Niezrównoważona globalizacja
Transkrypt
Niezrównoważona globalizacja
Michel Husson Niezrównoważona globalizacja Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (Uniwersytet Warszawski) WARSZAWA 2006 Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) Artykuł „Niezrównoważona globalizacja” został napisany w połowie 2005 r. przez francuskiego ekonomistę marksistowskiego Michela Hussona. Niniejsze wydanie jest drugą polską publikacją tekstu dokonaną drukiem. Po raz pierwszy ukazał się on w półroczniku społeczno-politycznym i historycznym „Rewolucja”, nr 4 (zima 2006). Tekst z języka francuskiego Zbigniew Marcin Kowalewski. przetłumaczył -2© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) Globalizacja kapitalistyczna zasadniczo zmierza do utworzenia rynku światowego i zmuszenia pracowników najemnych do bezpośredniej konkurencji między sobą. Tendencją jest ustanowienie powszechnie obowiązujących norm, które dotyczą jednocześnie płac i rentowności. Konkurencja między pracownikami wywiera presję na równanie warunków bytowych w dół. Projekty inwestycyjne realizuje się tylko wtedy, gdy związana z nimi rentowność również równa do norm obowiązujących w skali światowej. To równanie płac w dół, a stóp zysku w górę, prowadzi do zjawisk polegających na rugowaniu zbyt wysokich płac i nie dość rentownych kapitałów. Do tego podwójnego ruchu wyrównawczego prowadzi cyrkulacja kapitałów: kapitały uchodzą na obszary, na których rentowność jest wysoka, i z obszarów, na których koszty pracy są za wysokie. Dziś te tendencje rozwijają się potężnie, jak o tym np. świadczy szantażowanie pracowników delokalizacjami. Trzeba jednak położyć nacisk na kontradyktoryjny charakter tego procesu, pozwalający zrozumieć, dlaczego nie może on doprowadzić do stabilnej konfiguracji. Boryka się bowiem z dwojakim ograniczeniem. Pierwsze wynika z bardzo poważnych różniczek wydajności pracy, które występują między strefami gospodarki światowej. Kształtowanie się rynku światowego mogłoby doprowadzić do względnego ujednolicenia wydajności, gdyby te różnice wyjściowe nie były aż tak głębokie. Na takim gruncie globalizacja działa jako proces wykluczający, który nieustannie selekcjonuje sektory oceniane jako „godne” osadzenia na rynku światowym. Nigdy jeszcze prawo nierównomiernego i kombinowanego rozwoju nie stosowało się z taką mocą, jak dziś: współczesny kapitalizm polaryzuje wszystkie społeczeństwa, wydzielając z nich część, która może wpisać się w globalizację, i część, która jest z niej wykluczona. Z niewieloma wyjątkami, kapitalizm wszędzie powoduje pogłębianie się nierówności, proporcjonalne do stopnia postępów we wdrażaniu polityki neoliberalnej. Nie chodzi o czynnik autonomiczny, lecz o nieuchronny skutek podporządkowania kryteriom hiperrentowności obowiązującym na rynku światowym. Oto dlaczego projekt socjaldemokratyczny, a raczej socjalliberalny, który stara się pogodzić wymogi zglobalizowanego kapitalizmu z dążeniem do „spoistości społecznej”, jest złudzeniem, którego przestrzeń polityczna nieustannie się zawęża. Drugie ograniczenie procesu globalizacji polega na lokalizacji rynków zbytu. Najważniejsze rynki znajdują się tam, gdzie płace są najwyższe. Pogoń kapitału za niskimi płacami ma tendencję do redukowania ogólnego rozmiaru rynków zbytu i przenosi na arenę światową tę klasyczną sprzeczność kapitalizmu, nadając jej niezwykły wymiar geograficzny. Przezwycięża się ją tylko za cenę dwóch dystorsji. W każdym kraju konsumpcja płacowa jest zablokowana i za zastępcze rynki zbytu muszą służyć dochody finansowe przypadające wąskim warstwom społecznym. Ze względu na pogłębianie się nierówności, które cechuje współczesny kapitalizm, cierpi on na permanentny deficyt wiarygodności. W skali gospodarki światowej współczesny imperializm stara się wytwarzać w krajach, w których płace są niskie, a sprzedawać gdzie indziej. Mapa kapitałów coraz mniej pokrywa się z mapą terytoriów narodowych. Można podać dwa świeże przykłady działania tych tendencji. W Niemczech restrykcyjna polityka prowadzona po odwróceniu się koniunktury na początku pierwszej dekady XXI w. doprowadziła do stagnacji rynku wewnętrznego, natomiast eksport odnotował spektakularne postępy. Z punktu widzenia zatrudnienia nie kompensuje on jednak blokady rynku wewnętrznego, toteż w ciągu ostatnich lat stopa bezrobocia nieustannie rośnie. We Francji ekonomiści ze wszystkich stron są zaintrygowani ostatnią koniunkturą: wielkie przedsiębiorstwa realizują rekordowe zyski, lecz niewiele inwestują. Poświęcają te zyski na dystrybucję dywidend i inwestują przede wszystkim za granicą. Dzieje kapitalizmu nie są więc linearne – obecna faza globalizacji odpowiada nawrotowi do swojego rodzaju stanu dzikości. Nie ma nic zaskakującego w tym, że wszystkie najbardziej klasyczne sprzeczności kapitalizmu ulegają reaktywacji i przenoszą się na skalę światową. Ten przyczynek jest poświęcony właśnie wspomnianym nowym nierównowagom. Niestabilna konfiguracja gospodarki światowej Kapitalizmowi trzeba takiego ukształtowania gospodarki światowej, które byłoby adekwatne do jego sposobu funkcjonowania. Globalizacja stawia