadam,
o cenach do zapłacenia nie było żadnej mowy. Była mowa tylko o zniżce.
Wieczorem pojechałem do nich do hotelu. Byli wszyscy pięcioro i czekali
na mnie przy stoliku w wypełnionym po brzegi ludźmi hallu.
Bez dłuższych wstępów dałem totumfackiemu do przeczytania umowę,
która opiewała na prawie milion dolarów. On rzucił okiem szukając tylko czy
jest tam klauzula o owych 15 procentach. Zobaczywszy, że jest, nie sprawdzał
nawet dokładnie jaka jest ostateczna suma i podpisał bez dalszej dyskusji.
Jeden z mężczyzn poszedł na górę do ich pokoju i wrócił z banalną,
papierową torbą, jaką się dostaje w sklepach na zakupy i którą podał mi pod
stolikiem. Było tam 70 tysięcy dolarów zaliczki.
21
Umawialiśmy się, że połowę należnego mi miliona prześlą mi przelewem
na bank, a drugą połowę odbiorę sam w gotówce, w Japonii, w Osace.
Nadmienię, że dwadzieścia lat temu te dolary były coś warte. Dziś dolar
tak spadł, że suma miliona nie robi już wrażenia. Ja jednak w tamtych
czasach czułem się jakbym śnił. Dla mnie były to ogromne pieniądze.
Po kilku dniach wysłałem im tych 56 obrazów przez specjalnego
przewoźnika, uprzednio rozwalając ramy, w które oprawił je Beksiński. Bo
według umowy koszty przewozu miałem ponieść ja. Gdyby obrazy miały
jechać z ramami, trzeba by było sporządzić specjalne skrzynie i objętość
wszystkiego byłaby ogromna, a tym samymi i koszt przewoźnika. Na to więc
by zmniejszyć go wyjąłem obrazy z ram, tak iż powstała z tego tylko jedna
wielka paka.
Wysłałem je, a w tydzień potem poleciałem do Osaki.
Tam czekał na mnie na lotnisku totumfacki i zawiózł mnie do miasta do
ekskluzywnej restauracji, gdzie wszyscy już na mnie czekali w otoczeniu
szeregu ich japońskich przyjaciół. Nie byłem wprawdzie w stanie przełknąć
tego czym mnie częstowali, bo było to nie do przełknięcia, ale wymieniliśmy
wiele uśmiechów i gestów ręką by sobie dać do zrozumienia, że wszyscy są
zadowoleni.
Po czym, przez tydzień totumfacki zajmował się mną bym się nie nudził.
Wyraźnie było mu nakazanym, że ma mi zgotować jak największą ilość
atrakcji. Pokazali mi przy okazji swoje biura, oraz ogromny budynek, który
akurat budowali, i w którym, na pierwszym piętrze, miało powstać „Muzeum
sztuki europejskich krajów wschodnich”, a w nim również sale przeznaczone
na obrazy Beksińskiego.
Zaprosili mnie też kilkukrotnie do ich klubów, gdzie wręcz kapało
bogactwem, Rolls Roysami i gdzie emablowały nas młode gejsze.
Po tygodniu zwiedzania w towarzystwie totumfackiego wróciłem
z elegancką walizeczką, którą mi kupili, pełną ułożonych w pliki, nowych
banknotów stu dolarowych w japońskich obwolutach. Było to tak jak
22
w amerykańskim filmie o gangsterach. Podróż była długa, męcząca, trochę
gwarzyłem po francusku z dwoma koreańskimi stewardessami na urlopie,
które jechały do Paryża na kilka dni i chciały bym je oprowadzał. No, ale na
lotnisku czekała na mnie Ania.
Nie było wówczas jeszcze histerii wywołanej zamachami na samoloty,
toteż nikt nie kontrolował mojego bagażu ręcznego z blisko pięciuset
tysiącami nowiuteńkich banknotów stu dolarowych, ani na lotnisku w Osace
ani w Paryżu.
Lecz na tym nie koniec.
W jakiś czas potem Beksiński poinformował mnie przez telefon, że
Japończycy znaleźli się w Polsce i że złożyli mu wizytę. Opisał to jak zwykle
z dużą dozą humoru opowiadając jak to za nim gonili po pokojach z paczkami
dolarów w ręku prosząc, by im sprzedał wiszące u niego jego obrazy po 40
tysięcy dolarów za każdy. A co najlepsze proponowali mu odkupienie umowy,
jaką ze mną podpisał. Jednym słowem chcieli mnie wymanewrować. Prócz
tego zaczęli szukać w Polsce gdzie, kto chciałby sprzedać im jakieś dalsze
obrazy Beksińskiego.
Byli jak naiwne dzieci obnosząc się z workiem pieniędzy (dosłownie)
i pokazując je na prawo i na lewo. Tak zresztą było i wtedy, gdy byli u mnie
w galerii. Mieli ze sobą torbę pełną dolarów i z dumą pokazywali ile to mają
samej gotówki przy sobie. Mieli szczęście, że nie padli ofiarą jakichś
bandziorów, bo wyrwać taką torbę było łatwą rzeczą.
Po czym, po Polsce, przebiegli Japończycy zjawili się ponownie w Paryżu.
Myśleli, że nic nie wiem o ich zabiegach wyeliminowania mnie z układu
z Beksińskim. Wyprowadziłem ich z błędu, na co starali się obrócić wszystko
w żart.
Natomiast od Beksińskiego, lub w inny sposób, dowiedzieli się
w międzyczasie, że i ja im nie pozostałem dłużnym sprzedając im tylko
obrazy mniej interesujące, a zachowując sobie wiele innych, bardziej
wartościowych.
23
Toteż, będąc teraz po raz wtóry w Paryżu zaczęli mnie po prostu błagać
bym im sprzedał dalsze. Oczywiście było to wykluczone, tym bardziej że nie
miałem już noża na gardle. Gdy odmówiłem, poprosili mnie bym choć
pokazał im to, co posiadam.
Tak więc siedliśmy do samochodów i zaprowadziłem ich do siebie do
domu, do Marly.
W tym czasie wszystkie obrazy były jeszcze przechowywane u mnie
w mieszkaniu.
Gdyśmy dojechali, wyjąłem cztery z nich („Trąbę słonia”, „Morze ze
słońcem”, i już nie pamiętam jakie dwa dalsze). Przyglądali się, fotografowali
i cmokali. I znów zaczęli dopraszać się, żebym je im sprzedał. Na co, nie
zastanawiając się nad tym co mówię, powiedziałem ot tak sobie, że jeśli
kiedyś zapłacą mi po sto tysięcy dolarów za każdy, to im je sprzedam. Ledwie
totumfacki przetłumaczył to na japoński a Kadji, jeden z jego patronów
kiwnął głową. Totumfacki przetłumaczył: „Dobrze. Kupujemy.”
I tu się przeliczyłem, bo za szybko chciałem upiec dwie pieczenie na raz.
Tak więc umówiłem się z nimi, że sprzedam im te cztery obrazy po sto tysięcy
dolarów każdy, ale poprzez aukcje w Sothebi’s albo Christi’s, w Londynie lub
w Nowym Jorku, tak by było napisane w katalogu aukcyjnym, że obrazy
Beksińskiego osiągnęły tak wysokie ceny. Byłby to dla mojej promocji
Beksińskiego ogromny krok do przodu, bo najbardziej ekskluzywne domy
aukcyjne niejako przyłożyłyby swoją pieczątkę do laurki, jaką bym sporządził
tym chwytem Mistrzowi.
Wreszcie dogadaliśmy się, że tak będzie nie z czterema obrazami a tylko
z trzema. Czwarty zapłacą natychmiast z ręki do ręki, a ja im go wyślę do
Japonii.
Na koniec pokazałem im obraz, który Beksiński określał jako „Faceci
w dołku” (lub jak ja go nazywam, „Katyń”). Tym tak się rozentuzjazmowali,
że Kadji powiedział, iż „zapłaci cenę jakiej zażądam”. A ponieważ pozostałe
oceniłem na 100 tysięcy dolarów każdy, tak więc mogłem przypuszczać, że są
24
gotowi zapłacić za ten daleko więcej. O ile, by mu sprawić przyjemność,
sfotografowałem go na pamiątkę obok „Katynia” (mam jeszcze to zdjęcie), to
sprzedaży odmówiłem.
Od razu wypłacili mi 100 tysięcy dolarów w gotówce za „Morze ze
słońcem” i wyjechali z Paryża.
Natychmiast sporządziłem nową umowę, kazałem przetłumaczyć na
angielski i wysłałem im zarówno sprzedany obraz jak i kontrakt dotyczący
dalszych trzech, do podpisania.
Przez dłuższy czas czekałem na odesłanie mi podpisanego kontraktu
dzwoniąc i pytając skąd wynika zwłoka. Wreszcie kontrakt nadszedł, ale
totumfacki skreślił słowa, w których określony był termin, przed którym
miało dojść do transakcji i zastąpił je dopiskiem „niebawem”.
Poczułem, że zaczynają się wykręcać. Niemniej dostałem od nich pocztą
taśmę video, na której znajdowało się kilka filmów, w tym ten o ich nowo
powstałym już wykończonym muzeum z osobnymi salami dla Beksińskiego.
Sale te były pompatyczne, aż przesadnie luksusowe i to do tego stopnia, że
boazerie na ścianach były tak wycięte, żeby obrazy Beksińskiego, które
w międzyczasie oprawili, wkomponowywały się w nie.
Na video było również nagranych kilka programów japońskiej telewizji
z totumfackim
przedstawiającym
japońskiej
publiczności
obrazy
Beksińskiego.
Jeszcze w Paryżu, gdy pytałem ich po ile myślą je sprzedawać, powiedzieli
mi, że zaczną od 200 tysięcy dolarów. Wtedy uśmiechnąłem się, bo miałem
jawny dowód, że są absolutnymi amatorami nieznającymi się na rzeczy. Ja
też myślałem na pierwszej wystawie w Valmay, że sprzedam obrazy po 360
tysięcy franków. Rzeczywistość szybko nauczyła mnie jak to jest naprawdę
z nowo odkrytym malarzem i jego wyceną na rynku. Opisałem to szczegółowo
w „Zmaganiach”.
25
Ta ich pewność siebie teraz zaczęła się jednak chwiać. Jak powiedziałem,
długo nie odsyłali mi podpisanego kontraktu a potem, gdy go już dostałem,
zamilkli.
I słuch po nich zaginął.
