s08e05 VKochane Kłopoty tablet

Transkrypt

s08e05 VKochane Kłopoty tablet
Virtual Gilmore Girls
Epizod 8.05 „U nas w Filadelfii”
Episode 8.05 "It's Always Sunny in Philadelphia"
by AdinaRJ and Mrs. Dionysius O'Gall
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Więc jak wyglądają twoje wielkie plany? — usłyszała w
słuchawce Lorelai, kiedy sama siedziała w pustym łazience w
hotelu.
— Wielkie plany w związku z czym? — odpowiedziała Rory.
Właśnie upinała koka wsuwką.
— Na sobotę! — narzuciła Lorelai w taki sposób, że Rory
mogła sobie wyobrazić, jak jej mama stoi nad nią, z
narzuconymi na biodra rękami.
— Co z sobotą? — zapytała rozproszona. Nakładała właśnie
tusz na rzęsy.
— Rory! — Lorelai krzyknęła.
— A, tak! — odpowiedziała czując się trochę głupio. — To bez
znaczenia. Będę pracować. Cokolwiek.
— Nie możesz „cokolwiek” w swoje urodziny. — nalegała
Lorelai. — Musisz zrobić coś szczególnego.
— Szczególnego? Jak co? Użyć długopisu z brokatem do
robienia notatek? — zasugerowała na wpół poważnie, kiedy
męczyła się z namalowaniem równej linii eyelinerem.
—
Jeszcze
bardziej
szczególnego.--
natychmiast
odpowiedziała Lorelai. — Jak na przykład... — Rory prawie
słyszała jak pracują trybiki w głowie jej mamy, więc
spokojnie czekała na kontynuację. — Jak na przykład
wyrwać się do tropikalnego raju, żeby stylowo świętować.
— Tropikalny raj. — powtórzyła używając stanowczo zbyt
dużo sceptycznego tonu w wypowiedzi.
— Tak! — wykrzyknęła radośnie Lorelai. — Na przykład na
tropikalną Maui. Wyobraź to sobie. Limuzyna, a nie jeden z
tych aut z wypożyczalni, podjeżdża pod hotel.
— Z mini barem z tyłu? — Rory wczuła się w rolę.
— Oczywiście! — powiedziała Lorelai. — A kierowca Barry
we własnej osobie...
— Barry? — przerwała. — Kim jest Barry?
— Barack Obama. — Lorelai nie wierzyła, że Rory nie
podłapała nawiązania od razu.
— Oczywiście. — zgodziła się Rory. — Więc Obama prowadzi
limuzynę.
— Nie. — poprawiła się. — Czeka na ciebie z tyłu limuzyny,
ktoś musi cię eskortować. Kierowca jest jakimś zwykłym
facetem. Barry czytał twoje publikacje i stał się takim fanem,
że musiał cię poznać osobiście. Przecież usłyszał, że akurat
masz urodziny, więc chciał przygotować dla ciebie coś
specjalnego.
— Dobrze, jestem już z tobą. — Powiedziała Rory. W tym
momencie przechodziła już ostatnią inspekcję makijażu.
— Więc Barry odwozi cię na lotnisko. Ale nie na samo
lotnisko. Do twojego prywatnego jeta.
— Naprawdę rządzę, no nie!? — wtrąciła się w wywody.
Przerzucała już zawartość kosmetyczki.
— Oczywiście! — potwierdziła. — I lecisz sobie do Maui, na
pokładzie dostajesz wszystko czego sobie zażyczysz, bo
nabijasz to na koszt kampanii. Barry się upewnił, że jego
ludzie się tym zajęli. A kiedy już wysiądziesz z samolotu. —
kontynuowała. — Pięciu facetów będzie na ciebie czekało.
Młodzi, przystojni Polinezyjczycy. Trzymają za ciebie
parasolki, podają drinki i powitają cię pocałunkami.
— Naprawdę? Faceci, których nie znam zaczynają mnie
całować? — zapytała nieufnie.
— W policzek! Tym się zajmują. Nie obrażaj ich przyjaznej
kultury!
— Przepraszam. To nie było miłe z mojej strony. — zabrała
telefon z powrotem do pokoju. — Więc dostaję buziaki od
nad-przyjaznych Polinezyjczyków.
— Dokładnie. Całują cię i... — Lorelai zrobiła pauzę, a Rory
odłożyła na chwilę telefon, szukając czegoś pod łóżkiem. —
Przynoszą ci wielkie Luau!
— Mhym. — zawołała roztargniona. Wynurzyła się właśnie
spod łóżka ze szpilkami. — Aha! — zakrzyknęła radośnie w
kierunku butów. — Tutaj jesteście.
— Wszystko w porządku słońce? — Lorelai właśnie zadawała
pytanie, kiedy Rory z powrotem przyłożyła słuchawkę do
ucha.
— Wiesz mamo, w tym roku wcale się nie przejmuję
urodzinami. — usiadła na skraju łóżka. — Teraz nie są takie
ważne.
— Co!? — Lorelai nie mogła uwierzyć. — Nie są ważne!? To
TWOJE urodziny!
— Nie są. Nie żartuję. — odpowiedziała gestykulując, mimo
że tego Lorelai nie mogła zobaczyć. — Po prostu nie są
ważne.
— A co z Maui? — zapytała zawiedziona. — Pewnie
zapomniałam wspomnieć, że w samolocie serwują potrójnie
czekoladę z tortem z siedmiu warstw. A na deser masz
dzbanek kawy od Luka.
— Kawę od Luka mogłabym pić w każdej chwili. —
odpowiedziała. — Ale sobota jest zwykłym dniem. Nawet już
nie pamiętam do jakiego miasta będziemy jechać. To i tak
bez różnicy. Wszystko wygląda tak samo.
— Och, kochanie. Czy wszystko w porządku? — zapytała
zmartwiona.
— W porządku mamo. — zapewniła ją natychmiastowo. —
Muszę lecieć. Zaraz się spóźnię. Zadzwonię później. —
rozłączyła się i zaczęła grzebać w zewnętrznej kieszeni torby,
kiedy szła już w stronę drzwi, zdążyła jeszcze wygładzić
włosy.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Lorelai zauważyła paczkę leżącą na jej biurku. — Hej jak się
tutaj znalazłaś? — zastanawiała się na głos. Ostrożnie
przeniosła ciężar swojego ciała (jej urocze nowe buty były
ciągle w fazie „docierania”). Otworzyła paczkę, tylko po to,
żeby znaleźć ulotki głoszące „10 Przytulnych Sposobów na
Spędzenie
Zimnego
Październikowego
Wieczoru”,
a
wszystko to w jasnych, krzykliwych kolorach. Zauważyła też
„Dzwoń do Kirka po więcej szczegółów!” w jednym z rogów
ulotki.