ten wymóg w stosunkowo nowych terminach, więc -3© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) użyteczne będzie przypomnienie typologii zaproponowanej około trzydzieści lat temu przez Ernesta Mandela. Wyróżnił on trzy możliwe konfiguracje: ultraimperializm, superimperializm i dalszą konkurencję między mocarstwami imperialistycznymi. Pierwszą hipotezę – ultraimperializm – należy jednoznacznie odrzucić. Taki scenariusz, przewidywany w swoim czasie przez Karola Kautsky'ego, odpowiadałby konfiguracji, w której, mówiąc słowami Mandela, „wzajemne przenikanie się kapitałów w skali międzynarodowej jest tak dalece posunięte, że dochodzi do zupełnego zaniku decydujących rozbieżności interesów gospodarczych między właścicielami kapitałów rozmaitych narodowości”. Widać wyraźnie, że jesteśmy bardzo daleko od czegoś takiego i już dawno rozwiało się złudzenie zrównoważonego kondominium trzech biegunów Triady (Stanów Zjednoczonych, Europy Zachodniej i Japonii). Ogromnemu dementi praktycznemu podlega również pojęcie „Imperium”, wylansowane przez Michaela Hardta i Toni Negriego. Po to, żeby się o tym przekonać, wystarczy przypomnieć trzon ich tezy, tak oto streszczony przez Negriego: „W obecnej fazie imperialnej nie ma już imperializmu lub, gdy jeszcze występuje, jest zjawiskiem przejściowym – przejściem do cyrkulacji wartości i władz w skali Imperium. Podobnie, nie ma już państwa narodowego: wymykają mu się trzy podstawowe cechy charakterystyczne suwerenności – wojskowa, polityczna, kulturalna – pochłaniane lub zastępowane przez centralne władze Imperium. Tak oto podporządkowanie dawnych krajów kolonialnych imperialistycznym państwom narodowym, podobnie jak imperialistyczna hierarchia kontynentów i narodów, zanikają lub obumierają: wszystko reorganizuje się pod kątem nowego unitarnego horyzontu Imperium.” Absolutna supremacja, którą wydaje się ujawniać unilateralizm Stanów Zjednoczonych, sprawia, że na zbadanie zasługuje również scenariusz superimperializmu. W tej konfiguracji, znów zgodnie z definicją Mandela, „jedno wielkie mocarstwo imperialistyczne sprawuje taką hegemonię, że inne państwa imperialistyczne tracą wobec niego wszelką realną samodzielność i są sprowadzone do położenia podrzędnych mocarstw półkolonialnych”. Nawet jeśli Unii Europejskiej nie można, rzecz jasna, charakteryzować jako „podrzędnego mocarstwa półkolonialnego”, wydaje się, że schemat ten dobrze odpowiada potwierdzonej hierarchii mocarstw imperialistycznych, uświęcającej dominującą rolę Stanów Zjednoczonych we wszystkich dziedzinach: gospodarczej, technologicznej, dyplomatycznej i wojskowej. Nie zdaje on jednak sprawy z dwóch uderzających cech współczesnej gospodarki światowej. Pierwsza to kruchość panowania amerykańskiego, którą zwięźle tak oto można opisać: w sposób dość bezprecedensowy panujący imperializm nie jest eksporterem kapitałów; wręcz przeciwnie – jego supremacja polega na zdolności do permanentnego drenażu kapitałów napływających po to, aby finansować jego akumulację i reprodukować technologiczne podstawy panowania. Mamy więc do czynienia z drapieżnym, a nie pasożytniczym imperializmem, którego główna słabość polega na tym, że swoim wasalom nie może zaproponować stabilnego reżimu. Druga nowość wynika z osiągniętego dziś stopnia ponadnarodowej integracji kapitałów. Wymagałaby ona ustanowienia kondominium Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej – G2, jeśli przejmiemy formułę, z którą niedawno wystąpił sekretarz stanu w niemieckim Ministerstwie Finansów, Caio Koch-Weser. Z punktu widzenia samych dobrze pojętych interesów zbiorowych burżuazji, do regulacji tak zintegrowanej przestrzeni gospodarczej obiektywną potrzebą rzeczywiście staje się polityczna instancja koordynacyjna. Lecz, parafrazując Jeana Jaurèsa, można powiedzieć, że kapitalizm niesie w sobie konkurencję tak samo, jak chmura niesie burzę, toteż zglobalizowana współpraca między mocarstwami imperialistycznymi jest mirażem. Z braku superimperializmu dysponującego taką supremacją, która pozwoliłaby mu narzucić swoje panowanie, świat wchodzi w trzecią konfigurację, którą cechuje konkurencja międzyimperialistyczna. Definicja Mandela dobrze pasuje do obecnej sytuacji: „międzynarodowe przenikanie się wzajemne kapitałów jest tak zaawansowane, że większą liczbę wielkich, samodzielnych mocarstw imperialistycznych zastępuje mniejsza liczba supermocarstw imperialistycznych, ale jest ona tak bardzo spętana przez nierównomierny rozwój kapitału, że nie udaje się ustanowić globalnej wspólnoty interesów kapitału”. Tak więc, nie rozwiązane sprzeczności między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi nadal będą ciążyć na trwale niezrównoważonej gospodarce światowej. -4© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) Słabości gospodarki panującej W latach 2000-2001 nastąpił zwrot, po którym niewiele pozostało z nadziei na upowszechnienie się dobroczynnych skutków „nowej gospodarki” i „irracjonalnej żywotności” rynków finansowych. To prawda, że Stanom Zjednoczonym udało się zminimalizować rozmach recesji, ale za cenę nowych nierównowag, podczas gdy Europa znów