EPILOG 1, 14 stycznia 2011
Transkrypt
EPILOG 1, 14 stycznia 2011
EPILOG 1, 14 stycznia 2011 FART Minęło 24 lata. Powoli zbliżam się do siedemdziesiątki. Trzy i pół roku temu przeszedłem na emeryturę i opuściłem Uniwersytet. Teraz, od 1 stycznia, pożegnałem się z adwokaturą. Jestem wolny i mogę poświęcać się wszelkiego rodzaju rachunkom sumienia. Wprawdzie i dawniej nie narzekałem na nadmiar pracy, bo ani nauczanie, ani pisanie prac naukowych, ani wreszcie moje zajęcia adwokackie nie zabierały mi więcej niż jedną trzecią ustawowego czasu pracy. Tak więc od lat już prowadziłem życie bez stresów, tych przynajmniej, w których pracują ci, którzy muszą harować w pełnym wymiarze. Ponieważ jestem dziś jeszcze bardziej wolny niż byłem dawniej, a nawet zbyt wolny, postanowiłem powrócić, choć sporadycznie, do pisania. Nigdy nie miałem wyobraźni literackiej. Toteż nie jestem w stanie napisać noweli czy powieści. Jedyną formą jaką władam, jest rodzaj pamiętnika, dziennika czy blogu. Oczywiście i tu natykam się na trudność polegającą już nie na tym, że nie potrafię wymyślić żadnej fabuły, ale na tym że w moim życiu obecnie niewiele się dzieje. Tak więc ograniczenie się do sprawozdań z codziennej aktywności dość szybko wyczerpuje temat. Toteż zadowolę się kilkoma krótkimi notatkami, których na dodatek nie będę spisywał codziennie, a tylko wtedy, gdy mi nadejdzie natchnienie. Zacznę z nuty optymistycznej. Bo zbliżając się do śmierci często w myślach sporządzam intelektualny inwentarz przeszłych lat i widzę że muszę odszczekać pewną ilość zarzutów jakie porobiłem życiu w mojej książce „Zmagania o Beksińskiego”. Bo wynikało z niej, że szczególnie mnie ono pokrzywdziło i że miałem sto oskarżeń do sformułowania pod jego adresem. 1 Otóż dziś, patrząc wstecz, widzę że miałem je o wiele szczęśliwsze od innych i że wyjątkowo łagodnie się ze mną obeszło. Wyliczę dziś, tak jak to sobie robię wieczorami w łóżku przed zaśnięciem, wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności i „farty” jakie wydarzyły mi się aż po dzisiejsze czasy. Ponieważ mam umysł prawniczy, w sposobie wyrażania się skłonny do chronologii i porządku, zacznę od najwcześniejszych lat. Urodziłem się w 1942 roku, podczas wojny. Matka moja, mimo iż w czasie okupacji niemieckiej ważyła tylko czterdzieści kilka kilo i była zabiedzona, jako głęboko wierząca osoba nie zgodziła się na przerwanie ciąży, które jej zalecał znajomy lekarz. Tak więc przyszedłem na świat. A mogłem w ogóle nie zaistnieć i w formie zarodka znaleźć się na jakim śmietniku. Gdy wojna się skończyła, nie wyszedłem z niej z traumą, bo wojny po prostu nie pamiętałem. Byłem niemowlakiem. Oczywiście znalazłem się w ubogiej, komunistycznej Polsce. Co znaczyło odrzucenia amerykańskiego planu Marshalla, a więc biedę w kraju i silne rządy komunistyczne nie wiele przestrzegające wolności obywatelskie. Ale cóż mogły obchodzić wolności obywatelskie kilkuletnie dziecko? W żaden sposób nie czułem się uciśniony. Byłem dzieckiem i łatwo mi było znaleźć w codziennej zabawie namiastkę szczęścia, tak jak w zabawie mają namiastkę szczęścia małe dzieci na Haiti, która dziś, po trzęsieniu ziemi, żyje w najstraszliwszej nędzy. Nędzy zresztą u nas nie było. Byliśmy tylko po prostu biedni, jak biedni byli wszyscy Polacy w tych powojennych latach. Co do dyktatury proletariatu, która mogłaby mnie zaznaczyć (głównie poprzez rozmowy rodziców i ich ewentualne skargi na reżim), to nie dokuczyła mi nawet i w późniejszych latach. Po pierwsze dlatego, że moi Rodzice, choć arystokratycznego pochodzenia (moja matka była hrabianką z latyfundiami na Podolu, a mój Ojciec pochodził ze szlacheckiej rodziny mającej duże majątki koło Siedlec) oboje byli lewicowi i wcale na reżim w domu nie narzekali. Ojciec był wręcz sympatykiem komunistów, choć do 2 Partii nigdy nie wstąpił, i zaraz po wyzwoleniu ostentacyjnie maszerował ze swoją laseczką jako jeden z nielicznych pracowników łódzkiego uniwersytetu, w pierwszym szeregu pochodu pierwszomajowego. Tak iż w domu nikt nie zatruwał powietrza nienawiścią do „czerwonoskórych”, tak jak to było na przykład o piętro niżej, w mieszkaniu profesora Jażdżewskiego. Tam cała rodzina nienawidziła Polski Ludowej i cierpiała z tego powodu. Jak wielu intelektualistów, tak i mój ojciec wierzył w „wielkiego Stalina” i wręcz pochwalał terror robotniczy w stosunku do „ciemiężycieli ludu pracującego”. Poza tym był z tych polskich patriotów, którzy uważali ze Związek Radziecki jest naszym obrońcą przed odwetowcami niemieckimi, którzy chcieliby nam odebrać Ziemie Odzyskane. Tak więc ze strony moich Rodziców miałem dzieciństwo więcej niż udane. Ponieważ byłem ostatnim spośród pięciorga, Matka kochała mnie i opiekowała się mną w szczególny sposób. Nigdy nie czułem się odepchnięty czy niechciany. Do dzieciństwa jednak poza świetlistym wspomnieniem o Rodzicach nie chcę więcej wracać, bo mi się nie udało. Kiedyś, gdy napiszę to wszystko co przeszedłem złego w życiu, wrócę do tego tematu i opowiem szerzej dlaczego. Lecz od zawsze byłem świadom, że urodziłem się w XX wieku, w Europie. A więc nie w czasach ciemnego średniowiecza, lub w tragicznym trzecim świecie, w którym najprawdopodobniej nie przeżyłbym drugiego roku a zmarł z chorób i z nędzy. Urodziłem się w czasach, gdy w przestronnym domu (a nie w szałasie lub blaszanej budzie) była bieżąca woda, wygodna łazienka, mydło a później nawet i ciepła woda. Nie cierpiałem z głodu, choć jak się dowiedziałem od Mamy już w późniejszych czasach, jedliśmy koninę, bo to było, mimo złej renomy jaką konina miała w Polsce, najtańsze mięso. Gdy złamałem sobie ręce spadając z drzewa byli lekarze, którzy umieli mi je złożyć, były szpitale gdzie był rentgen i czyste sale. Nie było tajfunów, trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, długoletnich susz czy nieustannych powodzi. 3 Tak, moim pierwszym szczęściem był fakt urodzenia się na tym kontynencie i w tym okresie historycznym, to znaczy na kontynencie i w epoce największego rozkwitu wiedzy i bogactwa jaką ludzkość potrafiła wytworzyć po wielu wiekach cierpienia z powodu niewydolnej medycyny, mało produktywnej ekonomii i stałych wojen. I to wszystko zdarzyło mi się zanim się zacznie, za kilkadziesiąt lat, dramat przeludnienia, wojen o wodę i o czyste powietrze, powodzi za powodziami, suszy, zniszczeń i masowej śmierci. Wręcz cieszę się, że umrę zanim się to wszystko zwali na Europę (bo gdzie indziej na świecie to już w części jest). I miałem szczęście mieć wspaniałych Rodziców, którzy do dziś jawią mi się jako postacie wyjątkowe, choć wielu ludzi spotkałem w międzyczasie i na starość mam skale porównawczą. Ale seria szczęśliwych trafów i „fartów” kontynuowała również po wyjściu z dzieciństwa. A pierwszym z nich był fakt wyemigrowania z Polski do Francji. Nie sadzę, żeby to była moja decyzja, bo niejako sama się narzuciła. Byłem wtedy nieszczęśliwie zakochany i chciałem uciec z miasta i z kraju, z którymi owa miłość mi się kojarzyła. Zresztą nawet i bez niej prawdopodobnie wyjechałbym. Poprzedniego bowiem roku spędziłem wakacje w Cannes i właściwie przez cały następny, studiując już w Warszawie, kombinowałem jak by tu wrócić do Francji. Na wyjazd nie miałem pieniędzy. Rodzice nie byli w stanie mi ich dać, bo sami nie mieli. Ale i tu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Jeden z moich szkolnych kolegów, Tadek Barański, gdy mu powiedziałem, że szukam dziesięciu tysięcy złotych, chodził po ulicach i pytał każdego znajomego: „Masz pożyczyć dziesięć tysięcy?”. I traf chciał ze znalazł się taki, który je jemu pożyczył, a następnie Tadek pożyczył je mnie. Nie koniec na tym, bo pomógł mi również niejaki Bogdan Moliński, młody człowiek, którego prawie nie znałem, a który też wielkodusznie pożyczył mi trzy tysiące. 4 Te pieniądze pozwoliły mi kupić bilety lotnicze. Przyjechaliśmy do Paryża we dwójkę, z moją siostrą, ze stoma dolarami (bo tyle jej dał pan Marylski z Lasek na nasz wyjazd) nie mając gdzie spać nawet pierwszej nocy. Toteż udaliśmy się pod adres, który podała mi dziewczyna, którą poznałem na wakacjach dwa lata wcześniej, w Sopocie, Basia Konarska. Ta wyjeżdżała wtedy do Paryża by wyjść za mąż za pewnego artystę, Tytusa Dzieduszyckiego. I wyjeżdżając, ot tak, dała mi swój adres. A więc zadzwoniliśmy do jej drzwi w Paryżu (wtedy jeszcze nie było każdego stać na telefon, toteż i oni go nie mieli) i traf chciał, że oboje byli w mieszkaniu. Tytus i Basia mogli z nami pogadać pięć minut, wyrazić ubolewanie, że nie wiemy gdzie się podziać i odesłać nas z kwitkiem. Ale czy to dlatego że żal im się zrobiło mojej siostry, czy po prostu z dobroci serca zaproponowali nam byśmy u niech przez jakiś czas zamieszkali: ja spałem na koziej skórze na podłodze, a Mika na kanapce. Mieliśmy więc dach nad głową w tym najtrudniejszym okresie jakim są dla każdego emigranta pierwsze dni. Dni bez pieniędzy, bez zawodu, bez znajomości języka i bez koneksji. Tamtych, paryskich, ponad dwuletnich początków, też nie zaliczam do udanych i niewiele mam ochotę się o nich rozpisywać. Były okropne. Byłem sam i w rozpaczy po nieudanej miłości. Ale przecież mam dzisiaj zrobić inwentarz tego, co mi się przydarzyło pozytywnego, w odróżnieniu od rachunku jaki zrobiłem w „Zmaganiach o Beksińskiego” tego wszystkiego co mi się nie udało. Też zaliczam do „fartu” fakt, że od razu znalazłem pracę u architekta, mimo że na kreślarstwie nie znałem się wcale. Najpierw u niejakiego Chateau byłem raczej chłopcem na posługi. Potem postulowałem do innego gabinetu, do którego postulowało 10 innych młodych kreślarzy. I to mnie wybrał szef agencji, któremu patron powierzył dokonania selekcji. A jak później się dowiedziałem, wybrał mnie dla tego, że... mam zwyczaj mocno, „po męsku” ściskać dłoń, gdy się witam. Przyznał mi się, że ten uścisk dłoni spodobał mu 5 się i zadecydował o tym, że wziął mnie, a nie żadnego z innych, o ileż bardziej wykwalifikowanych kreślarzy. Następny „fart”, jaki mnie spotkał w tym ponurym okresie to przyznanie mi paszportu „konsularnego”. Było to marzenie każdego mieszkającego tu Polaka. Bo w czasach komunistycznych taki paszport pozwalał legalnie mieszkać za granicami Polski, jeździć do niej kiedy się chciało i móc wracać do Francji w każdym momencie. Wtedy to był luksus. Niektórzy (między innymi właśnie Dzieduszyccy) czekali na taki paszport po dziesięć lat, a w międzyczasie dostawali odmowy za odmowami i nie mogli pojechać do kraju zobaczyć się z rodziną czy przyjaciółmi. Ja dość szybko, bo już po roku pobytu w Paryżu złożyłem prośbę o taki paszport i prawie natychmiast go dostałem. Nie wiem skąd miałem takie szczęście. Dziś sądzę, że wynikało to z tego, że byłem wśród władz peerelowskich uważany za „swojego”. Na uniwersytecie w Łodzi byłem bowiem aktywnym działaczem ZMSu, polskiej młodzieżowej organizacji lewicowej, niejako przedsionka Partii (do której nie należałem, ale tylko dlatego, że w chwili, gdy już miałem złożyć podanie o przyjęcie, zagubiłem blankiet, a potem już dałem spokój). Zresztą moje poglądy komunistyczne były znane na Uczelni. Temu też chyba należy przypisać następny „fart”, a mianowicie fakt że zamknięto oczy i de facto zwolniono mnie z obowiązku pracy jaką musieli odbyć wszyscy dyplomowani i ze służby wojskowej, też obowiązkowej w tamtych czasach. Po prostu zapomniano o tym i wydano mi paszport konsularny bez wymagania spełnienia tych dwóch powinności. Następnym szczęściem, jakie mnie spotkało było spotkanie z Julem Godlewskim. To był święty człowiek i bez niego chyba nigdy nie udałoby mi się zrobić powtórnych studiów w Paryżu, bez których byłbym dziś może, jak moi koledzy z Lido, kelnerem lub mechanikiem samochodowym. W małym światku emigracji polskiej młodzieży w Paryżu, w latach 1964 65, każdy łapał się jakiejś pracy dorywczej. Zdarzało mi się więc malować ściany lub, jak o tym wspomniałem wyżej, pracować w biurach 6 architektonicznych jako kreślarz. Lecz ponieważ nie myślałem pozostać nim na całe życie, chciałem jak najszybciej się z tą pracą pożegnać i rozpocząć od nowa studia prawnicze. Miałem już wprawdzie za sobą cztery lata prawa skończone- najpierw w Łodzi, a potem w Warszawie, lecz tu nie były one uznawane, bo Francja nie nostryfikowała polskich dyplomów. Zresztą ja wyjechałem z kraju na rok przed dyplomem i takowego jeszcze w ogóle nie miałem. Był jednak wśród nas, młodych polskich emigrantów w Paryżu, szczęściarz, któremu udało się dostać na studia, na Sciences Po (Instytut nauk politycznych), bo zdobył prywatne stypendium od jakiegoś bogatego Polaka. Niewiele o tym Polaku wiedziałem, bo mój ostrożny kolega nie zamierzał mi użyczać żadnych informacji na jego temat. Jedyną rzeczą jaką miałem było jego nazwisko, Julian Godlewski oraz fakt, że mieszkał „w luksusowym hotelu w Lugano”, w Szwajcarii. No i to, że był dyrektorem w niemieckich stalowniach Thyssena. Tu znów zdarzył się cud: zadzwoniłem do konsulatu szwajcarskiego i zapytałem jaki jest najbardziej ekskluzywny hotel w Lugano. Odpowiedziano mi, że jest nim z pewnością „Splendid Royal Hotel”. Napisałem więc pod ten adres do Godlewskiego długi list z prośbą o podobne do tego, jakie dostał mój kolega, stypendium. List był napisany źle i zrobił na Julu złe wrażenie. Toteż odpisał mi krótko, że nie przekonałem go, ale „zanim ostateczną a odmowną odpowiedź dam, proszę coś jeszcze o sobie napisać”. Toteż po krótkim namyśle napisałem list składający się z dwóch linijek, mniej więcej takiej treści: „Szanowny Panie, Dziękuję za odpowiedź. Będę miał zaszczyt napisać do Pana jeszcze raz, za rok, przesyłając Mu dyplom, który będę zawdzięczał wyłącznie samemu sobie. Z wyrazami szacunku pozostaję, Piotr Dmochowski” Na co w trzy dni potem dostałem ekspresowym listem odpowiedź, w której Jul pisał mi: „Pański list bardzo mi się spodobał. Przyznaję Panu stypendium, na razie w wysokości 500 franków miesięcznie” etc. 7 Potem ta znajomość przemieniła się w przyjaźń, którą zaszczycił mnie ten niezwykły człowiek. