Pobierz pdf - Prószyński i S-ka

Transkrypt

Pobierz pdf - Prószyński i S-ka
Przemilczenia
SUE ECKSTEIN
Przemilczenia
Przełożyła
Hanna Pasierska
Tytuł oryginału
interpreters
Copyright © Sue Eckstein 2011
First published by Myriad Editions Ltd,
www.myriadeditions.com
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
© Susan Fox/Arcangel Images
Re­daktor prowadzący
Grażyna Smosna
Redakcja
Agnieszka Rosłan
Ko­rek­ta
Jolanta Kucharska
Łamanie
Alicja Rudnik
ISBN 978-83-7839-539-3
Warszawa 2013
Wy­daw­ca
Pró­szyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Druk i opra­wa
OPOLGRAF Spółka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12
www.opolgraf.com.pl
Annie i Sebastianowi
Bliskie relacje
W trzeciej części naszego cyklu o ludziach, których sposób życia stanowi wyzwanie dla popularnej definicji rodziny, Marcus
Howe rozmawia z Susanną Thomas i Maxem Rosenthalem.
Susanna Thomas, lat dwadzieścia sześć, wczesne dzieciństwo spędziła w wiejskich
okolicach Afryki Zachodniej z matką, antropolożką doktor Julią Rosenthal. Postanowiła wrócić do Anglii jako jedenastolatka i zamieszkać na stałe z wujem Maxem
Rosenthalem. Obecnie prowadzi w Londynie sklep z batikami.
Max Rosenthal, lat pięćdziesiąt trzy, jest nauczycielem w szkole steinerowskiej i artystą; niemal trzydzieści lat przemieszkał w komunach w West Country. W ostatnich
dwóch dekadach sprawował prawną opiekę nad ponad trzydzieściorgiem pięciorgiem
wychowanków – dziećmi i młodzieżą ze środowisk zagrożonych.
Susanna Thomas:
Miałam około czterech lat, kiedy otoczonego gromadą dzieci i bardzo
pierwszy raz zobaczyłam wujka chciałam się wśród nich znaleźć.
Maxa. Poleciałyśmy do Anglii, żeby Pierwszych dziesięć lat w Kamemama mogła wziąć udział w konfe- runie pod wieloma względami
rencji naukowej. Był środek zimy, przypominało sielankę. Mama
lodowato. Pamiętam, obserwowa- czekająca na każde skinienie, któłam przez okno, jak wujek skacze rej mogłam powiedzieć absolutnie
z uczniami przez kabel.
wszystko. Kochała mnie
Powinnam także być
bardziej niż wszystkich
Kiedy matka
na dworze, ale miałam
i wszystko na świecie.
nie zgodziła się
na sobie wygodną nieŻadnej szkoły, żadnych
mnie puścić,
bieską piżamkę, któzadań domowych. Mupostanowiłam
rą od niego dostałam
siałam głęboko ją zranić,
się zagłodzić
i która tak mi się spogdy oświadczyłam, że
na śmierć.
dobała, że nie chciałam
chcę wrócić do Anglii
jej zdjąć, a na zewnątrz
i zamieszkać u Maxa
było za zimno na podobny strój. na stałe, a nie tylko odwiedzać go
Uśmiechnięta mama stała obok od czasu do czasu. Zrobiła wszystwujka, otulona w jego stary płaszcz. ko co w jej mocy, by stworzyć mi
Pamiętam, jak patrzyłam na Maxa fantastyczne – rzeczywiście idealne
7
Bliskie relacje
– dzieciństwo, a ja marzyłam o jednym: by od niej uciec. Właściwie
nie od niej, lecz od tej intensywnej
relacji, gdzie nie istniało chyba nic,
czego byśmy o sobie nawzajem nie
wiedziały.
Kiedy nie zgodziła się mnie puścić,
przestałam jeść. Postanowiłam się
zagłodzić. Miałam dopiero dziesięć
czy jedenaście lat, ale nie brakowało
mi uporu, więc w końcu ustąpiła.
Zabawne, co dzieci potrafią uznać
za zupełnie normalne. Nigdy nie
uważałam swojego życia z matką
w Afryce za szczególnie niezwykłe,
podobnie jak rozmaitych konstelacji
rodzinnych Maxa w Dorset. I długi
czas byłam przekonana, że wszystkie
babcie są takie jak moja. Uchodzi
za całkowicie normalną, nieco powściągliwą starszą damę. Lecz cóż
to za podróżniczka!