Z początkiem 1991 roku zaczął się ostry kryzys ekonomiczny. Wskaźnik
giełdy japońskiej, Nikkei, który jeszcze w 1990 roku przekraczał 30 tysięcy
punktów spadł do 10 tysięcy. Czyli w kilka miesięcy wszystkie
przedsiębiorstwa japońskie straciły dwie trzecie wartości. Myślę, że
najprawdopodobniej
ich
przedsiębiorstwa
też
zbankrutowały.
A z przedsiębiorstwami chyba zniknęło i ich muzeum. Bowiem w szereg lat
później, gdy pewien znajomy biznesmen francuski jechał w swoich sprawach
do Osaki, poprosiłem go, by udał się pod adres budynku, w którym było to
„Muzeum sztuki europejskich krajów wschodnich” i zobaczył jak to tam jest.
Po powrocie ów znajomy powiedział mi, że był tam, lecz absolutnie
żadnego muzeum już nie ma i nie ma nawet żadnej wywieszki na bramie.
Oczywiście nigdy do sprzedaży owych ostatnich trzech obrazów nie doszło.
Mogłem próbować zmusić ich do dotrzymania umowy droga sądową. Ale, po
pierwsze, gdzież bym się tam procesował w Japonii nie znając języka, a po
drugie mając już teraz pieniądze (bo dość szybko po pierwszej transakcji
przysłali mi drugą połowę należności na moje konto w banku) byłem raczej
zadowolony, że nie stracę trzech bardzo dobrych obrazów.
Na pamiątkę pozostał mi ten kontrakt na 300 tysięcy dolarów, który mogę
sobie powiesić nad łóżkiem.
I to tyle z Japończykami.
Jakiś rok temu, segregując moje papiery odnalazłem adresy różnych
kupców moich obrazów Beksińskiego. A ponieważ pojawiły się w domu jakieś
niespodziewane pieniądze, niektórym z nich zaproponowałem ich
odkupienie. Tak odkupiłem od Tahitańczyka trzy obrazy, od Niemców dwa
i wreszcie jeden od Amerykanów. Kiedyś to opowiem.
26
No i odnalazłem adresy Japończyków. Napisałem na te, widniejący na ich
wizytówkach, z zapytaniem czy i oni nie odprzedaliby mi przynajmniej kilku
obrazów spośród tych, które im sprzedałem. Nie otrzymałem odpowiedzi.
W związku z albumami o Beksińskim, jakie inni Japończycy robili
ostatnimi laty zetknąłem się z japońską tłumaczką, która zrobiła studia
w Polsce i świetnie władała polszczyzną. Toteż wysłałem jej dawne wizytówki
Japończyków i poprosiłem, by poszukała w książce telefonicznej czy
w Internecie ich nazwisk, może już pod innym adresem. I tak się stało.
Znalazła. Poinformowała mnie, że wprawdzie zmienili adresy, ale ich
przedsiębiorstwo istnieje nadal.
Napisałem więc pod ten nowy adres.
W kilka dni potem otrzymałem o 7-ej rano telefon, chyba od Kadjiego.
Myślę, że był to nie totumfacki, a on. Choć nie wiem jak to mogło być, bo
tylko totumfacki mówił po angielsku. Powiedziałem mu, że chciałbym
odkupić kilka obrazów. Byłem jednak zaspany i dość nieprzytomny. On
zaśmiał się i coś tam powiedział, czego nie zrozumiałem. Toteż powiedziałem
mu, że nic nie rozumiem, ale że napiszę do nich w tej sprawie list pod nowy
adres.
Co zrobiłem. Ale do dziś dzień nie dostałem odpowiedzi.
I tu koniec z Japończykami, tymi pierwszymi, tymi którzy kupowali ode
mnie obrazy. Bo, jak wspomniałem, byli potem i inni Japończycy, już daleko
mniej romantyczni i kolorowi, którzy zwrócili się do mnie o pozwolenie na
przedruk w kilku tomach mojego albumu „Beksiński”. Ale to już banalna
historia, nie warta opowieści. Ot, po prostu zrobili kilka nowych albumów
o Beksińskim po japońsku.
Kim byli ci pierwsi Japończycy?
Beksiński twierdził, że byli to yakuzi, którzy w ten sposób prali brudne
pieniądze.
Swoja teorię opierał na tym, że gdy byli u niego by go olśnić
proponowanymi cenami i wymusić na nim, by im sprzedał obrazy wiszące
27
u niego na ścianach, na zapytanie totumfackiego w obecności swoich
patronów, po co mu te obrazy skoro może sobie namalować nowe i zawiesić,
Beksiński odparł ze może je kiedyś sprzeda, ale tylko przyjaciołom.
Powiedział to totumfackiemu po polsku, co Tomek Beksiński, obecny przy
rozmowie, tłumaczył na angielski.
Na co jeden z patronów, który jakoby nie rozumiał ani polskiego ani
angielskiego, odpowiedział natychmiast po japońsku (a totumfacki
przetłumaczył to na angielski), „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”.
Ponieważ ów patron nie mógł zrozumieć tego, co po polsku powiedział
Beksiński i co na angielski przetłumaczył Tomek (że Beksiński kiedyś sprzeda
te obrazy przyjaciołom), a jednak coś powiedział (coś, co totumfacki
przetłumaczył jako „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”) Beksiński
wywnioskował, że ów patron doskonale rozumiał albo polski albo angielski,
że to wszystko było ukartowane i że miał do czynienia z gangsterami.
Teoria absurdalna, ale Beksińskiemu nie sposób jej było wybić z głowy.
Jako wielki samotnik wyrabiał sobie zdanie o takim czy innym aspekcie
rzeczywistości czasami na podstawie jakiegoś małego detalu, który do niego
dotarł z zewnętrznego świata i którego nie mógł sprawdzić, bo nigdy z domu
nosa nie wychylał. Potem, tak wyrobionej, opartej na prawie niczym opinii
nie można mu było wyrwać z głowy nawet obcęgami.
To jego przekonanie, że ma do czynienia z gangsterami, którzy te obrazy
rzucą na śmietnik, bo według niego, była to dla nich tylko przykrywka, było
chyba jedną z naczelnych przyczyn, dla których nie sprzedał im obrazów
wiszących u niego na ścianach (choć, jak opowiadał, ganiali za nim po
pokojach starając się wcisnąć do jego tylnej kieszeni spodni po czterdzieści
tysięcy dolarów za każdy obraz). Chyba dla tej samej przyczyny nie zgodził się
też mnie wyeliminować z układu i podpisać nową umowę z nimi. Bo nie tylko
lepszy wróbel w garści (ja), niż kanarek na dachu (Japończycy), ale musiałby
wówczas wypłacić mi również pięćdziesiąt obrazów za zerwanie umowy
(które, jak wiesz Przyjacielu, zresztą i tak w końcu musiał mi wydać, gdy
zdecydował się zerwać nasze układy).
28
Moją teorią było, że byli to inwestorzy, którzy inwestowali we wszystko.
Zresztą tak mi się przedstawili od samego początku i nie było powodu bym
im nie wierzył. Inwestowali w hotele, w pola golfowe, w sto różnych innych
rzeczy. Poczym ktoś musiał im poradzić, że ponieważ we wszystko już
inwestowali i rynek już nie chłonie, trzeba zainwestować w sztukę. Sztuka
tania, bo pochodząca z komunistycznych krajów Europy.
Na sztuce wyraźnie się nie znali. Ktoś musiał w Japonii spotkać się
z moimi albumami Beksińskiego i podszepnąć im, że tu jest duży biznes do
zrobienia, że to genialny malarz. I tak, poprzez totumfackiego, dotarli do
mojej galerii.
Nie tylko tak mi sprawę przedstawili, ale też widziałem sto dowodów,
które ją potwierdzały. Byłem u nich w Osace i widziałem ich biura.
Widziałem u nich na ścianach zdjęcia hoteli, które do nich należały. Sam
widziałem, że budowali ogromny gmach w Osace, w którym potem mieściło
się na pierwszym piętrze, to sławetne muzeum sztuki krajów Europy
wschodniej. Co potwierdziła potem kaseta video jaką mi wysłali, gdy już
muzeum zostało otwarte.
W rozmowach ze mną twierdzili, że zaczną sprzedawać Beksińskiego po
200 tysięcy dolarów za obraz. Stąd z taką łatwością godzili się na cenę, jaką
od nich wziąłem, bo była dla nich i tak bardzo niska. Tu także im wierzę, bo
widziałem jakie podjęli kroki w japońskiej telewizji, by rozdmuchać interes.
Tak więc na kasecie, prócz reportażu z ich muzeum były nagrane różne
programy telewizji, w których totumfacki zachwalał genialnego Beksińskiego
i ich muzeum. Wyraźnie rozkręcali ten biznes.
No, ale czemu szybko zamilkli i zniknęli z horyzontu? Prawdopodobnie po
prostu dlatego , dlaczego setki fortun japońskich zawaliło się, gdy w Japonii,
ale i we Francji, pod koniec 1990 roku zaczął się ostry kryzys. Nie trzeba
zapominać, że ja, wprawdzie dobrze sprzedałem na drugiej i trzeciej
wystawie w Valmay, a zaraz po Japończykach sprzedałem w swojej galerii
kilka dalszych obrazów Beksińskiego francuskim nabywcom po cenach
równie wygórowanych jak te, które zapłacili mi oni. Jednak przez cały czas
29
kryzysu, który nastąpił od połowy 1991 roku, to znaczy przez szereg lat, nie
sprzedałem już niczego, aż do zamknięcia galerii.
Co się stało z tymi obrazami, które Japończycy kupili ode mnie, nadal nie
wiem, choć, jak powiadam, napisałem do Kadji (to znaczy jednego z dwóch
patronów) czy by mi nie odstąpili niektóre z nich.
Tu kończę o pierwszych Japończykach (bo, jak wyżej wspomniałem, byli
potem następni, którzy w ostatnich latach wydali kilka książek o Beksińskim
z moich materiałów).
Czy na tym miałaby się zakończyć opowieść o wszystkich przygodach,
jakie miałem w związku z Beksińskim? Nie, jest jeszcze jedna, o której warto
opowiedzieć i to ze szczegółami.
Otóż z pieniędzy Japończyków pospłacałem długi i przez pięć lat mogłem
prowadzić stu procentowo deficytową galerię.
Prócz tego zakupiłem wiele dzieł sztuki autorstwa innych artystów do
mojej kolekcji.
Wreszcie mogłem teraz kupić sześćdziesiąt następnych obrazów
Beksińskiego, które na mnie czekały w Polsce.