grzęźnie w kiepskiej koniunkturze. „Nowa gospodarka”, wbrew nadziejom, które mogła budzić, od 1997 r. spowodowała w Stanach Zjednoczonych spadek stopy zysku. Główny powód to fakt, że nowe technologie niewątpliwie pozwoliły osiągnąć wzrost wydajności pracy, ale nie w takim stopniu, który kompensowałby spektakularny wzrost stopy akumulacji. „Nowa gospodarka” była więc kosztowna pod względem inwestycji, co mimo spadku względnej ceny tych inwestycji ostatecznie zaciążyło na organicznym składzie kapitału. Ma to zasadnicze znaczenie, ponieważ rozwiewa złudzenia, że kapitalizm potrafi uwolnić się od swoich podstawowych praw. Nowe technologie nie są magicznym instrumentem, który pozwalałby za darmo akumulować kapitał. Recesja, która w rezultacie nastąpiła od 2001 r., spełniała więc dwojaką funkcję. Po pierwsze, za sprawą bardzo surowego zarządzania zatrudnieniem, pozwoliła przywrócić rentowność kapitału. Można by mówić o ożywieniu gospodarczym bez wzrostu zatrudnienia – o tzw. jobless recovery – o tyle, o ile stworzyło ono okazję do składowania potencjalnego wzrostu wydajności pracy. Nie zlekceważono jednak również takich bardziej klasycznych środków przywracania stopy wartości dodatkowej, jak wydłużanie czasu pracy czy blokada płac, jeszcze bardziej ułatwiona przez słaby dynamizm rynku pracy. Ten okres wykorzystano również do sprowadzenia stopy akumulacji na poziom bardziej odpowiadający stopie rentowności. Jednak to dopasowanie nie nastąpiło za cenę długotrwałego i głębokiego zwolnienia tempa wzrostu gospodarki, a to ze względu na politykę gospodarczą prowadzoną przez Busha po 11 września 2001 r. Cechują ją trzy główne dźwignie działalności gospodarczej. Pierwsza – to swojego rodzaju „keynesizm wojskowy” polegający na wzroście wydatków wojskowych. Druga – to spektakularna obniżka podatków, która pozwoliła stymulować konsumpcję bogaczy. Trzecia – to sprowadzenie stóp procentowych na najniższy poziom po to, aby wesprzeć rynek wewnętrzny, a w szczególności rynek nieruchomości. Tak oto można było utrzymać dynamizm konsumpcji wewnętrznej i ograniczyć rozmach recesji. Lecz taka polityka stworzyła lub zaostrzyła serię sprzeczności, które są rewersem tych korzyści. Najważniejsze spośród tych sprzeczności są następujące: – obniżka podatków, połączona ze wzrostem wydatków wojskowych, sprawiła, że nadwyżkę budżetową zastąpił poważny deficyt budżetowy; – wsparcie popytu gospodarstw domowych za pośrednictwem obniżki stóp procentowych sprawiło, że ich zadłużenie osiągnęło bezprecedensowy poziom i doprowadziło do pojawienia się zaczątków „bańki mydlanej” na rynku hipotecznym; – jeszcze bardziej pogłębiły się nierówności w dochodach, osiągając karykaturalne rozmiary; – deficyt handlowy w stosunku do reszty świata nadal narastał i dziś stanowi 5 proc. amerykańskiego PKB, czyli jest o jeden procent wyższy niż w światowym PKB. Kwestia wydajności pracy Ta absolutnie decydująca kwestia jest w centrum debaty o stanie zdrowia gospodarki amerykańskiej i Alan Greenspan, prezes Banku Rezerw Federalnych USA, nie przepuszcza żadnej okazji, aby się do niej odnieść. Od połowy lat dziewięćdziesiątych przyspieszenie wzrostu wydajności w Stanach Zjednoczonych zdawało się uzasadniać nadzieje pokładane w „nowej gospodarce” i eksplozję giełdową. Antycypowała ona jedynie przyszłe zyski, które miały wzrosnąć dzięki wzrostowi wydajności spowodowanemu przez wprowadzenie nowych technologii. Kapitały miały więc powody napływać do USA, nawet jeśli odwrotną stroną tego medalu było pogłębianie się amerykańskiego deficytu handlowego. Sceptycy uważali, że chodzi o cykl high tech i że wydajność powróci do swojej poprzedniej tendencji, gdy tylko osłabnie ten wysiłek inwestycyjny. Ostatnio ewolucja na tym polu zdaje się raczej przyznawać rację teoretykom nowego trwałego wzrostu, ponieważ mimo spadku stopy inwestycji wzrost -5© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) wydajności nie uległ spowolnieniu. Spór nie został rozstrzygnięty, ponieważ w Stanach Zjednoczonych wyjściom z recesji tradycyjnie towarzyszą strome wzrosty wydajności. Jednak ta faza ożywienia gospodarczego jest szczególnie nietypowa, ponieważ przebiega ono w sytuacji, w której tworzy się bardzo mało miejsc pracy. Wyraźny spadek zysków przedsiębiorstw skłonił je do prowadzenia bardzo rygorystycznej polityki restrukturyzacji i intensyfikacji pracy. Można powiedzieć, że w ten sposób restrukturyzacje i intensyfikacje generują korzyści płynące z nowych technologii, ale twierdzenie, że na dłuższą metę ten ruch może mieć takie samo tempo, byłoby bardzo ryzykowne. Obserwację faktów zakłócają takie pasożytnicze zjawiska, jak wydłużanie czasu pracy, szerzenie się nie zadeklarowanego zatrudnienia czy zatrudnienia w wielu miejscach, nie mówiąc już o niepewności danych statystycznych. Trzeba zdać tu sprawę z pewnej dyskusji technicznej, która jednak pozostaje w ścisłym związku z analizą „nowej gospodarki”. W Stanach Zjednoczonych konwencja statystyczna jest inna niż w większości państw europejskich: komputer zalicza się tam do kapitału, gdy tymczasem w Europie – do konsumpcji pośredniej. Statystyki