Teresa Gdowska

Transkrypt

Teresa Gdowska
Jestem prądniczanką z dziada – pradziada, można powiedzieć od
pokoleń. Kiedy wybuchła II wojna światowa miałam dwa tygodnie. Od kiedy
pamiętam Prądnik Czerwony był przedmieściem Krakowa jedną z jego
dzielnic. Domki tu były na kurzej stópce – małe lepianki. W jednym takim
mieszkałam z rodzicami i trojgiem rodzeństwa. W zimie zaspy śniegu
zakrywały ludzi i żeby wyjść z domu kopało się tunel. Natomiast w lecie pełna
zieleni, dworskie pola, wszędzie zboża, kwiaty, pastwiska, łąki. Rodzice moi
niezamożni ludzie chodzili do pracy a mnie i moje rodzeństwo wychowywała
właściwie ulica. Pamiętam szczególnie jeden dzień z mojego dzieciństwa. Żar
lał się z nieba. Ze starszym bratem i kuzynem biegaliśmy po polach. Chłopcy
urwisy upatrzyli sobie gniazdo os. Jeden z nich zaczął drażnić je patykiem
a drugi dla draki zaczął sikać do dziury. Rozwścieczone osy zaczęły nas
gonić. Chłopcy jako że starsi ode mnie zdążyli uciec. Mnie zostawili na
pastwę losu. Owady w nieprzeliczonej ilości weszły do moich długich
warkoczy. Do domu miałam z kwadrans drogi i biegnąc krzyczałam
wniebogłosy. Kiedy dopadłam domu, ciocia wsadziła mi głowę pod studnię
i tak potopiła moje prześladowczynie. Przeżyłam szok i dzień ten będę
pamiętać do końca życia.
Przy ulicy Naczelnej, która kiedyś nazywała się krowią (pędzono
tamtędy krowy z PGR-u na pastwisko) znajdował się Dom Dziecka. Był tam
i do dnia dzisiejszego jest tam piękny duży ogród, gdzie odbywały się
w niedziele w latach PRL-u festyny ludowe. Całe rodziny z kocami, leżakami,
koszami z jedzeniem i piciem rozkładały się pod drzewami. Przy dźwiękach
harmonii spędzały wolny od pracy czas. Stałą atrakcją festynów była
niemłoda już Prądniczanką matka kilkorga dzieci – Pani G, którą znał cały
Prądnik i okolica. Swoją nieprzeciętną oryginalnością i trochę odmiennym
sposobem bycia oraz dużą odwagą wzbudzała podziw naokoło. Nosiła buty
na niebotycznie wysokim obcasie, kolorowy strój odbiegał od jakiejkolwiek
mody, a makijaż jej był wprost rażący. Za szminkę służył jej czerwony
papierek z opakowania cykorii. Chciała być piękną damą a był to w sumie
biedny, prosty człowiek. Na festyny przychodzili często księża Parafii i bawili
się razem z nami. I właśnie na tej majówce na huśtawce – łódce znalazł się
wikary z naszą znajomą. Gdy rozkołysana łódź stała bardzo wysoko stała się
rzecz straszna. W pewnym momencie szeroka spódnica Parafianki znalazła
się na głowie księdza. Można sobie wyobrazić ogólną zabawę i śmiech, który
nie miał końca.
Chcę jeszcze napisać o mojej znajomości z dorożkarzem Jabem
Kaczarą, który mieszkał przy ulicy Dobrego Pasterza. Woził on ludzi do ślubu,
na pogrzeby i inne uroczystości z także zabierał przejażdżki po Krakowie.
Pamiętam, że jechałam z nim będąc nastolatką i wtedy ułożył na poczekaniu
dla mnie wiersz o Cygance, do której miałam być podobna. Ten
„zaczarowany” dorożkarz, z „zaczarowaną dorożką” i „zaczarowanym
koniem” stał się bohaterem wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Lata mojego dzieciństwa i młodości, chociaż nie bogate wspominam mile
i z łezką w koku. Dalsze moje życie nie było już takie beztroskie. Szkoda,
czasy młodości nie wrócą.
Teresa Gdowska

Podobne dokumenty