Ciąg dalszy
na następnej stronie >
Rozdział pierwszy
Musiałam mieć około sześciu lat, kiedy matka próbowała mnie zabić – chociaż wtedy nie zdawałam sobie
z tego sprawy. Działo się to zapewne w tej okolicy,
gdzie ligustrowe żywopłoty ustępują miejsca szeregom cyprysów Leylanda i wysokim bramom z kutego
żelaza. Nie sądzę, by miało to związek z żywopłotami
lub bramami, chociaż z pewnością nie pomogły. To
miejsce wzbudziłoby pragnienie śmierci u największego optymisty.
Trzeba oddać matce sprawiedliwość, że nie chodziło jej o mnie. Nie było jednak mowy, by popełniła
samobójstwo, pozostawiając na świecie mnie i brata.
Z pewnością przeprowadziłaby swój zamiar opuszczenia tego padołu – wszystko, do czego się zabrała,
wychodziło jej znakomicie – nie przewidziała tylko,
że brat nie zechce z nią wsiąść do samochodu, którym miała mnie zawieźć do mojej przyjaciółki Jackie.
Wobec tego nie mogła się zabić, bo zostawiłaby jedno
z nas. W ten sposób się tu znalazłam. Czterdzieści
pięć lat później.
9
– Więc czemu nie wsiadłeś do tego samochodu?
– spytałam kiedyś Maxa. – To ty byłeś tym grzecznym.
Tym posłusznym. Lubiłeś zadowalać innych. Na pewno przeczuwałeś, że zamierza zrobić coś strasznego.
– W ogóle niewiele pamiętam z tamtego okresu,
Julio. A poza tym jaki sens wracać do tego wszystkiego?
– Ale pamiętasz, że zwykle sypiałeś w szafie? – nalegałam. – Zwinięty w kłębek na najwyższej półce?
Z białym kocykiem?
– Więc?
– Hm, uważasz nocleg w szafie za normalne zachowanie u ośmiolatka?
– A kto tu mówi o normalności? Co to w ogóle jest
normalność? Szafa wydawała mi się po prostu miłym,
bezpiecznym miejscem. Więcej ludzi powinno tego
spróbować.
Czy się domyślałam, co planowała? Nie sądzę. Pamiętam, jak siedziała w kuchni z rodzicami Jackie.
Chyba płakała. Pamiętam, że zamknęli drzwi i nas nie
wpuścili. I że całą drogę do domu ojciec Jackie jechał
przed nami. Bardzo powoli.
Następnego dnia, kiedy wróciłam ze szkoły, mamy
nie było.
Jestem coraz bliżej. Nareszcie dostrzegam coś
znajomego: wysoko nad drogą dwie wille w stylu
pseudo-Tudorów, których bujne frontowe ogrody
– zaprojektowane do ostatniego dizajnerskiego krzewu i egzotycznego drzewa – spływają aż do chodnika. W jednym widać olbrzymi staw. Karpie koi są
10
długowieczne. Zastanawiam się, czy pamiętają tamten
dzień sprzed trzydziestu pięciu lat, kiedy właściciel
jednego z domów wynajął helikopter i przeleciał nad
przylegającym ogrodem. Następnie okrążył go kilka
razy, a gdy sąsiad wyszedł zobaczyć, co się dzieje,
wycelował ze strzelby myśliwskiej i zabił go strzałem
w głowę. Tak bywa w tych okolicach, gdy działa się
na nerwy bliźnim, instalując betonowe nimfy, driady,
reflektory i lampki i przyćmiewając w ten sposób
piękno ozdobnego stawu w sąsiedztwie.
Właściwie to nieprawda. To było jedyne podobne
wydarzenie w całym moim dzieciństwie, lecz później
za każdym razem, kiedy mijałam dwie wille, rozglądałam się czujnie za nisko latającymi śmigłowcami.
Zdarzenie uważano chyba za nieco wulgarne przede
wszystkim z powodu antycznych dekoracji, lecz także
ze względu na zabójstwo właściciela, który zawinił
złym gustem. Zauważam, że ktokolwiek mieszka tu
teraz, usunął posągi. Jak się zdaje, obecnie w modzie
jest bambus. Zdecydowanie mniej irytujący.