— Czekaj! Kirk świadczy usługi wysyłkowe? — wymamrotała
pod nosem idąc w kierunku recepcji. Zauważyła już Michela
stojącego za biurkiem, chyba nie była jeszcze gotowa na jego
protesty odnośnie 10 rozrywek, które zawierały występ u
Miss Patty.
Wszechświat musiał poczekać, zanim jej pytanie odnośnie
Kirka znajdzie odpowiedź. Jej tok myślowy został przerwany
przez telefon w recepcji. Lorelai zatrzymała się i zaczęła
krótki konkurs z Michelem, kiedy po przelotnym spojrzeniu
na telefon zaczęli patrzeć sobie prosto w oczy. Lorelai szybko
się poddała i sięgnęła po telefon.
— Hotel Dragonfly! Jest październik, z drzew spadają
kolorowe liście, w czym mogę państwu pomóc?
— Lorelai, to jest mocno niestosowne, witać swoich go...
— I z wzajemnością, życzę miłego dnia! — przerwała. — To
zawsze odświeżające, kiedy odbiera się tak gorące powitanie
od własnego ojca.
— Lorelai nie ma potrzeby zaczynać werbalnego sparingu. —
Richard Gilmore przywołał do porządku swoją córkę.
— Dobrze. Czy mama ma kolejny genialny pomysł odnośnie
spa? — zapytała.
— Nie, Lorelai. Właściwie, mam inny temat do poruszenia.
Twoja biblioteka, a raczej koszmarne dziury w niej.
Lorelai wyciągnęła język w stronę Michela, który przyglądał
jej się z powagą, zaraz po tym jak wśliznął jej w rękę
karteczkę
z
napisem
„ŻADNYCH
PRYWATNYCH
ROZMÓW”.
— Zaczekaj chwilkę. — poprosiła, obchodząc recepcję od
strony Michela. — Biblioteka w Stars Hollow ma dziury? Nie
po to płacimy nasze podatki? No może nie same dziury, ale
na łatanie tych dziur.
— Biblioteka w hotelu, Lorelai.
— Mamy dziury w biblioteczce w hotelu? Powiedz gdzie,
poproszę Luka, żeby je jak najszybciej załatał. Chyba mógłby
je naprawić, o ile oczywiście nie będą zbyt duże, wtedy Tom
będzie się musiał tym zająć. — nie przeszkadzała sobie w
snuciu planów.
Richard zaczerpnął oddech. — Nie tego typu dziury.
Zaległości. W twojej kolekcji. — Lorelai nie kwapiła się z
odpowiedzią, więc kontynuował. — Właściwie cieszę się, że
poruszyłaś temat integralności hotelu. Mam nadzieję, że nie
powierzasz jej uprzejmości... przyjaciół, jak Luke. Bo kiedy
chodzi o utrzymanie hotelu...
— Zawsze zwracam się do uprzejmości nieznajomych... —
Lorelai dała się porwać.
Richard kontynuował, ignorując jej najnowszy komentarz. —
To bardzo ważne, Lorelai, żeby utrzymać hotel w należytym
stanie. Kiedy za rok twój ubezpieczyciel przyjdzie na
inspekcję, twoje składki pójdą w górę, jeśli ustali, że nie ma
ścisłości z umową.
— Luke może zająć się wszystkimi nieścisłościami. Czy
dzwonisz z jakimś konkretnym pytaniem? — ucięła temat.
— Lorelai, próbuję ci właśnie powiedzieć, że masz poważne
braki w bibliotece.
— Oj, dlaczego nie powiedziałeś tak w pierwszej kolejności?
Słuchaj, bardzo bym chciała kontynuować, ale organizuję
właśnie występ miejscowej grupy artystycznej i naprawdę
muszę koń....
Richard po raz kolejny jej przerwał. — Sugeruję, żebyś
zrobiła inwentarz swojej kolekcji książek, potem możesz dać
mi znać jakie książki chciałabyś pożyczyć z mojej prywatnej
kolekcji, żeby załatać te dziury. Ze spa twój hotel będzie teraz
pierwszej klasy, a pierwsza klasa wymaga konkretnych
standardów. Jestem pewny, że jesteś tego świadoma...
Jeszcze bardziej podirytowana niedocenianiem przez niego
jej hotelu, niż jego tonu wypowiedzi. Lorelai dorzuciła
zgryźliwie. — Och, tak. Nasza kolekcja erotyków jest w
opłakanym stanie.
Ton Richarda zmienił się w mniejszy i cichszy. — Twoja
matka i ja, Lorelai, chcemy ci tylko pomóc.
— Przepraszam, tato. — przyznała spokojnie i szczerze. — Po
prostu, teraz mam urwanie głowy, w szczególności dzisiaj.
Gościmy program z siostrzanego dla Stars Hollow miasta, a
Sookie wła...
— Zdaję sobie z tego sprawę. Jednak naprawdę powinnaś
znaleźć na to czas, to jest bardzo ważne. Sposób w jaki hotel
się prezentuje. — Richard kontynuował, ignorując jej listę
zadań i jakikolwiek z jej harmonogramów. — To jest bardzo
ważne.
— Dzięki bogu za malutką dziewczynkę... — Michel łagodnie
zajęczał. — Problemy z tatusiem?
Lorelai rzuciła podejrzliwe spojrzenie w kierunku recepcji. —
Czy możesz chwilę poczekać? Manny... yyy, zastępstwo
Sookie, właśnie wyszedł z kuchni.
— Oczywiście, ale nie za długo. — odparł Richard, kiedy
Lorelai położyła słuchawkę na stole.
— Mówiąc o problemach, Lorelai. — Michel kontynuował. —
musimy koniecznie omówić gigantyczny natłok pracy. Nie
mam zamiaru odpuścić pola dla pracy, którą ten niby szef za
sobą zostawia.
Lorelai zignorowała go. „Michel jest po prostu Michelem”
pomyślała. — Chciałabym, żebyś się upewnił, że każdy gość
dostanie jedną z nich. — powiedziała wręczając mu górę
ulotek i odwróciła się w stronę szefa kuchni.
— Jak zawsze. Muszę się zająć pracą ludzi, którzy nie
potrafią powstrzymać swoich reprodukcyjnych żądzy. —
wymamrotał swoim wywyższonym tonem Michel.
— Proszę pani. Chciałem tylko powiedzieć, że nie mogę
pracować z warzywami.
— A co z nimi jest nie tak? — zapytała. — Używamy tego
samego dostawcy.