Aby je zabrać i opłacić udaliśmy się z Anią do Warszawy nowo
zakupionym, luksusowym samochodem, pozostawiając w naszym
mieszkaniu robotników, którzy przeprowadzali w nim remont.
Jechaliśmy przez Belgię i Niemcy, mając jak zwykle zamiar zatrzymać się
na noc w pewnym motelu, w którym zatrzymywaliśmy się zazwyczaj, tuż
przed Hanowerem. W międzyczasie stawaliśmy to tu, to tam, żeby nabrać
benzyny i żeby coś zjeść w przydrożnych restauracjach.
Gdy dojechaliśmy do owego motelu pod Hanowerem, już około
11 wieczorem, ja wyjąłem z samochodu walizki i udałem się do recepcji.
Odchodząc poprosiłem Anię żeby wyjęła i wzięła ze sobą moją torbę.
Po odczekaniu kilku minut w recepcji wróciłem do samochodu i widzę, że
żona szuka.
30
Po chwili wyprostowała się i mówi mi: „Torby nie ma”.
Zacząłem nerwowo szukać jej sam, na to tylko by stwierdzić po kilku
chwilach, że się ulotniła.
A w torbie było równo 60 tysięcy dolarów dla Beksińskiego, 5 tysięcy
franków na drogę oraz na pobyt w Polsce, a wreszcie nasze paszporty polskie
i francuskie. Poza tym nie było już w torbie niczego innego.
Zacząłem wyrywać sobie włosy z głowy (dosłownie) i z wytrzeszczonymi
oczyma jęczeć: „Boże, Boże, Boże!”, Ania uspakajała mnie mówiąc: „To są
tylko pieniądze. To są tylko pieniądze, nie ma co rozpaczać”. Tak było przez
pięć minut.
Po czym zaczęliśmy się zastanawiać co mogło się stać z torbą. Szybko
doszliśmy do wniosku, że musiałem ją zostawić w jednej z przydrożnych
restauracji gdzie jedliśmy lub piliśmy w czasie jazdy.
Na co Ania powiedziała: „Wracamy i szukamy”.
„Czy ty w duchy wierzysz? – Zapytałem z rozpaczą - Ta torba przepadła.
Rozumiesz? Przepadła!”
A ona: „Niemcy są uczciwi, trzeba wracać i próbować odnaleźć torbę. Ktoś
ją znalazł i może oddał”.
Rozmawiając, ze strzępów wspomnień doszliśmy do wniosku, że torbę
musiałem zostawić koło Kolonii, pięć godzin wcześniej, gdy w przydrożnej
knajpie piliśmy kawę.
Na nalegania Ani by wrócić i szukać zguby przypomniałem: „No ale już
minęło pięć godzin od tamtej chwili i na to, by tam wrócić znów minie pięć
następnych. Czy ty wyobrażasz sobie, że torba będzie na nas czekać przez
dziesięć godzin?... Napewno już ją ktoś znalazł i sobie wziął. Zresztą w tej
knajpie napewno już się zmieniła obsługa z dziennej na nocną i nie tylko nie
ma szans, by torba pozostała na tym samym miejscu, ale nawet jeśli ją
zabrała służba dzienna, to skąd służba nocna ma o tym wiedzieć?”.
31
Tak mówiłem ja. Na co Ania uparcie uspakajała mnie: „Niemcy są uczciwi.
Wracamy”.
Zresztą nie mieliśmy już możności jechać dalej, bo nie mieliśmy
paszportów i żadnych pieniędzy na dalszą podróż i na pobyt w Polsce. Do
Paryża też nie mogliśmy wrócić, bo nie mieliśmy na benzynę, a na dodatek,
w mieszkaniu byli robotnicy i nawet nie byłoby na czym spać. Wszystko tam
było w pełnym rozgardiaszu.
Toteż, choć absolutnie świadom, że pieniądze przepadły, zgodziłem się
jednak na powrót pod Kolonię.
Jechaliśmy nocą szukając wielkiej centrali atomowej, która znajduje się
tam niedaleko miasta, i na którą zwróciliśmy uwagę wtedy, gdy
zatrzymaliśmy się na kawę.
Już około czwartej nad ranem, w pełnej nocy, dotarliśmy do centrali
atomowej i przy następnym przejeździe pod autostradą przejechaliśmy na
drugą stronę w poszukiwaniu restauracji, w której podejrzewaliśmy, że torba
została.
Restaurację znaleźliśmy po kilkunastu minutach jazdy. Była otwarta.
Gdyśmy weszli oboje, nie było prawie nikogo. Szybkim krokiem
podeszliśmy do kasy. Ponieważ kasjerka zobaczyła nas oboje ubranych na
czarno i kierujących się wprost na nią, a nie najpierw do talerzy i półek
z jedzeniem, cofnęła się z wyrazem przestrachu.
Zapytałem ją po angielsku i po francusku czy nie znaleziono tu torby.
Kasjerka nie mówiła ani w jednym ani w drugim języku i nic nie rozumiała.
Natomiast jakiś klient siedzący obok przy stoliku przetłumaczył jej to, co
mówiłem na niemiecki.
Na co on zapytała ostrożnie: „A co tam było?” Powiadam: „60 tysięcy
dolarów, cztery paszporty i 5 tysięcy franków”. Co usłyszawszy
i przetłumaczywszy na niemiecki ów gość jak siedział tak położył się
(dosłownie) na swojej ławce szepcząc: „Jezu!”
32
A kasjerka powiada, że... tak. (!!!!!!!!!!!!!!!)
Znaleziono torbę, którą przyniósł do kasy jakiś klient z sali i że
rzeczywiście było tam 60 tysięcy dolarów. Teraz torba jest w rękach policji.
A więc Ania triumfująco wykrzyknęła: „Widzisz, że Niemiaszki są
uczciwe!”
Ja inaczej to interpretowałem. I do dziś uważam, że po prostu ktoś
zauważył torbę i, nie otwierając jej, oddał do kasy. Kasjerka otworzyła
i wszyscy zobaczyli, że są tam pliki nowiuteńkich dolarów. I było już za
późno, by ktoś mógł sobie torbę przywłaszczyć. Za dużo ludzi widziało.
Wydaje mi się, że chyba tak to było, bo w czyjąkolwiek uczciwość nie wierzę.
Każdy ma swoją cenę. U jednego jest to tylko dziesięć euro, których nie odda
jeśli je znalazł. Drugi zdecyduje się na oddanie nawet tysiąca. Ale przy 60
tysiącach dolarów nikt skrupułów moralnych mieć nie będzie i znalezionych
pieniędzy nie odda.
Teraz należało skontaktować się z policją.
Dość szybko przez telefon lokalny posterunek powiadomił faceta, który był
przypadkowym tłumaczem, że torba jest dość daleko, na innym posterunku.
Z lokalnymi policjantami udaliśmy się tam w dwa samochody. Po drodze
nasi policjanci, którzy narzucili ogromną szybkość, dali nam znać, że gonią
jakiegoś przestępcę i kazali nam stać w samochodzie w lesie, na rozdrożu,
i czekać aż po nas wrócą. Po pół godzinie wrócili i wszyscy razem udaliśmy
się tam, gdzie torba była przetrzymywana.
Tu, nowi policjanci jako tako mówili po angielsku i zaczęli nas wypytywać
kim jesteśmy i z jakiego tytułu przewoziliśmy tak znaczną sumę.
Wyglądaliśmy, bowiem na jakąś podejrzaną parę, ubrani od stóp do głów na
czarno, a na dodatek nasze nowiuteńkie paszporty, które były w torbie, nie
były podpisane, a nowiuteńkie pliki dolarów były w... w japońskich
obwolutach i uszeregowane numer po numerze.
Na szczęście miałem wizytówkę naszej galerii z naszym nazwiskiem i to
ich uspokoiło. Powiedzieliśmy jasno, że wieziemy te pieniądze dla pewnego
33
malarza, z którym jako galeria współpracujemy, a który mieszka
w Warszawie.
Zażądali ode mnie tylko zostawienia dwóch procent od wartości całych
znalezionych pieniędzy, tytułem przepisowego „znaleźnego” (czyli 1200
dolarów), dla osoby, która odniosła torbę do kasy. Co w stanie euforycznej
radości, w jakiej się znajdowałem, niezwłocznie uczyniłem.
No i taki miał finał kolejny „fart”.
Mogliśmy teraz pojechać do Warszawy i zapłacić Beksińskiemu za
następnych 60 obrazów, które po tygodniu pobytu w stolicy zawieźliśmy do
Paryża. Tu czekało na nas nasze czyste, odnowione mieszkanie.
By potwierdzić jednak, że to ja miałem rację, nie zaś Ania wierząca
w „uczciwych Niemiaszków”, przypomniałem jej, że po kilku tygodniach
dostaliśmy dość niepokojący list po niemiecku (przetłumaczyła nam go
przyjaciółka Ani, Lubia, Niemka z pochodzenia) od osoby, która znalazła
torbę i która, wściekła że jej przeszedł przed nosem skarb, nie chciała się
zadowolić przepisowym „znaleźnym”. Dowiedziała się chyba od policji
naszego adresu i żądała więcej, grożąc nam na kartce, na której widniała
narysowana postać z karabinem.
Oczywiście tę groźbę zlekceważyłem.
Na koniec wyliczania wszystkich ”fartów” dodam, że nigdy nie było u mnie
pożaru ani włamania. Raz ukradziono nam samochód, ale nie wiele był już
wart.
Nigdy mnie też nie pobito ani fizycznie nie zaagresowano mnie czy żony.
To raczej ja agresowałem fizycznie innych.
Nigdy też nie miałem wypadku samochodowego, prócz kilku otarć się
o mur.
Choć w młodości cierpiałem na zapalenie nerek, na bezsenność i na
obsesyjną melodię, która mi grała w głowie, na starość wszystko to się jakoś
uspokoiło. Przez wiele lat gnębiła mnie również depresja. No, ale „fart”
34
w tym, że w międzyczasie wynaleziono „Prozak”, pigułkę szczęścia. Od dawna
więc funkcjonuję poprawnie, a często nawet w stanie lekkiej euforii dzięki
lekarstwom, które mi zaaplikował mój psychiatra. Tak więc, choć mam
mnóstwo drobnych dolegliwości, choroby już nie mam żadnej. Pamiętam jak
to było z Beksińskim: chore drogi żółciowe wlokły się u niego latami,
przyprawiając o straszne bóle, konieczność wskakiwania co kilka godzin do
gorącej wanny, udawania się do szpitala na operacje etc. Nie mówiąc o jego
prawie permanentnym bólu głowy, który przez lata nie dawał mu spokoju.