Dojeżdżam do końca drogi, wrzucam lewy kierunkowskaz i skręcam na południe. Jestem świadoma, że jadę bardzo, bardzo wolno. Kierowca wozu
za mną co chwila wysuwa się ku środkowi jezdni,
błyska światłami i próbuje wyprzedzać, ale chyba
nie potrafię przyśpieszyć. Im bardziej znajome stają
się ulice i domy, sklepy i kościoły, tym bardziej kusi
mnie, by się zatrzymać i zawrócić. Hamuję raptownie
przed domem parafialnym. Kierowca trąbi i wymija
11
mnie, wrzeszcząc „Cipa!”. Grupka emerytek zdumiona
podnosi wzrok. Też jestem lekko zaskoczona.
Dziwne, ale właśnie tutaj, przed salą, do której
przychodziłam w poniedziałkowe wieczory na zbiórki
zuchów – miałam pewnie z osiem lat – pierwszy raz
usłyszałam słowo na „c” od chłopaków kręcących
się przed wejściem i oczekujących na przybycie nieskończenie bardziej ponętnych harcerek. Oraz słowo
„gwałt”. Jak mi wyjaśniła Caroline Statham – koleżanka z zastępu i krynica wszelkiej przydatnej wiedzy,
szczególnie związanej z życiem płciowym – oznaczało
wciskanie drucianego wieszaka do tyłka. Coś, co niechybnie mogło spotkać kogoś, kto się zapuści poza
skrawek trawiastego komunalnego gruntu przed jej
domem w zarośla kolcolistu, gdzie czają się bandy
zboczeńców wygrażających wieszakami. Minęły lata,
zanim poznałam prawdziwe znaczenie tego określenia
– ale od zarośli trzymałyśmy się z daleka.
Wysiadam z samochodu i ruszam za starszymi kobietami do wnętrza. Wdycham znajomy zapach wilgotnego
drewna, przepoconych tenisówek i środka odkażającego. Zastanawiam się, czy w szafce obok pianina nadal
stoi gipsowy muchomor. Czy ośmiolatki wciąż tańczą
wokół tego rodzaju ozdób? Jakoś nie potrafię sobie tego
wyobrazić. Podobnie jak żółte chusty, które należało rozłożyć na podłodze, a następnie poskładać w szczególnie
skomplikowany sposób, z pewnością zostały zastąpione
przez coś znacznie praktyczniejszego. Jakiegoś rodzaju pomnik dla światowego pokoju i wielokulturowej
12
harmonii wykonany ze szklanego włókna. Czy to kolejna
rzecz, jaką ma mi za złe Susanna: dzieciństwo wolne
od obowiązku przynależności do zuchów? Zastanawiam
się, czy nasza instruktorka Brązowa Sowa pamięta dziewczynkę o długich jasnych warkoczach, bardzo chudych
nogach i wystających zębach. Entuzjastyczną członkinię Małych Ludków – szóstkową ni mniej, ni więcej.
Pamiętam tylko jedną rzecz dotyczącą Brązowej Sowy
prócz mocno skręconej siwej trwałej i grubych łydek:
to, jak mnie upokorzyła przed całą gromadą, kiedy wymieniłam produkty, jakie można znaleźć na uroczyście
zastawionym stole z angielskim śniadaniem.
– Nie bądź śmieszna. Nikt nie je na śniadanie sera!
– wykrzyknęła piskliwie, aż jej siwe loki zatrzęsły
się z oburzenia. – Złota Sowo! Widziałaś, co Julia
Rosenthal wpisała na swojej liście śniadaniowej? Ser!
Wyobrażasz sobie?!
I moja wymarzona odznaka Gospodyni pozostała
w pudełku, by nadal się kurzyć w szafce z muchomorem.
Brązowa Sowa z pewnością od dawna nie żyje,
powinnam jej więc wybaczyć. Ale nie wybaczam.
Podobnie jak – skoro już o tym mowa – pannie Pearson, wychowawczyni z przedszkola, dokąd chodziłam
jako czterolatka. Kazała wszystkim przy moim stole
przyjrzeć się, w jaki sposób trzymam nóż i widelec,
a potem powiedziała, żebym się zachowywała jak
duża dziewczynka i jadła porządnie. Do dzisiaj nie
potrafię wykonać sztuczki z rozgniataniem kawałków
13
jedzenia na wypukłej stronie widelca. I rzadko jadam
groszek. Przynajmniej publicznie.