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał do Paryża na zebranie Thyssena francuskiego zapraszał wszystkich takich jak ja biedaków do hotelu Ritz na kolację, pozwalał mówić sobie po imieniu i za każdym takim przyjazdem dawał mi w prezencie dodatkowych 500 franków. Co było dla mnie pokaźną sumą. Temu człowiekowi jestem dozgonnie wdzięczny. Tak, bez tego stypendium nie byłbym w stanie dostać się tutaj na studia. Zwłaszcza pierwszy rok byłby niemożliwy, bo pracowałem wówczas w agencji architektonicznej po 12 godzin dziennie i nie miałbym na to czasu. Mówię „zwłaszcza pierwszy rok studiów”, bo rok ten skończyłem ze stypendium Jula i z dobrymi wynikami, co pozwoliło mi na otrzymanie od samego Uniwersytetu, z jego własnych funduszy drugiego stypendium. Tak więc już w drugim roku studiów, kumulując dwa z nich mogłem całkowicie poświęcić się nauce. Następnym „fartem” było to, że nie musiałem zaczynać tu studiów od pierwszego roku. Ponieważ miałem prawie same piątki z egzaminów w czasie studiów w Łodzi, a potem w Warszawie (choć w Warszawie już tak świetliście nie było), tutejsze Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego przyznało mi prawo rozpoczęcia studiów od razu od trzeciego roku. Dalszym trafem było to, że po tym trzecim roku studiów prawniczych mogłem rozpocząć, też dzięki dobrym wynikom, Sciences Po (Instytut nauk politycznych) od razu od drugiego roku. Uwolniło mnie to od zdawania konkursowego egzaminu i obowiązku przebrnięcia przez pierwszy rok studiów. Dziś już taka możliwość ponoć nie istnieje i o ile wiem, każdy musi zdawać konkursowy egzamin i przebrnąć przez pierwszy rok. Wyliczając wszystkie szczęśliwe przypadki dochodzę do znalezienia nocnej pracy w kabarecie Lido. Bo nawet z dwoma skromnymi stypendiami trudno mi było dać sobie radę finansowo. Toteż „fartem” było to, że w Lido pracował mój polski kolega, Wojtek Subocz, i że ten przedstawił mnie ich szefowi, niejakiemu Papiniemu, a ten, gdy tylko zwolniło się miejsce, bo ktoś tam odszedł z ekipy, przyjął mnie za tak zwanego „commis de scène 8 et d’entretien”, to znaczy za robotnika popychającego dekoracje. Ta nocna praca nie mogła być bardziej udana. Pracowaliśmy tylko trzy godziny w nocy a mieliśmy płacone ze 8. A nawet w ciągu tych 3 godzin pracy było niewiele i pomiędzy dwoma przesunięciami dekoracji mogłem swobodnie czytać moje skrypty lub grać z kolegami w karty. Zaczął się dla mnie okres obfitości. Bo, co najważniejsze, miałem znów szczęście znaleźć dziewczynę, Francuzkę, w której się zakochałem bez pamięci i to ze wzajemnością. Odette poderwałem w metrze, tak jak miałem zwyczaj podrywać inne kobiety, które przeszły przez moje życie. W tym szczęściu miałem dodatkowe szczęście: wprawdzie Odette była mężatką, ale nie kochała swego męża, a ów mąż pracował do północy. Toteż mogłem się widywać z nią przez siedem lat przez wszystkie wieczory bez tego, żeby musiała wybrać pomiędzy nim a mną. Tak więc przez siedem lat byłem ogromnie szczęśliwy, bo zakochany z wzajemnością, mogąc codziennie widywać się z moja dziewczyną, a jednocześnie prowadzić życie kawalera, który bez ograniczeń mógł chodzić na salę sportową czy polować na panienki (a w Lido było ich sporo). Tym większy miałem „fart”, że jej mąż nigdy nas nie odkrył. Bo zmusiłoby to nas albo do rozstania się, albo do decyzji pobrania się (po jej rozwodzie). A i jedno i drugie byłoby dla mnie w tamtych czasach nie do pomyślenia. A teraz Ania. Tu mogę mówić o największym szczęściu. Spotkałem ją na ulicy, i gdyby nie refleks podrywacza, który we mnie tkwił przez całą moją młodość, nigdy bym jej nawet nie poznał. Byłem wówczas na wakacjach w Polsce, w Łodzi, u Rodziców. Idąc alejami Kościuszki z mym kolegą, Piotrem Godeckim, rzuciłem mimochodem okiem na przechodzącą dziewczynę. Byłem jednak bez okularów, a wzrok mam słaby. Piotr powiedział mi: „Ale super dupa”. Toteż zakręciłem się na pięcie, i mimo że Piotr widząc to i żeby mnie zniechęcić dodał: „Nie, daj spokój, byle jaka”, pobiegłem za nią by zacząć, jak to zwykle robiłem, jakąś banalną rozmowę. Nie myślę tu opisywać całej przygody z Anią, bo uczyniłem to już dawniej. Napisałem trzy długie notatki pod tytułem „Moje małżeństwo”. Ale nie ogłosiłem ich w „Zmaganiach”, bo żona nie życzyła sobie tego. Kiedyś może je 9 opublikuję. Na razie chcę tylko powiedzieć, że tym razem trafiłem na główną wygraną. Do dziś nie mogę sobie nagratulować, że traf sprawił iż poznałem moją żonę i że serce jak i rozum nakazały mi tym razem, po wielu zresztą tarapatach, oświadczyć się jej. Byłem już wtedy asystentem na uniwersytecie i zacząłem zarabiać na tyle, by móc utrzymać rodzinę. Nasze życie małżeńskie było burzliwe, bo Ania stała się szybko wziętą modelką w Paryżu i w związku z tym często wyjeżdżała za granicę na pokazy. Ja w międzyczasie podrywałem panienki i oczywiście od czasu do czasu żona się o tym dowiadywała. Robiła mi więc awantury, a nawet w pewnym momencie zdecydowała się ze mną rozwieść. Miałem szczęście, że moja pokorna mina skarconego psa i bukiet kwiatów przyprawiły ją wtedy o atak śmiechu i że przebaczyła mi. Tym razem. Natomiast, gdy około moich pięćdziesięciu dwóch lat, a jej czterdziestu dwóch pożegnała się z modelowaniem, ja przestałem gonić za spódniczkami. Po pierwsze już nie mogłem tego robić po kryjomu, ponieważ Ania była teraz całymi dniami w domu, obok mnie. Po drugie moje libido od tamtych mniej więcej lat przestało mną szamotać na prawo i lewo i pociąg do seksu przygasł. Od tego czasu żyję w małżeństwie po prostu szczęśliwy. Zniknęły kłótnie, bo zniknęła jedyna ich przyczyna: moje seksualne polowania. Poza zazdrością, Ania okazała się na długą metę osobą bez wad, wesołą, pogodną, bez agresji, świetną gospodynią i równorzędnym partnerem w mojej nowej pasji: kolekcjonerstwie sztuki. W rachunku życiowych „fartów”, moja żona zajmuje pierwsze i najważniejsze miejsce. Jest jeszcze jeden „fart” związany z moją żoną. Jego waga jest ogromna: Ania nigdy nie żądała ode mnie byśmy mieli dzieci. Bo gdybyśmy je mieli, ja już dawno byłbym w grobie. Co myślę o latorośli napisałem obszernie w „Zmaganiach”. A więc się nie powtarzam i tam odsyłam czytelnika. No ale zrobiłem dygresję. Wracam do wyliczania jak inne trafy, przypadki, zbiegi okoliczności czy jakieś moje decyzje, o których nawet w danym momencie nie wiedziałem czy są dobre, pomogły mi szczęśliwie dożyć starego wieku. 10 A więc rok przed małżeństwem z Anią, następnym „fartem” było otrzymanie stanowiska asystenta na Uniwersytecie. Była to praca, o której zawsze mi się marzyło. Profesorem na Uniwersytecie był mój ojciec i obserwując go zorientowałem się, że to właśnie najbardziej by mi odpowiadało. W Polsce miałbym asystenturę bez trudu, bo byłem prymusem, którego każdy profesor chętnie wziąłby do swojej katedry. To były małe Uniwersytety w Łodzi, a potem w Warszawie, gdzie byłem znany. Tu, w Paryżu, byłem anonimowym pionkiem. A takich pionków było na każdym roku ponad trzy tysiące. Bo Uniwersytet paryski, przed podziałem na trzynaście części w 1968 roku, był gigantem. Toteż o asystenturę biło się wielu i to często mających lepsze ode mnie wyniki i więcej dyplomów. W roku, w którym ubiegałem się o to stanowisko było nas ponad stu kandydatów, w tym kilku wybitnych. I tu zdarzył mi się następny „fart”. Będąc pewnego dnia na uczelni, wychodząc z sali wykładowej spotkałem na schodach pewnego profesora, André Mathiot, który rok wcześniej prowadził z nami seminarium z życia politycznego Stanów Zjednoczonych. Gdy go przywitałem zapytał mnie co robię, na co odpowiedziałem, że kończę studia doktoranckie, a prócz tego popycham dekoracje w Lido. Zaczęliśmy gwarzyć i w tej rozmowie przyznał mi się, że nigdy nie był w tym słynnym kabarecie. Spontanicznie zapytałem go czy przyjąłby moje zaproszenie. Miałem bowiem prawo za pół ceny zapraszać do Lido moich przyjaciół. Zgodził się i przyszedł na spektakl z żoną. Był nim mocno ubawiony i napisał do mnie małą karteczkę z podziękowaniem. Na tym był koniec. Nie mogłem przypuszczać, że w rok później ja będę składał moją kandydaturę na asystenturę, a on będzie właśnie świeżo wybranym przewodniczącym komisji rekrutacyjnej. No i tak, mimo ogromnej konkurencji, stałem się jednym z trzech wybranych kandydatów. Dozgonnie byłem wdzięczny Mathiot i na każde święta, będąc już nawet docentem, pisałem do niego karteczkę z życzeniami. I tak wszedłem na Uniwersytet jako młody asystent. 11 Następny „fart” przytrafił mi się, gdy po ślubie starałem się sprowadzić do Paryża moją żonę. Zapowiadało się to źle. W okresie, gdy złożyłem prośbę o jej wizę wjazdową do Francji mieszkałem już od roku w małym studio w Bourg la Reine, na przedmieściach Paryża. Po uzyskaniu asystentury i opuszczeniu Lido przeprowadziłem się tam z mojego mikroskopijnego „chambre de bonne” przy bulwarze Marbeau, w 16-ej dzielnicy Paryża. Otóż paryska Prefektura, która wydawała wizy wjazdowe w wypadku łączenia rodzin, zażądała ode mnie bym, zgodnie z przepisami, zapewnił małżonce mieszkanie. W mojej sytuacji miały to być obowiązkowo dwa pokoje oraz kuchnia (nie było mowy o ubikacji). Ta kuchnia miała być osobną izbą i mieć okno. Tak to przewidywały przepisy. Otóż moje studio miało właśnie ubikację, ale za to nie miało kuchni z oknem. Na dodatek te same przepisy przewidywały, że koszt wynajmu owego mieszkania z kuchnią nie powinien przekraczać 12 % mojej pensji. A ja, jako młody asystent zarabiałem wówczas 2200 franków i najtańsze mieszkanie odpowiadające normom kosztowało w Paryżu co najmniej 900 franków miesięcznie, a wiec prawie 40 procent mojej pensji. Paryska administracja była nieubłagana i nie chciała wydać Ani wizy. I tu znów traf chciał, że moja siostra wyprowadzała się w tym samym czasie ze swojego mieszkania w Marly le Roi, kolo Wersalu, i wyjeżdżała z mężem i dziećmi do Polski. Tak się to doskonale zbiegło, że mogłem przejąć jej mieszkanie, a mieszkanie to odpowiadało wymogom przepisów. Zwróciłem się wtedy, już nie do Prefektury w Paryżu a do Prefektury w Wersalu, by ta zaakceptowała moje nowe mieszkanie i wydala Ani wizę. Trudność była w tym, że mieszkanie miało kosztować 750 franków miesięcznie, a więc taniej niż w samym Paryżu, ale mimo tego 33 procent mojej pensji a nie wymaganych 12 procent. I tu znów szczęście się do mnie uśmiechnęło: by sprawdzić, że moje nowe mieszkanie odpowiada normom, przyszedł do mnie urzędnik z Prefektury w Wersalu. Po obejrzeniu go zgodził się na przyjazd Ani, mówiąc mi bez ogródek, że najważniejsze dla niego jest to, żeby była tam owa sławetna 12 kuchnia z oknem. Natomiast, że zamknie oczy na wymóg 12%, o których powiedział mi bez ogródek, że jest on postawiony na to, by utrudnić łączenie rodzin arabskich emigrantów. Ponieważ ja jestem Polakiem i to pracownikiem naukowym, toteż nie będzie mi robił trudności. Co dalej? I dalej mi się szczęściło: jakiś czas wcześniej złożyłem podanie o przyznanie mi naturalizacji francuskiej. By ją uzyskać musiałem się wykazać co najmniej pięcioletnim pobytem we Francji. Co nie stanowiło przeszkody, bo mieszkałem tu już daleko dłużej. Natomiast, gdy poszedłem na Prefekturę, by sprawdzić kiedy ją dostanę, poinformowano mnie, że ponieważ jestem teraz człowiekiem żonatym, to naturalizację muszą dostać oboje małżonków albo nikt. Jednym słowem nie mogłem dostać naturalizacja ja, a moja żona pozostać przy narodowości wyłącznie polskiej. Nie byłoby to przeszkodą, gdyby nie ów wymóg pobytu ponad pięć lat we Francji. Ja go spełniałem. Nie spełniała go Ania, bo była we Francji od zaledwie kilku miesięcy. Tak więc poinformowano mnie, że moja własna naturalizacja będzie wydana wtedy dopiero, gdy będzie wydana naturalizacja dla Ani. Czyli za następnych pięć lat. Był to dla mnie poważny problem, bo na Uniwersytecie byłem asystentem o specjalnym statusie zagranicznika i wymagano ode mnie bym ten status uregulował. Poza tym chciałem zostać profesorem i w związku z tym przedstawić się do konkursu agregacyjnego. A ten był otwarty tylko dla Francuzów. I znów fakt, że nie jestem Algierczykiem a Polakiem i że nie pracuję na budowie, a na Uniwersytecie pozwolił odpowiedniemu urzędnikowi zamknąć oczy na ten brak. Tak więc przyznano mi po kilku miesiącach obywatelstwo francuskie, a ze mną i mojej żonie. I to bez oczekiwania następnych 5 lat. Podobnie miałem szczęście z wejściem do palestry. Po kilku latach małżeństwa, gdy Ania była już wziętą modelką i nasze finanse się przez to ogromnie poprawiły, zdecydowałem że na wszelki wypadek trzeba się jednak stać również adwokatem. Wiedziałem bowiem, że gdy Ania pożegna się z zawodem (nie mogłem przypuszczać, że będzie w nim 13 pracowała aż 20 lat) moje dochody z Uniwersytetu okażą się za skromne. To też była jedna z tych decyzji na granicy rozsądku i „fartu”. Natomiast okazało się, że będę musiał przejść dwuletnią aplikację. Taka była decyzja „Conseil de l’Ordre du barreau de Paris”. Co równałoby się z powrotem do czasów studenckich, na które już nie miałem ochoty. I tu jakiś kolega z Uniwersytetu podszepnął mi, że istnieje nikomu nie znany przepis, który mówi, że pracownicy naukowi mający za sobą staż ponad pięciu lat na uczelni są zwolnienie z aplikacji. I Conseil musiał ulec, gdy pokazałem im ten dawny, zapomniany przepis. Tak więc zostałem adwokatem z dnia na dzień, bez konieczności żadnej aplikacji. „Fart” szedł za mną krok w krok, bo nie miałem żadnego lokalu na otworzenie gabinetu i w ogóle nie znałem się na zawodzie. Trzeba było dostać się „do terminu”, do jakiegoś adwokata, by nauczyć się choćby samych podstaw. Dałem w gmachu sądu w Paryżu