— Po prostu, nie są tej jakości, do której przywykliśmy. —
kontynuował Manny.
— Powiem tak. Działaj z tym co dzisiaj masz. Później zajrzę i
sprawdzę co możemy zrobić w tej sprawie na jutro. —
powiedziała kładąc dłoń na ramieniu Mannego i prowadząc
go w kierunku kuchni.
— Hmm. — zachrypiał nad nią francuski akcent. Zwróciła
swoją uwagę w kierunku tego hałasu. Zobaczyła Michela,
który w dwóch palcach przed jej nosem trzymał telefon,
zupełnie jakby urządzenie było zainfekowane śmiertelnymi
zarazkami.
Jej ojciec czeka. Właśnie sobie przypomniała. Szybko
chwyciła telefon. — Zadzwonię później. Jutro. — szybko
wyrzuciła z siebie zanim jej ojciec miałby okazję się odezwać.
— Do usłyszenia. — w podobnym tempie rozłączyła
rozmowę.
— Teraz. Na czym skończyłam? — zapytała samą siebie.
Popatrzyła w kierunku recepcji. — Ulotki z harmonogramem
zajęć. Mogłabym przysiąc, że je tutaj zostawiłam... — Lorelai
zaczęła przeglądać papiery na recepcji.
Nagle kolorowa tęcza zwróciła na siebie uwagę. „Cholera!
Michel” Zaklęła w myślach sięgając do kosza na śmieci, żeby
odzyskać kupkę papierów, kiedy nagle nie do końca pusty
tekturowy kubek po kawie rozlał się na wierzch ulotek.
— Michel! — zaklęła gniewnie. — Potrzebujemy ich. Nie
tylko po to, żeby zorganizować czas naszym gościom.
Musimy zareklamować występ Bratniego Miasta. — To był
jeden z tych dni, kiedy chciała nie tylko wyrwać swoje, ale też
jego włosy. Sięgnęła po ulotki, które były kompletnie zalane i
wyrzuciła je z powrotem do kosza. Odratowane ułożyła na
stole. — Wydaje mi się, że sama muszę się tym zająć. —
narzekała. Zaczęła je porządkować i układać.
Dopiero ułożyła pierwszy zestaw, a jej komórka zadzwoniła.
Z jeszcze większą frustracją rzuciła okiem na wyświetlacz.
Gdy zobaczyła, że znowu dzwoni jej ojciec, przełączyła
telefon na wyciszenie i wcisnęła go znowu do kieszeni.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Popołudniowe słońce mocno rozgrzało okno autobusu. Rory
właśnie przyglądała się monitorowi laptopa, wydaje się, że
po raz setny oceniała co mogłaby zredukować. Ciężko
nabrała oddech. Przyjrzała się notatkom, dodała kilka zdań,
natychmiast zaczęła kasować prawie połowę z tego co
napisała. Potrząsnęła głową. Zamknęła artykuł i włączyła
listę rzeczy do zrobienia. „Pranie. Zadzwonić do dziadka.
Kupić pastę do zębów.'' dorzuciła jeszcze: „Kupić pamiątki
dla dzieci Sookie i chłopców Lane.”
— Jakieś problemy? — usłyszała za plecami słodki głos.
Rory spojrzała do góry, prawie zapomniał, że nie jest sama.
— Och, Meredith.
— Wyglądasz na zestresowaną. — powiedziała Meredith z
wyrazem zmartwienia. — Mogę rzucić okiem na to co
napisałaś do tej pory? — popatrzyła jej przez ramię. — Jesteś
mocniej w plecy niż myślałam. — powiedziała ze śmiechem.
Rory spojrzała jeszcze raz na ekran. — O kurcze. —
wyszeptała, czując się jak idiotka. Szybko otworzyła szkic
artykułu. — Jest dobrze. Zajmę się tym.
— Jesteś pewna? — Meredith naciskała. — Wiem, że jesteś
nowa. Mam duże doświadczenie w tej dziedzinie. Mogłabym
cię pokierować, albo skrytykować jeśli wolisz. — zaczęła się
bawić swoimi perłami. — Wszystko, żeby napisać lepiej,
prawda?
— Jest dobrze. — wymamrotała. Starała się zignorować
koleżankę po fachu i skupić na swoich notatkach. —
Naprawdę dziękuję.
— Nie będzie mi to przeszkadzać. — kontynuowała.
— Meredith, powiedziała przecież, że nie potrzebuje twojej
pomocy. — wtrącił się Patrick.
Rory popatrzyła w górę. Zaskoczona zapatrzyła się w jego
oczy. — Dziękuję. — powiedziała zaskoczona.
— Chciałam być tylko miła. — zaprotestowała Meredith.
— Daj jej spokój. — nalegał, nie przerywając spojrzenia
między Rory.
— Dobrze, dobrze, dobrze... — Meredith rozłożyła swoje ręce
w powietrze i odeszła.
Rory zorientowała się, że ciągle patrzy Patrickowi w oczy.
Niezręcznie
spojrzała
na
laptop.
—
Dziękuję.
—
wymamrotała.
♫
♫
♫
♫
„Witamy w Filadelfii, Mieście Braterskiej Miłości”. Dumnie
głosił znak, obok którego przejechał autobus.
— Filly! — z końca autobusu dobiegł krzyk.
— Miejsce narodzin The Twist. — obwieścił Harlan.
Rory musiała się przy tym zaśmiać. — Naprawdę? —
zapytała głośno.
— Oczywiście. Chubby Checker był z Południowej Filadelfii.
— potwierdził Harlan.
— Super. — powiedziała na głos i postanowiła zapamiętać to
na później dla Lorelai.
— To też narodziny muzyki country. — dodała Darshana,
czym wywołała śmiech.
— Hej, patrzcie. Mijamy Citizens Bank Park. — Patrick
zauważył kilka minut później. — Dom dla przegrywającej
drużyny.
— Nie są tacy źli! — zaprotestowała Meredith. — Poszło im
na tyle dobrze, że są tam gdzie chcieli być.
— Pewnie. — Patrick odkrzyknął. — Dlatego przegrali
wczoraj z moim Colorado.
— Odegrają się! — odkrzyknął jeden z mężczyzn. — Rollins
da im dobrą walkę!
Meredith przytaknęła. — J-Roll jest najlepszy.
— J-Roll. — prychnął Patrick. — Jest prawie tak dobry jak
„A-Rod”.
Rory rozglądnęła się dookoła, kompletnie zagubiona.
Phillies, wiedziała, że to drużyna baseballowa. Tylko tyle w
temacie. Czy rozgrywały się zawody? Prawie chciała podejść
do Darshany i poprosić o szybką lekcję z historii USA.