– Czym mogę służyć? – pyta jedna z kobiet. – Chce
się pani zapisać do naszego Piątkowego Klubu Robótek
Ręcznych? Zawsze szukamy młodej krwi. Będziemy
zachwycone, jeśli się pani przyłączy.
– Dzięki – odpowiadam. – Przejeżdżałam jedynie
i chciałam zobaczyć, jak tu wygląda. Kiedyś chodziłam
tutaj na zbiórki zuchów. Lata temu. Chyba w sześćdziesiątym siódmym.
– Coś podobnego! Więc musi pani pamiętać Margaret. Margaret! Nigdy nie zgadniesz! Jedna z twoich
dawnych podopiecznych przyszła się z tobą spotkać!
I nagle ją zauważam – stoi przy pianinie. Brązowa Sowa. Bynajmniej nie martwa. Wyjmuje z szafki
z muchomorem reklamówkę wypchaną włóczką w jaskrawych kolorach.
– Była tutaj jeszcze przed momentem, Margaret.
Zdumiewające! – W drodze do wyjścia i samochodu
ściga mnie jej głos.
Zabawne, jakich rzeczy nie wybaczamy. Nie tych
poważnych – że twój ojciec co wieczór wypijał butelkę
whisky i wpadał na zamknięte drzwi ani że w czwartej klasie twoja najlepsza przyjaciółka obściskiwała
się z Nigelem Blenkinsopem na dyskotece w szkole
świętego Piotra, chociaż wiedziała doskonale, jak
strasznie ci się podobał, i to od miesięcy. Ani że
twoja córka oświadcza całemu światu, iż osobą, którą
kochała najbardziej w dzieciństwie, nie byłaś ty; że
14
marzyła o życiu zupełnie innym od tego, jakie jej
stworzyłaś.
Lecz drobiazgów. Że kazano ci wypruć zamek, który matka pomogła wszyć na zadanie domowe z prac
ręcznych. Rozpłakałam się wtedy. To był jedyny raz,
kiedy płakałam w szkole. Z upokorzenia, nie ze smutku; matka przyszyła go pięknie, „ale nie tak, jak to
robimy tutaj”.
A może nie chodziło o upokorzenie. Może – rozmyś­
lam teraz, siedząc w samochodzie przed domem parafialnym – skłoniło mnie do płaczu poczucie porażki.
Nie zdołałam ochronić matki przed wrogim światem,
nierozumiejącym, że starała się ze wszystkich sił. Bo się
starała. Cokolwiek robiła – włączając w to macierzyństwo – robiła najlepiej, jak potrafiła. Zastanawiam się,
ile setek kilometrów musiała pokonać, latami wożąc
nas na lekcje pływania, jazdy na łyżwach, muzyki
– jeśli tylko mieliśmy na coś ochotę, wynajdywała zajęcia, nauczyciela, sposób dostarczenia nas na miejsce,
metodę, by nakłonić ojca do ich opłacenia. Jeśli tylko
coś nas zainteresowało, kupowała książki albo sprzęt
i nigdy nie mówiła ani słowa, gdy rezygnowaliśmy.
Kiedy Max zostawił skrzypce w pociągu, objechała
wszystkie stacje na trasie, by sprawdzić, czy ktoś ich
nie oddał. Bezskutecznie. A potem jakimś sposobem
zdołała kupić nowe.
Wtedy zupełnie tego nie doceniałam. Marzyłam,
byśmy zamiast tych wszelkich zajęć spędzili wspólnie wieczór w domu, oglądając w telewizji jakiś
15
czarno-biały film albo zajmując się czymś podobnym; by rodzice siedzieli razem na sofie i wyglądali
na szczęśliwych. Ale to się nigdy nie zdarzyło. Ani razu.
Matka okazywała miłość mnie i bratu poprzez
działania – zdecydowanie nie w słowach i rzadko
w gestach – byliśmy więc w ciągłym ruchu. Pamiętam,
jak ją zapytałam – musiało to być w czasie lądowania
na Księżycu – co by się stało, gdybyśmy się przeprowadzili z Maxem na Księżyc. W jaki sposób by
nas odwiedzała? Martwiliśmy się tym, bo nie znosiła
wysokości i latania. Odpowiedziała, że odwiedzi nas
wszędzie, gdzie zamieszkamy, nawet na Księżycu.