ogłoszenie, że szukam takiego stażu. I tu odpowiedział na ogłoszenie pewien adwokat, Jean Jacques Delpoïo, który właśnie poszukiwał kogoś do pomocy, bo miał nawał pracy. A ponieważ ja ogłaszałem się jako „asystent na uniwersytecie”, mnie ją zaproponował, spodziewając się, że przyjmuje znawcę prawa cywilnego, handlowego lub karnego. Bo nie sprecyzowałem, że jestem specjalistą od nauk politycznych i od prawa publicznego, które niewiele mają wspólnego z procesami cywilnymi, handlowymi czy karnymi. Inaczej mówiąc, że po prostu nic nie umiem z tego, co jego interesowało, a w związku z tym będę mu raczej kulą u nogi niż pomocą. Mimo tego przetrzymał mnie trzy miesiące. Poczym zdecydowałem się sam prowadzić moje własne sprawy. Lecz gdzie? Nie miałem lokalu, a jego wynajęcie łączyłoby się z poważnym wydatkiem. A ja dopiero zaczynałem działalność w zawodzie i nieliczne sprawy, jakie udało mi się dostać przynosiły na razie bardzo skromne dochody. Ale przypadek chciał, że trafiłem na przyjaciela: Delpoïo pozwolił mi przyjmować klientów w jego gabinecie, ponieważ miał dwie izby i sam zajmował tylko jedną. I tak przez 30 lat mojej adwokatury korzystałem z jego kancelarii nic nie musząc płacić (bo nie godził się, bym dzielił z nim choćby koszta elektryczności). Otóż najtańsza klita, którą wynająłbym w Paryżu na 14 gabinet kosztowałaby mnie co najmniej 1000 euro miesięcznie. Co najmniej. Pomnożyć to przez 30 lat a wychodzi ponad 360 tysięcy euro. Tyle mi pozwolił zaoszczędzić przyjazny gest Delpoïo. Suma poważna jak na mój standard życia. Bez niego musiałbym albo coś wynająć, albo latać, łączyć koniec z końcem, kombinować żeby mieć gdzie przyjmować petentów. Moje początki w zawodzie (ale i później, nawet po latach) były ułatwione tym, że zawsze mogłem poprosić Delpoïo o radę, której nigdy mi nie szczędził. A były to rady użyteczne, bo jest to prawdziwy profesjonalista. Dodam, że gabinet Delpoïo znajdował się na drugim końcu miasta. Tak więc, jadąc tam kilka razy w tygodniu musiałem przemierzyć samochodem całe miasto. I za każdym razem była to okazja do radości. Bo trasa prowadziła przez najładniejsze dzielnice miasta. Tak iż za każdym razem byłem świadkiem spektaklu, który mnie cieszył. Bo nie ma miasta równego Paryżowi. Dla kogoś kto jest wrażliwy na piękno kręcić się tutaj po ulicach jest nieustannym źródłem estetycznych emocji. Los przecież mógł mnie rzucić do jakiej dziury, lub w najlepszym wypadku do jakiegoś banalnego miasta typu Hamburg, czy Dallas, w którym, tak jak w wyjątkowo brzydkiej Łodzi, czułbym się nieszczęśliwy. W adwokaturze nigdy się nie wybiłem. Ale za to żyłem dostatnio. Bo znów miałem „fart”. Od razu po rozpoczęciu własnej praktyki związałem się z konsulatem polskim w Paryżu. Po prostu poszedłem do nich i zaproponowałem im moje usługi. Żeby ich zachęcić rozwiązałem im trzy problemy prawne, które poprzedni ich adwokat uznał za nie do wygrania, i z których sam zrezygnował. Mnie udało się je załatwić. Przyjaźń z konsulatem okazała się owocna. Bo w tamtych czasach każdy Polak w Paryżu, ale i w Polsce, mający sprawę w sadzie paryskim, a sam nie mówiąc po francusku szukał prawnika, który władałby tym językiem. Moje dobre stosunki z kolejnymi konsulami, najpierw komunistycznymi, a potem już obecnymi, zajmującymi się sprawami prawniczymi polskich obywateli na obczyźnie powodowały, że automatycznie kierowali oni takich ludzi do mnie. Tym bardziej, że adwokatów mówiących po polsku było w Paryżu w latach 15 80-tych i 90-tych zaledwie kilku. Toteż miałem niejako monopol na sprawy, w których występowali rodacy. Dzięki temu zbiegowi okoliczności przez blisko trzydzieści lat żyło mi się dostatnio. Potem rozwinął się Internet i zamiast w konsulacie, ludzie obecnie szukają adwokatów w sieci. Poza tym, a zwłaszcza, od dwudziestu lat otworzyły się granice i od razu pełno Polaków przyjechało do Francji. Powysyłali oni tu swoje dzieci do szkół, te dorosły i od kilku lat weszły, zazwyczaj znając dwa języki, do tutejszej palestry. Tak, ale ja właśnie odchodzę na emeryturę. Właściwie tylko dwa ostatnie lata były dla mnie finansowo marne, bo dopiero od dwóch lat te okoliczności zaczęły wyraźnie mieć wpływ na losy mojej kancelarii. Ale do tego czasu wszystko się układało jak w zegarku, co do minuty. Wyliczając wszystkie losy, które wygrałem na loterii, docieram teraz do trzeciego w rozmiarach, po emigracji i po ożenku z Anią. Bo był to los za milion euro: związałem się z Beksińskim. Jak to było, już opowiadałem. A więc nie ma co wracać do szczegółów. Ale „fart”, który chcę podkreślić był w tym, że on, właśnie w tym samym czasie, szukał jakiejś odskoczni za granicą, bo rynek polski był dla niego zbyt niepewny. Tak więc natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Gdybym się zjawił o pół roku wcześniej – odmówiłby mi, bo był jeszcze związany z galerią Wahl. Gdybym się do niego zwrócił pół roku później, byłoby już za późno, bo moje miejsce zająłby prawdopodobnie kto inny. Przygoda z Beksińskim do dziś waży na całym moim życiu. Bez niej byłbym sobie zwykłym profesorem uniwersytetu i adwokatem, takim jakich na świecie są miliony. A dzięki tej przygodzie zmienił się mój los. Wszedłem w sztukę, to znaczy w zupełnie inny wymiar niż ciasny wymiar uniwersytecki i sądowy, w którym poruszałem się do tego czasu, nie mówiąc, że również wszedłem w szereg przedsięwzięć: wyprodukowałem film, napisałem książkę, wydałem szereg albumów, zrobiłem kilkanaście wystaw sam lub we współpracy z innymi w szeregu krajach Europy i w Polsce, zbudowałem (dosłownie) i otworzyłem galerię w Paryżu, a gdy tą, po pięciu czy sześciu latach trzeba było zamknąć, bo była stuprocentowo deficytowa, stworzyłem 16 galerię internetową, która jest dla mnie do dziś źródłem wielu ciekawych znajomości. Szereg lat temu zdeponowałem w Częstochowie 100 rysunków, 100 zdjęć artystycznych i 50 obrazów Mistrza, z których miasto stworzyło małe, ale udane muzeum. Poza tym zebrałem całą kolekcję prac jego i innych artystów, która nie tylko jest dla mnie źródłem radości jaką daje posiadanie na własność dzieł sztuki, ale stanowi na dodatek pewną wartość finansową. Moje życie nabrało „sensu”, bez którego byłoby życiem zwykłego zjadacza chleba. Gdy kiedyś żona Beksińskiego zapytała mnie: „Po co Pan to robi?”, odpowiedziałem jej: „Na to żeby spróbować za plecami pani męża wślizgnąć się do Historii”. I wszystko za tym przemawia, że mi się to uda, bo już dziś nazwisko Beksińskiego jest kojarzone z moim. A że on przejdzie do Historii, w to nie mam najmniejszej wątpliwości. Wiele przeżyłem ciężkich momentów związanych z tym przedsięwzięciem. Ale tu już całą gorycz wylałem w „Zmaganiach”. Dziś ma być o szczęściu i o „farcie”. A więc kolejnym, wielkim wydarzeniem, które mogę porównać do głównej wygranej w Toto Lotka była przygoda z Japończykami. Tą opowiem w szczegółach, bo warto. O ile wielokrotnie opowiadałem ją ustnie różnym ludziom, o tyle po raz pierwszy opowiadam ją dziś na piśmie. Ale minęło już dwadzieścia lat od tego wydarzenia i z pewnością część szczegółów zapomniałem. Po wybudowaniu (w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo zamiast posadzki było tam klepisko, a zamiast murów i sufitu cegła) mojej galerii na rue Quincampoix w Paryżu, szybko się zorientowałem, że zbliża się klęska, bo miałem około 800 tysięcy franków długu, a pierwsza wystawa Beksińskiego, którą zrobiłem zaraz po otwarciu galerii, zakończyła się fiaskiem. Nie sprzedałem nic. Toteż przeszedłem trudny do opisania okres. Wielu ludzi miało moje czeki, ale były to czeki bez pokrycia. Gdyby więc włożyli je do banku, a bank oświadczył im że nie ma czym płacić, znalazłbym się przed sądem. Bo za tamtych czasów wystawianie czeków „en bois” (bez pokrycia) było karane. Dziś już tak nie jest. Ten okres był równie koszmarny jak ten po pierwszej wystawie w galerii Valmay na rue de Seine, w której nie sprzedałem 17 nic i po której zagrażała mi klęska finansowa. Opisałem to w „Zmaganiach”. Tym razem było podobnie i zdarzało mi się po prostu dosłownie płakać z rozpaczy. Toteż nerwowo szukałem jakiejś pożyczki. Mimo iż proponowałem moje mieszkanie w zastaw, żaden bank nie chciał mi użyczyć 800 tysięcy franków, które musiałem natychmiast wypłacić. Trwało to szereg tygodni. Wreszcie znalazłem instytucję, która zgodziła się mi tę pożyczkę dać. Była nią tak popularnie zwana „tante” („ciotka”), czyli Credit municipal, który za lichwiarski procent pożycza ludziom na skraju upadku pod zastaw lodówki lub telewizora, bo nie mają nic innego do zastawienia. W dzień lub dwa po otrzymaniu tego przyrzeczenia siedziałem jak co dzień z żoną w galerii. Obok mnie siedział Franek Starowieyski. Gadaliśmy o tym i o owym. A mnie w głowie było tylko jedno : jak znaleźć 800 tysięcy na spłacenie najbardziej naglących długów, ale również jak znaleźć pieniądze na dalsze wystawy. Bo zobowiązałem się w stosunku do kilku artystów, w tym głównie do Józefa Szajny, że zaraz po Beksińskim będę wystawiał jego prace. A z tym wiązały się koszta ich przewozu z Polski, wydrukowania i wysłania zaproszenia, koktajlu, afisza, komornego etc. A Szajna był poważnym człowiekiem, przed którym nie mogłem sobie pozwolić na kompromitację anonsując mu w ostatniej chwili, że z braku pieniędzy nie będzie jego wystawy, a ja galerię zamykam zaraz po jej otworzeniu. Tak więc siedziałem ze Starowieyskim, gdy nagle zadzwonił telefon. Z drugiej strony jakiś człowiek mówił fatalną angielszczyzną coś, czego nie rozumiałem, bo nie tylko źle wymawiał, ale na dodatek ewidentnie dzwonił z daleka i gdy on mówił, mój głos nakładał się na jego i jeden nie słyszał drugiego. Wreszcie domyśliłem się raczej niż zrozumiałem, że ten ktoś pyta mnie czy mam obrazy Beksińskiego. Odpowiedziałem, że tak. Człowiek zapytał ile ich mam. „No, mam sporo”. „Ile?”. To wypytywanie zaczynało mnie irytować, toteż przerwałem rozmowę. Na co Starowieyski wtrącił się mówiąc mi, że on wie kto to dzwonił, że to jest taki facet z Teksasu, któremu o Beksińskim opowiadała Ewa Pape, alkoholik z którym nie warto tracić czasu na puste rozmowy. 18 Starowieyski był miłym mitomanem i tego co mówił nie należało na ogół brać na serio. Natomiast zastanowiłem się czemu nie zadałem człowiekowi, który dzwonił prostego pytania kim jest, skąd dzwoni i o co mu właściwie chodzi. Po czym zapomniałem o całym zajściu. Następnego dnia znów dostałem telefon od tego samego faceta i znów ledwo go słyszałem. Ale teraz go już nie zbyłem byle czym. Po krótkiej wymianie zdań powiedziałem, że mam ponad sto obrazów Beksińskiego. Na co on przedstawił się, że jest Japończykiem z Osaki i że z kilkoma innymi osobami przyjadą do Paryża zobaczyć je, tego a tego dnia. Jednocześnie poprosił mnie o to bym wyszedł po nich na lotnisko. Mieli się zatrzymać w Paryżu, w „Hotel Olajo monco”. Gdy w dwa czy trzy dni później pojechałem po nich na lotnisko, wpadłem w korek i zjawiłem się tam w półtorej godziny po przylocie samolotu. Toteż wracałem do galerii poirytowany i zaniepokojony, że następna szansa przeszła mi koło nosa. Zaczęliśmy się jednak z żoną zastanawiać w jakim hotelu ci ludzie mogli się zatrzymać. W tym celu zadzwoniłem do najbardziej luksusowego hotelu w Paryżu, chyba George V, i zapytałem co może znaczyć w ustach Japończyka „Hotel Olajo monco”. Na co odpowiedziano mi, że chodzi chyba o „Royal Monceau”, bo Japończycy nie wymawiają litery r. Zadzwoniłem więc do hotelu Royal Monceau i zapytałem czy przyjechało dziś do nich pięcioro Japończyków. Na co konsjerż odpowiedział mi, że tego samego dnia przyjechało ich co najmniej trzydziestu i że nie jest mi w stanie pomóc. Ponieważ jednak nalegałem, zgodził się przeszukać listę i znaleźć tych, którzy przybyli przed mniej niż dwoma godzinami. Znalazł o kogo chyba chodzi i połączył mnie z ich pokojem. Tu wpadłem na mojego rozmówcę, który zrobił mi wyrzuty, że nie czekałem na nich na lotnisku. Umówiliśmy się, że następnego dnia będą u mnie w galerii o 11 rano. 19 Przez cały poprzedni dzień przetransportowywałem z Marly do galerii pięćdziesiąt sześć (o ile pamiętam) obrazów Beksińskiego, na których mi nie zależało i z których mieli sobie wybrać. Wszystkie obrazy, które lubiłem zachowałem w domu. Punkt jedenasta przyszli. Były to dwa dość jeszcze młode małżeństwa i mój rozmówca, który okazał się ich totumfackim. Oni nie mówili ani po angielsku ani po francusku. Totumfacki mówił jako tako po angielsku. Poprzedniego dnia moja małżonka przestrzegła mnie, żebym zabrał z piwnicy najlepsze obrazy Beksińskiego, które były tam wystawiane permanentnie (mieliśmy piękne, średniowieczne piwnice gdzie dziesięć obrazów Beksińskiego było stale pokazywanych w mrocznej atmosferze przy dźwiękach muzyki i w specjalnym kadrującym oświetleniu) i zastąpił je innymi, wybranymi spośród tych przywiezionych do galerii chyba 56. Wiedziała ona bowiem równie dobrze jak ja, że natychmiast będą prośby o to żeby sprzedać te właśnie. Rzecz, która mimo tragicznej sytuacji, w jakiej byliśmy była wykluczona. Wszyscy zeszli do podziemi, a ja, siedząc na parterze przy biurku słyszałem stamtąd pełne zachwytu „aaah, aaah...” Światła, muzyka i atmosfera tych piwnic zrobiły swoje. Po czym obie pary i totumfacki poprosili bym im pokazał obrazy przeznaczone na sprzedaż. Stały one postawione rama na ramie w drugiej sali galerii. Zanim zacząłem je po kolei odsłaniać, zaznaczyłem, że jeśli któryś z nich jest dla nich interesujący, to niech mi dadzą znak, a postawię go po lewej stronie. W przeciwnym wypadku, w braku jakiejkolwiek reakcji będę go stawiał po prawej stronie. Poczym przesuwałem obrazy jeden po drugim. Oni fotografowali każdy z nich z lampą błyskową i nie mówili nic. Tak więc na koniec wszystkie obrazy znalazły się po prawej stronie, tej, po której miały stać te, które jakoby nie