amerykańskie mają więc skłonność do zawyżania PKB (a więc wydajności) w porównaniu ze statystykami europejskimi, w których uwzględnia się deprecjację kapitału. Produkt Krajowy Brutto rośnie szybciej niż Produkt Krajowy Netto, od którego odliczona jest ta deprecjacja. Mówiąc po marksistowsku, szacowanie produktu brutto polega na tym, że określając nowo utworzoną wartość, (niesłusznie) włącza się do niej zużyty kapitał stały. Jeśli się to skoryguje, jak również jeśli się skoryguje efekt czasu pracy, to rozstęp między USA a Europą się zmniejszy. Julian Callow, ekonomista w Crédit Suisse First Boston, dokonał takich korekt dla lat 1996-2001. Okazało się, że godzinowa wydajność pracy wzrastała w tym czasie w USA o 1,8 proc. rocznie, podczas gdy w Europie o 1,4 proc., a taką różnicę doskonale można wyjaśnić szybszym wzrostem gospodarki amerykańskiej. Imperialny spadek kursu dolara Nierównowagę między wielkimi biegunami gospodarki światowej dobrze syntetyzują stosunki między ich walutami. Spadek kursu dolara w stosunku do euro, który zaczął się w 2001 r., równa się już poważnej dewaluacji rzędu 40 proc. Jeśli cofniemy się w czasie, to zauważymy, że kurs dolara w stosunku do euro (lub poprzednich walut europejskich) doświadczył bardzo poważnych fluktuacji. Po to, aby zdać sobie sprawę z ich skali, należy wziąć pod uwagę inflację w Europie i w USA. W ten sposób można skalkulować kurs realny i porównać go z kursem formalnym i dostrzec fazy „niedoszacowania” i „nadszacowania” dolara wobec euro (lub koszyka równoważnych walut sprzed wprowadzenia euro). Takie kalkulacje są oczywiście względne, bo zależą od wyboru okresu służącego za odniesienie, a tu takim okresem jest rok 1986. Od 1971 r., kiedy to dolar oderwał się od standardu złota, można wyróżnić kilka faz. Jego kurs zaczął wówczas spadać, co trwało aż do wstrząsu finansowego 1979 r., naznaczonego bardzo dużym wzrostem stóp procentowych w USA; ten wzrost sprawił, że kurs dolara ponownie zaczął zwyżkować. Lecz aprecjacja dolara miała swoje niedogodności i Stany Zjednoczone postanowiły skończyć z nią, narzucając w 1985 r. swoim partnerom europejskim i japońskim porozumienia z Plaza, które spowodowały gwałtowny spadek kursu dolara, przywracając towarom amerykańskim utraconą konkurencyjność. Spadek trwał około dziesięciu lat, po czym w 1996-1997 r. kurs dolara znów zaczął zwyżkować – do recesji 2000 r. Wtedy doszło do nowego zwrotu; zapoczątkował on fazę, w której się znajdujemy. Cechuje się ona ciągłym spadkiem kursu dolara, a więc symetrycznym wzrostem kursu euro. Dziś realny kurs dolara osiągnął najniższy poziom od co najmniej półwiecza. Skala tych fluktuacji wymyka się ściśle ekonomicznym determinantom. Można je interpretować jako rezultat sprzeczności rozdzierających sposób panowania Stanów Zjednoczonych: jako panującemu mocarstwu finansowemu i walutowemu, trzeba im mocnego dolara, natomiast jako mocarstwu gospodarczemu i handlowemu, trzeba im raczej słabego dolara. Kolejne zwyżki i zniżki kursu dolara może więc wyjaśnić względny priorytet przyznawany tym dwóm sposobom afirmowania supremacji. Fazy zwyżkowe odpowiadają woli przywrócenia supremacji, gdy wydaje się ona zagrożona w sferze finansowej, a potem fazy zniżkowe pozwalają przywrócić konkurencyjność i skonsolidować zdobyte pozycje. -6© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) Paradoksy euro Cała koncepcja konstrukcji europejskiej opierała się przecież na postulacie głoszącym, że jednolita waluta może przyjść na świat tylko jako mocna waluta. Tymczasem stało się akurat na odwrót i spadek kursu euro przyczynił się do ożywienia gospodarczego lat 1997-2001. Po utracie nawet do 30 proc. swojej wartości w stosunku do dolara, euro stopniowo odzyskało początkowy kurs. Jednak ten dzisiejszy wzrost kursu euro idzie w parze z trwałym spowolnieniem wzrostu gospodarki europejskiej. Skutkiem narastającej integracji gospodarki światowej jest bowiem wzmożona wrażliwość europejskiego wzrostu gospodarczego na kurs euro w stosunku do dolara. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obserwuje się ścisłą korelację (której przedtem nie było) między różniczką wzrostu Europa/USA a kursem euro w stosunku do dolara. Gdy kurs dolara spada, luka między wzrostem w Europie a wzrostem w USA powiększa się na korzyść tych ostatnich. W obliczu ofensywy, którą stanowi spadek kursu dolara, w konstrukcji europejskiej pojawia się więc rozległa próżnia: jest jednolita waluta, ale jaki jest pożądany poziom kursu euro w stosunku do dolara? Europejski Bank Centralny pilnie strzeże linii 2 proc. inflacji, ale – choć to wydaje się niewiarygodne – nikt nie wie, jaki cel sobie stawia jeśli chodzi o kurs euro. Po to, aby euro stało się prawdziwą walutą międzynarodową, zdolną konkurować z dolarem, potrzebna byłaby jak najbardziej spójna polityka w dziedzinie kursu i stóp procentowych, afirmująca autonomię Europy w stosunku do dyktatu walutowego (i innego) Stanów Zjednoczonych. W samej Europie obecne odwrócenie się sytuacji euro ujawnia drugi paradoks, ponieważ grzęźnięcie gospodarki niemieckiej w dużej mierze przyczynia się do spadku koniunktury