Pamiętała całkiem sporo z lekcji historii, dodatkowo kilka
razy oglądnęła film 1776. To byłaby dyskusja, do której
mogłaby dodać coś od siebie.
— A co z Eagels? — zapytał ktoś.
Rory się uśmiechnęła. Eagels, kojarzyła. Co to miało
wspólnego z Filadelfią, nie miała pojęcia. — Take it Easy?1 —
zgadywała.
— McNab! — ktoś krzyknął niedaleko niej.
— Przereklamowany! — odkrzyknięto z drugiej strony.
— Wybrałbym go, gdybym miał sam zbierać drużynę. —
dodał w temacie James.
„Oczywiście” pomyślała Rory. Powinna się domyśleć, że nie
przerzuciliby się tak szybko na rozmowy o zespole
muzycznym. Zamknęła laptopa oficjalnie poddając się.
Wiedziała, że już nie będzie pracować. Wyjrzała przez okno i
podziwiała widoki.
— Hej. — powiedział głos. Rory spojrzała do góry, zdziwiła
się widząc Patricka koło siebie. — Dojeżdżamy właśnie do
starej części miasta. — powiedział. — Wydaje mi się, że tam
jest pole. — wskazał za okno. — To słynne pole z którego Ben
Franklin wypuszczał swój latawiec.
1 Take it Easy – można dosłownie przetłumaczyć „wyluzujcie”, jest to również tytuł piosenki zespołu muzycznego
Eagels, a Eagels to również drużyna futbolowa.
Rory słabo się uśmiechnęła. Była wdzięczna za towarzystwo i
rozmowę. — Niesamowite. — skomentowała wpatrując się w
trawę. Liczyła na to, że wpadnie na coś mądrzejszego do
powiedzenia. Czasami czuła się jakby jej imię „Lorelai
Gilmore” nie dawało jej żadnych dodatkowych mocy. Jednak
teraz rozmyślała tylko o pracy i czy Ben Franklin też miał
problemy w pracy.
♫
♫
♫
♫
Później w hotelu, Rory w końcu się rozpakowała, a w tle
słychać było telewizor. Przejrzała harmonogram na następne
dni i nastawiła budzik w telefonie na 8 rano. Miała jeszcze
cały wieczór dla siebie. Musiała pomyśleć o obiedzie, ale jak
na razie perspektywa wyjścia z autobusu była dla niej
wystarczającym powodem, żeby nie ruszać się z miejsca.
— Wydaje mi się, — powiedziała głośno — że drzemka będzie
najlepszym
pomysłem. — Rozpuściła włosy z rozlazłego
kucyka (to był wymagający poranek). Położyła dodatkową
poduszkę na środek łóżka.
Piętnaście minut później, ciągle była dziko rozbudzona. —
To był fantastyczny pomysł. — powiedziała do siebie. —
Najwyraźniej nie jestem aż tak zmęczona. — Chwyciła laptop
z torby i przeniosła się na stół. Skoro nie może zasnąć, może
zabrać się za pracę.
Po dwudziestu minutach, miała przed sobą zapisane tylko
jedno zdanie. To też nie był najlepszy pomysł. — To tyle w
temacie produktywności. — powiedziała bez oddechu. Za
oknem widziała szarówkę. — Myślałam, że słonce zawsze
świeci nad Filadelfią. — wymamrotała pod nosem. Chwyciła
telefon, który już od dobrej chwili uparcie się w nią
wpatrywał. Włączyła wyświetlacz i wybrała numer Lorelai.
Natychmiast nacisnęła zakończ, jeszcze zanim telefon zdążył
się połączyć z siecią. Stwierdziła, że nie powinna wydzwaniać
do mamusi co pięć minut.
Dla zabicia czasu, Rory chwyciła pilot i przeleciała po kilku
kanałach. Nie znalazła niczego, co mogłoby ją chociaż trochę
zainteresować, na żadnym z piętnastu kanałów dostępnych
dla gości. Znowu chwyciła za telefon. Tym razem pomyślała,
do kogo mogłaby zadzwonić, a z kim nie rozmawiała od
dłuższego czasu. — Dobrze, że dzwonienie po pijaku nie
oznacz nudy. — wymamrotała pod nosem.
Rzuciła telefon na łóżko i chwyciła za książkę telefoniczną,
która leżała na stoliku nocnym. Może znalazłaby jakąś fajną
restaurację, w której mogłaby zamówić obiad. Przerzuciła
strony na sekcję przedsiębiorstw. Zaśmiała się czytając
zabawne nazwy. — Trójca Święta. — przeczytała na głos. —
Hmm... Chrześcijańska czy New Age? Czy może obie? —
zastanawiała się. — Trumny. To dosyć... dobitne. —
Przesunęła palcami dalej, aż znalazła coś znajomego. —
Truncheon Księgarnia, hmm? — Chwyciła za telefon i
wykręciła zanim zmieniłaby zdanie.
Po trzech sygnałach ktoś się odezwał. — Truncheon
Księgarnia, mówi Jess.
— Łał. Brzmisz bardzo profesjonalnie. — Skomentowała,
starając się nie brzmieć, jakby była zdenerwowana.
Po drugiej stronie nastąpiła chwila ciszy. — Hej. — przywitał
się trochę zdziwiony.
— Hej. — odpowiedziała Rory. — Jak się masz?
— Wszystko... w porządku. — odpowiedział jeszcze bardziej
zdziwiony.
— Wiesz, co. — odezwała się znowu. — Naprawdę się cieszę,
że to ty odebrałeś. Jeśli odebrałby ktoś inny, musiałabym
wymyślić jakąś dobrą wymówkę, żeby porozmawiać akurat z
tobą. Pewnie zapytaliby się „W jakiej sprawie?”.
— Co byś wtedy powiedziała? — Zapytał Jess, jego głos był
już pomiędzy zdziwieniem a ciekawością.
— Powiedziałabym.. — zaczęła się zastanawiać. — że jestem
zagorzałym czytelnikiem, który po prostu musi porozmawiać
z autorem wybitnego dzieła. Upierałabym się, że muszę z
tobą porozmawiać i nie ma sposobu, żeby ktokolwiek wybił
mi to z głowy. — poczuła, jak zdenerwowanie ją opuszcza.
— Nie mięliby najmniejszych szans. — poparł ją Jess. —
Więc co porabiasz?
—
Wpadłam
do
miasta.
—
powiedziała
krótko.
—
Pomyślałam, że mogłabym się z tobą zobaczyć.
— Jesteś w mieście? — powtórzył za nią. — Tutaj, w
Filadelfii.