interesowały ich. Oba małżeństwa wyszły na ulicę zapalić papierosa, a ze mną został totumfacki. Siadł w fotelu naprzeciw i od razu zapytał: „Mieliśmy trudną podróż, były koszta, samolot, hotel, jednym słowem, jaką da nam Pan 20 zniżkę?” Pomyślałem sobie, że przecież on nie wie po ile są obrazy, bo ceny były napisane na odwrocie każdego z nich (rzecz, o którą prosił mnie jeszcze dzwoniąc z Japonii), a więc jak może już od razu mówić o zniżce. Niemniej odpowiedziałem: „Jeśli weźmiecie pięć z nich, to pięć procent, jeśli dziesięć to dziesięć procent, a jeśli więcej to piętnaście procent”. Na to on, nie przedłużając rozmowy wyszedł na ulicę porozmawiać z resztą i wrócił natychmiast, po trzydziestu sekundach. Zapytałem go: „A więc ile ?” Na co on: „Wszystkie”. Ale oni przecież nadal nie wiedzieli ile to ma ich kosztować, bo nie znali cen obrazów, drobnym pismem umieszczonych na odwrocie każdego z ich. Umawialiśmy się, że spotkamy się tego samego dnia w ich hotelu wieczorem, w hallu. W międzyczasie sporządziłem umowę po francusku i dałem ją do przetłumaczenia na angielski mojej znajomej tłumaczce, pani Skinner. Umowa ta uwzględniała owych piętnaście procent zniżki od ceny … jaką mogłem sobie dowolnie wymyślić. W końcu zrobiłem to opierając się na cenach napisanych na odwrocie obrazów. Obawiałem się bowiem, że jeśli przesadzę, to może to wywołać zgrzyt i ryzyko, że zrezygnują z wszystkiego. Ale mogłem z równym powodzeniem podwoić cenę, bo, jak powiadam, o cenach do zapłacenia nie było żadnej mowy. Była mowa tylko o zniżce. Wieczorem pojechałem do nich do hotelu. Byli wszyscy pięcioro i czekali na mnie przy stoliku w wypełnionym po brzegi ludźmi hallu. Bez dłuższych wstępów dałem totumfackiemu do przeczytania umowę, która opiewała na prawie milion dolarów. On rzucił okiem szukając tylko czy jest tam klauzula o owych 15 procentach. Zobaczywszy, że jest, nie sprawdzał nawet dokładnie jaka jest ostateczna suma i podpisał bez dalszej dyskusji. Jeden z mężczyzn poszedł na górę do ich pokoju i wrócił z banalną, papierową torbą, jaką się dostaje w sklepach na zakupy i którą podał mi pod stolikiem. Było tam 70 tysięcy dolarów zaliczki. 21 Umawialiśmy się, że połowę należnego mi miliona prześlą mi przelewem na bank, a drugą połowę odbiorę sam w gotówce, w Japonii, w Osace. Nadmienię, że dwadzieścia lat temu te dolary były coś warte. Dziś dolar tak spadł, że suma miliona nie robi już wrażenia. Ja jednak w tamtych czasach czułem się jakbym śnił. Dla mnie były to ogromne pieniądze. Po kilku dniach wysłałem im tych 56 obrazów przez specjalnego przewoźnika, uprzednio rozwalając ramy, w które oprawił je Beksiński. Bo według umowy koszty przewozu miałem ponieść ja. Gdyby obrazy miały jechać z ramami, trzeba by było sporządzić specjalne skrzynie i objętość wszystkiego byłaby ogromna, a tym samymi i koszt przewoźnika. Na to więc by zmniejszyć go wyjąłem obrazy z ram, tak iż powstała z tego tylko jedna wielka paka. Wysłałem je, a w tydzień potem poleciałem do Osaki. Tam czekał na mnie na lotnisku totumfacki i zawiózł mnie do miasta do ekskluzywnej restauracji, gdzie wszyscy już na mnie czekali w otoczeniu szeregu ich japońskich przyjaciół. Nie byłem wprawdzie w stanie przełknąć tego czym mnie częstowali, bo było to nie do przełknięcia, ale wymieniliśmy wiele uśmiechów i gestów ręką by sobie dać do zrozumienia, że wszyscy są zadowoleni. Po czym, przez tydzień totumfacki zajmował się mną bym się nie nudził. Wyraźnie było mu nakazanym, że ma mi zgotować jak największą ilość atrakcji. Pokazali mi przy okazji swoje biura, oraz ogromny budynek, który akurat budowali, i w którym, na pierwszym piętrze, miało powstać „Muzeum sztuki europejskich krajów wschodnich”, a w nim również sale przeznaczone na obrazy Beksińskiego. Zaprosili mnie też kilkukrotnie do ich klubów, gdzie wręcz kapało bogactwem, Rolls Roysami i gdzie emablowały nas młode gejsze. Po tygodniu zwiedzania w towarzystwie totumfackiego wróciłem z elegancką walizeczką, którą mi kupili, pełną ułożonych w pliki, nowych banknotów stu dolarowych w japońskich obwolutach. Było to tak jak 22 w amerykańskim filmie o gangsterach. Podróż była długa, męcząca, trochę gwarzyłem po francusku z dwoma koreańskimi stewardessami na urlopie, które jechały do Paryża na kilka dni i chciały bym je oprowadzał. No, ale na lotnisku czekała na mnie Ania. Nie było wówczas jeszcze histerii wywołanej zamachami na samoloty, toteż nikt nie kontrolował mojego bagażu ręcznego z blisko pięciuset tysiącami nowiuteńkich banknotów stu dolarowych, ani na lotnisku w Osace ani w Paryżu. Lecz na tym nie koniec. W jakiś czas potem Beksiński poinformował mnie przez telefon, że Japończycy znaleźli się w Polsce i że złożyli mu wizytę. Opisał to jak zwykle z dużą dozą humoru opowiadając jak to za nim gonili po pokojach z paczkami dolarów w ręku prosząc, by im sprzedał wiszące u niego jego obrazy po 40 tysięcy dolarów za każdy. A co najlepsze proponowali mu odkupienie umowy, jaką ze mną podpisał. Jednym słowem chcieli mnie wymanewrować. Prócz tego zaczęli szukać w Polsce gdzie, kto chciałby sprzedać im jakieś dalsze obrazy Beksińskiego. Byli jak naiwne dzieci obnosząc się z workiem pieniędzy (dosłownie) i pokazując je na prawo i na lewo. Tak zresztą było i wtedy, gdy byli u mnie w galerii. Mieli ze sobą torbę pełną dolarów i z dumą pokazywali ile to mają samej gotówki przy sobie. Mieli szczęście, że nie padli ofiarą jakichś bandziorów, bo wyrwać taką torbę było łatwą rzeczą. Po czym, po Polsce, przebiegli Japończycy zjawili się ponownie w Paryżu. Myśleli, że nic nie wiem o ich zabiegach wyeliminowania mnie z układu z Beksińskim. Wyprowadziłem ich z błędu, na co starali się obrócić wszystko w żart. Natomiast od Beksińskiego, lub w inny sposób, dowiedzieli się w międzyczasie, że i ja im nie pozostałem dłużnym sprzedając im tylko obrazy mniej interesujące, a zachowując sobie wiele innych, bardziej wartościowych. 23 Toteż, będąc teraz po raz wtóry w Paryżu zaczęli mnie po prostu błagać bym im sprzedał dalsze. Oczywiście było to wykluczone, tym bardziej że nie miałem już noża na gardle. Gdy odmówiłem, poprosili mnie bym choć pokazał im to, co posiadam. Tak więc siedliśmy do samochodów i zaprowadziłem ich do siebie do domu, do Marly. W tym czasie wszystkie obrazy były jeszcze przechowywane u mnie w mieszkaniu. Gdyśmy dojechali, wyjąłem cztery z nich („Trąbę słonia”, „Morze ze słońcem”, i już nie pamiętam jakie dwa dalsze). Przyglądali się, fotografowali i cmokali. I znów zaczęli dopraszać się, żebym je im sprzedał. Na co, nie zastanawiając się nad tym co mówię, powiedziałem ot tak sobie, że jeśli kiedyś zapłacą mi po sto tysięcy dolarów za każdy, to im je sprzedam. Ledwie totumfacki przetłumaczył to na japoński a Kadji, jeden z jego patronów kiwnął głową. Totumfacki przetłumaczył: „Dobrze. Kupujemy.” I tu się przeliczyłem, bo za szybko chciałem upiec dwie pieczenie na raz. Tak więc umówiłem się z nimi, że sprzedam im te cztery obrazy po sto tysięcy dolarów każdy, ale poprzez aukcje w Sothebi’s albo Christi’s, w Londynie lub w Nowym Jorku, tak by było napisane w katalogu aukcyjnym, że obrazy Beksińskiego osiągnęły tak wysokie ceny. Byłby to dla mojej promocji Beksińskiego ogromny krok do przodu, bo najbardziej ekskluzywne domy aukcyjne niejako przyłożyłyby swoją pieczątkę do laurki, jaką bym sporządził tym chwytem Mistrzowi. Wreszcie dogadaliśmy się, że tak będzie nie z czterema obrazami a tylko z trzema. Czwarty zapłacą natychmiast z ręki do ręki, a ja im go wyślę do Japonii. Na koniec pokazałem im obraz, który Beksiński określał jako „Faceci w dołku” (lub jak ja go nazywam, „Katyń”). Tym tak się rozentuzjazmowali, że Kadji powiedział, iż „zapłaci cenę jakiej zażądam”. A ponieważ pozostałe oceniłem na 100 tysięcy dolarów każdy, tak więc mogłem przypuszczać, że są 24 gotowi zapłacić za ten daleko więcej. O ile, by mu sprawić przyjemność, sfotografowałem go na pamiątkę obok „Katynia” (mam jeszcze to zdjęcie), to sprzedaży odmówiłem. Od razu wypłacili mi 100 tysięcy dolarów w gotówce za „Morze ze słońcem” i wyjechali z Paryża. Natychmiast sporządziłem nową umowę, kazałem przetłumaczyć na angielski i wysłałem im zarówno sprzedany obraz jak i kontrakt dotyczący dalszych trzech, do podpisania. Przez dłuższy czas czekałem na odesłanie mi podpisanego kontraktu dzwoniąc i pytając skąd wynika zwłoka. Wreszcie kontrakt nadszedł, ale totumfacki skreślił słowa, w których określony był termin, przed którym miało dojść do transakcji i zastąpił je dopiskiem „niebawem”. Poczułem, że zaczynają się wykręcać. Niemniej dostałem od nich pocztą taśmę video, na której znajdowało się kilka filmów, w tym ten o ich nowo powstałym już wykończonym muzeum z osobnymi salami dla Beksińskiego. Sale te były pompatyczne, aż przesadnie luksusowe i to do tego stopnia, że boazerie na ścianach były tak wycięte, żeby obrazy Beksińskiego, które w międzyczasie oprawili, wkomponowywały się w nie. Na video było również nagranych kilka programów japońskiej telewizji z totumfackim przedstawiającym japońskiej publiczności obrazy Beksińskiego. Jeszcze w Paryżu, gdy pytałem ich po ile myślą je sprzedawać, powiedzieli mi, że zaczną od 200 tysięcy dolarów. Wtedy uśmiechnąłem się, bo miałem jawny dowód, że są absolutnymi amatorami nieznającymi się na rzeczy. Ja też myślałem na pierwszej wystawie w Valmay, że sprzedam obrazy po 360 tysięcy franków. Rzeczywistość szybko nauczyła mnie jak to jest naprawdę z nowo odkrytym malarzem i jego wyceną na rynku. Opisałem to szczegółowo w „Zmaganiach”. 25 Ta ich pewność siebie teraz zaczęła się jednak chwiać. Jak powiedziałem, długo nie odsyłali mi podpisanego kontraktu a potem, gdy go już dostałem, zamilkli. I słuch po nich zaginął. Z początkiem 1991 roku zaczął się ostry kryzys ekonomiczny. Wskaźnik giełdy japońskiej, Nikkei, który jeszcze w 1990 roku przekraczał 30 tysięcy punktów spadł do 10 tysięcy. Czyli w kilka miesięcy wszystkie przedsiębiorstwa japońskie straciły dwie trzecie wartości. Myślę, że najprawdopodobniej ich przedsiębiorstwa też zbankrutowały. A z przedsiębiorstwami chyba zniknęło i ich muzeum. Bowiem w szereg lat później, gdy pewien znajomy biznesmen francuski jechał w swoich sprawach do Osaki, poprosiłem go, by udał się pod adres budynku, w którym było to „Muzeum sztuki europejskich krajów wschodnich” i zobaczył jak to tam jest. Po powrocie ów znajomy powiedział mi, że był tam, lecz absolutnie żadnego muzeum już nie ma i nie ma nawet żadnej wywieszki na bramie. Oczywiście nigdy do sprzedaży owych ostatnich trzech obrazów nie doszło. Mogłem próbować zmusić ich do dotrzymania umowy droga sądową. Ale, po pierwsze, gdzież bym się tam procesował w Japonii nie znając języka, a po drugie mając już teraz pieniądze (bo dość szybko po pierwszej transakcji przysłali mi drugą połowę należności na moje konto w banku) byłem raczej zadowolony, że nie stracę trzech bardzo dobrych obrazów. Na pamiątkę pozostał mi ten kontrakt na 300 tysięcy dolarów, który mogę sobie powiesić nad łóżkiem. I to tyle z Japończykami. Jakiś rok temu, segregując moje papiery odnalazłem adresy różnych kupców moich obrazów Beksińskiego. A ponieważ pojawiły się w domu jakieś niespodziewane pieniądze, niektórym z nich zaproponowałem ich odkupienie. Tak odkupiłem od Tahitańczyka trzy obrazy, od Niemców dwa i wreszcie jeden od Amerykanów. Kiedyś to opowiem. 26 No i odnalazłem adresy Japończyków. Napisałem na te, widniejący na ich wizytówkach, z zapytaniem czy i oni nie odprzedaliby mi przynajmniej kilku obrazów spośród tych, które im sprzedałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. W związku z albumami o Beksińskim, jakie inni Japończycy robili ostatnimi laty zetknąłem się z japońską tłumaczką, która zrobiła studia w Polsce i świetnie władała polszczyzną. Toteż wysłałem jej dawne wizytówki Japończyków i poprosiłem, by poszukała w książce telefonicznej czy w Internecie ich nazwisk, może już pod innym adresem. I tak się stało. Znalazła. Poinformowała mnie, że wprawdzie zmienili adresy, ale ich przedsiębiorstwo istnieje nadal. Napisałem więc pod ten nowy adres. W kilka dni potem otrzymałem o 7-ej rano telefon, chyba od Kadjiego. Myślę, że był to nie totumfacki, a on. Choć nie wiem jak to mogło być, bo tylko totumfacki mówił po angielsku. Powiedziałem mu, że chciałbym odkupić kilka obrazów. Byłem jednak zaspany i dość nieprzytomny. On zaśmiał się i coś tam powiedział, czego nie zrozumiałem. Toteż powiedziałem mu, że nic nie rozumiem, ale że napiszę do nich w tej sprawie list pod nowy adres. Co zrobiłem. Ale do dziś dzień nie dostałem odpowiedzi. I tu koniec z Japończykami, tymi pierwszymi, tymi którzy kupowali ode mnie obrazy. Bo, jak wspomniałem, byli potem i inni Japończycy, już daleko mniej romantyczni i kolorowi, którzy zwrócili się do mnie o pozwolenie na przedruk w kilku tomach mojego albumu „Beksiński”. Ale to już banalna historia, nie warta opowieści. Ot, po prostu zrobili kilka nowych albumów o Beksińskim po japońsku. Kim byli ci pierwsi Japończycy? Beksiński twierdził, że byli to yakuzi, którzy w ten sposób prali brudne pieniądze. Swoja teorię opierał na tym, że gdy byli u niego by go olśnić proponowanymi cenami i wymusić na nim, by im sprzedał obrazy wiszące 27 u niego na ścianach, na zapytanie totumfackiego w obecności swoich patronów, po co mu te obrazy skoro może sobie namalować nowe i zawiesić, Beksiński odparł ze może je kiedyś sprzeda, ale tylko przyjaciołom. Powiedział to totumfackiemu po polsku, co Tomek Beksiński, obecny przy rozmowie, tłumaczył na angielski. Na co jeden z patronów, który jakoby nie rozumiał ani polskiego ani angielskiego, odpowiedział natychmiast po japońsku (a totumfacki przetłumaczył to na angielski), „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”. Ponieważ ów patron nie mógł zrozumieć tego, co po polsku powiedział Beksiński i co na angielski przetłumaczył Tomek (że Beksiński kiedyś sprzeda te obrazy przyjaciołom), a jednak coś powiedział (coś, co totumfacki przetłumaczył jako „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”) Beksiński wywnioskował, że ów patron doskonale rozumiał albo polski albo angielski, że to wszystko było ukartowane i że miał do czynienia z gangsterami. Teoria absurdalna, ale Beksińskiemu nie sposób jej było wybić z głowy. Jako wielki samotnik wyrabiał sobie zdanie o takim czy innym aspekcie rzeczywistości czasami na podstawie jakiegoś małego detalu, który do niego dotarł z zewnętrznego świata i którego nie mógł sprawdzić, bo nigdy z domu nosa nie wychylał. Potem, tak wyrobionej, opartej na prawie niczym opinii nie można mu było wyrwać z głowy nawet obcęgami. To jego przekonanie, że ma do czynienia z gangsterami, którzy te obrazy rzucą na śmietnik, bo według niego, była to dla nich tylko przykrywka, było chyba jedną z naczelnych przyczyn, dla których nie sprzedał im obrazów wiszących u niego na ścianach (choć, jak opowiadał, ganiali za nim po pokojach starając się wcisnąć do jego tylnej kieszeni spodni po czterdzieści tysięcy dolarów za każdy obraz). Chyba dla tej samej przyczyny nie zgodził się też mnie wyeliminować z układu i podpisać nową umowę z nimi. Bo nie tylko lepszy wróbel w garści (ja), niż kanarek na dachu (Japończycy), ale musiałby wówczas wypłacić mi również pięćdziesiąt obrazów za zerwanie umowy (które, jak wiesz Przyjacielu, zresztą i tak w końcu musiał mi wydać, gdy zdecydował się zerwać nasze układy). 