Temu wszystkiemu umknąłem. Od kilku już lat zerwałem też z alkoholem (bo
lubiłem zdecydowanie za często popijać piwo), a już od czterdziestu rzuciłem
palenie.
Jak również umknęła temu wszystkiemu Ania. Jest zdrowa, choć też
miewa bóle głowy. Widziałem jak Beksiński cierpiał psychicznie widząc jak
u chorej pani Zosi z każdym miesiącem poszerzała się aorta, o której
wiadomo było, że w pewnym momencie pęknie, bo nie można było jej
operować. Momencie, którego nie sposób było określić, lecz o którym
wiadomo było, że będzie ostatnim. Ten wyrok śmierci wisiał nad nią szereg
lat, a Beksiński na to patrzył, z trwogą nasłuchując w nocy czy żona jeszcze
oddycha. Aż wreszcie któregoś ranka, przy śniadaniu, aorta pękła a pani
Zosia upadła i zmarła.
A teraz
..?
35
EPILOG 2,
23 sierpnia 2011
Porażki, strach i upokorzenia,
czyli o czym chciałbym zapomnieć.
Najwcześniejsze upokorzenie jakie pamiętam zdarzyło mi się jako małemu
chłopcu: dostałem w policzek od starszego chłopaka przed grupą gapiów za
to, że go oskarżyłem o wybicie szyby. Co było kłamstwem. Policzek palił, ja
stałem, a w uszach mi buczało. Trwało to długie sekundy.
W dzieciństwie bałem się dentysty. Bo technika dentystyczna była wtedy w
zarodku i każda interwencja była seansem tortur. Nieczyszczone zęby zaczęły
mi się psuć już w dwunastym roku życia. Dwa trzeba było wyrwać. Obie
operacje miały się odbyć w odstępie tygodnia. Po cierpieniach jakie sprawiła
pierwsza z nich, liczyłem sekundy jakie dzieliły mnie od drugiej, która
okazała się jeszcze bardziej bolesna niż pierwsza.
Bałem się, że wychodząc na miasto, z reguły idąc do kościoła, bo poza tym
prawie nigdy nie wychodziła na zewnątrz, Mama może zginąć w wypadku
samochodowym. Miałem wtedy chyba z 6-7 lat i w lęku przeżywałem każdą
taką chwilę. Szedłem do pokoju Rodziców, kładłem się do jej łóżka
i płakałem. W sąsiednim łóżku leżał Ojciec, który starał się mnie pocieszyć
i zawstydzić. Bez skutku. Dziś boję się, że coś podobnego mogłoby się zdarzyć
Ani i wszystkimi sposobami staram się ją odwieść od prowadzenia
samochodu, gdy mnie w nim obok niej nie ma. Bo ewentualnie zginąć razem,
nie napawa mnie niepokojem.
Jeśli źle wspominam moje dzieciństwo, to co najmniej w połowie
z powodu mego brata Antka. Był starszy ode mnie o pięć lat. Nie podnosił
głosu i nie reagował na moje wrzaski. Za to okazywał mi najgłębszą pogardę.
Patrzył przeze mnie nie widząc mnie, a gdy powiedziałem mu, z nadzieją że
mu się przypodobam: „Stary, to niesamowite” odpowiedział mi zimno: „Nie
36
jestem dla ciebie żaden stary”. Nie odzywaliśmy się przez wiele lat, a gdy on
wchodził do mieszkania, a ja siedziałem nad lekcjami, zaciskało mi się
z nienawiści gardło. Nigdy mnie nie bił, natomiast gdy dorośliśmy i ja stałem
się mocnym chłopcem, pobiłem go ja.
W szkole podstawowej nie miałem na ogół przyjaciół. Był to główny
problem mojego dzieciństwa. Byłem sam. Sam, pewny siebie, zarozumiały
i arogancki. Na dodatek silny fizycznie i często zamieszany w bójki. Toteż
miałem w kolegach z klasy raczej wrogów. Jedynymi moimi kumplami byli
dwaj najgorsi uczniowie z klasy niejaki Jasak i Kraszewski. Kiedyś zaciągnęli
mnie na wagary. Był siarczysty, trzydziestotrzystopniowy mróz i okropnie
bolały mnie przemarznięte palce u nóg. Zaciągnęli mnie gdzieś, hen, na
przedmieścia miasta, ot tak, by spędzić czas. Gdy następnego dnia
nauczycielka zapytała mnie czemu nie było mnie w szkole, odpowiedziałem
wprost: „byłem na wagarach”. Zaś gdy zapytała mnie z kim, równie prosto
odpowiedziałem: „z Jasakiem i z Kraszewskim”. Od tego czasu, przez cały
rok, ci dwaj nie odezwali się do mnie ani słowem. Pozostali raczej unikali
mnie. Ta samotność i ta niechęć jaką byłem otoczony w szkole, zatruwała
wszystkie moje myśli. Kiedyś na moje imieniny zaprosiłem szereg kolegów
z klasy. Nie przyszedł nikt.
Podobnie było na koloniach. Rodzice często mnie tam wysyłali, bo nie
mieli możliwości sami z nami spędzać wakacji. Musieli pracować. Kolonie
były najprostszym rozwiązaniem. A tam powtarzał się zawsze ten sam
schemat: najpierw wszyscy moi koledzy wybierali mnie na
przewodniczącego. Bardzo prędko potem byłem otoczony złością
i wyzwiskami i odwoływany ze stanowiska przez dziecięcą demokrację.
Z daleka, bo bali się mnie, ponieważ byłem od nich silniejszy, wyzywali mnie
„paralityk”, wiedząc, że to wyzwisko doprowadza mnie do wściekłości, albo
nocą cięli mi moje ubranie nożyczkami. Liczyłem dni, które mnie dzieliły od
końca kolonii.
37
Któregoś roku, mając chyba 12 lat, byłem przez Rodziców wysłany do
malowniczej miejscowości w Karkonoszach, Czerniawy, do tak zwanego
prewentorium dla wątłych dzieci. Panowała tam wojskowa dyscyplina
i powszechny lęk przed karą za najmniejsze wykroczenie. Kara ta była
moralna, (choć raz zostałem ukarany fizycznie i to bardzo boleśnie, co
opowiedziałem w „Zmaganiach o Beksińskiego”) i polegała na obowiązku
wystąpienia z szeregu podczas apelu wieczornego i usłyszenia (w tych
stalinowskich czasach była to groźba realna), że moje zachowanie zostanie
doniesione władzom mojego ojca i „poniesie on za nie odpowiedzialność”.
Tak byłem wystraszony, że aby czegoś niechcący nie zbroić, chciałem
skaleczyć się i nasypać w ranę soli, by nigdy nie zapomnieć, że mam uważać.
W liceum było już lepiej, bo jakoś zacząłem rozumieć dlaczego wszyscy się
ode mnie odwracają i jakoś umiałem się pohamować w tym, co było u mnie
szczególnie nieznośne. Właściwie moje względnie przyjemne dzieciństwo
zaczęło się od czternastego roku życia gdy poszedłem do liceum. Lecz tam z
kolei poirytowałem pewna nauczycielkę, która zaczęła mi stawiać dwójkę za
dwójką (gdy rok wcześniej za każdą odpowiedź dostawałem piątkę za piątką).
Tak iż w obawie, że w sumie obleję rok, bo z geografii dostanę na koniec roku
niedostateczny, musiałem przenieść się do innej szkoły. Tam z kolegami
stosunki były byle jakie, ale już bez tej powszechnej „opprobre”.
Na studiach niewiele się zmieniło. Miałem wprawdzie kilku kolegów,
z którymi od czasu do czasu widywaliśmy się, ale czas poświęcałem głównie
na naukę, na sport i na spotkania z moją ówczesną dziewczyną Elą. Nie była
to całkiem udana miłość, bo nieustannie kłóciliśmy się. Na dodatek wtedy to
po raz pierwszy zapadłem na depresję
W tym czasie przyjaźniłem się z pewnym młodym człowiekiem o nazwisku
Ozimek.
Poznaliśmy się na obozie ZMS (Związku Młodzieży Socjalistycznej) koło
Książa. Obaj byliśmy „działaczami” lewicowymi każdy na swoim
Uniwersytecie, on w Warszawie, ja w Łodzi. Zaprzyjaźniliśmy się i mieli sobie
wiele do powiedzenia. Był to chłopak inteligentny i w pewnym stopniu stał
38
się moim mentorem. Od niego zaczerpnąłem pierwsze lekcje kulturalnej
ogłady. Słuchał Bacha, gdy ja słuchałem Pola Anki, jeździł po wsiach, żeby
kupić kawałek zbroi, który ktoś mu zasygnalizował, pisał. Imponował mi. Nie
myślę tu opisywać naszej znajomości i powiem tylko w skrócie, że z zazdrości
o to, że wyrwałem pewną panienkę, do której i jemu się oczy paliły, napisał
do mnie, że nie życzy sobie więcej mnie widywać. Jedno zdanie. Byłem
zaskoczony i upokorzony. To był policzek, który palił mnie przez szereg
następnych tygodni. Potem, po latach, spotkaliśmy się na ulicy, wypiliśmy
wspólną kawę w jakiejś kawiarni, ale na jego propozycję powtórnego
zobaczenia się, nie zareagowałem. Dzwonił jeszcze potem do mnie, po wielu
latach, gdy byłem w Warszawie przy okazji pierwszej wystawy Beksińskiego
w Muzeum Archidiecezji, w 1996 roku. Przepraszał za to co zrobił. Ale już nie
odpowiedziałem.
Czas na studiach wspominam również bez nostalgii, bo będąc ambitnym
starałem się dostać najlepsze oceny na egzaminach. A ponieważ nie byłem
szczególnie uzdolniony i miałem raczej marną pamięć, musiałem nadrabiać
wkuwaniem. A więc wkuwałem godzinami, dniami, miesiącami. Było to
okropne. Podobnie było potem na Uniwersytecie paryskim. Tu też ponuro
wspominam setki, nawet tysiące godzin spędzonych na wkuwaniu wykładów
i podręczników.
W żadnym ze sportów, które uprawiałem za młodu, nie zabłysnąłem,
mimo wielkiej pracy. Przez szereg lat próbowałem pływania, gimnastyki,
podnoszenia ciężarów i boksu. Nic z tego nie wyszło, mimo tysięcy godzin,
które poświęciłem na treningi. Po prostu nie miałem talentu.