w całej Europie. W latach poprzedzających wprowadzenie euro burżuazje finansowe niepokoiły się wejściem w skład euro walut, które obniżały jego wiarygodność. Kraje Europy Południowej (Hiszpania, Portugalia, Włochy, Grecja), pogardliwie określane mianem „Klubu Śródziemnomorskiego” należało, zdaniem niektórych, trzymać na uboczu strefy euro, którą najpierw lepiej było zbudować wokół trzonu – franka i marki. Tę opcję bardzo poważnie brano pod uwagę przed odwróceniem się ruchu kursu dolara, gdy w europejskiej koniunkturze gospodarczej panował jeszcze powolny wzrost gospodarczy. Z kolei w krytyce euro o inspiracji suwerenistycznej potępiano w nim zwykłą narośl na marce. W przyszłym Europejskim Banku Centralnym upatrywano kopię Bundesbanku, która, aby bronić parytetu franka w stosunku do marki, miała narzucić frankowi taką samą absurdalną dyscyplinę, jaką narzucił on marce. W rzeczywistości hegemonia niemiecka w dużej mierze znalazła się w odwrocie od chwili zjednoczenia Niemiec. Sprawiło ono, że gospodarka tego kraju skupiła się na rynku wewnętrznym, toteż olbrzymie nadwyżki przemysłowe zaczęły topnieć, a wraz z nimi zaczęła topnieć podstawa supremacji gospodarki niemieckiej. Właśnie to względne osłabnięcie Niemiec pozwoliło „Klubowi Śródziemnomorskiemu” wstąpić do strefy euro, gdy tylko ona powstała. Dziś Niemcy jako pierwsze znalazły się w potrzasku logiki monetarystycznej, choć to one same przyczyniły się do jej narzucenia sąsiadom. Sposób, w jaki w łonie euro zamrożono kursy walut państw europejskich, można więc odczytać jako amoralną bajkę – w każdym razie jeśli uważa się monetaryzm za kryterium cnoty. Z grubsza biorąc, tacy źli uczniowie, jak Hiszpania i Włochy, weszli do strefy euro z raczej korzystnym kursem, podczas gdy Niemcy i w mniejszym stopniu Francja cierpią na kurs nadszacowany. Ponieważ względne położenie Niemiec ciągle ulega degradacji z dwojakiego punktu widzenia: z punktu widzenia wzrostu gospodarczego i z punktu widzenia nadwyżek, coraz bardziej odczuwalne staje się napięcie powodowane przez zbyt wysoki kurs. W innych czasach rzeczą roztropną byłoby zdewaluowanie marki, nawet gdyby symboliczna cena, którą trzeba by za to zapłacić, była szczególnie wysoka. W każdym razie, w przypadku euro taka droga dopasowania jest wykluczona. Trzeba więc albo przyhamować względny wzrost gospodarki niemieckiej, który już jest kiepski, albo przywrócić jej konkurencyjność na gruncie poważnej obniżki kosztów płacowych. Taki jest właśnie sens Agendy 2010, która zmierza do zasadniczego demontażu modelu niemieckiego. W latach dziewięćdziesiątych byliśmy więc świadkami zwiększania się podwójnej luki. Z jednej strony, wzrost gospodarczy w Stanach Zjednoczonych stał się wyraźnie wyższy (o jeden punkt) niż wzrost gospodarczy Europy, podczas gdy w latach osiemdziesiątych ich stopy wzrostu były podobne. Z drugiej -7© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) strony, zróżnicowanie zachodziło w samej Europie. Średni wzrost wszystkich krajów europejskich wynosił 2 proc. Jednak był on wyraźnie niższy (1,6 proc.) w strefie franka i marki (Francja, Niemcy, Belgia, Luksemburg) niż w pozostałych państwach Unii Europejskiej (2,3 proc.), a zwłaszcza w grupie państw (Hiszpania, Wielka Brytania, Irlandia, Finlandia), w której przeciętny wzrost wynosił 2,8 proc. i był bliski wzrostu Stanów Zjednoczonych. To wszystko wygląda tak, jakby rozbieżność stóp wzrostu między USA a Europą funkcjonowała jak dźwignia polaryzująca poprzednio względnie jednorodny wzrost gospodarczy Europy. Trajektoria Japonii podlega podobnej chronologii. Do początku lat dziewięćdziesiątych stopa wzrostu gospodarki japońskiej była wyraźnie wyższa od stopy wzrostu dwóch pozostałych biegunów gospodarki światowej. Następnie na całe dziesięciolecie gospodarka japońska pogrążyła się niemal w stagnacji i zupełnie oderwała się od średniego wzrostu gospodarki światowej. Tak więc, początek lat dziewięćdziesiątych to wielki zwrot: poprzednio wzrost Stanów Zjednoczonych i Europy oraz wzrost w samej Europie był raczej jednakowy. Ten kontrast między koniunkturą gospodarczą w Stanach Zjednoczonych a koniunkturą w Europie świadczy o słabej integracji gospodarczej kapitalizmu europejskiego. Każde państwo Unii Europejskiej ustawia się odmiennie w stosunku do całej konfiguracji europejskiej i jesteśmy świadkami początku rozchodzenia się ich trajektorii, co stanowi dodatkową przeszkodę dla koordynacji polityk gospodarczych państw unijnych. Obserwuje się również narastającą lukę między gospodarkami narodowymi a światowymi koncernami, zwłaszcza w sferze akumulacji kapitału. Do pewnego stopnia wielkie koncerny odnoszą się obojętnie do opieszałości wzrostu gospodarczego Europy – w takiej mierze, w jakiej inwestują i zbywają na innych rynkach. Ich interesy są więc coraz mniej związane ze stanem zdrowia gospodarki europejskiej, co pozwala zrozumieć, jak to się dzieje, że udaje im się unikać sprzeczności europejskiej polityki gospodarczej. Ta polityka może wydawać się samobójcza, gdyż systematycznie kasuje rynki zbytu blokując płace, ale tym, co pozwala znaleźć wyjście, jest rynek