Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przemilczenia SUE ECKSTEIN Przemilczenia Przełożyła Hanna Pasierska Tytuł oryginału interpreters Copyright © Sue Eckstein 2011 First published by Myriad Editions Ltd, www.myriadeditions.com Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Susan Fox/Arcangel Images Redaktor prowadzący Grażyna Smosna Redakcja Agnieszka Rosłan Korekta Jolanta Kucharska Łamanie Alicja Rudnik ISBN 978-83-7839-539-3 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa OPOLGRAF Spółka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12 www.opolgraf.com.pl Annie i Sebastianowi Bliskie relacje W trzeciej części naszego cyklu o ludziach, których sposób życia stanowi wyzwanie dla popularnej definicji rodziny, Marcus Howe rozmawia z Susanną Thomas i Maxem Rosenthalem. Susanna Thomas, lat dwadzieścia sześć, wczesne dzieciństwo spędziła w wiejskich okolicach Afryki Zachodniej z matką, antropolożką doktor Julią Rosenthal. Postanowiła wrócić do Anglii jako jedenastolatka i zamieszkać na stałe z wujem Maxem Rosenthalem. Obecnie prowadzi w Londynie sklep z batikami. Max Rosenthal, lat pięćdziesiąt trzy, jest nauczycielem w szkole steinerowskiej i artystą; niemal trzydzieści lat przemieszkał w komunach w West Country. W ostatnich dwóch dekadach sprawował prawną opiekę nad ponad trzydzieściorgiem pięciorgiem wychowanków – dziećmi i młodzieżą ze środowisk zagrożonych. Susanna Thomas: Miałam około czterech lat, kiedy otoczonego gromadą dzieci i bardzo pierwszy raz zobaczyłam wujka chciałam się wśród nich znaleźć. Maxa. Poleciałyśmy do Anglii, żeby Pierwszych dziesięć lat w Kamemama mogła wziąć udział w konfe- runie pod wieloma względami rencji naukowej. Był środek zimy, przypominało sielankę. Mama lodowato. Pamiętam, obserwowa- czekająca na każde skinienie, któłam przez okno, jak wujek skacze rej mogłam powiedzieć absolutnie z uczniami przez kabel. wszystko. Kochała mnie Powinnam także być bardziej niż wszystkich Kiedy matka na dworze, ale miałam i wszystko na świecie. nie zgodziła się na sobie wygodną nieŻadnej szkoły, żadnych mnie puścić, bieską piżamkę, któzadań domowych. Mupostanowiłam rą od niego dostałam siałam głęboko ją zranić, się zagłodzić i która tak mi się spogdy oświadczyłam, że na śmierć. dobała, że nie chciałam chcę wrócić do Anglii jej zdjąć, a na zewnątrz i zamieszkać u Maxa było za zimno na podobny strój. na stałe, a nie tylko odwiedzać go Uśmiechnięta mama stała obok od czasu do czasu. Zrobiła wszystwujka, otulona w jego stary płaszcz. ko co w jej mocy, by stworzyć mi Pamiętam, jak patrzyłam na Maxa fantastyczne – rzeczywiście idealne 7 Bliskie relacje – dzieciństwo, a ja marzyłam o jednym: by od niej uciec. Właściwie nie od niej, lecz od tej intensywnej relacji, gdzie nie istniało chyba nic, czego byśmy o sobie nawzajem nie wiedziały. Kiedy nie zgodziła się mnie puścić, przestałam jeść. Postanowiłam się zagłodzić. Miałam dopiero dziesięć czy jedenaście lat, ale nie brakowało mi uporu, więc w końcu ustąpiła. Zabawne, co dzieci potrafią uznać za zupełnie normalne. Nigdy nie uważałam swojego życia z matką w Afryce za szczególnie niezwykłe, podobnie jak rozmaitych konstelacji rodzinnych Maxa w Dorset. I długi czas byłam przekonana, że wszystkie babcie są takie jak moja. Uchodzi za całkowicie normalną, nieco