Wiedzieliśmy, że mówi poważnie, i uświadomiliśmy
sobie, jak bardzo nas kocha. Chyba nigdy nie czułam
się bardziej kochana niż w tamtej chwili.
Trudno się nie czuć jak zdrajca, nienawidząc kogoś, o kim się wie, że dosłownie pojechałby dla nas
na koniec świata i jeszcze dalej. Będąc nastolatką, tak
właśnie się czułam, zawsze kiedy jej nienawidziłam:
jak zdrajczyni, jak dezerterka. I z tego powodu nienawidziłam jej jeszcze mocniej. Marzyłam o czystej,
nieskażonej nienawiści – prostolinijnej, nieskomplikowanej i zimnej, jaką większość moich kolegów darzyła
swoje matki – bez przygniatającego poczucia winy.
Przychodziliśmy tutaj z Maxem także do szkółki
niedzielnej. Pamiętam, jak pierwszego dnia wyraźnie
przeliterował nasze nazwisko starszemu jegomościowi
w przyciasnych spodniach, który przedstawił się jako
„Pan T. od siedmiolatków”.
16
– Jesteś pewien? – spytał pan T., zezując na to, co
zanotował na liście.
– Tak, R-O-S-E-N– Nie, przepraszam, w porządku. Już rozumiem
– przerwał zmieszany.
Pomyślałam, że czuje się nieswojo z powodu spodni.
– Idź do klasy panny Everett, Max. Zdaje się, że
będziecie dzisiaj robić absolutnie fantastyczne kolaże
ogrodu rajskiego. Właśnie otrzymaliśmy świeżą dostawę
wyciorów do fajek, które świetnie się nadadzą na węże.
A bibuła! Wszystkie kolory tęczy i jeszcze trochę. Ty,
panienko R., pójdziesz ze mną. Zaczniemy malować
palcami. Całe miasto będzie mówić o płaszczu Józefa.
Danny La Rue pęknie z zazdrości.
Nie wiedziałam, co to za jeden ten Danny, ale i tak
zrobiło mi się go żal.
Zastanawiam się, czemu uczęszczaliśmy do szkółki niedzielnej. Kiedyś, przetrząsając szufladę w gabinecie ojca, znalazłam nasze świadectwa chrztu,
ale nie pamiętam, żeby rodzice kiedykolwiek mówili
o religii. Widocznie sami tego chcieliśmy, chociaż
rozpaczałam prawie przez rok, zanim pozwolono
mi chodzić do grupy Maxa; siadałam po turecku
tuż obok niego i ukradkiem sięgałam dłonią ku jego
nodze, aż poczułam palcami kojącą ciepłą skórę.
Nigdy mu to nie przeszkadzało, ale odniosłam wrażenie, że pan T. poczuł się trochę dotknięty, gdy
nie zgodziłam się zostać w grupie szczęśliwych
siedmiolatków.
17
Mimo że za pilne uczestnictwo uzbierałam komplet Ewangelii, Bóg stracił atrakcyjność, odkąd panna
Everett rozdała nam nasiona goździków i kubeczki po
jogurcie napełnione kompostem.
– Właśnie tak, dzieci, wciśnijcie nasionka w ziemię,
a potem nakryjcie kubeczki przezroczystą folią i owińcie gumką. Max, pomóż siostrzyczce, dobrze? Wszystko
jest obsypane ziemią. O, tak! Ślicznie. Grzeczny chłopiec. Teraz jedyne, co musicie zrobić, to obserwować,
a Bóg sprawi, że nasionka wykiełkują. Bo karmi je
i podlewa dłoń Wszechmocnego, czy tak, dzieci?
Następnego dnia, nie widząc żadnego znaku Bożej wszechmocy, wyrzuciłam kubeczek i przeszłam
na ateizm, którego trzymam się od tej pory, pomijając
krótki przypływ religijnego zapału w wieku lat kilkunastu. Nie wiem, czy brat wierzył wtedy w Boga. Nie
sądzę, chociaż jego cierpliwość została nagrodzona
irytująco bujnym plonem ciemnoczerwonych i fioletowych kwiatów. Nie wiem też, czy wierzy teraz
– choć w swojej steinerowskiej szkole w ostępach
Dorset z dużą swobodą podchodzi do przytulania
drzew i oddawania czci świętym.