Przez wiele lat w młodości, będąc studentem, cierpiałem na przewlekle
schorzenia. Tak było z długotrwałym zapaleniem nerek, potem z nadkwasotą
żołądka (która na starość mi się odezwała), a wreszcie z obsesją jakiejś
melodii, która mi się nuciła przez lata w głowie (ale i do dziś trochę się nuci).
To wszystko, wraz z bezsennością, na którą cierpię, było pozostałością
depresji w jaką wpadłem po nieszczęśliwej miłości do Hani. Z tej depresji
39
jakoś wybrnąłem dzięki pomocy kompetentnego lekarza psychiatry. Lecz
melodia prześladuje mnie po dziś dzień i nadal męczy bezsenność.
Miłość do Hani.
Historia była banalna. Miałem wtedy 22 lata i mieszkałem w Warszawie
z kolegą w wynajętej kawalerce. Obaj byliśmy na studiach. Kolega pewnego
razu zapytał mnie czy zgodziłbym się spędzić noc w hotelu, bo jego przyjaciel
szuka pokoju na spędzenie nocy ze swoją dziewczyną, która nie chce się
kochać w hotelu. Zgodziłem się i następnego dnia rano wróciliśmy do siebie.
Tamtych dwoje było jeszcze w negliżu, a dziewczyna była w łazience. Gdy
weszła, zobaczyłem bardzo ładną osobę w naszym wieku. Szybko dostrzegłem
wszystkie jej wady fizyczne: płaskie pośladki, za rzadkie włosy i za krótkie
nogi. Po czym oni dość szybko zabrali się i poszli. W jakiś czas potem,
wdzięczny za użyczenie „chaty”, ten chłopak zaprosił mnie na przyjęcie, gdzie
miał być z tą samą swoją dziewczyną. Na przyjęciu tańczyłem z nią
wielokrotnie i zdawało mi się, że się jej podobam. Jakiś czas potem dostałem
od niej kartkę z Budapesztu, gdzie była na wycieczce. Zrozumiałem, że jestem
podrywany. I gdy wróciła do Polski, zaczęliśmy się spotykać. Była spokojna,
łagodna i bardzo ładna. Któregoś dnia, gdyśmy byli u mnie leżąc na łóżku i
całując się, powiedziała mi „chciałabym, żebyś się we mnie zakochał”. Na co
odparłem jej, że już jestem po uszy zakochany. Potem we dwójkę wybraliśmy
się na letnie wakacje stopem nad morze. W Sopocie, gdzieśmy wylądowali,
wynajęliśmy jakiś pokój. Gdy właściciel wprowadził nas, zobaczyliśmy, że jest
tylko jeden tapczan. Tu Hania zawahała się, lecz nie powiedziała nic. Gdyśmy
poszli wieczorem spać, zorientowałem się, że mimo iż była u nas w
Warszawie z chłopakiem w moim łóżku, to nadal jest dziewicą. Tak więc
przez miesiąc, najpierw w Sopocie potem w Łebie, pieściliśmy się nago, lecz
na penetrację nie chciała się zgodzić, mówiąc, że „dziewictwo zachowuje dla
męża”. Którejś nocy, gdyśmy się całowali, powiedziałem, że czas już spać. Na
co odrzekła „Szkoda czasu na sen”. Wróciliśmy do Łodzi i spotykali się nadal
to u niej, to u mnie często grając w Monopol z jej bratem i jego dziewczyną.
40
Dowiedziałem się wówczas, że jej matka od prawie początku robiła Hani
awantury o mnie, nazywając ją „kurwą” i zakazując się ze mną widywać. No
cóż, wszystko to było banalne i niczym nie różniło się od miliona innych
miłości. Zresztą to co nastąpiło potem, tez nie odbiega od tego co przeżył
prawie każdy człowiek: wyjechała z bratem, chyba do Poznania, gdzie on miał
bronić pracę magisterską. Po czym... słuch o niej zaginął. Nie wiedziałem czy
wróciła do Łodzi, czy jest jeszcze w Poznaniu. Niespokojny, ganiałem po
mieście szukając we wszystkich kawiarniach i u wspólnych znajomych. Żyłem
w okropnym niepokoju. Gdy wreszcie, po dwóch tygodniach dodzwoniłem się
do niej, usłyszałem głos obojętny, niechętny, przetykany długimi momentami
milczenia. W jakiś sposób zmusiłem ją, by do mnie przyszła rozmówić się.
Przyniosłem bukiet kwiatów. Przyszła i nie odezwała się prawie ani słowem.
Gdy wyszła, zorientowałem się, że nie zabrała ze sobą kwiatów. Przez okno
krzyknąłem „Haniu, kwiaty” Odwróciła się i odpowiedziała „Nie trzeba”.
Tu zaczęły się z mojej strony telefony i prośby przeplatane groźbami.
I znów wymusiłem na niej, by do mnie przyszła. Wyciągnąłem żyletkę
i wielokrotnie głęboko pociąłem się w rękę. Po czym tę marną sztukę
teatralną opatrzyłem padnięciem na ziemię zemdlonym. Spokojnie udała się
ze mną na pogotowie na zszycie ran i jeszcze raz następnego dnia poszła ze
mną do kawiarni na wuzetkę. Potem już nie odpowiadała na moje telefony.
Na tym się skończyło. Przez dwa lata przeszedłem przez morze cierpienia
jakie przebywa od prawieków miliony nieszczęśliwych, porzuconych
kochanków. Tak, to wszystko co było związane z Hanią, jest chyba tym, co
najbardziej chciałbym wymazać z pamięci.
Zobaczyłem ją potem jeszcze raz. Była już mężatką, z jakimś dużo
starszym od niej człowiekiem. Ja od czterech lat byłem w Paryżu, a od dwóch
zakochany w Odette. Jednak będąc na wakacjach w Polsce u Rodziców w
Łodzi, zadzwoniłem do niej. Poszliśmy na kawę do Honoratki. Ale ja już
byłem gdzie indziej i ona też. Przed wyjazdem z Łodzi jeszcze raz
zaproponowałem jej spotkanie, ale już nie przyszła. No i to tyle.
41
Początki Paryża.
Gdy po raz pierwszy byłem we Francji, jeszcze przed nieszczęśliwą
miłością z Hanią, pewien zakonnik polecił mnie właścicielce willi w Cannes,
Czetwertyńskiej. Ta stara kobieta nie odmówiła mi noclegu, ale od samego
wstępu poczuła do mnie antypatię. Toteż dala mi złożony w czworo stary
chodnik w małej przybudówce i prześcieradło. Po czym zostawiła samemu
sobie. Nigdy nie byłem dopuszczony do willi czy do wspólnego stołu. Lecz to
mi nie przeszkadzało. Byłem młody i spanie na złożonym w czworo chodniku
nie było ani uciążliwe, ani upokarzające. W końcu przez dwa miesiące
miałem wszystkie dni dla siebie. Któregoś jednak popołudnia cała ich rodzina
wybrała się na wyspy koło Cannes i w drodze wyjątku zabrali mnie ze sobą.
Na jednej z tych wysp wysiedliśmy ze stateczku, a ja od dwóch małych
chłopców którzy byli z nami, wziąłem płetwy i popłynąłem powoli do drugiej
wyspy. Zapomniałem zupełnie o czasie. Gdy wróciłem, w górze krążył
ratowniczy helikopter, a wszyscy z przerażeniem na twarzy szukali mnie,
sądząc, że się utopiłem. Gdy mnie zobaczyli, jeden warknął „Kretyn”, a drugi
„Idiota” i w milczeniu wszyscy wróciliśmy na brzeg do Cannes. Płynąc, nie
ośmielałem się podnieść oczu z dna stateczku. Lecz czego najbardziej żałuję,
to tego, że pisałem potem do tej kobiety dziękczynne listy, na które nigdy nie
odpowiedziała.
W rok później znów byłem we Francji. Tym razem uciekłem z Polski, by
zapomnieć o Hani. Przez dwa lata żyłem w rozpaczy i pisałem, pisałem,
pisałem bez końca, pisałem, żeby wylać na papier ból. Przez cały ten czas
byłem samotny i z twarzą, która nie wyrażała nic. Ludzie mnie na ogół
unikali. Dwukrotnie zdarzyło mi się, że ówcześni moi paryscy znajomi
otworzyli mi z uśmiechem radości na twarzy drzwi, do których zapukałem
(mało kto miał wtedy telefon by uprzedzić o wizycie), a otworzywszy mieli
ochotę je natychmiast zamknąć, bo spodziewali się kogoś innego, a tu
zjawiłem się tylko ja. Pracowałem w halach przy roznoszeniu towaru lub
malowałem pokoje u ludzi. Nie miałem dachu nad głową, z wyjątkiem kilku
miesięcy gdy jakaś poczciwa, samotna pani przygarnęła mnie do swego
dwupokojowego mieszkania. Pracowałem potem w kilku biurach architekta
42
jako kreślarz. Jeden z nich nazywał się Verdoïo i stawał się szkarłatny ze
złości, gdy z wrzaskiem ganił mnie za jakiś popełniony błąd. Ponieważ, jak
mówię, nie miałem gdzie spać, toteż często odsypiałem na podłodze w biurze,
na gazetach. Lub u dalekiego kuzyna, Krzysztofa Dowigiałły, na podłodze w
jego maleńkim „chambre de bonne”.
Na temat mojej ponurej miny, moja siostra, z którą kontakt dość szybko
się urwał, bo znalazła sobie chłopaka i przestała ze mną utrzymywać
stosunki, mówiła znajomym, że „Piotrowi odbiła szajba”. Co miało to
znaczyć, nie wiem. Dość że, gdy kiedyś poprosiłem ją czy mogę się u niej
przespać na podłodze, sprzeciwiła się, bo miała tej nocy spotkanie ze swoim
Jackiem.
Dokuczliwym był również brak papierów pobytowych. Przyjechałem na
wizę turystyczną i mogłem dostać kartę pobytową dopiero gdy będę mógł
przedstawić umowę o pracę z jakimś pracodawcą. Wreszcie, jak mówię,
zahaczyłem się w kilku biurach architektonicznych i papiery dostałem.
W pracy na ogół byłem nielubiany. By podkreślić mi jaką żywił do mnie
antypatię, przestawiając mnie komuś, jeden ze współpracowników
powiedział „Jest to dla mnie tylko znajomy z pracy”.
A ja zapisywałem zeszyt za zeszytem i upijałem się. W końcu patron
zorientował się, że nie służę na nic i wyrzucił mnie z pracy. Zarabiałem
u niego sto franków miesięcznie. Odpowiada to dzisiejszym stu euro.