28 Moją teorią było, że byli to inwestorzy, którzy inwestowali we wszystko. Zresztą tak mi się przedstawili od samego początku i nie było powodu bym im nie wierzył. Inwestowali w hotele, w pola golfowe, w sto różnych innych rzeczy. Poczym ktoś musiał im poradzić, że ponieważ we wszystko już inwestowali i rynek już nie chłonie, trzeba zainwestować w sztukę. Sztuka tania, bo pochodząca z komunistycznych krajów Europy. Na sztuce wyraźnie się nie znali. Ktoś musiał w Japonii spotkać się z moimi albumami Beksińskiego i podszepnąć im, że tu jest duży biznes do zrobienia, że to genialny malarz. I tak, poprzez totumfackiego, dotarli do mojej galerii. Nie tylko tak mi sprawę przedstawili, ale też widziałem sto dowodów, które ją potwierdzały. Byłem u nich w Osace i widziałem ich biura. Widziałem u nich na ścianach zdjęcia hoteli, które do nich należały. Sam widziałem, że budowali ogromny gmach w Osace, w którym potem mieściło się na pierwszym piętrze, to sławetne muzeum sztuki krajów Europy wschodniej. Co potwierdziła potem kaseta video jaką mi wysłali, gdy już muzeum zostało otwarte. W rozmowach ze mną twierdzili, że zaczną sprzedawać Beksińskiego po 200 tysięcy dolarów za obraz. Stąd z taką łatwością godzili się na cenę, jaką od nich wziąłem, bo była dla nich i tak bardzo niska. Tu także im wierzę, bo widziałem jakie podjęli kroki w japońskiej telewizji, by rozdmuchać interes. Tak więc na kasecie, prócz reportażu z ich muzeum były nagrane różne programy telewizji, w których totumfacki zachwalał genialnego Beksińskiego i ich muzeum. Wyraźnie rozkręcali ten biznes. No, ale czemu szybko zamilkli i zniknęli z horyzontu? Prawdopodobnie po prostu dlatego , dlaczego setki fortun japońskich zawaliło się, gdy w Japonii, ale i we Francji, pod koniec 1990 roku zaczął się ostry kryzys. Nie trzeba zapominać, że ja, wprawdzie dobrze sprzedałem na drugiej i trzeciej wystawie w Valmay, a zaraz po Japończykach sprzedałem w swojej galerii kilka dalszych obrazów Beksińskiego francuskim nabywcom po cenach równie wygórowanych jak te, które zapłacili mi oni. Jednak przez cały czas 29 kryzysu, który nastąpił od połowy 1991 roku, to znaczy przez szereg lat, nie sprzedałem już niczego, aż do zamknięcia galerii. Co się stało z tymi obrazami, które Japończycy kupili ode mnie, nadal nie wiem, choć, jak powiadam, napisałem do Kadji (to znaczy jednego z dwóch patronów) czy by mi nie odstąpili niektóre z nich. Tu kończę o pierwszych Japończykach (bo, jak wyżej wspomniałem, byli potem następni, którzy w ostatnich latach wydali kilka książek o Beksińskim z moich materiałów). Czy na tym miałaby się zakończyć opowieść o wszystkich przygodach, jakie miałem w związku z Beksińskim? Nie, jest jeszcze jedna, o której warto opowiedzieć i to ze szczegółami. Otóż z pieniędzy Japończyków pospłacałem długi i przez pięć lat mogłem prowadzić stu procentowo deficytową galerię. Prócz tego zakupiłem wiele dzieł sztuki autorstwa innych artystów do mojej kolekcji. Wreszcie mogłem teraz kupić sześćdziesiąt następnych obrazów Beksińskiego, które na mnie czekały w Polsce. Aby je zabrać i opłacić udaliśmy się z Anią do Warszawy nowo zakupionym, luksusowym samochodem, pozostawiając w naszym mieszkaniu robotników, którzy przeprowadzali w nim remont. Jechaliśmy przez Belgię i Niemcy, mając jak zwykle zamiar zatrzymać się na noc w pewnym motelu, w którym zatrzymywaliśmy się zazwyczaj, tuż przed Hanowerem. W międzyczasie stawaliśmy to tu, to tam, żeby nabrać benzyny i żeby coś zjeść w przydrożnych restauracjach. Gdy dojechaliśmy do owego motelu pod Hanowerem, już około 11 wieczorem, ja wyjąłem z samochodu walizki i udałem się do recepcji. Odchodząc poprosiłem Anię żeby wyjęła i wzięła ze sobą moją torbę. Po odczekaniu kilku minut w recepcji wróciłem do samochodu i widzę, że żona szuka. 30 Po chwili wyprostowała się i mówi mi: „Torby nie ma”. Zacząłem nerwowo szukać jej sam, na to tylko by stwierdzić po kilku chwilach, że się ulotniła. A w torbie było równo 60 tysięcy dolarów dla Beksińskiego, 5 tysięcy franków na drogę oraz na pobyt w Polsce, a wreszcie nasze paszporty polskie i francuskie. Poza tym nie było już w torbie niczego innego. Zacząłem wyrywać sobie włosy z głowy (dosłownie) i z wytrzeszczonymi oczyma jęczeć: „Boże, Boże, Boże!”, Ania uspakajała mnie mówiąc: „To są tylko pieniądze. To są tylko pieniądze, nie ma co rozpaczać”. Tak było przez pięć minut. Po czym zaczęliśmy się zastanawiać co mogło się stać z torbą. Szybko doszliśmy do wniosku, że musiałem ją zostawić w jednej z przydrożnych restauracji gdzie jedliśmy lub piliśmy w czasie jazdy. Na co Ania powiedziała: „Wracamy i szukamy”. „Czy ty w duchy wierzysz? – Zapytałem z rozpaczą - Ta torba przepadła. Rozumiesz? Przepadła!” A ona: „Niemcy są uczciwi, trzeba wracać i próbować odnaleźć torbę. Ktoś ją znalazł i może oddał”. Rozmawiając, ze strzępów wspomnień doszliśmy do wniosku, że torbę musiałem zostawić koło Kolonii, pięć godzin wcześniej, gdy w przydrożnej knajpie piliśmy kawę. Na nalegania Ani by wrócić i szukać zguby przypomniałem: „No ale już minęło pięć godzin od tamtej chwili i na to, by tam wrócić znów minie pięć następnych. Czy ty wyobrażasz sobie, że torba będzie na nas czekać przez dziesięć godzin?... Napewno już ją ktoś znalazł i sobie wziął. Zresztą w tej knajpie napewno już się zmieniła obsługa z dziennej na nocną i nie tylko nie ma szans, by torba pozostała na tym samym miejscu, ale nawet jeśli ją zabrała służba dzienna, to skąd służba nocna ma o tym wiedzieć?”. 31 Tak mówiłem ja. Na co Ania uparcie uspakajała mnie: „Niemcy są uczciwi. Wracamy”. Zresztą nie mieliśmy już możności jechać dalej, bo nie mieliśmy paszportów i żadnych pieniędzy na dalszą podróż i na pobyt w Polsce. Do Paryża też nie mogliśmy wrócić, bo nie mieliśmy na benzynę, a na dodatek, w mieszkaniu byli robotnicy i nawet nie byłoby na czym spać. Wszystko tam było w pełnym rozgardiaszu. Toteż, choć absolutnie świadom, że pieniądze przepadły, zgodziłem się jednak na powrót pod Kolonię. Jechaliśmy nocą szukając wielkiej centrali atomowej, która znajduje się tam niedaleko miasta, i na którą zwróciliśmy uwagę wtedy, gdy zatrzymaliśmy się na kawę. Już około czwartej nad ranem, w pełnej nocy, dotarliśmy do centrali atomowej i przy następnym przejeździe pod autostradą przejechaliśmy na drugą stronę w poszukiwaniu restauracji, w której podejrzewaliśmy, że torba została. Restaurację znaleźliśmy po kilkunastu minutach jazdy. Była otwarta. Gdyśmy weszli oboje, nie było prawie nikogo. Szybkim krokiem podeszliśmy do kasy. Ponieważ kasjerka zobaczyła nas oboje ubranych na czarno i kierujących się wprost na nią, a nie najpierw do talerzy i półek z jedzeniem, cofnęła się z wyrazem przestrachu. Zapytałem ją po angielsku i po francusku czy nie znaleziono tu torby. Kasjerka nie mówiła ani w jednym ani w drugim języku i nic nie rozumiała. Natomiast jakiś klient siedzący obok przy stoliku przetłumaczył jej to, co mówiłem na niemiecki. Na co on zapytała ostrożnie: „A co tam było?” Powiadam: „60 tysięcy dolarów, cztery paszporty i 5 tysięcy franków”. Co usłyszawszy i przetłumaczywszy na niemiecki ów gość jak siedział tak położył się (dosłownie) na swojej ławce szepcząc: „Jezu!” 32 A kasjerka powiada, że... tak. (!!!!!!!!!!!!!!!) Znaleziono torbę, którą przyniósł do kasy jakiś klient z sali i że rzeczywiście było tam 60 tysięcy dolarów. Teraz torba jest w rękach policji. A więc Ania triumfująco wykrzyknęła: „Widzisz, że Niemiaszki są uczciwe!” Ja inaczej to interpretowałem. I do dziś uważam, że po prostu ktoś zauważył torbę i, nie otwierając jej, oddał do kasy. Kasjerka otworzyła i wszyscy zobaczyli, że są tam pliki nowiuteńkich dolarów. I było już za późno, by ktoś mógł sobie torbę przywłaszczyć. Za dużo ludzi widziało. Wydaje mi się, że chyba tak to było, bo w czyjąkolwiek uczciwość nie wierzę. Każdy ma swoją cenę. U jednego jest to tylko dziesięć euro, których nie odda jeśli je znalazł. Drugi zdecyduje się na oddanie nawet tysiąca. Ale przy 60 tysiącach dolarów nikt skrupułów moralnych mieć nie będzie i znalezionych pieniędzy nie odda. Teraz należało skontaktować się z policją. Dość szybko przez telefon lokalny posterunek powiadomił faceta, który był przypadkowym tłumaczem, że torba jest dość daleko, na innym posterunku. Z lokalnymi policjantami udaliśmy się tam w dwa samochody. Po drodze nasi policjanci, którzy narzucili ogromną szybkość, dali nam znać, że gonią jakiegoś przestępcę i kazali nam stać w samochodzie w lesie, na rozdrożu, i czekać aż po nas wrócą. Po pół godzinie wrócili i wszyscy razem udaliśmy się tam, gdzie torba była przetrzymywana. Tu, nowi policjanci jako tako mówili po angielsku i zaczęli nas wypytywać kim jesteśmy i z jakiego tytułu przewoziliśmy tak znaczną sumę. Wyglądaliśmy, bowiem na jakąś podejrzaną parę, ubrani od stóp do głów na czarno, a na dodatek nasze nowiuteńkie paszporty, które były w torbie, nie były podpisane, a nowiuteńkie pliki dolarów były w... w japońskich obwolutach i uszeregowane numer po numerze. Na szczęście miałem wizytówkę naszej galerii z naszym nazwiskiem i to ich uspokoiło. Powiedzieliśmy jasno, że wieziemy te pieniądze dla pewnego 33 malarza, z którym jako galeria współpracujemy, a który mieszka w Warszawie. Zażądali ode mnie tylko zostawienia dwóch procent od wartości całych znalezionych pieniędzy, tytułem przepisowego „znaleźnego” (czyli 1200 dolarów), dla osoby, która odniosła torbę do kasy. Co w stanie euforycznej radości, w jakiej się znajdowałem, niezwłocznie uczyniłem. No i taki miał finał kolejny „fart”. Mogliśmy teraz pojechać do Warszawy i zapłacić Beksińskiemu za następnych 60 obrazów, które po tygodniu pobytu w stolicy zawieźliśmy do Paryża. Tu czekało na nas nasze czyste, odnowione mieszkanie. By potwierdzić jednak, że to ja miałem rację, nie zaś Ania wierząca w „uczciwych Niemiaszków”, przypomniałem jej, że po kilku tygodniach dostaliśmy dość niepokojący list po niemiecku (przetłumaczyła nam go przyjaciółka Ani, Lubia, Niemka z pochodzenia) od osoby, która znalazła torbę i która, wściekła że jej przeszedł przed nosem skarb, nie chciała się zadowolić przepisowym „znaleźnym”. Dowiedziała się chyba od policji naszego adresu i żądała więcej, grożąc nam na kartce, na której widniała narysowana postać z karabinem. Oczywiście tę groźbę zlekceważyłem. Na koniec wyliczania wszystkich ”fartów” dodam, że nigdy nie było u mnie pożaru ani włamania. Raz ukradziono nam samochód, ale nie wiele był już wart. Nigdy mnie też nie pobito ani fizycznie nie zaagresowano mnie czy żony. To raczej ja agresowałem fizycznie innych. Nigdy też nie miałem wypadku samochodowego, prócz kilku otarć się o mur. Choć w młodości cierpiałem na zapalenie nerek, na bezsenność i na obsesyjną melodię, która mi grała w głowie, na starość wszystko to się jakoś uspokoiło. Przez wiele lat gnębiła mnie również depresja. No, ale „fart” 34 w tym, że w międzyczasie wynaleziono „Prozak”, pigułkę szczęścia. Od dawna więc funkcjonuję poprawnie, a często nawet w stanie lekkiej euforii dzięki lekarstwom, które mi zaaplikował mój psychiatra. Tak więc, choć mam mnóstwo drobnych dolegliwości, choroby już nie mam żadnej. Pamiętam jak to było z Beksińskim: chore drogi żółciowe wlokły się u niego latami, przyprawiając o straszne bóle, konieczność wskakiwania co kilka godzin do gorącej wanny, udawania się do szpitala na operacje etc. Nie mówiąc o jego prawie permanentnym bólu głowy, który przez lata nie dawał mu spokoju. Temu wszystkiemu umknąłem. Od kilku już lat zerwałem też z alkoholem (bo lubiłem zdecydowanie za często popijać piwo), a już od czterdziestu rzuciłem palenie. Jak również umknęła temu wszystkiemu Ania. Jest zdrowa, choć też miewa bóle głowy. Widziałem jak Beksiński cierpiał psychicznie widząc jak u chorej pani Zosi z każdym miesiącem poszerzała się aorta, o której wiadomo było, że w pewnym momencie pęknie, bo nie można było jej operować. Momencie, którego nie sposób było określić, lecz o którym wiadomo było, że będzie ostatnim. Ten wyrok śmierci wisiał nad nią szereg lat, a Beksiński na to patrzył, z trwogą nasłuchując w nocy czy żona jeszcze oddycha. Aż wreszcie któregoś ranka, przy śniadaniu, aorta pękła a pani Zosia upadła i zmarła. A teraz ..? 