światowy. Destabilizacja paktu stabilności Tendencja jest taka, że w obliczu narastającego wyłomu w łonie Unii Europejskiej, specyficzne interesy każdego państwa z właściwymi dla niego stosunkami klasowymi biorą górę nad interesami zbiorowymi, a zarządzanie nimi powierza się Komisji Europejskiej. To jest klucz do obecnego kryzysu Europy. Jego punktem wyjścia jest gospodarcza i polityczna niezdolność Francji i Niemiec do respektowania reguły, że pod żadnym pozorem deficyt budżetowy nie może przekroczyć 3 proc. PKB. Te dwa państwa, na które przypada blisko 40 proc. europejskiego PKB, uzyskały od większości rządów innych państw zapewnienie, że nie zastosuje się wobec nich żadnych sankcji, które przecież wyraźnie przewidziano w unijnym Pakcie Stabilności. Taka decyzja wywołała oczywiście wściekłość Komisji Europejskiej, której legitymacja i autonomia w dużej mierze wynikają z roli strażniczki tego paktu. Kryzys na tym polu jest tym ostrzejszy, że sprzeczności nie mają ściśle gospodarczego charakteru: czy to w sprawie interwencji w Iraku, czy w sprawie instytucjonalnej architektury Unii Europejskiej, para francusko-niemiecka skłonna jest przeciwstawiać się reszcie Unii. Balony próbne dotyczące „unii” tych dwóch państw idą w tym kierunku i dołączają do starszych projektów Europy o dwóch prędkościach, z trzonem i peryferią krajów stowarzyszonych. Lecz, co trzeba bardzo mocno podkreślić i bardzo wyraźnie powiedzieć, to rozdarcie nie polega na obronie różnych modeli socjalnych. Przeciwnie – rządy francuski i niemiecki prowadzą bardzo systematyczną politykę kontrreformacji, która zmierza do przyspieszonego (ale z ich punktu widzenia nigdy nie dość szybkiego) przejścia na standardowy model neoliberalny. Przede wszystkim chodzi o odwrót na pozycje obrony interesów narodowych, a raczej na pozycje obrony narodowego zarządzania interesami klasowymi, co powoduje kryzys, któremu zwycięstwo „nie” dla europejskiego traktatu konstytucyjnego we Francji i Holandii nadaje wyraźny wymiar polityczny. Spoistość burżuazji europejskiej jest dziś bardzo nadszarpnięta. Ta konstatacja każe ponownie przyjrzeć się logice konstrukcji europejskiej. W odróżnieniu od np. dziewiętnastowiecznego modelu niemieckiego, nie chodzi o stworzenie nowej gospodarki narodowej poprzez zsumowanie gospodarek lokalnych. Jednym z powodów jest to, że kraje europejskie – każdy na -8© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) własną rękę i ze swoją własną specjalizacją – włączyły się już do rynku światowego. Faza internacjonalizacji zaczęła się od końca lat sześćdziesiątych, toteż utworzenia jednolitego rynku, a następnie jednolitej waluty nie można analizować jako wstępnych warunków takiego ruchu. Zachodzi więc osobliwe „przesunięcie fazowe” między bazą europejską a światowym horyzontem strategicznym wielkich koncernów. Jednolity rynek niekoniecznie jest głównym rynkiem zbytu, lecz zapleczem służącym realizacji szerszych ambicji. Dla pewnych gałęzi konstrukcja europejska polega jednak na „agregacyjnej” logice budowy „mistrzów” europejskich zgodnie ze schematem, który, w pewnym sensie, rozciąga strategię mistrzów narodowych, lansowaną przez de Gaulle’a i Pompidou, na skalę europejską. Jednak tego rodzaju orientacji, charakterystycznej raczej dla takich sektorów finansowych, jak banki i ubezpieczenia, daleko do reprezentowania dominującej strategii, ponieważ ta polega na zawieraniu sojuszów transkontynentalnych, które pozwalają bezpośrednio docierać do wszystkich segmentów rynku światowego. Wzajemne przenikanie się kapitałów prowadzi do tworzenia się „gospodarki transatlantyckiej”; osiągnęła już ona taki poziom rozwoju, który sprawia, że trudno mówić o Stanach Zjednoczonych i Unii Europejskiej jako dwóch odrębnych i konkurencyjnych podmiotach. Jednolity rynek jest więc rynkiem otwartym na wszystkie strony, ponieważ wielkie koncerny, które nadają ton konstrukcji europejskiej, na celowniku mają rynek światowy. To niezmiernie ważny fakt, gdyż pozwala lepiej zrozumieć podporządkowany charakter „okiennicy socjalnej” unijnego okna w takiej mierze, w jakiej projektem najpotężniejszych sektorów burżuazji wcale nie jest budowa spójnej, zintegrowanej całości. Można nawet pójść dalej i na nowo wyrazić nader systematyczne wątpliwości co do realnej potrzeby jednolitej waluty. Gdyby chodziło o budowę rynku europejskiego jako zintegrowanej całości, jednolita waluta byłaby absolutnie nieodzowna do zarządzania „granicą faz” między zwartą strefą europejską a rynkiem światowym. Gdy natomiast zakłada się, że jednolity rynek ma być rynkiem otwartym, potrzeba jednolitej waluty jest o wiele mniej oczywista. Główna zaleta przejścia do jednolitej waluty niewątpliwie nie polegała na jej funkcji instrumentu walutowego, lecz na jej funkcji instrumentu dyscyplinarnego. Właśnie w imię bezwzględnej potrzeby jednolitej waluty należało zahamować wydatki publiczne i „miarkować” wzrost płac, a więc, krótko mówiąc, wdrożyć typowo neoliberalny program. To pasowało rządom europejskim jak ulał, bo taka właśnie była intencja każdego z nich. Projekt ten pozwalał ujednolicić programy neoliberalne