powściągliwą starszą damę. Lecz cóż to za podróżniczka! Ciąg dalszy na następnej stronie > Rozdział pierwszy Musiałam mieć około sześciu lat, kiedy matka próbowała mnie zabić – chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Działo się to zapewne w tej okolicy, gdzie ligustrowe żywopłoty ustępują miejsca szeregom cyprysów Leylanda i wysokim bramom z kutego żelaza. Nie sądzę, by miało to związek z żywopłotami lub bramami, chociaż z pewnością nie pomogły. To miejsce wzbudziłoby pragnienie śmierci u największego optymisty. Trzeba oddać matce sprawiedliwość, że nie chodziło jej o mnie. Nie było jednak mowy, by popełniła samobójstwo, pozostawiając na świecie mnie i brata. Z pewnością przeprowadziłaby swój zamiar opuszczenia tego padołu – wszystko, do czego się zabrała, wychodziło jej znakomicie – nie przewidziała tylko, że brat nie zechce z nią wsiąść do samochodu, którym miała mnie zawieźć do mojej przyjaciółki Jackie. Wobec tego nie mogła się zabić, bo zostawiłaby jedno z nas. W ten sposób się tu znalazłam. Czterdzieści pięć lat później. 9 – Więc czemu nie wsiadłeś do tego samochodu? – spytałam kiedyś Maxa. – To ty byłeś tym grzecznym. Tym posłusznym. Lubiłeś zadowalać innych. Na pewno przeczuwałeś, że zamierza zrobić coś strasznego. – W ogóle niewiele pamiętam z tamtego okresu, Julio. A poza tym jaki sens wracać do tego wszystkiego? – Ale pamiętasz, że zwykle sypiałeś w szafie? – nalegałam. – Zwinięty w kłębek na najwyższej półce? Z białym kocykiem? – Więc? – Hm, uważasz nocleg w szafie za normalne zachowanie u ośmiolatka? – A kto tu mówi o normalności? Co to w ogóle jest normalność? Szafa wydawała mi się po prostu miłym, bezpiecznym miejscem. Więcej ludzi powinno tego spróbować. Czy się domyślałam, co planowała? Nie sądzę. Pamiętam, jak siedziała w kuchni z rodzicami Jackie. Chyba płakała. Pamiętam, że zamknęli drzwi i nas nie wpuścili. I że całą drogę do domu ojciec Jackie jechał przed nami. Bardzo powoli. Następnego dnia, kiedy wróciłam ze szkoły, mamy nie było. Jestem coraz bliżej. Nareszcie dostrzegam coś znajomego: wysoko nad drogą dwie wille w stylu pseudo-Tudorów, których bujne frontowe ogrody – zaprojektowane do ostatniego dizajnerskiego krzewu i egzotycznego drzewa – spływają aż do chodnika. W jednym widać olbrzymi staw. Karpie koi są 10 długowieczne. Zastanawiam się, czy pamiętają tamten dzień sprzed trzydziestu pięciu lat, kiedy właściciel jednego z domów wynajął helikopter i przeleciał nad przylegającym ogrodem. Następnie okrążył go kilka razy, a gdy sąsiad wyszedł zobaczyć, co się dzieje, wycelował ze strzelby myśliwskiej i zabił go strzałem w głowę. Tak bywa w tych okolicach, gdy działa się na nerwy bliźnim, instalując betonowe nimfy, driady, reflektory i lampki i przyćmiewając w ten sposób piękno ozdobnego stawu w sąsiedztwie. Właściwie to nieprawda. To było jedyne podobne wydarzenie w całym moim dzieciństwie, lecz później za każdym razem, kiedy mijałam dwie wille, rozglądałam się czujnie za nisko latającymi śmigłowcami. Zdarzenie uważano chyba za nieco wulgarne przede wszystkim z powodu antycznych dekoracji, lecz także ze względu na zabójstwo właściciela, który zawinił złym gustem. Zauważam, że ktokolwiek mieszka tu teraz, usunął posągi. Jak się zdaje, obecnie w modzie jest bambus. Zdecydowanie mniej irytujący. Dojeżdżam do końca drogi, wrzucam lewy kierunkowskaz i skręcam na południe. Jestem świadoma, że jadę bardzo, bardzo wolno. Kierowca wozu za mną co chwila wysuwa się ku środkowi jezdni, błyska światłami i próbuje wyprzedzać, ale chyba nie potrafię przyśpieszyć. Im bardziej znajome stają się ulice i domy, sklepy i kościoły, tym bardziej kusi mnie, by się zatrzymać i zawrócić. Hamuję raptownie przed domem parafialnym. Kierowca trąbi i wymija 11 mnie, wrzeszcząc „Cipa!”