35 EPILOG 2, 23 sierpnia 2011 Porażki, strach i upokorzenia, czyli o czym chciałbym zapomnieć. Najwcześniejsze upokorzenie jakie pamiętam zdarzyło mi się jako małemu chłopcu: dostałem w policzek od starszego chłopaka przed grupą gapiów za to, że go oskarżyłem o wybicie szyby. Co było kłamstwem. Policzek palił, ja stałem, a w uszach mi buczało. Trwało to długie sekundy. W dzieciństwie bałem się dentysty. Bo technika dentystyczna była wtedy w zarodku i każda interwencja była seansem tortur. Nieczyszczone zęby zaczęły mi się psuć już w dwunastym roku życia. Dwa trzeba było wyrwać. Obie operacje miały się odbyć w odstępie tygodnia. Po cierpieniach jakie sprawiła pierwsza z nich, liczyłem sekundy jakie dzieliły mnie od drugiej, która okazała się jeszcze bardziej bolesna niż pierwsza. Bałem się, że wychodząc na miasto, z reguły idąc do kościoła, bo poza tym prawie nigdy nie wychodziła na zewnątrz, Mama może zginąć w wypadku samochodowym. Miałem wtedy chyba z 6-7 lat i w lęku przeżywałem każdą taką chwilę. Szedłem do pokoju Rodziców, kładłem się do jej łóżka i płakałem. W sąsiednim łóżku leżał Ojciec, który starał się mnie pocieszyć i zawstydzić. Bez skutku. Dziś boję się, że coś podobnego mogłoby się zdarzyć Ani i wszystkimi sposobami staram się ją odwieść od prowadzenia samochodu, gdy mnie w nim obok niej nie ma. Bo ewentualnie zginąć razem, nie napawa mnie niepokojem. Jeśli źle wspominam moje dzieciństwo, to co najmniej w połowie z powodu mego brata Antka. Był starszy ode mnie o pięć lat. Nie podnosił głosu i nie reagował na moje wrzaski. Za to okazywał mi najgłębszą pogardę. Patrzył przeze mnie nie widząc mnie, a gdy powiedziałem mu, z nadzieją że mu się przypodobam: „Stary, to niesamowite” odpowiedział mi zimno: „Nie 36 jestem dla ciebie żaden stary”. Nie odzywaliśmy się przez wiele lat, a gdy on wchodził do mieszkania, a ja siedziałem nad lekcjami, zaciskało mi się z nienawiści gardło. Nigdy mnie nie bił, natomiast gdy dorośliśmy i ja stałem się mocnym chłopcem, pobiłem go ja. W szkole podstawowej nie miałem na ogół przyjaciół. Był to główny problem mojego dzieciństwa. Byłem sam. Sam, pewny siebie, zarozumiały i arogancki. Na dodatek silny fizycznie i często zamieszany w bójki. Toteż miałem w kolegach z klasy raczej wrogów. Jedynymi moimi kumplami byli dwaj najgorsi uczniowie z klasy niejaki Jasak i Kraszewski. Kiedyś zaciągnęli mnie na wagary. Był siarczysty, trzydziestotrzystopniowy mróz i okropnie bolały mnie przemarznięte palce u nóg. Zaciągnęli mnie gdzieś, hen, na przedmieścia miasta, ot tak, by spędzić czas. Gdy następnego dnia nauczycielka zapytała mnie czemu nie było mnie w szkole, odpowiedziałem wprost: „byłem na wagarach”. Zaś gdy zapytała mnie z kim, równie prosto odpowiedziałem: „z Jasakiem i z Kraszewskim”. Od tego czasu, przez cały rok, ci dwaj nie odezwali się do mnie ani słowem. Pozostali raczej unikali mnie. Ta samotność i ta niechęć jaką byłem otoczony w szkole, zatruwała wszystkie moje myśli. Kiedyś na moje imieniny zaprosiłem szereg kolegów z klasy. Nie przyszedł nikt. Podobnie było na koloniach. Rodzice często mnie tam wysyłali, bo nie mieli możliwości sami z nami spędzać wakacji. Musieli pracować. Kolonie były najprostszym rozwiązaniem. A tam powtarzał się zawsze ten sam schemat: najpierw wszyscy moi koledzy wybierali mnie na przewodniczącego. Bardzo prędko potem byłem otoczony złością i wyzwiskami i odwoływany ze stanowiska przez dziecięcą demokrację. Z daleka, bo bali się mnie, ponieważ byłem od nich silniejszy, wyzywali mnie „paralityk”, wiedząc, że to wyzwisko doprowadza mnie do wściekłości, albo nocą cięli mi moje ubranie nożyczkami. Liczyłem dni, które mnie dzieliły od końca kolonii. 37 Któregoś roku, mając chyba 12 lat, byłem przez Rodziców wysłany do malowniczej miejscowości w Karkonoszach, Czerniawy, do tak zwanego prewentorium dla wątłych dzieci. Panowała tam wojskowa dyscyplina i powszechny lęk przed karą za najmniejsze wykroczenie. Kara ta była moralna, (choć raz zostałem ukarany fizycznie i to bardzo boleśnie, co opowiedziałem w „Zmaganiach o Beksińskiego”) i polegała na obowiązku wystąpienia z szeregu podczas apelu wieczornego i usłyszenia (w tych stalinowskich czasach była to groźba realna), że moje zachowanie zostanie doniesione władzom mojego ojca i „poniesie on za nie odpowiedzialność”. Tak byłem wystraszony, że aby czegoś niechcący nie zbroić, chciałem skaleczyć się i nasypać w ranę soli, by nigdy nie zapomnieć, że mam uważać. W liceum było już lepiej, bo jakoś zacząłem rozumieć dlaczego wszyscy się ode mnie odwracają i jakoś umiałem się pohamować w tym, co było u mnie szczególnie nieznośne. Właściwie moje względnie przyjemne dzieciństwo zaczęło się od czternastego roku życia gdy poszedłem do liceum. Lecz tam z kolei poirytowałem pewna nauczycielkę, która zaczęła mi stawiać dwójkę za dwójką (gdy rok wcześniej za każdą odpowiedź dostawałem piątkę za piątką). Tak iż w obawie, że w sumie obleję rok, bo z geografii dostanę na koniec roku niedostateczny, musiałem przenieść się do innej szkoły. Tam z kolegami stosunki były byle jakie, ale już bez tej powszechnej „opprobre”. Na studiach niewiele się zmieniło. Miałem wprawdzie kilku kolegów, z którymi od czasu do czasu widywaliśmy się, ale czas poświęcałem głównie na naukę, na sport i na spotkania z moją ówczesną dziewczyną Elą. Nie była to całkiem udana miłość, bo nieustannie kłóciliśmy się. Na dodatek wtedy to po raz pierwszy zapadłem na depresję W tym czasie przyjaźniłem się z pewnym młodym człowiekiem o nazwisku Ozimek. Poznaliśmy się na obozie ZMS (Związku Młodzieży Socjalistycznej) koło Książa. Obaj byliśmy „działaczami” lewicowymi każdy na swoim Uniwersytecie, on w Warszawie, ja w Łodzi. Zaprzyjaźniliśmy się i mieli sobie wiele do powiedzenia. Był to chłopak inteligentny i w pewnym stopniu stał 38 się moim mentorem. Od niego zaczerpnąłem pierwsze lekcje kulturalnej ogłady. Słuchał Bacha, gdy ja słuchałem Pola Anki, jeździł po wsiach, żeby kupić kawałek zbroi, który ktoś mu zasygnalizował, pisał. Imponował mi. Nie myślę tu opisywać naszej znajomości i powiem tylko w skrócie, że z zazdrości o to, że wyrwałem pewną panienkę, do której i jemu się oczy paliły, napisał do mnie, że nie życzy sobie więcej mnie widywać. Jedno zdanie. Byłem zaskoczony i upokorzony. To był policzek, który palił mnie przez szereg następnych tygodni. Potem, po latach, spotkaliśmy się na ulicy, wypiliśmy wspólną kawę w jakiejś kawiarni, ale na jego propozycję powtórnego zobaczenia się, nie zareagowałem. Dzwonił jeszcze potem do mnie, po wielu latach, gdy byłem w Warszawie przy okazji pierwszej wystawy Beksińskiego w Muzeum Archidiecezji, w 1996 roku. Przepraszał za to co zrobił. Ale już nie odpowiedziałem. Czas na studiach wspominam również bez nostalgii, bo będąc ambitnym starałem się dostać najlepsze oceny na egzaminach. A ponieważ nie byłem szczególnie uzdolniony i miałem raczej marną pamięć, musiałem nadrabiać wkuwaniem. A więc wkuwałem godzinami, dniami, miesiącami. Było to okropne. Podobnie było potem na Uniwersytecie paryskim. Tu też ponuro wspominam setki, nawet tysiące godzin spędzonych na wkuwaniu wykładów i podręczników. W żadnym ze sportów, które uprawiałem za młodu, nie zabłysnąłem, mimo wielkiej pracy. Przez szereg lat próbowałem pływania, gimnastyki, podnoszenia ciężarów i boksu. Nic z tego nie wyszło, mimo tysięcy godzin, które poświęciłem na treningi. Po prostu nie miałem talentu. Przez wiele lat w młodości, będąc studentem, cierpiałem na przewlekle schorzenia. Tak było z długotrwałym zapaleniem nerek, potem z nadkwasotą żołądka (która na starość mi się odezwała), a wreszcie z obsesją jakiejś melodii, która mi się nuciła przez lata w głowie (ale i do dziś trochę się nuci). To wszystko, wraz z bezsennością, na którą cierpię, było pozostałością depresji w jaką wpadłem po nieszczęśliwej miłości do Hani. Z tej depresji 39 jakoś wybrnąłem dzięki pomocy kompetentnego lekarza psychiatry. Lecz melodia prześladuje mnie po dziś dzień i nadal męczy bezsenność. Miłość do Hani. Historia była banalna. Miałem wtedy 22 lata i mieszkałem w Warszawie z kolegą w wynajętej kawalerce. Obaj byliśmy na studiach. Kolega pewnego razu zapytał mnie czy zgodziłbym się spędzić noc w hotelu, bo jego przyjaciel szuka pokoju na spędzenie nocy ze swoją dziewczyną, która nie chce się kochać w hotelu. Zgodziłem się i następnego dnia rano wróciliśmy do siebie. Tamtych dwoje było jeszcze w negliżu, a dziewczyna była w łazience. Gdy weszła, zobaczyłem bardzo ładną osobę w naszym wieku. Szybko dostrzegłem wszystkie jej wady fizyczne: płaskie pośladki, za rzadkie włosy i za krótkie nogi. Po czym oni dość szybko zabrali się i poszli. W jakiś czas potem, wdzięczny za użyczenie „chaty”, ten chłopak zaprosił mnie na przyjęcie, gdzie miał być z tą samą swoją dziewczyną. Na przyjęciu tańczyłem z nią wielokrotnie i zdawało mi się, że się jej podobam. Jakiś czas potem dostałem od niej kartkę z Budapesztu, gdzie była na wycieczce. Zrozumiałem, że jestem podrywany. I gdy wróciła do Polski, zaczęliśmy się spotykać. Była spokojna, łagodna i bardzo ładna. Któregoś dnia, gdyśmy byli u mnie leżąc na łóżku i całując się, powiedziała mi „chciałabym, żebyś się we mnie zakochał”. Na co odparłem jej, że już jestem po uszy zakochany. Potem we dwójkę wybraliśmy się na letnie wakacje stopem nad morze. W Sopocie, gdzieśmy wylądowali, wynajęliśmy jakiś pokój. Gdy właściciel wprowadził nas, zobaczyliśmy, że jest tylko jeden tapczan. Tu Hania zawahała się, lecz nie powiedziała nic. Gdyśmy poszli wieczorem spać, zorientowałem się, że mimo iż była u nas w Warszawie z chłopakiem w moim łóżku, to nadal jest dziewicą. Tak więc przez miesiąc, najpierw w Sopocie potem w Łebie, pieściliśmy się nago, lecz na penetrację nie chciała się zgodzić, mówiąc, że „dziewictwo zachowuje dla męża”. Którejś nocy, gdyśmy się całowali, powiedziałem, że czas już spać. Na co odrzekła „Szkoda czasu na sen”. Wróciliśmy do Łodzi i spotykali się nadal to u niej, to u mnie często grając w Monopol z jej bratem i jego dziewczyną. 40 Dowiedziałem się wówczas, że jej matka od prawie początku robiła Hani awantury o mnie, nazywając ją „kurwą” i zakazując się ze mną widywać. No cóż, wszystko to było banalne i niczym nie różniło się od miliona innych miłości. Zresztą to co nastąpiło potem, tez nie odbiega od tego co przeżył prawie każdy człowiek: wyjechała z bratem, chyba do Poznania, gdzie on miał bronić pracę magisterską. Po czym... słuch o niej zaginął. Nie wiedziałem czy wróciła do Łodzi, czy jest jeszcze w Poznaniu. Niespokojny, ganiałem po mieście szukając we wszystkich kawiarniach i u wspólnych znajomych. Żyłem w okropnym niepokoju. Gdy wreszcie, po dwóch tygodniach dodzwoniłem się do niej, usłyszałem głos obojętny, niechętny, przetykany długimi momentami milczenia. W jakiś sposób zmusiłem ją, by do mnie przyszła rozmówić się. Przyniosłem bukiet kwiatów. Przyszła i nie odezwała się prawie ani słowem. Gdy wyszła, zorientowałem się, że nie zabrała ze sobą kwiatów. Przez okno krzyknąłem „Haniu, kwiaty” Odwróciła się i odpowiedziała „Nie trzeba”. Tu zaczęły się z mojej strony telefony i prośby przeplatane groźbami. I znów wymusiłem na niej, by do mnie przyszła. Wyciągnąłem żyletkę i wielokrotnie głęboko pociąłem się w rękę. Po czym tę marną sztukę teatralną opatrzyłem padnięciem na ziemię zemdlonym. Spokojnie udała się ze mną na pogotowie na zszycie ran i jeszcze raz następnego dnia poszła ze mną do kawiarni na wuzetkę. Potem już nie odpowiadała na moje telefony. Na tym się skończyło. Przez dwa lata przeszedłem przez morze cierpienia jakie przebywa od prawieków miliony nieszczęśliwych, porzuconych kochanków. Tak, to wszystko co było związane z Hanią, jest chyba tym, co najbardziej chciałbym wymazać z pamięci. Zobaczyłem ją potem jeszcze raz. Była już mężatką, z jakimś dużo starszym od niej człowiekiem. Ja od czterech lat byłem w Paryżu, a od dwóch zakochany w Odette. Jednak będąc na wakacjach w Polsce u Rodziców w Łodzi, zadzwoniłem do niej. Poszliśmy na kawę do Honoratki. Ale ja już byłem gdzie indziej i ona też. Przed wyjazdem z Łodzi jeszcze raz zaproponowałem jej spotkanie, ale już nie przyszła. No i to tyle. 41 Początki Paryża. Gdy po raz pierwszy byłem we Francji, jeszcze przed nieszczęśliwą miłością z Hanią, pewien zakonnik polecił mnie właścicielce willi w Cannes, Czetwertyńskiej. Ta stara kobieta nie odmówiła mi noclegu, ale od samego wstępu poczuła do mnie antypatię. Toteż dala mi złożony w czworo stary chodnik w małej przybudówce i prześcieradło. Po czym zostawiła samemu sobie. Nigdy nie byłem dopuszczony do willi czy do wspólnego stołu. Lecz to mi nie przeszkadzało. Byłem młody i spanie na złożonym w czworo chodniku nie było ani uciążliwe, ani upokarzające. W końcu przez dwa miesiące miałem wszystkie dni dla siebie. Któregoś jednak popołudnia cała ich rodzina wybrała się na wyspy koło Cannes i w drodze wyjątku zabrali mnie ze sobą. Na jednej z tych wysp wysiedliśmy ze stateczku, a ja od dwóch małych chłopców którzy byli z nami, wziąłem płetwy i popłynąłem powoli do drugiej wyspy. Zapomniałem zupełnie o czasie. Gdy wróciłem, w górze krążył ratowniczy helikopter, a wszyscy z przerażeniem na twarzy szukali mnie, sądząc, że się utopiłem. Gdy mnie zobaczyli, jeden warknął „Kretyn”, a drugi „Idiota” i w milczeniu wszyscy wróciliśmy na brzeg do Cannes. Płynąc, nie ośmielałem się podnieść oczu z dna stateczku. Lecz czego najbardziej żałuję, to tego, że pisałem potem do tej kobiety dziękczynne listy, na które nigdy nie odpowiedziała. W rok później znów byłem we Francji. Tym razem uciekłem z Polski, by zapomnieć o Hani. Przez dwa lata żyłem w rozpaczy i pisałem, pisałem, pisałem bez końca, pisałem, żeby wylać na