—
Tak
jest
odpowiedziała.
napisane
—
Tak
na
książce
telefonicznej.
czy
inaczej,
jutro
—
wieczorem
powinnam mieć trochę wolnego czasu. Znajdziesz dla mnie
czas? Nie mam auta, więc musiałabym dojść.
— Albo zaprzyjaźnić się z tramwajami. — dodał Jess. — Nie
martw się, wymyślę coś dobrego.
Rory uśmiechnęła się, kiedy przyszło jej się rozłączyć. Teraz
miała na co czekać. Wydawało się, że zawsze coś wielkiego
przydarzało się jej, kiedy Jess był w pobliżu. Czasami, jak
teraz, było to pochlebne. Coś w Jessie zawsze ją pociągało.
Ostatnio w dobrym kierunku, ale nie zawsze mogła tak
powiedzieć. Miała nadzieję, że znalezienie Truncheon w
książce telefonicznej było czymś więcej niż szczęśliwym
przypadkiem.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Luke niecierpliwie stał przed taśmą, po której zaraz miał
przesuwać się bagaż. Zazwyczaj podróżował z torbą
podróżną, którą spokojnie mógł wepchnąć pod siedzenie w
samolocie. Tym razem Lorelai upierała się, żeby zabrał ze
sobą ciuchy na każdą okazję, no i oczywiście prezenty dla
April przypominające o zimie w Connecticut i uroczym Stars
Hollow. Rozglądnął się dookoła i zauważył, że ludzie stojący
przy taśmie są mieszanką zmęczonych turystów z Nowej
Anglii, miejscowych tubylców i innych, którzy podobnie jak
on są zniecierpliwieni po ponad sześciogodzinnej podróży.
Luke był wyczerpany. Zajęło mu prawie cały dzień, żeby
przelecieć przez cały kraj. Miał dużo czasu, żeby się
zastanawiać, jak ciężko było April, kiedy to ona go
odwiedzała. Nie mógł sobie wyobrazić jak czułaby się
czternastolatka podróżująca samodzielnie. Kiedy rezerwował
lot (online z laptopa kirka, bo nie chciał zawracać głowy
Lorelai), April poinstruowała go, za pomocą jednego z
internetowych komunikatorów, jakie połączenia wybrać. W
końcu udało mu się wybrać lot z Minneapolis przez
Cincinnati, głównie dzięki jej sugestii.
Stojąc na lotnisku zdecydował, że zadzwoni do Lorelai,
taśma z bagażami i tak jeszcze nie zaczęła się ruszać, więc
miał jeszcze trochę czasu. Z dwugodzinną różnicą czasową,
było już bliżej do końca pracy w Stars Hollow.
— Cześć kochanie. — Lorelai powitała go zanim miał szansę
cokolwiek powiedzieć — Jak się ma April? — zapytała.
— Jeszcze nie doleciałem. Czekam na te wszystkie torby,
które mi zapakowałaś. — zamarudził.
— Spokojnie, podziękujesz mi później, kiedy będziesz się
dzielił z April pamiątkami i zobaczysz wielki uśmiech na jej
twarzy. — zapewniła go. — Będzie miała swój własny zakątek
Stars
Hollow
w
Nowym
Meksyku.
Więc,
czy
już
zdecydowałeś się kupić wielkie sombrero, żeby twoja czapka
z Mountie miała towarzystwo?
— Nawet nie wypowiadaj takich życzeń na głos.
— Mogę wymienić kilka praktycznych zastosowań dla
sombrero, señor.
— Jesteś szalona. — poinformował ją. — Ale wiesz, co jest
jeszcze bardziej szalone? Latanie. Jest wystarczająco źle, że
musiałem lecieć sześć godzin, ale po pierwsze miałem
opóźnienie przez pogodę. A nie widzę powodu, dla którego
pogoda w Dallas wpływała na Harford. A jednak kazali nam
czekać w samolocie. Kiedy w końcu wylecieliśmy do
Minneapolis, każdy pasażer musiał skorzystać z toalety.
Zleciało trochę czasu i musieliśmy, przez jakieś problemy
techniczne, ponad godzinę krążyć nad lotniskiem w
Albuquerque. A teraz stoję i czekam aż taśma w końcu ruszy.
— Oj, biedactwo. — powiedziała Lorelai. — Nie miałeś
problemów przejść przez bramki?
— Z moją malutką torebeczką, na zmodyfikowanej wielkości
kosmetyki? — powiedział wciąż zirytowany.
— Och, gdyby to ode mnie zależało, wstąpiłabym do ochrony
i trochę cię ożywiła. — zażartowała. — Hej, może jak wrócisz,
mogłabym założyć sombrero i cię ożywić?
Luke nabrał oddechu i cierpliwie wytłumaczył. — Nie mam
sombrero. Ludzie ubierają się jak gdziekolwiek indziej.
— Twój własny ochroniarz, Luke, będzie nosić tylko
sombrero. — mocno podkreśliła „tylko”, co wywołało
uśmiech na jej twarzy. W tym samym momencie karuzela z
bagażami ruszyła.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Lorelai spojrzała na zegarek i zdecydowała, że zrobi sobie
przerwę. Po ciężkim poranku, jej dzień minął nadzwyczaj
szybko. Chwyciła za kawę i przeszła do sali konferencyjnej.
Hotel zazwyczaj nie organizował wydarzeń. Właściwie
ostatnim większym wydarzeniem była stypa dla Chin-China.
Która oczywiście zmieniła się w stypę jej małżeństwa. Samo
wspomnienie ją wzdrygnęło, dlatego zanurkowała szybko do
pokoju, żeby zanurzyć się w weselszych wspomnieniach.
Miss Patty powtarzała właśnie swoją przemowę, która
dotyczyła świętowania przez Stars Hollow ścisłej współpracy
z
nowo
pozyskanym
zaproponowała
dopasowanego
Bratnim
Koreańskie
kandydata
do
Miastem.
miasto
przyszłej
jako
Pani
Kim
idealnie
współpracy
i
wymiany kulturowej, a teraz Miss Patty dyrygowała małymi
chłopcami i dziewczynkami, którzy starali się wymówić
Mungyeong.
— Nie wydaje mi się, że powinieneś maszerować, Kirk. —
doradziła Patty.
— To Południowa, a nie Północna Korea, — przerwała Pani
Kim — piękne turystyczne miasteczko. Wiele naturalnych
punktów widokowych. Historycznych zabytków.
— Ciągle będę mówił, że Seul byłby lepszym partnerem. —
wtrącił Kirk, podczas swojego pokazu Koreańskich sztuk
walki.
Kirk chciał nie tylko większe miasto, ale również większą
rolę. Lorelai zaśmiała się, kiedy machnęła w stronę Patty. —
Cześć. — Następnie ukłoniła się poważnie w stronę Pani
Kim.