. Grupka emerytek zdumiona podnosi wzrok. Też jestem lekko zaskoczona. Dziwne, ale właśnie tutaj, przed salą, do której przychodziłam w poniedziałkowe wieczory na zbiórki zuchów – miałam pewnie z osiem lat – pierwszy raz usłyszałam słowo na „c” od chłopaków kręcących się przed wejściem i oczekujących na przybycie nieskończenie bardziej ponętnych harcerek. Oraz słowo „gwałt”. Jak mi wyjaśniła Caroline Statham – koleżanka z zastępu i krynica wszelkiej przydatnej wiedzy, szczególnie związanej z życiem płciowym – oznaczało wciskanie drucianego wieszaka do tyłka. Coś, co niechybnie mogło spotkać kogoś, kto się zapuści poza skrawek trawiastego komunalnego gruntu przed jej domem w zarośla kolcolistu, gdzie czają się bandy zboczeńców wygrażających wieszakami. Minęły lata, zanim poznałam prawdziwe znaczenie tego określenia – ale od zarośli trzymałyśmy się z daleka. Wysiadam z samochodu i ruszam za starszymi kobietami do wnętrza. Wdycham znajomy zapach wilgotnego drewna, przepoconych tenisówek i środka odkażającego. Zastanawiam się, czy w szafce obok pianina nadal stoi gipsowy muchomor. Czy ośmiolatki wciąż tańczą wokół tego rodzaju ozdób? Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Podobnie jak żółte chusty, które należało rozłożyć na podłodze, a następnie poskładać w szczególnie skomplikowany sposób, z pewnością zostały zastąpione przez coś znacznie praktyczniejszego. Jakiegoś rodzaju pomnik dla światowego pokoju i wielokulturowej 12 harmonii wykonany ze szklanego włókna. Czy to kolejna rzecz, jaką ma mi za złe Susanna: dzieciństwo wolne od obowiązku przynależności do zuchów? Zastanawiam się, czy nasza instruktorka Brązowa Sowa pamięta dziewczynkę o długich jasnych warkoczach, bardzo chudych nogach i wystających zębach. Entuzjastyczną członkinię Małych Ludków – szóstkową ni mniej, ni więcej. Pamiętam tylko jedną rzecz dotyczącą Brązowej Sowy prócz mocno skręconej siwej trwałej i grubych łydek: to, jak mnie upokorzyła przed całą gromadą, kiedy wymieniłam produkty, jakie można znaleźć na uroczyście zastawionym stole z angielskim śniadaniem. – Nie bądź śmieszna. Nikt nie je na śniadanie sera! – wykrzyknęła piskliwie, aż jej siwe loki zatrzęsły się z oburzenia. – Złota Sowo! Widziałaś, co Julia Rosenthal wpisała na swojej liście śniadaniowej? Ser! Wyobrażasz sobie?! I moja wymarzona odznaka Gospodyni pozostała w pudełku, by nadal się kurzyć w szafce z muchomorem. Brązowa Sowa z pewnością od dawna nie żyje, powinnam jej więc wybaczyć. Ale nie wybaczam. Podobnie jak – skoro już o tym mowa – pannie Pearson, wychowawczyni z przedszkola, dokąd chodziłam jako czterolatka. Kazała wszystkim przy moim stole przyjrzeć się, w jaki sposób trzymam nóż i widelec, a potem powiedziała, żebym się zachowywała jak duża dziewczynka i jadła porządnie. Do dzisiaj nie potrafię wykonać sztuczki z rozgniataniem kawałków 13 jedzenia na wypukłej