papier ból. Przez cały ten czas byłem samotny i z twarzą, która nie wyrażała nic. Ludzie mnie na ogół unikali. Dwukrotnie zdarzyło mi się, że ówcześni moi paryscy znajomi otworzyli mi z uśmiechem radości na twarzy drzwi, do których zapukałem (mało kto miał wtedy telefon by uprzedzić o wizycie), a otworzywszy mieli ochotę je natychmiast zamknąć, bo spodziewali się kogoś innego, a tu zjawiłem się tylko ja. Pracowałem w halach przy roznoszeniu towaru lub malowałem pokoje u ludzi. Nie miałem dachu nad głową, z wyjątkiem kilku miesięcy gdy jakaś poczciwa, samotna pani przygarnęła mnie do swego dwupokojowego mieszkania. Pracowałem potem w kilku biurach architekta 42 jako kreślarz. Jeden z nich nazywał się Verdoïo i stawał się szkarłatny ze złości, gdy z wrzaskiem ganił mnie za jakiś popełniony błąd. Ponieważ, jak mówię, nie miałem gdzie spać, toteż często odsypiałem na podłodze w biurze, na gazetach. Lub u dalekiego kuzyna, Krzysztofa Dowigiałły, na podłodze w jego maleńkim „chambre de bonne”. Na temat mojej ponurej miny, moja siostra, z którą kontakt dość szybko się urwał, bo znalazła sobie chłopaka i przestała ze mną utrzymywać stosunki, mówiła znajomym, że „Piotrowi odbiła szajba”. Co miało to znaczyć, nie wiem. Dość że, gdy kiedyś poprosiłem ją czy mogę się u niej przespać na podłodze, sprzeciwiła się, bo miała tej nocy spotkanie ze swoim Jackiem. Dokuczliwym był również brak papierów pobytowych. Przyjechałem na wizę turystyczną i mogłem dostać kartę pobytową dopiero gdy będę mógł przedstawić umowę o pracę z jakimś pracodawcą. Wreszcie, jak mówię, zahaczyłem się w kilku biurach architektonicznych i papiery dostałem. W pracy na ogół byłem nielubiany. By podkreślić mi jaką żywił do mnie antypatię, przestawiając mnie komuś, jeden ze współpracowników powiedział „Jest to dla mnie tylko znajomy z pracy”. A ja zapisywałem zeszyt za zeszytem i upijałem się. W końcu patron zorientował się, że nie służę na nic i wyrzucił mnie z pracy. Zarabiałem u niego sto franków miesięcznie. Odpowiada to dzisiejszym stu euro. Podczas tych najtrudniejszych dwóch pierwszych lat w Paryżu podkochiwałem się, bardziej z samotności niż z serca, w pewnej Ewie. Miała krzywe nogi i studiowała architekturę. Raz nawet rozebrałem ją i zaprowadziłem do łóżka. Potem wyjechałem do Cannes na samotny camping. Codziennie wyczekiwałem od niej listu. Sam też pisałem do niej całymi wieczorami lecz listów nie wysyłałem. Potem ożenił się z nią jakiś mój kuzyn. Poczułem się upokorzony gdy Rodzice nie zareagowali na moje pierwsze pisaniny. Pisałem wtedy jak opętany, całymi dniami, by wykrzyczeć ból po 43 zerwaniu z Hanią. Powstało tak szereg opowiadań, które któregoś dnia im wysłałem. Rodzice podziękowali mi za zaufanie, lecz nie wypowiedzieli ani słowa zachęty. I znów poczułem piekący ból upokorzenia. Gdy byłem już studentem w Paryżu, na Sciences Po i na wydziale prawa, na to by zdobyć trochę pieniędzy, związałem się z pewnym draniem, bratem Dziworskiego, z którym mieliśmy malować ściany i odświeżać mieszkania. Ja nocami rozklejałem po mieście afisze reklamujące nasze „przedsiębiorstwo” i odbierałem przez telefon zamówienia, a on machał pędzlem. Aż pewnego razu jeden z naszych klientów, niejaki Pontet (mam nadzieję, że ma od dawna raka i cierpi na nieznośne bóle), odmówił mi zapłacenia za robotę. Najpierw starałem się wywrzeć na nim jakąś presję, skarżąc się jego pracodawcy, który wyrzucił mnie za drzwi. Po czym wziąłem dwóch kolegów i poszliśmy Pontet obić mordę. Niestety Dziworski podał mu mój adres i Ponte podał mnie do sądu. Bałem się tego okropnie. Najpierw wydawało mi się, że trzeba się ukryć przed policją. Potem przez cztery lata żyłem w niepokoju. Byłem już asystentem na Uniwersytecie gdy przyszło do sądzenia mnie. Choć przestępstwo było błahe i nie wiele mi groziło, na rozprawie byłem sparaliżowany ze strachu. Tym bardziej że, jak zwykle, poirytowałem sędziego, który na mnie wrzeszczał, ale obszedł się ze mną łagodnie, bo wlepił mi tylko 1000 franków grzywny. Lecz tego czego nie mogę sobie wybaczyć to to, że wychodząc z sali sądowej, chciałem podać rękę owemu Ponte, której on nie przyjął. I znowu upokorzyłem się po nic. Gdy zostałem przyjęty na Uniwersytet w Paryżu jako asystent, nadeszło pisanie pracy habilitacyjnej. Cały ten okres pięciu lat spędziłem w lęku, że jeśli nie zdążę na termin, wyrzucą mnie z Uniwersytetu. Bo jako (jeszcze) obcokrajowiec (potem zostałem naturalizowany) miałem prawo tylko do pięciu lat na ukończenie pracy i jej obronę, podczas gdy moi francuscy koledzy mogli ją pisać o rok dłużej. Pisanie pracy tak poważnej jest przedsięwzięciem, które wymaga dobrego promotora, bo na początku kandydat nie wie zupełnie, w którym kierunku iść 44 i traci czas na zbędne poszukiwania materiałów, często wchodząc w intelektualny zaułek. Otóż ja, pewny siebie, nigdy nie skontaktowałem się z moim promotorem i po niekończących się mękach cyzelowania każdego słowa, po pięciu latach przedstawiłem mu gotową pracę, czekając na jego zachwyt. Ten odrzucił ją. Uznał, że jest pretensjonalna i niezrozumiała. A ja już wyczerpałem cały limit czasowy. W panice musiałem zacząć pisać co innego, tym razem ściśle konsultując się z promotorem. Robiłem to w nieustannym lęku, że nie zdążę i że w międzyczasie zostanę wyrzucony. Lęk ten trwał następne dwa lata. Bo po dwóch latach napisałem nowa tezę i ta została przyjęta. Jako asystent na Uniwersytecie miałem ze studentami ćwiczenia. Z punktu widzenia stosunków z kolektywem, to był mój jedyny szczęśliwy okres. Lubiłem tę pracę i studenci lubili mnie. Natomiast stosunki z profesorami miałem złe. Toteż kilku z nich uzgodniło między sobą, że nie dostanę na tym Uniwersytecie stanowiska docenta. Ilekroć stawałem więc przed komisja, byłem obcinany. Na koniec expressiss verbis powiedziano mi, żebym dał spokój, bo nigdy na tym Uniwersytecie nie zostanę wybrany. Dziś najbardziej wstydzę się tego, że pewnego Bożego Narodzenia, żeby się przypochlebić profesorom, wysłałem do nich karty z życzeniami świątecznymi. Wszyscy skrupulatnie odpowiedzieli mi taką samą kartą po czym... zamilkli. Całe to upokorzenie było na nic i do dziś ściskają mi się szczęki ze złości na wspomnienie tego poniżenia. Na to by uniknąć tej przeszkody, stanąłem do konkursu agragacyjnego, tak by pominąć szczebel docentury i bezpośrednio dostać tytuł profesora. To jest we Francji możliwe. Gdy jednak przyszło do konkursu, już na pierwszym spotkaniu z jury wdałem się w nieprzyjemną polemikę z dwoma jego członkami, którzy z radością obcięli mnie. Potem już nie próbowałem drogi agregacyjnej. Na szczęście stopień „maître de conférences” (docenturę) udało mi się uzyskać na innym Uniwersytecie. Teraz już nie prowadziłem ćwiczeń ze 45 studentami, a dawałem im wykłady. Ta praca była o wiele mniej wdzięczna. Przemawianie do anonimowej sali, w której jest 600 osób, mało uważnych, szepczących między sobą, wchodzących i wychodzących z auli irytowało mnie i kilkukrotnie zmuszony byłem nakazać temu czy tamtemu wyjść z auli. Na dodatek dostały mi się wykłady, które nie bardzo mnie interesowały. To wszystko męczyło mnie i nie napawało żadną radością. Stosunki z resztą „ciała pedagogicznego”, to znaczy z innymi profesorami, szybko się popsuły. Nie udzielałem się i z daleka tylko kiwałem kolegom głową na dzień dobry, przechodząc obok i nie zaczynając rozmów. Nie uczestniczyłem w żadnych zebraniach i naradach. W pewnym momencie doszło do wrzenia gdy napisałem pierwszy tom mojego dzieła o niewydolności prawa międzynarodowego. Moi asystenci zaczęli mnie oskarżać o negację tego prawa. Książka została przez kolegów przyjęta źle, z nieukrywana złością. Poirytowała wszystkich nie tyle swoja jakością (bo nadal uważam, że była to praca oryginalna i dobrze udokumentowana), ale swoim szyderczym, prowokacyjnym tonem. Już jej tytuł określał prawo międzynarodowe jako „Pseudo prawo” („Soft law”). Miało to znaczyć, że w porównaniu z prawem wewnętrznym, nie zasługuje ono na to miano, że jest dyscypliną z zakresu nauk politycznych, a nie prawnych, i że zostało wymyślone przez profesorów, bo w rzeczywistym życiu międzynarodowym nie ma większego znaczenia. Toteż od tego czasu nawet ci, którzy dotychczas z daleka kiwali do mnie głową na przywitanie, przestali mnie zauważać. Do tego doszedł pewien dość gwałtowny incydent, który definitywnie zepchnął mnie na uniwersytecki margines. Choć, jak wspominałem, nigdy nie chciałem uczestniczyć w żadnych zebraniach raz wręcz zmuszono mnie, bym wziął udział w jury rekrutującym nowych docentów na naszym Uniwersytecie. Selekcja miała się najpierw odbyć na podstawie ich prac habilitacyjnych. Potem kandydaci mieli być przyjęci na rozmowy z jury. Każdemu z członków jury zostało przydzielonych kilka prac do szybkiej oceny. Ponieważ kandydatów było około 60 a nas jurorów 15, nie było mowy 46 o solidnym przeczytaniu każdej pracy, a tylko o rzuceniu okiem. Co już samo w sobie buntowało mnie, bo za każdą taką pracą stało wiele lat wysiłków kandydatów, a ich los miał się decydować na podstawie krótkiego spojrzenia na kilka przypadkowo otworzonych stron. Lecz złość moja wzrosła jeszcze bardziej gdy jeden z profesorów, niejaki Troper, zbliżył się do mnie i rozkazującym tonem nalegał, bym nie głosował na jednego z tych, których prace miałem ocenić. Ów profesor był Żydem, a praca kandydata dotyczyła hitlerowskiego teoretyka prawa oraz sędziego trybunału, który sądził (i wszystkich skazał na śmierć) zamachowców na Fürera. Toteż natychmiast na głos powiedziałem reszcie jury o incydencie i przypomniałem, że sam byłem ofiarą takich manewrów na moim poprzednim uniwersytecie, gdzie kilku profesorów podobnie zmówiło się po cichu, by mi blokować drogę. Atmosfera stała się napięta. By jej położyć kres, przewodniczący jury zaproponował byśmy glosowali nad dalszym rozpatrywaniem sprawy tego kandydata lub nad natychmiastowym wyeliminowaniem go. Ja głosowałem za dalszym rozpatrywaniem. Czternastu pozostałych członków jury, którzy nawet nie otworzyli jednej strony pracy owego nieszczęśnika, jednogłośnie głosowało przeciwko, to znaczy tak, jak tego sobie życzył ów Troper. Od tego czasu byłem kompletnie ignorowany na Uniwersytecie i podejrzewam, że z ulgą przyjęto wiadomość, że Dmochowski odszedł nareszcie na emeryturę. Zadłużenie: Strach w sytuacji zadłużenia zdarzył mi się dwa razy. Pierwszy opisałem częściowo w „Zmaganiach...” Zadłużyłem się w celu zorganizowania mojej pierwszej wystawy w galerii Valmay, w 1985 roku. Uzyskałem zgodę od dyrektora lokalnej placówki banku Société Générale na wydatki kilkuset tysięcy franków. Ten człowiek popełnił błąd zawodowy użyczając mi tej tak poważnej sumy, nie żądając ode mnie żadnej gwarancji. Zadawalał się tym, że pokazywałem mu od czasu do czasu próbki różnych elementów do 47 wystawy, a to afisza, a to księgi gości, a to czegoś innego, nad czym akurat skończyłem pracować. Zaciągałem tę pożyczkę bez zastanowienia i bez niepokoju. Byłem myślami gdzie indziej. Nie kalkulowałem jak uda mi się pieniądze zwrócić. Nie kalkulowałem nawet czy na pewno uda mi się sprzedać obrazy. Nie kalkulowałem nic. Byłem wyłącznie zaabsorbowany kolejnymi posunięciami w realizacji wystawy. Nie poczułem nawet niepokoju gdy po dwóch tygodniach trwania wystawy zorientowałem się, że nikt nie okazuje chęci zakupu żadnego obrazu. Strach zwalił się na mnie natomiast masowo gdy wystawa skończyła się i szereg czeków trzeba było uregulować, a ja już nie miałem z czego, bo kredyt jaki udzieli mi bank został przekroczony. Zaczęła się dławiąca w gardle panika. Chodziłem z kąta w kąt i liczyłem. Bez końca, nieustannie liczyłem ile jeszcze czeków musze spłacić. Zapisywałem kartki wyliczeniami. Tak trwało to szereg miesięcy. Nie spałem po nocach, zabijałem strach pisaniem, a w dzień liczyłem. Zresztą, co tu opowiadać. Wszystko to już opowiedziałem w „Zmaganiach...”