Podczas tych najtrudniejszych dwóch pierwszych lat w Paryżu
podkochiwałem się, bardziej z samotności niż z serca, w pewnej Ewie. Miała
krzywe nogi i studiowała architekturę. Raz nawet rozebrałem ją
i zaprowadziłem do łóżka. Potem wyjechałem do Cannes na samotny
camping. Codziennie wyczekiwałem od niej listu. Sam też pisałem do niej
całymi wieczorami lecz listów nie wysyłałem. Potem ożenił się z nią jakiś mój
kuzyn.
Poczułem się upokorzony gdy Rodzice nie zareagowali na moje pierwsze
pisaniny. Pisałem wtedy jak opętany, całymi dniami, by wykrzyczeć ból po
43
zerwaniu z Hanią. Powstało tak szereg opowiadań, które któregoś dnia im
wysłałem. Rodzice podziękowali mi za zaufanie, lecz nie wypowiedzieli ani
słowa zachęty. I znów poczułem piekący ból upokorzenia.
Gdy byłem już studentem w Paryżu, na Sciences Po i na wydziale prawa,
na to by zdobyć trochę pieniędzy, związałem się z pewnym draniem, bratem
Dziworskiego, z którym mieliśmy malować ściany i odświeżać mieszkania. Ja
nocami rozklejałem po mieście afisze reklamujące nasze „przedsiębiorstwo”
i odbierałem przez telefon zamówienia, a on machał pędzlem. Aż pewnego
razu jeden z naszych klientów, niejaki Pontet (mam nadzieję, że ma od
dawna raka i cierpi na nieznośne bóle), odmówił mi zapłacenia za robotę.
Najpierw starałem się wywrzeć na nim jakąś presję, skarżąc się jego
pracodawcy, który wyrzucił mnie za drzwi. Po czym wziąłem dwóch kolegów i
poszliśmy Pontet obić mordę. Niestety Dziworski podał mu mój adres i Ponte
podał mnie do sądu. Bałem się tego okropnie. Najpierw wydawało mi się, że
trzeba się ukryć przed policją. Potem przez cztery lata żyłem w niepokoju.
Byłem już asystentem na Uniwersytecie gdy przyszło do sądzenia mnie. Choć
przestępstwo było błahe i nie wiele mi groziło, na rozprawie byłem
sparaliżowany ze strachu. Tym bardziej że, jak zwykle, poirytowałem
sędziego, który na mnie wrzeszczał, ale obszedł się ze mną łagodnie, bo wlepił
mi tylko 1000 franków grzywny. Lecz tego czego nie mogę sobie wybaczyć to
to, że wychodząc z sali sądowej, chciałem podać rękę owemu Ponte, której on
nie przyjął. I znowu upokorzyłem się po nic.
Gdy zostałem przyjęty na Uniwersytet w Paryżu jako asystent, nadeszło
pisanie pracy habilitacyjnej.
Cały ten okres pięciu lat spędziłem w lęku, że jeśli nie zdążę na termin,
wyrzucą mnie z Uniwersytetu. Bo jako (jeszcze) obcokrajowiec (potem
zostałem naturalizowany) miałem prawo tylko do pięciu lat na ukończenie
pracy i jej obronę, podczas gdy moi francuscy koledzy mogli ją pisać o rok
dłużej.
Pisanie pracy tak poważnej jest przedsięwzięciem, które wymaga dobrego
promotora, bo na początku kandydat nie wie zupełnie, w którym kierunku iść
44
i traci czas na zbędne poszukiwania materiałów, często wchodząc
w intelektualny zaułek. Otóż ja, pewny siebie, nigdy nie skontaktowałem się
z moim promotorem i po niekończących się mękach cyzelowania każdego
słowa, po pięciu latach przedstawiłem mu gotową pracę, czekając na jego
zachwyt.
Ten odrzucił ją. Uznał, że jest pretensjonalna i niezrozumiała. A ja już
wyczerpałem cały limit czasowy. W panice musiałem zacząć pisać co innego,
tym razem ściśle konsultując się z promotorem. Robiłem to w nieustannym
lęku, że nie zdążę i że w międzyczasie zostanę wyrzucony. Lęk ten trwał
następne dwa lata. Bo po dwóch latach napisałem nowa tezę i ta została
przyjęta.
Jako asystent na Uniwersytecie miałem ze studentami ćwiczenia.
Z punktu widzenia stosunków z kolektywem, to był mój jedyny szczęśliwy
okres. Lubiłem tę pracę i studenci lubili mnie. Natomiast stosunki
z profesorami miałem złe. Toteż kilku z nich uzgodniło między sobą, że nie
dostanę na tym Uniwersytecie stanowiska docenta. Ilekroć stawałem więc
przed komisja, byłem obcinany. Na koniec expressiss verbis powiedziano mi,
żebym dał spokój, bo nigdy na tym Uniwersytecie nie zostanę wybrany. Dziś
najbardziej wstydzę się tego, że pewnego Bożego Narodzenia, żeby się
przypochlebić profesorom, wysłałem do nich karty z życzeniami
świątecznymi. Wszyscy skrupulatnie odpowiedzieli mi taką samą kartą po
czym... zamilkli. Całe to upokorzenie było na nic i do dziś ściskają mi się
szczęki ze złości na wspomnienie tego poniżenia.
Na to by uniknąć tej przeszkody, stanąłem do konkursu agragacyjnego,
tak by pominąć szczebel docentury i bezpośrednio dostać tytuł profesora. To
jest we Francji możliwe. Gdy jednak przyszło do konkursu, już na pierwszym
spotkaniu z jury wdałem się w nieprzyjemną polemikę z dwoma jego
członkami, którzy z radością obcięli mnie. Potem już nie próbowałem drogi
agregacyjnej.
Na szczęście stopień „maître de conférences” (docenturę) udało mi się
uzyskać na innym Uniwersytecie. Teraz już nie prowadziłem ćwiczeń ze
45
studentami, a dawałem im wykłady. Ta praca była o wiele mniej wdzięczna.
Przemawianie do anonimowej sali, w której jest 600 osób, mało uważnych,
szepczących między sobą, wchodzących i wychodzących z auli irytowało mnie
i kilkukrotnie zmuszony byłem nakazać temu czy tamtemu wyjść z auli. Na
dodatek dostały mi się wykłady, które nie bardzo mnie interesowały. To
wszystko męczyło mnie i nie napawało żadną radością. Stosunki z resztą
„ciała pedagogicznego”, to znaczy z innymi profesorami, szybko się popsuły.
Nie udzielałem się i z daleka tylko kiwałem kolegom głową na dzień dobry,
przechodząc obok i nie zaczynając rozmów. Nie uczestniczyłem w żadnych
zebraniach i naradach. W pewnym momencie doszło do wrzenia gdy
napisałem pierwszy tom mojego dzieła o niewydolności prawa
międzynarodowego. Moi asystenci zaczęli mnie oskarżać o negację tego
prawa. Książka została przez kolegów przyjęta źle, z nieukrywana złością.
Poirytowała wszystkich nie tyle swoja jakością (bo nadal uważam, że była to
praca oryginalna i dobrze udokumentowana), ale swoim szyderczym,
prowokacyjnym tonem. Już jej tytuł określał prawo międzynarodowe jako
„Pseudo prawo” („Soft law”). Miało to znaczyć, że w porównaniu z prawem
wewnętrznym, nie zasługuje ono na to miano, że jest dyscypliną z zakresu
nauk politycznych, a nie prawnych, i że zostało wymyślone przez profesorów,
bo w rzeczywistym życiu międzynarodowym nie ma większego znaczenia.
Toteż od tego czasu nawet ci, którzy dotychczas z daleka kiwali do mnie
głową na przywitanie, przestali mnie zauważać.
Do tego doszedł pewien dość gwałtowny incydent, który definitywnie
zepchnął mnie na uniwersytecki margines.
Choć, jak wspominałem, nigdy nie chciałem uczestniczyć w żadnych
zebraniach raz wręcz zmuszono mnie, bym wziął udział w jury rekrutującym
nowych docentów na naszym Uniwersytecie.
Selekcja miała się najpierw odbyć na podstawie ich prac habilitacyjnych.
Potem kandydaci mieli być przyjęci na rozmowy z jury.
Każdemu z członków jury zostało przydzielonych kilka prac do szybkiej
oceny. Ponieważ kandydatów było około 60 a nas jurorów 15, nie było mowy
46
o solidnym przeczytaniu każdej pracy, a tylko o rzuceniu okiem. Co już samo
w sobie buntowało mnie, bo za każdą taką pracą stało wiele lat wysiłków
kandydatów, a ich los miał się decydować na podstawie krótkiego spojrzenia
na kilka przypadkowo otworzonych stron.
Lecz złość moja wzrosła jeszcze bardziej gdy jeden z profesorów, niejaki
Troper, zbliżył się do mnie i rozkazującym tonem nalegał, bym nie głosował
na jednego z tych, których prace miałem ocenić. Ów profesor był Żydem, a
praca kandydata dotyczyła hitlerowskiego teoretyka prawa oraz sędziego
trybunału, który sądził (i wszystkich skazał na śmierć) zamachowców na
Fürera.
Toteż natychmiast na głos powiedziałem reszcie jury o incydencie
i przypomniałem, że sam byłem ofiarą takich manewrów na moim
poprzednim uniwersytecie, gdzie kilku profesorów podobnie zmówiło się po
cichu, by mi blokować drogę. Atmosfera stała się napięta. By jej położyć kres,
przewodniczący jury zaproponował byśmy glosowali nad dalszym
rozpatrywaniem sprawy tego kandydata lub nad natychmiastowym
wyeliminowaniem go. Ja głosowałem za dalszym rozpatrywaniem.
Czternastu pozostałych członków jury, którzy nawet nie otworzyli jednej
strony pracy owego nieszczęśnika, jednogłośnie głosowało przeciwko, to
znaczy tak, jak tego sobie życzył ów Troper.
Od tego czasu byłem kompletnie ignorowany na Uniwersytecie
i podejrzewam, że z ulgą przyjęto wiadomość, że Dmochowski odszedł
nareszcie na emeryturę.