stronie widelca. I rzadko jadam groszek. Przynajmniej publicznie. – Czym mogę służyć? – pyta jedna z kobiet. – Chce się pani zapisać do naszego Piątkowego Klubu Robótek Ręcznych? Zawsze szukamy młodej krwi. Będziemy zachwycone, jeśli się pani przyłączy. – Dzięki – odpowiadam. – Przejeżdżałam jedynie i chciałam zobaczyć, jak tu wygląda. Kiedyś chodziłam tutaj na zbiórki zuchów. Lata temu. Chyba w sześćdziesiątym siódmym. – Coś podobnego! Więc musi pani pamiętać Margaret. Margaret! Nigdy nie zgadniesz! Jedna z twoich dawnych podopiecznych przyszła się z tobą spotkać! I nagle ją zauważam – stoi przy pianinie. Brązowa Sowa. Bynajmniej nie martwa. Wyjmuje z szafki z muchomorem reklamówkę wypchaną włóczką w jaskrawych kolorach. – Była tutaj jeszcze przed momentem, Margaret. Zdumiewające! – W drodze do wyjścia i samochodu ściga mnie jej głos. Zabawne, jakich rzeczy nie wybaczamy. Nie tych poważnych – że twój ojciec co wieczór wypijał butelkę whisky i wpadał na zamknięte drzwi ani że w czwartej klasie twoja najlepsza przyjaciółka obściskiwała się z Nigelem Blenkinsopem na dyskotece w szkole świętego Piotra, chociaż wiedziała doskonale, jak strasznie ci się podobał, i to od miesięcy. Ani że twoja córka oświadcza całemu światu, iż osobą, którą kochała najbardziej w dzieciństwie, nie byłaś ty; że 14 marzyła o życiu zupełnie innym od tego, jakie jej stworzyłaś. Lecz drobiazgów. Że kazano ci wypruć zamek, który matka pomogła wszyć na zadanie domowe z prac ręcznych. Rozpłakałam się wtedy. To był jedyny raz, kiedy płakałam w szkole. Z upokorzenia, nie ze smutku; matka przyszyła go pięknie, „ale nie tak, jak to robimy tutaj”. A może nie chodziło o upokorzenie. Może – rozmyś lam teraz, siedząc w samochodzie przed domem parafialnym – skłoniło mnie do płaczu poczucie porażki. Nie zdołałam ochronić matki przed wrogim światem, nierozumiejącym, że starała się ze wszystkich sił. Bo się starała. Cokolwiek robiła – włączając w to macierzyństwo – robiła najlepiej, jak potrafiła. Zastanawiam się, ile setek kilometrów musiała pokonać, latami wożąc nas na lekcje pływania, jazdy na łyżwach, muzyki – jeśli tylko mieliśmy na coś ochotę, wynajdywała zajęcia, nauczyciela, sposób dostarczenia nas na miejsce, metodę, by nakłonić ojca do ich opłacenia. Jeśli tylko coś nas zainteresowało, kupowała książki albo sprzęt i nigdy nie mówiła ani słowa, gdy rezygnowaliśmy. Kiedy Max zostawił skrzypce w pociągu, objechała wszystkie stacje na trasie, by sprawdzić, czy ktoś ich nie oddał. Bezskutecznie. A potem jakimś sposobem zdołała kupić nowe. Wtedy zupełnie tego nie doceniałam. Marzyłam, byśmy zamiast tych wszelkich zajęć spędzili wspólnie wieczór w domu, oglądając w telewizji jakiś 15 czarno-biały film albo zajmując się czymś podobnym; by rodzice siedzieli razem na sofie i wyglądali na szczęśliwych. Ale to się nigdy nie zdarzyło. Ani razu. Matka okazywała miłość mnie i bratu poprzez działania – zdecydowanie nie w słowach i rzadko w gestach – byliśmy więc w ciągłym ruchu. Pamiętam, jak ją zapytałam – musiało to być w czasie lądowania na Księżycu – co by się stało, gdybyśmy się przeprowadzili z Maxem na Księżyc. W jaki sposób by nas odwiedzała? Martwiliśmy się tym, bo nie znosiła wysokości i latania. Odpowiedziała, że odwiedzi nas wszędzie, gdzie zamieszkamy, nawet na Księżycu. Wiedzieliśmy, że