. Najdziwniejsze, że wcale nie przyrzekałem sobie wówczas (jak to zrobiłem po drugiej „wpadce”), że już nigdy nie popadnę w długi i że sytuacja, o ile ją uratuję, nigdy się już nie powtórzy. Trwało to i nie pozwalało myśleć o czymkolwiek innym. Jak w końcu zwróciłem długi? Nawet dokładnie nie mogę tego powiedzieć. Po prostu chyba Ania, która była wtedy u szczytu swej kariery modelki, zarobiła przez ten czas tyle pieniędzy, że mogłem popłacić to co najtrudniejsze i najbardziej nagle. Potem zapłaciłem resztę gdy zorganizowałem drugą wystawę i ustaliłem ceny obrazów na rozsądnym poziomie, co mi pozwoliło sprzedać szereg z nich i wyjść całkowicie na prostą. Drugi raz popadłem w takie same, wielokrotnie przekraczające moje i mojej żony dochody, długi gdy wybudowałem galerię w Paryżu. Tu nie uzyskałem żadnego kredytu od banku, choć prosiłem, lecz wystawiłem szereg czeków i musiałem opłacić wielu pracowników i dostawców, którzy wybudowali galerię. Tym bardziej, że popełniłem błąd wykopując ziemię w piwnicy, by podnieść jej wysokość i naraziłem cały budynek na zawalenie się. Co wywołało wstrzymanie robót przez architekta, który jednocześnie z moimi pracami odnawiał cały budynek, a mnie zmusiło do kosztownego 48 wylania betonu w całym podziemiu, by uratować dom. Cierpienie powróciło i powrócił strach po nocach i w ciągu dni. Wszystko odbyło się równie okropnie jak poprzednim razem. Zaraz po wybudowaniu galerii groziła mi konieczność rezygnacji z niej i odwołania zapowiedzianych z góry wystaw. Cierpienie było tak dokuczliwe, że pewnego razu wybuchnąłem płaczem przed Anią. Tu znów stal się cud, który opisałem w epilogu do „Zmagań...” po tytułem „Fart”. Nie ma co do tego wracać. Tyle tylko, że tym razem zrozumiałem. Jednym z najbardziej męczących, bo najdłużej trwającym stresem w moim już dorosłym życiu, było cierpienie na widok ścinanych przez kilka tygodni w naszym parku drzew. Mieszkamy w osiedlu zbudowanym na wzór amerykański, dla amerykańskich oficerów NATO, zanim ich de Gaulle wyrzucił z Francji. Osiedle położone jest w 30 hektarowym parku, z własnym centrum handlowym i własną szkołą, do której dzieci mogą iść bez opieki rodziców, bo nie krążą tu żadne pojazdy mechaniczne. Nie ma tu kradzieży ani włamań. Domy są czyste i na ścianach nie ma nabazgranych napisów. Nikt nie handluje narkotykami na klatkach schodowych, jak to często bywa w osiedlach na przedmieściach Paryża. Mamy zarząd, którego przewodniczący, niejaki Gilou, dla przyczyn absolutnie nieznanych, zdecydował ściąć wszystkie duże drzewa. Przez wiele dni w parku panował ryk mechanicznych pił. A ja zaciskałem pięści. Było to nie do zniesienia. Drzewa były zdrowe i piękne. Nie groziły też nikomu ani nie zasłaniały widoku. Decyzja ich ścięcia nie tłumaczyła się niczym. I tak ogołocono nasz park z wielu rozłożystych drzew. Dodam, choć to już nic nie zmienia, że wezwałem komornika i kazałem na mój koszt oficjalnie stwierdzić porobione szkody. Po czym rozpisałem petycję, która zmobilizowała mieszkańców. Gilou się przestraszył i poprosił mnie o rozmowę. Był ze swoim adwokatem. Spuścił uszy po sobie, nie odpowiadając na moje agresje. Najgorsze, że i tu upokorzyłem się, godząc na jego propozycję wstąpienia do rady osiedlowej, co w jego mniemaniu miało złagodzić mój gniew. Wiedziałem, że ten człowiek okradał nas systematycznie podejmując niekończące się roboty na naszym osiedlu, by uzyskać za nie od przedsiębiorstw łapówki. Toteż 49 złożyłem na niego skargę na policji. Lecz gdy prokurator odpowiedział mi, że nie ma dowodów kradzieży, dałem spokój. I do dziś nie mogę tego odżałować. Bo dowody były i mogłem, składając niewielką kaucję, wymusić choćby śledztwo. A ja odpuściłem. Dziś gdy słyszę warkot mechanicznej piły, przechodzi mnie dreszcz nienawiści i bólu. Tego człowieka, gdybym mógł zrobić to bezkarnie, to bym zamordował. Tak jak zamordowałbym tysiące tych, którzy znęcają się lub dla uciechy przypatrują się znęcaniu nad zwierzętami. Widząc w telewizji jakąś audycję o zwierzętach natychmiast zmieniam kanał, bo wiem, że zaraz będzie o tym jak zostaną ono zabite lub torturowane. Myślę tu głównie o korridzie. A myślę z nienawiścią i tak sobie kombinuję w głowie, że gdybym miał odwagę, to poprzyklejałbym pod siedzeniami na trybunach małe ładunki wybuchowe i wypalił je wszystkie na raz w trakcie mordowania byka. Ale nie na to by zabić widzów, którzy cieszą się spektaklem, lecz żeby ich ciężko okaleczyć w partiach genitalnych. A potem patrzeć z lubością jak się przez lata męczą. Przemoc w stosunku do zwierząt wywołuje we mnie najniższe instynkty. Wreszcie kolektywnie nienawidzę młokosów, najczęściej podpitych lub pod wpływem narkotyków, którzy jak wariaci prowadzą samochody. Wywołuje to u mnie tak potężne uczucia wściekłości, że raz gdy taki jeden zagrodził mi drogę, o mały włos nie powodując wypadku, wyprzedziłem go, zatarasowałem mu drogę i wyskoczyłem z samochodu. Po czym otworzyłem jego drzwiczki, dałem mu kilka razy pięścią w twarz, zatrzasnąłem drzwiczki, poszedłem do mojego samochodu i odjechałem. A teraz wieloletnie kłótnie małżeńskie wynikłe z uzasadnionej zazdrości Ani. O tym tez chciałbym zapomnieć: Pomijam tu Monikę, bo napisałem o tym związku osobną książkę, którą kiedyś opublikuję. Wystarczy powiedzieć, że byłem przez całe życie tym co Francuzi nazywają „homme à femmes”. Od młodości ganiałem za spódniczkami. Miałem nieustanny głód seksualny i stale byłem w trakcie podrywania jakiejś panienki. Najczęściej bez skutku, bo nie miałem ani urody, ani pieniędzy, ani 50 sławy, ani władzy, ani wreszcie dowcipu, to znaczy żadnego z pięciu przymiotów, na które są czułe kobiety. Toteż szło mi marnie. Ten niedostatek seksualny tak okropnie mi dokuczał, że najpierw ubrdałem sobie, że muszę zmienić nos, bo to z pewnością on jest odpowiedzialny za moje niepowodzenia. Ta operacja estetyczna była jedną z najgłupszych decyzji w moim życiu. Przez lata nie mogłem dobrze oddychać, bo puchła mi śluzówka i otwierały mi się rany. Potem poprosiłem pewnego psychoterapeutę o pomoc. Wysłuchiwał mnie i oczywiście nic nie pomógł, bo nie mógł pomóc. Moje podboje seksualne były fizycznie o tyle możliwe, że moja żona bardzo często bywała zagranicą, a ja zostawałem w domu sam. Niemniej wielokrotnie złapała mnie po powrocie na tym, że jakiś długi czarny lub rudy włos leżał koło naszego łóżka. Powodowało to nieustanne awantury. Bałem się ich i nienawidziłem ich. Opisałem to obszernie w trzech długich „notatkach”, których jednak nie opublikowałem z resztą „Zmagań...”, bo żona się na to nie zgodziła. Może kiedyś to opublikuję... Ale po co? Ten okres trwał długo i oboje cierpieliśmy okropnie. Byliśmy nawet na krawędzi rozwodu. Na szczęście nadszedł wreszcie podeszły wiek i pewne uspokojenie mojego libido. Poza tym Ania przestała pracować i była teraz stale w domu. Tak więc nie mogłem jej już więcej oszukiwać. I od tego czasu zacząłem być, z tej przynajmniej strony, naprawdę szczęśliwy. Dziś jestem już na emeryturze. Trzy lata temu pożegnałem się z Uniwersytetem, a pół roku temu z adwokaturą. A w związku z tym pojawia się do zrobienia jeszcze jeden gorzki bilans: ten z pracy w wymiarze sprawiedliwości. Od razu precyzuję: w wymiarze niesprawiedliwości. Przez trzydzieści lat mojej praktyki adwokackiej zaciskałem zęby z nienawiści i wściekłości na tutejszy sposób traktowania przez ustawy i przez sędziów ofiary i sprawcy. Ten ostatni ma tutaj wszelkie prawa. Ta pierwsza nie ma ich żadnych. Już według kodeksów, sprawca ma prawo do domniemania niewinności, do śledztwa na koszt Państwa, do adwokata w czasie przesłuchań, do ustawowo zagwarantowanych terminów, których sędziom nie wolno przekroczyć, a które wszystkie mają za cel jak najmniej ograniczyć wolność podejrzanego. Potem ma on prawo do szeregu odwołań, które 51 wszystkie musza być rozpatrzone przez kolegialne składy sędziów w określonych terminach które, jeśli są przekroczone, sprawiają że sprawca musi być natychmiast wypuszczony na wolność. Wreszcie ma on prawo do procesu przed sądem kolegialnym i do przepisów proceduralnych, które mają mu zagwarantować jak najbardziej obiektywne, jak najbardziej dogłębne rozpatrzenie jego sprawy. Po czym znów przysługuje mu szereg możliwości odwołania od nieprzychylnych decyzji. W więzieniu chce się go trzymać jak najkrócej, a więc ustawowo, co miesiąc, jego wymiar kary się zmniejsza o pewną ilość dni. Po czym, jeśli ma małe dziecko albo sprawuje się dobrze, to może prosić o szybkie zwolnienie z więzienia, lub o przebywanie tam tylko nocą. Nie mówiąc o tym, że najczęściej już po odbyciu połowy kary jest wypuszczony. Ofiara nie ma tu nic. Bez pomocy prokuratora nie może ścigać autora swego nieszczęścia. Sama musi sobie zorganizować obronę swoich interesów i je opłacić. Jeszcze do niedawna sama musiała opłacić nawet fotokopie akt sprawy, na to by przygotować swoją obronę. Nie ma prawie żadnego wpływu na przebieg śledztwa. Jak mało są ważne jej roszczenia świadczy sto szczegółów. Tak na przykład fakt, że na procesie jej adwokat przemawia pierwszy (podczas gdy adwokat sprawcy przemawia ostatni, tak by to, co dotyczy obrony jego wolności, lepiej pozostało w pamięci składu sędziowskiego, gdy ten wycofa się by deliberować). Albo taki szczegół: ofiara nie ma prawa żądać quantum kary i jedyne co może upraszać to odszkodowanie pieniężne. Owo odszkodowanie jest ograniczone do absolutnego minimum i owiane aurą wstydu. Lub to że nie ma ona prawa złożenia apelacji od wymiaru kary, a tylko od powództwa cywilnego (czyli od należnego jej odszkodowania pieniężnego). Lecz być może mało bym się tym wszystkim oburzał, gdyby nie wręcz sadystyczna przyjemność jaką okazują niektórzy sędziowie w stosunku do ofiary. Przez cały czas mej praktyki wiedziałem z góry, że jeśli dostaje mi się sprawa karna i mam bronić sprawcy, będę miał ze strony sędziów wszelkie względy i że jest na koniec wielka szansa, że proces wygram. Nie wiele przegrałem przez te trzydzieści lat spraw karnych gdy broniłem sprawców. 52 Jeden z moich kolegów po fachu chwali się nawet tym, że uzyskał już 100 (słownie sto!) uniewinnień. I nie z tego czerpałem nienawiść jaka mnie wypełniała do tutejszego wymiaru niesprawiedliwości. Natomiast czerpałem ją z pewności, że jeśli zwróci się do mnie ofiara, sto przeszkód proceduralnych stanie mi na drodze i że na koniec tak zdenerwuję się na sąd, że ten zemści się na mnie odrzucając wszelkie roszczenia mego klienta. Miałem w czasie mojej praktyki wiele kłótni z sędziami za sposób w jaki traktowali ofiary. I zawsze kończyło się to albo oddaleniem roszczenia, albo maksymalnym jego ograniczeniem. W ten sposób pierwszy policzek dostałem zaraz po wstąpieniu do adwokatury. Broniłem wówczas kobiety która, przechodząc na pasach i dla siebie na zielonych światłach z małym dzieckiem, została potracona przez pijanego kierowcę. Dziecko zginęło na miejscu, a matka została poważnie poraniona. Sprawcę złapano, choć próbował uciec. Miał prawie trzy gramy alkoholu w każdym litrze krwi. Proces trwał piętnaście minut. Powtarzam i absolutnie nie przesadzam: piętnaście minut. Pamiętam każde słowo, które zostało wówczas wypowiedziane, bo był to mój pierwszy poważny proces. Otóż przewodniczący sądu zapytał oskarżonego Araba: „Co, pije pan?” Ten nie odpowiedział nic. Na co sędzia znów: „Bo jest pan samotny?” Tu Arab skinął głową. Na co przewodniczący odwrócił się do sędziego po prawej, potem do sędziego po lewej i natychmiast ogłosił wyrok: „Cztery miesiące więzienia w zawieszeniu. Pięć tysięcy franków grzywny. Prawo jazdy zatrzymane na trzy lata. Rozprawa w sprawie roszczeń cywilnych zostaje odłożona na późniejszy termin.” Cztery miesiące w zawieszeniu... Ja musiałem potem przebrnąć przez szereg rozpraw, by uzyskać dla moich klientów odszkodowanie. A na koniec ojciec dziecka, którego również reprezentowałem, a który skłamał ukrywając, że już był wtedy rozwiedziony z matka dziecka, dostał śmieszne pięć tysięcy 53 franków odszkodowania, wraz z wyzwiskami sędziego za to, że był „oszustem”. Tak się zaczęła moja kariera adwokacka. I tak to potem szło przez trzydzieści lat. Bywało że w procesach cywilnych, gdy broniłem ofiarę jakiegoś krętacza, sąd nie tylko siedmiokrotnie przekładał sprawę na wiele miesięcy, zmuszając mojego klienta do opłacania każdego mojego straconego dnia pracy, ale gdy podniesionym tonem zapytałem pewnej sędziny: „Czy wreszcie zdecyduje się pani na to, żeby się zdecydować? Już siedem razy bez przyczyny i tylko by ułatwić życie pozwanemu przekłada pani rozprawę na następne trzy miesiące”, uzyskałem natychmiastowy rezultat: mój klient, powód, ofiara krętacza, nie tylko przegrał sprawę, ale na dodatek był skazany na opłacenie kosztów sądowych, mimo tego że to właśnie on szukał pomocy od sądu. Takich przykładów mógłbym mnożyć, bo były moim chlebem powszednim. Doszło do tego że zwracając się do moich studentów zacząłem ich przestrzegać: „Jeśli znajdziecie się w groźnej sytuacji, na przykład prowadząc samochód, gdzie będziecie mieli mimo wszystko wybór, czy stać się ofiarą czy tez zrobić z kogoś ofiarę, nie wahajcie się ani chwili: nigdy nie bądźcie ofiarą! Wymiar niesprawiedliwości przejedzie się po was jak czołg i was zmiażdży. Jeśli będziecie natomiast sprawcą, będziecie korzystać z wszystkich praw i udogodnień jakie sprawcy gwarantują tutejsze sądy i tutejsze kodeksy, a na koniec będziecie mieli dużą szansę wyjść bez szwanku z całej przygody.” Tak, takich tortur psychicznych jakie przeżywałem przez trzydzieści lat pracy we francuskim wymiarze niesprawiedliwości, musząc w świetle tutejszych kodeksów współpracować z tutejszymi sędziami i prokuratorami, nie życzę nikomu. Tych ludzi w „Ecole de la magistrature” uczy się przepisów, ale nie uczy się wydawania sprawiedliwych wyroków. Dziś jeszcze, już na emeryturze, przeżywam z nienawiścią szereg wspomnień o procesach, w których miałem wrażenie pracować z sędziami sadystami. 54 I nie można się temu dziwić. Bo takie jest tu społeczeństwo, a tutejsi sędziowie są tylko jego wiernym odbiciem. Tu wolność jest wartością najwyższą i w jej ochronie nie ma pobłażliwości, która byłaby przesadna. Natomiast żądanie odszkodowania pieniężnego (bo nie można żądać innego, ponieważ Państwo zagarnęło dla siebie monopol na karanie przestępcy) jest czymś poniżającym, czymś wstydliwym, czymś o czym nie należy nawet głośno mówić. Toteż mój przyjaciel, Jacque Parisot, również adwokat, nie rozumiał nigdy moich skarg i sam mi się przyznał, iż uważałby za rzecz hańbiącą żądać pieniędzy, gdyby mu zabito córkę lub żonę. Tak, to też muszę powiedzieć teraz, gdy robię bilans życiowy i nie grozi mi już zemsta sędziów (na moich klientach) gdy na nich pluję. To było wręcz koszmarne. I dzień, w którym nareszcie wysłałem list z dymisja do „bâtonnier”, był dla mnie świętym dniem. Jeśli jestem dziś zgryźliwym starym człowiekiem, który od dawna już przestał dawać jałmużnę biednym, to praca w wymiarze niesprawiedliwości była jedną z głównych tego przyczyn. O tak, o tym też chcę zapomnieć! * A więc w sumie czy pomyliłem się z powołaniem? Moje upodobania intelektualne szły raczej w kierunku polityki. Nią chętniej bym się zajmował niż nauczaniem na Uniwersytecie czy przemawianiem przed sądem. Jednak nigdy nie miałem wrodzonego autorytetu. Bo ledwo się odzywam, a natychmiast ktoś, rozdrażniony tym co mówię lub moim tonem, przerywa mi i mówi swoje, na mnie nie zważając. A braku autorytetu polityka nie toleruje. Na dodatek wymaga ona stalowych nerwów, a ja jestem cholerykiem, aroganckim, ekscesywnym, pewnym swoich racji, który łatwo wpada w złość, zaraz zabiera się do bitki i lży przeciwnika przekleństwami. I na tym koniec tego o czym chciałbym zapomnieć. 55