Kiedy Kirk zauważył Lorelai, natychmiast poszukał u niej
poparcia. — Powiedz jej, że jestem w tym lepszy niż tamten
dzieciak. — narzekał wskazując na niczemu nie winne
dziecko. — Tylko dlatego, że jest mały, nie znaczy, że jest
słodszy niż ja.
— Davey? Mały Davey Sookie? — Lorelai potrząsnęła głową.
— Kirk, dlaczego nie zabrałbyś dzisiaj Lulu do jakiejś
romantycznej koreańskiej restauracji? — zasugerowała,
jednocześnie mrugając w stronę Daveya i wyszła wchodząc
do swojego biura. Ucieszyła się widząc, że wszystko
najwyraźniej
idzie
z
górki.
Studio
taneczne
miało
wymienianą podłogę, więc musiała zasugerować, żeby
wszystko przenieść do Dragonfly. Wymyśliła, że może jej to
przynieść więcej klientów.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— To tutaj. — Pomarańczowo-biała taksówka dojeżdżała
właśnie do ulicy El Caballo Ranch. — Jeszcze kilka domów
dalej. — poinformował kierowcę Luke.
Rozejrzał się dookoła po pustej i cichej ulicy. „Dziwnie
wyglądające drzewa”, pomyślał. Zdecydowanie nie wygląda
jak jesień w Nowej Anglii.
Taksówka zatrzymała się przed niskim, opuszczonym
domem.
—
To
tutaj,
señor.
—
wyciszył
muzykę
przypominającą zespół mariachi. — Osiemnaście dolarów,
señor.
Luke wyszedł z taksówki
i wyciągnął portfel. Wręczył
kierowcy dwadzieścia dolarów. — Gracias, muchas gracias.
— Rozejrzał się za licencją taksówkarza, żeby znaleźć jego
imię. — Armando. Gracias. — Armando miał czas, żeby
otworzyć bagażnik i wyciągnąć bagaż Luka na chodnik.
— El cambio? — zapytał taksówkarz.
— Reszta dla ciebie. — Luke pokiwał głową.
Kiedy kierowca odjeżdżał, Luke przez chwilę obserwował
różnorodne rodzaje kaktusów rosnących na trawniku Anny.
Chwycił
za walizki,
wejściowych.
Jednak
żeby
zanim
ruszyć w
zdążył
kierunku
się
drzwi
wyprostować,
zauważył odblask światła słonecznego, które wybiegło
wprost na niego.
— Tato, przyjechałeś!
April go przytuliła, przez co upuścił swój bagaż, żeby móc
odwzajemnić uścisk.
— Tak się cieszę, że przyjechałeś! — zapiszczała. — Śledziłam
twój lot online, a później siedziałam przed oknem i
czekałam, aż przyjedziesz. Na internecie jest strona, na
której można zobaczyć gdzie jest samolot i kiedy wylądował.
Widziałam jak kilka razy okrążaliście lotnisko. Nie otworzyli
wam żadnej bramki, więc to trochę jak okrążać autem ulicę
w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Chciałam popatrzeć
jak wychodzisz, ale na zewnątrz jest tylko jedna kamera.
Luke nieśmiało pocałował ją w głowę. Czy to możliwe, żeby
tak szybko urosła? Nie mógł sobie przypomnieć, żeby jej
głowa zawsze była tak wysoko.
— Chodź do środka tato! — kontynuowała, ciągnąc go za
rękę w stronę drzwi wejściowych jej nowego domu.
♫
♫
♫
♫
Kiedy znaleźli się już w środku i zamknęli za sobą drzwi, w
końcu miał okazję dobrze się jej przyjrzeć. W dwójkę stali i
uśmiechali się do siebie.
— Mam tyle planów dla Ciebie. — powiedziała z
charakterystyczną dla siebie manierą.
— Przynajmniej pozwól mu położyć bagaż, słoneczko. —
zaproponowała Anna, która właśnie weszła do korytarza.
— Anna. — przywitał tonem pozbawionym emocji matkę
swojego dziecka.
— Luke. Cieszę się, że w końcu do nas trafiłeś. —
odpowiedziała zimno Anna.
— Jestem taka podekscytowana, że w końcu tutaj jesteś. —
powtórzyła jeszcze raz April podskakując z radości.
— Nie masz przypadkiem jakiegoś zadania domowego do
odrobienia?
— Są zimowe wakacje! Albo ferie, jak tutejsi zwykli mówić.
Poprawność polityczna i z resztą. — poinformowała bardziej
tatę niż mamę. — Wszystko i tak już odrobiłam.
— Idź sprawdzić tak czy inaczej. — zasugerowała Anna,
Kiedy April pobiegła do swojego pokoju, cała uwaga Anny
koncentrowała się raz jeszcze na Luku.
— Mam nadzieję, że to nie wpłynie na żadne zajęcia April.
Luke. Jest jej naprawdę ciężko latać ciągle po całym kraju,
ale ta... wizyta, zostanie jako jej gość domowy... to może...
zakłócić jej rutynę. Jednak ona naprawdę na to liczyła od
dawna. Spodziewała się, że wszystko nie wypali. Wyglądało
na zbyt dobre by okazać się prawdą.
Luke wpatrywał się zdziwiony. — Wiesz Anno, mam
jadalnię. Nie zawsze jest łatwo spakować się i wyjechać.
— Tak. Jestem przekonana, że Twoje pozostałe zobowiązania
również cię zajmują. — powiedziała z grymasem.
— Masz na myśli Lorelai? Rozmawialiśmy o tym w tamtym
tygodniu. Lorelai jest częścią mojego życia. To się nie
zmieni.
— Zastanawia mnie ile naprawdę czasu April spędza z tobą
Luke. — kontynuowała. — April nie przestawała o niej
opowiadać, jak wróciła ostatnim razem. Cieszę się, że
jesteście znowu razem, ale to nie jest zdrowe dla April ciągle
się zastanawiać, czy jak wróci ona jeszcze tam będzie.
Luke stanowczo czuł się niezręcznie. Anna raz za razem
atakowała jego związek. — Tak jak Ci już powiedziałem.
Lorelai jest częścią mojego życia. Słuchaj Anna, może to nie
był taki dobry pomysł, żebym tutaj został. To był pomysł
April, ale może powinienem po prostu znaleźć motel.
— Nie, tato. Zostań z nami! — April właśnie wróciła ze
swojego pokoju. Chwyciła jego torbę. — Zrobiłam specjalny
ogródek z kamieni w pokoju gościnnym. — poinformowała
go. — Na każdym są opisy, a wszystkie skatalogowałam
według...