Zadłużenie:
Strach w sytuacji zadłużenia zdarzył mi się dwa razy. Pierwszy opisałem
częściowo w „Zmaganiach...” Zadłużyłem się w celu zorganizowania mojej
pierwszej wystawy w galerii Valmay, w 1985 roku. Uzyskałem zgodę od
dyrektora lokalnej placówki banku Société Générale na wydatki kilkuset
tysięcy franków. Ten człowiek popełnił błąd zawodowy użyczając mi tej tak
poważnej sumy, nie żądając ode mnie żadnej gwarancji. Zadawalał się tym,
że pokazywałem mu od czasu do czasu próbki różnych elementów do
47
wystawy, a to afisza, a to księgi gości, a to czegoś innego, nad czym akurat
skończyłem pracować. Zaciągałem tę pożyczkę bez zastanowienia i bez
niepokoju. Byłem myślami gdzie indziej. Nie kalkulowałem jak uda mi się
pieniądze zwrócić. Nie kalkulowałem nawet czy na pewno uda mi się
sprzedać obrazy. Nie kalkulowałem nic. Byłem wyłącznie zaabsorbowany
kolejnymi posunięciami w realizacji wystawy. Nie poczułem nawet niepokoju
gdy po dwóch tygodniach trwania wystawy zorientowałem się, że nikt nie
okazuje chęci zakupu żadnego obrazu. Strach zwalił się na mnie natomiast
masowo gdy wystawa skończyła się i szereg czeków trzeba było uregulować, a
ja już nie miałem z czego, bo kredyt jaki udzieli mi bank został przekroczony.
Zaczęła się dławiąca w gardle panika. Chodziłem z kąta w kąt i liczyłem. Bez
końca, nieustannie liczyłem ile jeszcze czeków musze spłacić. Zapisywałem
kartki wyliczeniami. Tak trwało to szereg miesięcy. Nie spałem po nocach,
zabijałem strach pisaniem, a w dzień liczyłem. Zresztą, co tu opowiadać.
Wszystko to już opowiedziałem w „Zmaganiach...”. Najdziwniejsze, że wcale
nie przyrzekałem sobie wówczas (jak to zrobiłem po drugiej „wpadce”), że już
nigdy nie popadnę w długi i że sytuacja, o ile ją uratuję, nigdy się już nie
powtórzy. Trwało to i nie pozwalało myśleć o czymkolwiek innym. Jak
w końcu zwróciłem długi? Nawet dokładnie nie mogę tego powiedzieć. Po
prostu chyba Ania, która była wtedy u szczytu swej kariery modelki, zarobiła
przez ten czas tyle pieniędzy, że mogłem popłacić to co najtrudniejsze
i najbardziej nagle. Potem zapłaciłem resztę gdy zorganizowałem drugą
wystawę i ustaliłem ceny obrazów na rozsądnym poziomie, co mi pozwoliło
sprzedać szereg z nich i wyjść całkowicie na prostą.
Drugi raz popadłem w takie same, wielokrotnie przekraczające moje
i mojej żony dochody, długi gdy wybudowałem galerię w Paryżu. Tu nie
uzyskałem żadnego kredytu od banku, choć prosiłem, lecz wystawiłem szereg
czeków i musiałem opłacić wielu pracowników i dostawców, którzy
wybudowali galerię. Tym bardziej, że popełniłem błąd wykopując ziemię
w piwnicy, by podnieść jej wysokość i naraziłem cały budynek na zawalenie
się. Co wywołało wstrzymanie robót przez architekta, który jednocześnie
z moimi pracami odnawiał cały budynek, a mnie zmusiło do kosztownego
48
wylania betonu w całym podziemiu, by uratować dom. Cierpienie powróciło i
powrócił strach po nocach i w ciągu dni. Wszystko odbyło się równie
okropnie jak poprzednim razem. Zaraz po wybudowaniu galerii groziła mi
konieczność rezygnacji z niej i odwołania zapowiedzianych z góry wystaw.
Cierpienie było tak dokuczliwe, że pewnego razu wybuchnąłem płaczem
przed Anią. Tu znów stal się cud, który opisałem w epilogu do „Zmagań...” po
tytułem „Fart”. Nie ma co do tego wracać. Tyle tylko, że tym razem
zrozumiałem.
Jednym z najbardziej męczących, bo najdłużej trwającym stresem w moim
już dorosłym życiu, było cierpienie na widok ścinanych przez kilka tygodni
w naszym parku drzew. Mieszkamy w osiedlu zbudowanym na wzór
amerykański, dla amerykańskich oficerów NATO, zanim ich de Gaulle
wyrzucił z Francji. Osiedle położone jest w 30 hektarowym parku, z własnym
centrum handlowym i własną szkołą, do której dzieci mogą iść bez opieki
rodziców, bo nie krążą tu żadne pojazdy mechaniczne. Nie ma tu kradzieży
ani włamań. Domy są czyste i na ścianach nie ma nabazgranych napisów.
Nikt nie handluje narkotykami na klatkach schodowych, jak to często bywa
w osiedlach na przedmieściach Paryża. Mamy zarząd, którego
przewodniczący, niejaki Gilou, dla przyczyn absolutnie nieznanych,
zdecydował ściąć wszystkie duże drzewa. Przez wiele dni w parku panował
ryk mechanicznych pił. A ja zaciskałem pięści. Było to nie do zniesienia.
Drzewa były zdrowe i piękne. Nie groziły też nikomu ani nie zasłaniały
widoku. Decyzja ich ścięcia nie tłumaczyła się niczym. I tak ogołocono nasz
park z wielu rozłożystych drzew. Dodam, choć to już nic nie zmienia, że
wezwałem komornika i kazałem na mój koszt oficjalnie stwierdzić porobione
szkody. Po czym rozpisałem petycję, która zmobilizowała mieszkańców.
Gilou się przestraszył i poprosił mnie o rozmowę. Był ze swoim adwokatem.
Spuścił uszy po sobie, nie odpowiadając na moje agresje. Najgorsze, że i tu
upokorzyłem się, godząc na jego propozycję wstąpienia do rady osiedlowej,
co w jego mniemaniu miało złagodzić mój gniew. Wiedziałem, że ten
człowiek okradał nas systematycznie podejmując niekończące się roboty na
naszym osiedlu, by uzyskać za nie od przedsiębiorstw łapówki. Toteż
49
złożyłem na niego skargę na policji. Lecz gdy prokurator odpowiedział mi, że
nie ma dowodów kradzieży, dałem spokój. I do dziś nie mogę tego odżałować.
Bo dowody były i mogłem, składając niewielką kaucję, wymusić choćby
śledztwo. A ja odpuściłem. Dziś gdy słyszę warkot mechanicznej piły,
przechodzi mnie dreszcz nienawiści i bólu. Tego człowieka, gdybym mógł
zrobić to bezkarnie, to bym zamordował.
Tak jak zamordowałbym tysiące tych, którzy znęcają się lub dla uciechy
przypatrują się znęcaniu nad zwierzętami. Widząc w telewizji jakąś audycję
o zwierzętach natychmiast zmieniam kanał, bo wiem, że zaraz będzie o tym
jak zostaną ono zabite lub torturowane. Myślę tu głównie o korridzie. A
myślę z nienawiścią i tak sobie kombinuję w głowie, że gdybym miał odwagę,
to poprzyklejałbym pod siedzeniami na trybunach małe ładunki wybuchowe i
wypalił je wszystkie na raz w trakcie mordowania byka. Ale nie na to by zabić
widzów, którzy cieszą się spektaklem, lecz żeby ich ciężko okaleczyć
w partiach genitalnych. A potem patrzeć z lubością jak się przez lata męczą.
Przemoc w stosunku do zwierząt wywołuje we mnie najniższe instynkty.
Wreszcie kolektywnie nienawidzę młokosów, najczęściej podpitych lub
pod wpływem narkotyków, którzy jak wariaci prowadzą samochody.
Wywołuje to u mnie tak potężne uczucia wściekłości, że raz gdy taki jeden
zagrodził mi drogę, o mały włos nie powodując wypadku, wyprzedziłem go,
zatarasowałem mu drogę i wyskoczyłem z samochodu. Po czym otworzyłem
jego drzwiczki, dałem mu kilka razy pięścią w twarz, zatrzasnąłem drzwiczki,
poszedłem do mojego samochodu i odjechałem.
A teraz wieloletnie kłótnie małżeńskie wynikłe z uzasadnionej zazdrości
Ani. O tym tez chciałbym zapomnieć:
Pomijam tu Monikę, bo napisałem o tym związku osobną książkę, którą
kiedyś opublikuję.
Wystarczy powiedzieć, że byłem przez całe życie tym co Francuzi nazywają
„homme à femmes”. Od młodości ganiałem za spódniczkami. Miałem
nieustanny głód seksualny i stale byłem w trakcie podrywania jakiejś
panienki. Najczęściej bez skutku, bo nie miałem ani urody, ani pieniędzy, ani
50
sławy, ani władzy, ani wreszcie dowcipu, to znaczy żadnego z pięciu
przymiotów, na które są czułe kobiety. Toteż szło mi marnie. Ten niedostatek
seksualny tak okropnie mi dokuczał, że najpierw ubrdałem sobie, że muszę
zmienić nos, bo to z pewnością on jest odpowiedzialny za moje
niepowodzenia. Ta operacja estetyczna była jedną z najgłupszych decyzji
w moim życiu. Przez lata nie mogłem dobrze oddychać, bo puchła mi
śluzówka i otwierały mi się rany. Potem poprosiłem pewnego
psychoterapeutę o pomoc. Wysłuchiwał mnie i oczywiście nic nie pomógł, bo
nie mógł pomóc. Moje podboje seksualne były fizycznie o tyle możliwe, że
moja żona bardzo często bywała zagranicą, a ja zostawałem w domu sam.
Niemniej wielokrotnie złapała mnie po powrocie na tym, że jakiś długi czarny
lub rudy włos leżał koło naszego łóżka. Powodowało to nieustanne awantury.
Bałem się ich i nienawidziłem ich. Opisałem to obszernie w trzech długich
„notatkach”, których jednak nie opublikowałem z resztą „Zmagań...”, bo żona
się na to nie zgodziła. Może kiedyś to opublikuję... Ale po co? Ten okres trwał
długo i oboje cierpieliśmy okropnie. Byliśmy nawet na krawędzi rozwodu. Na
szczęście nadszedł wreszcie podeszły wiek i pewne uspokojenie mojego
libido. Poza tym Ania przestała pracować i była teraz stale w domu. Tak więc
nie mogłem jej już więcej oszukiwać. I od tego czasu zacząłem być, z tej
przynajmniej strony, naprawdę szczęśliwy.