Siedzę w samochodzie, obserwując pracownika
parkingu, który przechadza się tam i z powrotem ulicą,
ogląda swoje odbicie w wystawach sklepowych, poprawia czapkę i krawat, spogląda na zegarek. Zerkam
na zegar na desce rozdzielczej. Spotkanie mam dopiero
o wpół do piątej po południu. Obudziłam się przed
18
świtem z wirującymi w pamięci słowami Susanny
oraz fragmentem snu, w którym ona i Max grali dziwaczne, dysonansowe dźwięki, stojąc przed wielką
orkiestrą złożoną z muzyków pozbawionych twarzy.
Wstałam z łóżka, usiadłam w ogrodzie i patrzyłam, jak
niebo jaśnieje, potem ubrałam się, spakowałam torbę
i ruszyłam w drogę. Rozplanowałam dzień tak źle, że
teraz zostało mi dobrych kilka godzin do zabicia i nie
miałam dokąd się udać.
– Słuchaj, to nic wielkiego – zapewnił Max przez
telefon tamtego dnia, kiedy ukazał się artykuł.
– Może nie dla ciebie – odparłam. – Dla mnie tak.
Coś bardzo, bardzo wielkiego.
– Nie ma prawie nic na twój temat.
– Właśnie w tym problem.
– W czym?
– Że nie ma tam prawie nic na mój temat.
– Przecież nie chodzi o ciebie, tylko o Susannę
i o mnie.
– A, to znacznie poprawia sytuację.
– Daj spokój, Julio. Tytuł brzmi Bliskie relacje. A nie
Matki i córki opowiadają narodowi o swoich wzajemnych
stosunkach. Dziennikarz szukał niezwykłych rodzin...
historii o ludziach, którzy wybrali inny model życia.
– Susanna mogła wybrać mnie. Też wybrałam inny
model życia, prawda? Tyle lat mieszkałyśmy w Afryce.
Tylko ona i ja.
– Ale nie wybrała. Może czuła, że nie musi. Ponieważ
wychowałaś ją na kogoś, kto zna swoje potrzeby; kto
19
podejmuje decyzje, nie przejmując się tym, co pomyślą
inni. Nie musiała się zadręczać, że cię zmartwi, bo
wie, jaka jesteś silna. To chyba dobrze, prawda? Nie
można mieć wszystkiego. Chociaż to nigdy cię nie
powstrzymało przed próbowaniem.
– Jak to według ciebie wygląda, że najważniejszą
osobą w jej życiu był wuj? Nie matka.
– To nieprawda, a nawet gdyby tak było, co w tym
takiego złego?
– Wiedziałbyś, gdybyś miał dzieci.
– Miałem dzieci – odpowiedział cicho. – Mnóstwo.
Gdybym wysiadła z samochodu i minęła rząd
sklepów, przed którymi wciąż snuje się parkingowy,
minęłabym kościół, gdzie pastor ze szparą między
zębami uśmiechał się do zuchów podczas kościelnych
procesji, a w Dzień Matki rozdawał żonkile, żebyśmy
je zanieśli do domu. Doszłabym do ligustrowych żywopłotów, z których zrywaliśmy z Maxem liście dla
naszych patyczaków, wlokąc się do domu na niedzielny
obiad. Zdumiewające, nadal znajduje się tam farma,
wejść na nią można za szeregiem sklepów. Wybraliśmy
się tam kiedyś na wycieczkę ze szkółki niedzielnej
i musieliśmy śpiewać hymny na polach. Robotnicy
stali oparci o grabie i widły, uśmiechając się z lekkim
zawstydzeniem, kiedy śpiewaliśmy Wszystko, co jasne
i piękne, a radosny kontralt pana T. od siedmiolatków
niósł się w jesiennym powiewie. Na samo wspomnienie
czuję, jak czerwienieją mi uszy. Powinnam wrzucić
parę monet do parkometru. Znowu przejść się po tych
20
polach. Maszerować szybko kilka godzin, aż poczuję
się lepiej. Ale nie wysiadam z samochodu. Grzebię
w schowku na rękawiczki, szukając jednej z kaset, jakie
nagrała dla mnie Susanna lata temu. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Mamo, widnieje na nalepce
jej nastoletnim pismem. Kocham Cię. Mam nadzieję,
że Ci się spodoba. Nad „i” narysowała małe serduszka.
Wsuwam kasetę do odtwarzacza, wyjeżdżam sprzed
kościoła i ruszam w stronę naszego dawnego domu.