Luke się zaśmiał i zaczął iść za córką wzdłuż korytarza.
Kiedy znaleźli się już w pokoju gościnnym, April chwyciła ze
stołu wydrukowaną kartkę i mu ją podała. — To twój
harmonogram.
—
wytłumaczyła.
—
Pomyślałam,
że
zaczniemy przez zwiedzenie tego szlaku wzdłuż Rio Grande.
— Ach tak? — powiedział niepewnie i dalej wpatrywał się w
kartkę. — Będziemy się dobrze bawić. Na świeżym
powietrzu...
— Będzie świetnie tato. Kojoty, żółwie, orły, szakale, bobry,
sowy, jastrzębie i więcej,
Luke po zastanowieniu przerwał jej. — Zaczeka. Kojoty?
— Tak! Są takie interesujące! Wiesz, że nawet znaleziono
kilka w Nowym Jorku? Tutaj widziałam kilka na ulicy w
trakcie dnia.
— Czy to nie jest niebezpieczne?
April się zaśmiała. — Nie, o ile nie jesteś kotkiem albo
małym pieskiem. Pani Ramirez, która mieszka na końcu
ulicy miała jednego takiego pieska jak Paris Hilton. Jednego
dnia po prostu zniknął. — posłała Lukowi stanowcze
spojrzenie, które powinno mu dopowiedzieć całą resztę. —
Kojoty. — dopowiedziała w końcu.
Luke usiadł na brzegu łóżka i zaczerpnął powietrza. — I
jesteś pewna, że to bezpieczne.?
— Pójdziemy z samego rana! — poinformowała ojca. W tym
momencie usłyszała dzwonek telefonu i wybiegła na korytarz
w stronę dźwięku.
Luke rozejrzał się po pokoju, nie był pewien co miałby teraz
zrobić.
To był naprawdę kiepski pomysł. Nocowanie w
domu Anny. Czy ma się rozpakować? Zostać w pokoju?
Poprosić April o oprowadzenie po domu? Ryzykować
spotkanie Anny w kuchni? Przynajmniej był tutaj tylko na
krótką wizytę. Jednak ciągle było dziwnie. Następnym razem
wynajmie jakiś pokój w hotelu.
— Babcia tutaj sypia. Masz szczęście, że pomagałam urządzić
ten pokój. — przerwała jego rozmyślania April. Stanęła w
drzwiach pokoju gościnnego. — Inaczej wyglądałoby to jak
dom starców. — podeszła w jego stronę i usiadła na łóżku tuż
obok niego. — Nie masz zamiaru się rozpakować?
Luke odetchnął z ulgą. — Jak się czuje twoja babcia?
— Radzi sobie. Cokolwiek to znaczy.
Sięgnął do jednej ze swoich toreb. — Hmm... Przywiozłem ci
coś...
Oczy April znacznie się powiększyły. — Prezenty!
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Później, Rory siedziała z Jessem w kawiarni, którą on
polecił. Byli niecałe dwie ulice od jej hotelu. To było fajne
miejsce, przypominało dom, z dużą ilością dekoracji na
ścianach. Znalazło się kilka standardowych krzeseł i stołów,
jak również kanapy i jakieś niekonwencjonalne rozwiązania.
Było zabawnie, pomyślała Rory, po prostu siedzieć i
rozmawiać z Jessem. Za każdym razem kiedy go wiedziała
czuła zdenerwowanie z motylkami w brzuchu, jak również
błogi spokój. Znajomy, który zawsze potrafił ją zaskoczyć.
Nie była pewna czy będzie chciał się z nią zobaczyć, po tym
jak się zakończyło ich ostatnie spotkanie. Jednak z nimi
przeszłość zawsze pozostawała przeszłością.
— Więc wiesz, że mama i Luke są znowu razem? — zagaiła
Rory.
— Ta, Luke coś wspominał. — przyznał podnosząc brwi. —
Sądzę, że ta dwójka częściej rozpoczyna i kończy niż.. —
urwał w połowie zdania.
Rory wpatrywała się ambitnie w kawę. Miała już na końcu
języka, żeby dodać „niż my”. Nie chciała jednak wkraczać na
niebezpieczny temat. — Wydaje mi się, że tym razem im się
uda. — skomentowała chcąc pozostać w temacie.
— Jeśli się pobiorą. — skomentował Jess, wpatrując się w
Rory. — To by znaczyło, że prawie jesteśmy spokrewnieni.
Rory zachłysnęła się kawą. — Co?! — zakrzyknęła.
— Tak. — powiedział z uśmiechem. — Kuzyni, albo
przyrodnie rodzeństwo, albo jakoś tak. Nigdy nie pamiętam
jak to działa.
— O mój boże! — powiedziała i opadła jej szczęka. — Nigdy o
tym nie myślałam. To jest... dziwne.
— Zdecydowanie. — zgodził się Jess. — Ale czy dziwniejsza
nie jest myśl o Luke w stanie małżeństwa?
Rory zmarszczyła oczy i się zamyśliła. — Nie. Myśl o naszym
pokrewieństwie jest zdecydowanie dziwniejsza. — Zrobiła
pauzę na kolejny gryz jedzenia. — O pokrewieństwie
mówiąc, czy rozmawiasz często z Liz? Prawie jej nie znam,
ale zawsze jest dla mnie taka miła.
Jess się zawahał. — Czasami rozmawiamy. No wiesz,
utrzymujemy kontakt. Wydaje mi się, że jednak częściej
rozmawiałem z Lukiem, a to samo w sobie jest dziwne.
— Wcale nie jest dziwne. — powiedziała z uśmiechem. —
Proszę cię, razem z Lukiem jesteście jedyni w swoim
rodzaju.
— Jedyni w swoim rodzaju? — powtórzył z dużo mniejszym
entuzjazmem. — Nie wydaje mi się.
— Wspaniały duet. — kontynuowała przekomarzanie się, z
wielkim uśmiechem.
Jess przewrócił oczami. — Liz wpadła mnie odwiedzić jakiś
miesiąc temu. — powiedział spokojnie zmieniając temat. —
Nie mogłem uwierzyć jak Dula wyrosła. Za każdym razem
kiedy ją widzę, albo patrzę na zdjęcie, jest coraz większa. —
podrapał się w głowę. — Nigdy nie sądziłem, że w ogóle
będzie mnie to obchodzić.
— To dziwne mieć małą siostrę, która praktycznie jest
młodsza o całe pokolenie od ciebie. No nie? — przyznała
Rory. — Gigi urodziła się, kiedy miałam siedemnaście lat. To
o rok więcej niż kiedy moja mama urodziła mnie.