i postarać się dla nich o podwójną legitymację – za jednym zamachem powoływać się na wymogi gospodarki i na ideał europejski. „Gospodarka światowa leci na jednym silniku” To wyrażenie ukuł Lawrence Summers, sekretarz skarbu w administracji Billa Clintona, i posłużyło ono za tytuł ważnego dossier opublikowanego przez tygodnik Economist. Jedna dana dobrze reasumuje asymetryczne funkcjonowanie gospodarki światowej: od 1995 r. około 60 proc. światowego wzrostu gospodarczego przypada na Stany Zjednoczone, które przecież reprezentują „tylko” 30 proc. gospodarki światowej. Ogólna teza Economist brzmi: „Świat nie może nadal liczyć na wydatki amerykańskie.” Kwestia amerykańskiego deficytu zewnętrznego jest ściśle związana z analizą wzrostu wydajności pracy, ponieważ ten ostatni stanowi obiektywną podstawę wyższej rentowności, zdolnej reprodukować atrakcyjność gospodarczą USA. W najbliższych latach można więc sobie wyobrazić dwa biegunowo przeciwstawne scenariusze. Jeden to przedłużanie się obecnej sytuacji, w której szybszy wzrost wydajności pracy i wyższa zyskowność nadal będą przyciągały kapitały konieczne do finansowania deficytu handlowego USA. Taka konfiguracja jest jednak trudna do utrzymania, co do czego są zgodni prawie wszyscy ekonomiści zajmujący się tą sprawą, bo implikuje utrzymanie różniczki wzrostu gospodarczego między USA a zbiorem Europa-Japonia – innymi słowy, implikuje permanentną nierównowagę gospodarki światowej. Rewersem kiepskiego wzrostu, narzuconego Europie i Japonii, byłaby odbudowa ich konkurencyjności na podstawie blokady płac, a nie wzrostu wydajności, i groźba wzmożonych napięć społecznych. Wynne Godley wykazuje, że jeśli nic się nie zmieni, deficyt handlowy USA (który już wynosi 5 proc. PKB) będzie rósł. Gdyby do tego -9© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) dodać procenty, które Stany Zjednoczone (mimo wszystko!) muszą płacić od swojego długu zagranicznego, bieżący deficyt wyniósłby 8,5 proc. PKB. Po prostu po to, aby ustabilizować deficyt handlowy, trzeba by nieustannie reprodukować atrakcyjność USA dla kapitałów zagranicznych. Tymczasem niestabilność sytuacji globalnej grozi ich zniechęceniem. Zapał, z jakim inwestowały w USA, miał obiektywna podstawę – stwarzały ją dynamika wzrostu wydajności pracy i dobre poziomy rentowności, które, jak się wydawało, trwale zapewniał wzrost wydajności, lecz te korzystne perspektywy stoją dziś pod znakiem zapytania. W syntetycznym artykule Will Hutton kładzie nacisk na to, że poza kompleksem przemysłowo-wojskowym „trudno jest wskazać na sektor wysokiej technologii, w którym przedsiębiorstwa amerykańskie mogą pretendować do systematycznej wyższości nad swoimi konkurentami europejskimi”. Ci prześcigają je w dziedzinie technologii, wynalazczości czy innowacyjności „od przemysłu samochodowego po lotniczokosmiczny, od produkcji gazów przemysłowych po telefonię komórkową”. Innymi słowy, Stany Zjednoczone nie dominują z powodu wewnątrzpochodnych wyników gospodarki amerykańskiej, lecz dzięki swojej zdolności „mocowania” akumulacji kapitału w skali światowej, a ta zdolność w ostatecznym rachunku zależy od politycznego układu sił. Ponieważ taka afirmacja hegemoniczna nie jest nieograniczona, należy liczyć się z innym scenariuszem, w którym konkurencyjność i równowagę handlową przywrócono by obniżając kurs dolara w stosunku do innych dewiz, a zwłaszcza euro. Lecz ta droga jest usiana pułapkami i można zadać sobie pytanie, czy takie „łagodne lądowanie”, pozwalające uniknąć poważnego epizodu recesyjnego, jeszcze jest możliwe. Zdaniem specjalistów, po to, aby poważnie zmniejszyć deficyt, należałoby znacznie zdewaluować dolara – o jakieś 40 proc. Taka dewaluacja obniżyłaby wartość w euro papierów wartościowych denominowanych w dolarach i groziłoby, że ich posiadacze nie będą chcieli zwiększyć udziału aktywów amerykańskich w aktywach, które trzymają w swoich portfelach. Mogłaby przekonać ich tylko duża podwyżka stóp procentowych, ale zaciążyłaby ona na wzroście gospodarczym. Ponadto agresywna dewaluacja dolara równałaby się wznieceniem otwartej wojny handlowej z Unią Europejską i Japonią. W takim przypadku Stany Zjednoczone eksportowałyby swoją recesję, która mogłaby powrócić jak bumerang, gdyby była dość głęboka, i skasować dynamikę gospodarki światowej albo skłonić inne mocarstwa imperialistyczne do podjęcia środków ratunkowych. Taka jest więc baza ekonomiczna nadciągających napięć. W tym kontekście na prawdopodobieństwie zyskuje scenariusz brutalnego dopasowania. Doszłoby do niego, gdyby kapitały reszty świata odmówiły finansowania deficytu handlowego lub gdyby – co wychodzi mniej więcej na to samo – banki centralne innych państw nie zgodziły się już trzymać rosnących rezerw w dolarach i przystąpiły do ich wyprzedaży, doprowadzając od jeszcze większego spadku kursu dolara. Trzeba by wówczas podnieść stopy procentowe, aby dodać otuchy kapitałom zagranicznym, albo wyhamować wzrost rynku wewnętrznego, aby wygospodarować środki finansowe, których te kapitały nie zapewniałyby już w pożądanej ilości. Takie nieopanowane odwrócenie sytuacji doprowadziłoby do