mówi poważnie, i uświadomiliśmy sobie, jak bardzo nas kocha. Chyba nigdy nie czułam się bardziej kochana niż w tamtej chwili. Trudno się nie czuć jak zdrajca, nienawidząc kogoś, o kim się wie, że dosłownie pojechałby dla nas na koniec świata i jeszcze dalej. Będąc nastolatką, tak właśnie się czułam, zawsze kiedy jej nienawidziłam: jak zdrajczyni, jak dezerterka. I z tego powodu nienawidziłam jej jeszcze mocniej. Marzyłam o czystej, nieskażonej nienawiści – prostolinijnej, nieskomplikowanej i zimnej, jaką większość moich kolegów darzyła swoje matki – bez przygniatającego poczucia winy. Przychodziliśmy tutaj z Maxem także do szkółki niedzielnej. Pamiętam, jak pierwszego dnia wyraźnie przeliterował nasze nazwisko starszemu jegomościowi w przyciasnych spodniach, który przedstawił się jako „Pan T. od siedmiolatków”. 16 – Jesteś pewien? – spytał pan T., zezując na to, co zanotował na liście. – Tak, R-O-S-E-N– Nie, przepraszam, w porządku. Już rozumiem – przerwał zmieszany. Pomyślałam, że czuje się nieswojo z powodu spodni. – Idź do klasy panny Everett, Max. Zdaje się, że będziecie dzisiaj robić absolutnie fantastyczne kolaże ogrodu rajskiego. Właśnie otrzymaliśmy świeżą dostawę wyciorów do fajek, które świetnie się nadadzą na węże. A bibuła! Wszystkie kolory tęczy i jeszcze trochę. Ty, panienko R., pójdziesz ze mną. Zaczniemy malować palcami. Całe miasto będzie mówić o płaszczu Józefa. Danny La Rue pęknie z zazdrości. Nie wiedziałam, co to za jeden ten Danny, ale i tak zrobiło mi się go żal. Zastanawiam się, czemu uczęszczaliśmy do szkółki niedzielnej. Kiedyś, przetrząsając szufladę w gabinecie ojca, znalazłam nasze świadectwa chrztu, ale nie pamiętam, żeby rodzice kiedykolwiek mówili o religii. Widocznie sami tego chcieliśmy, chociaż rozpaczałam prawie przez rok, zanim pozwolono mi chodzić do grupy Maxa; siadałam po turecku tuż obok niego i ukradkiem sięgałam dłonią ku jego nodze, aż poczułam palcami kojącą ciepłą skórę. Nigdy mu to nie przeszkadzało, ale odniosłam wrażenie, że pan T. poczuł się trochę dotknięty, gdy nie zgodziłam się zostać w grupie szczęśliwych siedmiolatków. 17 Mimo że za pilne uczestnictwo uzbierałam komplet Ewangelii, Bóg stracił atrakcyjność, odkąd panna Everett rozdała nam nasiona goździków i kubeczki po jogurcie napełnione kompostem. – Właśnie tak, dzieci, wciśnijcie nasionka w ziemię, a potem nakryjcie kubeczki przezroczystą folią i owińcie gumką. Max, pomóż siostrzyczce, dobrze? Wszystko jest obsypane ziemią. O, tak! Ślicznie. Grzeczny chłopiec. Teraz jedyne, co musicie zrobić, to obserwować, a Bóg sprawi, że nasionka wykiełkują. Bo karmi je i podlewa dłoń Wszechmocnego, czy tak, dzieci? Następnego dnia, nie widząc żadnego znaku Bożej wszechmocy, wyrzuciłam kubeczek i przeszłam na ateizm, którego trzymam się od tej pory, pomijając krótki przypływ religijnego zapału w wieku lat kilkunastu. Nie wiem, czy brat wierzył wtedy w Boga. Nie sądzę, chociaż jego cierpliwość została nagrodzona irytująco bujnym plonem ciemnoczerwonych i fioletowych kwiatów. Nie wiem też, czy wierzy teraz – choć w swojej steinerowskiej szkole w ostępach Dorset z dużą swobodą podchodzi do przytulania drzew i oddawania czci świętym. Siedzę w samochodzie, obserwując pracownika parkingu, który przechadza się tam i z powrotem ulicą, ogląda swoje odbicie w wystawach