Dziś jestem już na emeryturze. Trzy lata temu pożegnałem się
z Uniwersytetem, a pół roku temu z adwokaturą. A w związku z tym pojawia
się do zrobienia jeszcze jeden gorzki bilans: ten z pracy w wymiarze
sprawiedliwości. Od razu precyzuję: w wymiarze niesprawiedliwości. Przez
trzydzieści lat mojej praktyki adwokackiej zaciskałem zęby z nienawiści
i wściekłości na tutejszy sposób traktowania przez ustawy i przez sędziów
ofiary i sprawcy. Ten ostatni ma tutaj wszelkie prawa. Ta pierwsza nie ma ich
żadnych. Już według kodeksów, sprawca ma prawo do domniemania
niewinności, do śledztwa na koszt Państwa, do adwokata w czasie
przesłuchań, do ustawowo zagwarantowanych terminów, których sędziom
nie wolno przekroczyć, a które wszystkie mają za cel jak najmniej ograniczyć
wolność podejrzanego. Potem ma on prawo do szeregu odwołań, które
51
wszystkie musza być rozpatrzone przez kolegialne składy sędziów w
określonych terminach które, jeśli są przekroczone, sprawiają że sprawca
musi być natychmiast wypuszczony na wolność. Wreszcie ma on prawo do
procesu przed sądem kolegialnym i do przepisów proceduralnych, które mają
mu zagwarantować jak najbardziej obiektywne, jak najbardziej dogłębne
rozpatrzenie jego sprawy. Po czym znów przysługuje mu szereg możliwości
odwołania od nieprzychylnych decyzji. W więzieniu chce się go trzymać jak
najkrócej, a więc ustawowo, co miesiąc, jego wymiar kary się zmniejsza
o pewną ilość dni. Po czym, jeśli ma małe dziecko albo sprawuje się dobrze,
to może prosić o szybkie zwolnienie z więzienia, lub o przebywanie tam tylko
nocą. Nie mówiąc o tym, że najczęściej już po odbyciu połowy kary jest
wypuszczony.
Ofiara nie ma tu nic. Bez pomocy prokuratora nie może ścigać autora
swego nieszczęścia. Sama musi sobie zorganizować obronę swoich interesów
i je opłacić. Jeszcze do niedawna sama musiała opłacić nawet fotokopie akt
sprawy, na to by przygotować swoją obronę. Nie ma prawie żadnego wpływu
na przebieg śledztwa. Jak mało są ważne jej roszczenia świadczy sto
szczegółów. Tak na przykład fakt, że na procesie jej adwokat przemawia
pierwszy (podczas gdy adwokat sprawcy przemawia ostatni, tak by to, co
dotyczy obrony jego wolności, lepiej pozostało w pamięci składu
sędziowskiego, gdy ten wycofa się by deliberować). Albo taki szczegół: ofiara
nie ma prawa żądać quantum kary i jedyne co może upraszać to
odszkodowanie pieniężne. Owo odszkodowanie jest ograniczone do
absolutnego minimum i owiane aurą wstydu. Lub to że nie ma ona prawa
złożenia apelacji od wymiaru kary, a tylko od powództwa cywilnego (czyli od
należnego jej odszkodowania pieniężnego).
Lecz być może mało bym się tym wszystkim oburzał, gdyby nie wręcz
sadystyczna przyjemność jaką okazują niektórzy sędziowie w stosunku do
ofiary. Przez cały czas mej praktyki wiedziałem z góry, że jeśli dostaje mi się
sprawa karna i mam bronić sprawcy, będę miał ze strony sędziów wszelkie
względy i że jest na koniec wielka szansa, że proces wygram. Nie wiele
przegrałem przez te trzydzieści lat spraw karnych gdy broniłem sprawców.
52
Jeden z moich kolegów po fachu chwali się nawet tym, że uzyskał już 100
(słownie sto!) uniewinnień. I nie z tego czerpałem nienawiść jaka mnie
wypełniała do tutejszego wymiaru niesprawiedliwości. Natomiast czerpałem
ją z pewności, że jeśli zwróci się do mnie ofiara, sto przeszkód
proceduralnych stanie mi na drodze i że na koniec tak zdenerwuję się na sąd,
że ten zemści się na mnie odrzucając wszelkie roszczenia mego klienta.
Miałem w czasie mojej praktyki wiele kłótni z sędziami za sposób w jaki
traktowali ofiary. I zawsze kończyło się to albo oddaleniem roszczenia, albo
maksymalnym jego ograniczeniem.
W ten sposób pierwszy policzek dostałem zaraz po wstąpieniu do
adwokatury. Broniłem wówczas kobiety która, przechodząc na pasach i dla
siebie na zielonych światłach z małym dzieckiem, została potracona przez
pijanego kierowcę. Dziecko zginęło na miejscu, a matka została poważnie
poraniona.
Sprawcę złapano, choć próbował uciec. Miał prawie trzy gramy alkoholu w
każdym litrze krwi.
Proces trwał piętnaście minut. Powtarzam i absolutnie nie przesadzam:
piętnaście minut. Pamiętam każde słowo, które zostało wówczas
wypowiedziane, bo był to mój pierwszy poważny proces. Otóż
przewodniczący sądu zapytał oskarżonego Araba: „Co, pije pan?” Ten nie
odpowiedział nic. Na co sędzia znów: „Bo jest pan samotny?” Tu Arab skinął
głową. Na co przewodniczący odwrócił się do sędziego po prawej, potem do
sędziego po lewej i natychmiast ogłosił wyrok: „Cztery miesiące więzienia
w zawieszeniu. Pięć tysięcy franków grzywny. Prawo jazdy zatrzymane na
trzy lata. Rozprawa w sprawie roszczeń cywilnych zostaje odłożona na
późniejszy termin.”
Cztery miesiące w zawieszeniu... Ja musiałem potem przebrnąć przez
szereg rozpraw, by uzyskać dla moich klientów odszkodowanie. A na koniec
ojciec dziecka, którego również reprezentowałem, a który skłamał ukrywając,
że już był wtedy rozwiedziony z matka dziecka, dostał śmieszne pięć tysięcy
53
franków odszkodowania, wraz z wyzwiskami sędziego za to, że był
„oszustem”.
Tak się zaczęła moja kariera adwokacka. I tak to potem szło przez
trzydzieści lat.
Bywało że w procesach cywilnych, gdy broniłem ofiarę jakiegoś krętacza,
sąd nie tylko siedmiokrotnie przekładał sprawę na wiele miesięcy, zmuszając
mojego klienta do opłacania każdego mojego straconego dnia pracy, ale gdy
podniesionym tonem zapytałem pewnej sędziny: „Czy wreszcie zdecyduje się
pani na to, żeby się zdecydować? Już siedem razy bez przyczyny i tylko by
ułatwić życie pozwanemu przekłada pani rozprawę na następne trzy
miesiące”, uzyskałem natychmiastowy rezultat: mój klient, powód, ofiara
krętacza, nie tylko przegrał sprawę, ale na dodatek był skazany na opłacenie
kosztów sądowych, mimo tego że to właśnie on szukał pomocy od sądu.
Takich przykładów mógłbym mnożyć, bo były moim chlebem powszednim.
Doszło do tego że zwracając się do moich studentów zacząłem ich
przestrzegać: „Jeśli znajdziecie się w groźnej sytuacji, na przykład prowadząc
samochód, gdzie będziecie mieli mimo wszystko wybór, czy stać się ofiarą czy
tez zrobić z kogoś ofiarę, nie wahajcie się ani chwili: nigdy nie bądźcie ofiarą!
Wymiar niesprawiedliwości przejedzie się po was jak czołg i was zmiażdży.
Jeśli będziecie natomiast sprawcą, będziecie korzystać z wszystkich praw
i udogodnień jakie sprawcy gwarantują tutejsze sądy i tutejsze kodeksy, a na
koniec będziecie mieli dużą szansę wyjść bez szwanku z całej przygody.”
Tak, takich tortur psychicznych jakie przeżywałem przez trzydzieści lat
pracy we francuskim wymiarze niesprawiedliwości, musząc w świetle
tutejszych kodeksów współpracować z tutejszymi sędziami i prokuratorami,
nie życzę nikomu. Tych ludzi w „Ecole de la magistrature” uczy się przepisów,
ale nie uczy się wydawania sprawiedliwych wyroków.
Dziś jeszcze, już na emeryturze, przeżywam z nienawiścią szereg
wspomnień o procesach, w których miałem wrażenie pracować z sędziami
sadystami.
54
I nie można się temu dziwić. Bo takie jest tu społeczeństwo, a tutejsi
sędziowie są tylko jego wiernym odbiciem. Tu wolność jest wartością
najwyższą i w jej ochronie nie ma pobłażliwości, która byłaby przesadna.
Natomiast żądanie odszkodowania pieniężnego (bo nie można żądać innego,
ponieważ Państwo zagarnęło dla siebie monopol na karanie przestępcy) jest
czymś poniżającym, czymś wstydliwym, czymś o czym nie należy nawet
głośno mówić. Toteż mój przyjaciel, Jacque Parisot, również adwokat, nie
rozumiał nigdy moich skarg i sam mi się przyznał, iż uważałby za rzecz
hańbiącą żądać pieniędzy, gdyby mu zabito córkę lub żonę.
Tak, to też muszę powiedzieć teraz, gdy robię bilans życiowy i nie grozi mi
już zemsta sędziów (na moich klientach) gdy na nich pluję. To było wręcz
koszmarne. I dzień, w którym nareszcie wysłałem list z dymisja do
„bâtonnier”, był dla mnie świętym dniem.
Jeśli jestem dziś zgryźliwym starym człowiekiem, który od dawna już
przestał dawać jałmużnę biednym, to praca w wymiarze niesprawiedliwości
była jedną z głównych tego przyczyn.
O tak, o tym też chcę zapomnieć!
*
A więc w sumie czy pomyliłem się z powołaniem?
Moje upodobania intelektualne szły raczej w kierunku polityki. Nią
chętniej bym się zajmował niż nauczaniem na Uniwersytecie czy
przemawianiem przed sądem. Jednak nigdy nie miałem wrodzonego
autorytetu. Bo ledwo się odzywam, a natychmiast ktoś, rozdrażniony tym co
mówię lub moim tonem, przerywa mi i mówi swoje, na mnie nie zważając.
A braku autorytetu polityka nie toleruje. Na dodatek wymaga ona stalowych
nerwów, a ja jestem cholerykiem, aroganckim, ekscesywnym, pewnym
swoich racji, który łatwo wpada w złość, zaraz zabiera się do bitki i lży
przeciwnika przekleństwami.
I na tym koniec tego o czym chciałbym zapomnieć.
55

Podobne dokumenty