implozji giełdowej i hipotecznej oraz do kryzysu społecznego, godzącego nie tylko w pracowników najemnych, ale również w warstwy, których bogactwo i dochody zależą od wartości ich aktywów finansowych. Przewidywanie takiego scenariusza nie wynika ze skłonności katastroficznych; co do tego, że obecnego kursu nie sposób utrzymać, praktycznie panuje konsens. Ograniczmy się do przytoczenia tylko jednego przykładu – oto w ostatnim raporcie OECD cały rozdział poświęcono redukcji deficytu zagranicznego USA, starając się oszacować jego wpływ na gospodarkę światową. Proroctwa nie są ważne; ważne jest prawidłowe zidentyfikowanie dwóch podstawowych czynników, od których w przyszłych latach będzie zależała trajektoria gospodarki amerykańskiej, a mianowicie powiązania tej gospodarki z innymi obszarami gospodarki światowej i jej zdolności do zapewnienia wzrostu wydajności pracy. Bumerangowy efekt globalizacji Wzrost potęgi Chin to inny przedmiot niepokojów panujących w debacie ekonomicznej w USA. Na Chiny przypada niemal połowa amerykańskiego deficytu handlowego i ich udział w tym deficycie rośnie. W latach 1970-2002 chiński eksport wzrósł 140 razy, a jego konkurencyjność zapewnia zakotwiczenie juana w dolarze, które dla rządu amerykańskiego jest jednym z celów przeznaczonych do odstrzału, tym bardziej, że chińska konkurencja zaczyna dawać się we znaki w sektorach wysokiej technologii. Wiele - 10 © Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl Michel Husson – Niezrównoważona globalizacja (2005 rok) dyskutuje się o delokalizacjach i dezindustrializacji, choć utrata miejsc pracy w przemyśle zasadniczo wynika ze wzrostu wydajności i restrukturyzacji. Sceptyczny stosunek do korzyści płynących z globalizacji ogarnia najwyższe sfery panującej gospodarki. Paul Samuelson, laureat nagrody Nobla i teoretyk wzajemnego bogacenia się narodów dzięki handlowi międzynarodowemu, opublikował artykuł, w którym dał wyraz swoim wątpliwościom. Wyszedł w nim od spadkowej tendencji udziału USA w produkcji światowej: nazajutrz do drugiej wojnie światowej stanowił on blisko 50 proc., a dziś wynosi od 20 do 25 proc. Melancholię noblisty powoduje to, że w Chinach postęp techniczny obejmuje obecnie sektory, w których Stany Zjednoczone posiadały najwyraźniejsze korzyści komparatywne. Wiele to mówi o absurdalności teorii neoliberalnej, która postulowała niemożność nadrobienia zacofania technologicznego, i o jej ścisłych związkach z interesami panującego mocarstwa. Oczywiście, artykuł Samuelsona wywołał energiczne protesty doktrynerskich rzeczników wolnego handlu, ale ujawnia on, że rodzi się świadomość zwrotnego wpływu globalizacji kapitalistycznej na gospodarkę amerykańską. To wszystko oznacza, że obecnej konfiguracji gospodarki światowej towarzyszy pogłębianie się sprzeczności związanych z procesem globalizacji kapitalistycznej. W rzeczywistości „Imperium” jest głęboko podzielone i w tym należy upatrywać nowoczesny przejaw działania prawa nierównomiernego i kombinowanego rozwoju. Oto bowiem nastąpiło pęknięcie w strefach gospodarki światowej: między gospodarką amerykańską a innymi gospodarkami panującymi, wokół obniżki kursu dolara, oraz między gospodarkami panującymi a „gospodarkami wschodzącymi”. Te ostatnie zagrażają stabilności całej gospodarki światowej, zdobywając udziały w rynku i z powodzeniem podnosząc ceny surowców – zwłaszcza ropy naftowej. Pewnie, że dziś kapitalizm uwolnił się od swoich „pęt”: cyrkulacja kapitałów jest niemalże swobodna, a zdobycze społeczne skurczyły się na całym świecie. Z tego punktu widzenia panowania finansjery nie należy postrzegać jako czynnika pasożytniczego, który przeszkadzałby kapitalizmowi w prawidłowym funkcjonowaniu. Wręcz przeciwnie – mamy do czynienia z układem pozwalającym rozwijać się tendencji do tworzenia takiego rynku światowego, na którym pracownicy najemni są bezpośrednio zmuszeni konkurować ze sobą i podlegają wymogom zyskowności, które przeciwstawiają się zaspokajaniu nierentownych potrzeb społecznych. To dzięki finansjeryzacji współczesny kapitalizm zbliża się do swojego „czystego” funkcjonowania, stopniowo uwalniając się od tego wszystkiego, co mogłoby trzymać go w pewnych ramach czy regulować. Ten ruch kapitalizmu nie podlega samoreformie i pociąga za sobą regresywną redystrybucję bogactw. Dlatego konstrukcje, które starają się oddzielać ziarno od plew – np. „dobry” kapitalizm produkcyjny od „złego” kapitalizmu finansowego – czy wyobrażają sobie kapitalizm hiperkonkurencyjny, a zarazem bardziej egalitarny, wynikają z reformistycznej utopii, która zupełnie rozmija się z jego obecnym kursem. Paradoks globalizacji można więc sformułować następująco: im bardziej kapitalizmowi udaje się modelować gospodarkę światową według swojego gustu, tym bardziej narastają sprzeczności międzyimperialistyczne. Światowy kapitalizm zainstalował się w trwałej fazie niestabilności. Podstawowe pytanie brzmi: czy wyjście z niej będzie przebiegało po osi konfliktów między kapitalistami, czy po osi konfrontacji społecznych, czyli walki klas? - 11 © Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW) www.skfm-uw.w.pl