sklepowych, poprawia czapkę i krawat, spogląda na zegarek. Zerkam na zegar na desce rozdzielczej. Spotkanie mam dopiero o wpół do piątej po południu. Obudziłam się przed 18 świtem z wirującymi w pamięci słowami Susanny oraz fragmentem snu, w którym ona i Max grali dziwaczne, dysonansowe dźwięki, stojąc przed wielką orkiestrą złożoną z muzyków pozbawionych twarzy. Wstałam z łóżka, usiadłam w ogrodzie i patrzyłam, jak niebo jaśnieje, potem ubrałam się, spakowałam torbę i ruszyłam w drogę. Rozplanowałam dzień tak źle, że teraz zostało mi dobrych kilka godzin do zabicia i nie miałam dokąd się udać. – Słuchaj, to nic wielkiego – zapewnił Max przez telefon tamtego dnia, kiedy ukazał się artykuł. – Może nie dla ciebie – odparłam. – Dla mnie tak. Coś bardzo, bardzo wielkiego. – Nie ma prawie nic na twój temat. – Właśnie w tym problem. – W czym? – Że nie ma tam prawie nic na mój temat. – Przecież nie chodzi o ciebie, tylko o Susannę i o mnie. – A, to znacznie poprawia sytuację. – Daj spokój, Julio. Tytuł brzmi Bliskie relacje. A nie Matki i córki opowiadają narodowi o swoich wzajemnych stosunkach. Dziennikarz szukał niezwykłych rodzin... historii o ludziach, którzy wybrali inny model życia. – Susanna mogła wybrać mnie. Też wybrałam inny model życia, prawda? Tyle lat mieszkałyśmy w Afryce. Tylko ona i ja. – Ale nie wybrała. Może czuła, że nie musi. Ponieważ wychowałaś ją na kogoś, kto zna swoje potrzeby; kto 19 podejmuje decyzje, nie przejmując się tym, co pomyślą inni. Nie musiała się zadręczać, że cię zmartwi, bo wie, jaka jesteś silna. To chyba dobrze, prawda? Nie można mieć wszystkiego. Chociaż to nigdy cię nie powstrzymało przed próbowaniem. – Jak to według ciebie wygląda, że najważniejszą osobą w jej życiu był wuj? Nie matka. – To nieprawda, a nawet gdyby tak było, co w tym takiego złego? – Wiedziałbyś, gdybyś miał dzieci. – Miałem dzieci – odpowiedział cicho. – Mnóstwo. Gdybym wysiadła z samochodu i minęła rząd sklepów, przed którymi wciąż snuje się parkingowy, minęłabym kościół, gdzie pastor ze szparą między zębami uśmiechał się do zuchów podczas kościelnych procesji, a w Dzień Matki rozdawał żonkile, żebyśmy je zanieśli do domu. Doszłabym do ligustrowych żywopłotów, z których zrywaliśmy z Maxem liście dla naszych patyczaków, wlokąc się do domu na niedzielny obiad. Zdumiewające, nadal znajduje się tam farma, wejść na nią można za szeregiem sklepów. Wybraliśmy się tam kiedyś na wycieczkę ze szkółki niedzielnej i musieliśmy śpiewać hymny na polach. Robotnicy stali oparci o grabie i widły, uśmiechając się z lekkim zawstydzeniem, kiedy śpiewaliśmy Wszystko, co jasne i piękne, a radosny kontralt pana T. od siedmiolatków niósł się w jesiennym powiewie. Na samo wspomnienie czuję, jak czerwienieją mi uszy. Powinnam wrzucić parę monet do parkometru. Znowu przejść się po tych 20 polach. Maszerować szybko kilka godzin, aż poczuję się lepiej. Ale nie wysiadam z samochodu. Grzebię w schowku na rękawiczki, szukając jednej z kaset, jakie nagrała dla mnie Susanna lata temu. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Mamo, widnieje na nalepce jej nastoletnim pismem. Kocham Cię. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Nad „i” narysowała małe serduszka. Wsuwam kasetę do odtwarzacza, wyjeżdżam sprzed kościoła i ruszam w stronę naszego dawnego domu.