— Tak. To dziwne. — zgodził się bez namysłu. — Ciągle
uważam się za jedynaka.
— Ja też! — powiedziała z entuzjazmem. — To taka
niedorzeczna sytuacja, kiedy masz rodzeństwo, jednak nie w
tradycyjnym sensie.
—
Tak...
to
właśnie
my.
Zawsze
jesteśmy
ponad
standardami. — zaśmiał się i pociągnął haust swojej kawy.
Rory wytknęła język w jego stronę. Jess tylko potrząsnął
głową. — Tak, czy inaczej. Słyszałem, że pracujesz przy
kampanii prezydenckiej? — Na jej podejrzliwe spojrzenie
tylko się uśmiechnął i potrząsnął głową. — Mam swoje
kanały informacji.
— To istne szaleństwo. — przyznała Rory poprawiając swoje
włosy. — Jeżdżę od jednego hotelu do drugiego, kiedy nie ma
mnie właśnie w autokarze prasowym. Jakbym nie pamiętała
już jak było wspaniale nie będąc w trasie.
— Wiem. — zgodził się z nią. — Kiedy byłem na turnusie
wydawniczym, czułem się tak samo.
— Nie mogło być dokładnie tak samo. — zaprotestowała.
— Trasa jest trasą. — zamachał rękami, jakby chciał pokazać,
że to nie ma większego znaczenia.
Rory się zaśmiała. — Trasa jest trasą? — powtórzyła. —
Nauczyłeś się tego od Kerouaca?
— Nie. — tym razem on zaprotestował. — Jeździłem trochę.
Wiem jak to jest. Tylko tyle.
— Ty przynajmniej byłeś sam. — przypomniała mu. — Nie
jechałeś w autobusie pełnym innych pisarzy, którzy piszą
dokładnie identyczną książkę.
— Prawda. — przyznał jej rację. — Nie miałem konkurencji.
Więc, — zrobił pauzę. — Obama. Co? Lubisz jego politykę?
Naprawdę w niego wierzysz? — nawet ktoś, kto Jessa nie
znał, dałby radę wyczuć ironię w jego głosie.
— To nie ma znaczenia. — powiedziała Rory. — Jestem
niezależnym dziennikarzem. Nie piszę reklam.
Jess przytaknął głową. Przez co Rory nie była pewna, czy jej
uwierzył, czy nie. Nie była nawet pewna, czy wierzyła sama
sobie.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Nora i Vivian właśnie wróciły z tygodniowej podróży po
arizonie. — Emily poinformowała Lorelai tego wieczoru
podczas ich piątkowego obiadu.
— Mam nadzieję, że nie były w Tucson. Wiesz, że nie cierpię
Tucson. — zaoferował Richard.
— To jest przepyszne mamo. — Lorelai dziabała widelcem w
połowie zjedzonego kurczaka po neapolitańsku. Chciała
zapobiec ewentualnym nawiązaniom do spa w trakcie tego
wieczoru. Skoro udało jej się dotrwać do połowy to może uda
jej się wymigać od tego całego hałasu.
Emily kontynuowała. — Zatrzymały się w Sanktuarium, w
Niebiańskiej Alei. Wspominały, że było uroczo. Bardzo
relaksująco.
Zabrały
ze
sobą
informacje.
Możemy
poprzeglądać broszury po obiedzie, Lorelai. Jestem ciekawa
jak ukształtowały się plany na spa.
— czy to orzechy? — spytała Lorelai, dźgając uporczywie
kurczaka.
— Nie ignoruj swojej matki. — podniesionym głosem
zaintonował Richard.
— Rozmawiałam z kilkoma kosmetyczkami i masażystami.
Bardzo chętnie pracowaliby dla nas, Lorelai.
Lorelai uniosła brwi w nieskrywanym zdziwieniu, na
sformułowanie „pracowaliby dla nas” podniosła spojrzenie i
zaczęła wpatrywać się w matkę. Richard w tym czasie kiwał
głową jakby wiedział o czym dokładnie mówi jego żona. —
Mięli dla was jakieś sugestie, czyż nie?
— Tak, mięli sugestie. — Emily kontynuowała. — Pomiędzy
nami. Uważam, że byli aż nadto szczęśliwi na wizję naszego
biznesu, Lorelai. Plotka się rozeszła po DRA! — odłożyła
widelec i nóż, zaczęła być towarzyska jak jej córka nigdy nie
widziała. — Skomponujemy kilka wilgotnych pokoi, dla
zabiegów typu morskie sole, piling. I prysznice Vichy są
niezbędną koniecznością.
Lorelai złożyła swoją serwetkę i zaczerpnęła oddech. — Nie
uważasz, że to zbyt ambitne dla tak małego hotelu, jakim jest
Dragonfly.
Zanim Emily zdążyła odpowiedzieć, Richard entuzjastycznie
się
wtrącił.
—
Niekoniecznie,
Lorelai.
Z
kampanią
reklamową, Lorelai. Z odpowiednią kampanią reklamową,
celując w odpowiednich klientów, powinnaś wyjść na swoje.
Emily pokiwała głową z aprobatą.
— Kwiaty są dziś przepiękne, mamo. Tropikalne? — Lorelai
kontynuowała taktykę omijającą temat.
Richard natychmiast kontynuował, nie zważając na próby
Lorelai. — Mam dla ciebie sugestię. Przyjedz ze mną do
klubu, zjemy lunch, zaplanujemy wspólnie prezentację dla
pań.
Lorelai zaprotestowała. — Nie byłam w klubie od lat, na
żaden lunch, nie chcę żadnych spotkań. — spojrzała
stanowczo na Richarda. — Skąd to nagłe zainteresowanie?
— No cóż. — odpowiedział najwidoczniej urażony. —
Pomyślałem, że to dobry pomysł, że mógłby ci się spodobać.
Mógłby być dobry dla twojego interesu. Pomyśl o
zdobywaniu kontaktów, Lorelai. Kontaktów. — przypomniał
dobitnie. — To bardzo wrażliwa część robienia interesów.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— W tamtym tygodniu. — podzieliła się informacją Rory. —
Byłam w Indianie. A teraz jem obiad tutaj. Było świetnie.
Znalazłam najlepszą kawę odkąd wyjechałam z Nowej
Anglii.
— Dobrze, że wyjaśniłaś. — zażartował Jess. — Już chciałem
zadzwonić do Luka i donieść, że znalazłaś zastępcę.
— Nigdy! — zaśmiała się Rory. — Tamta jadalnia nie
umywała się do jadalni Luka! Była tradycyjna, jak większość.
Kelnerka była starszą panią, która pracowała tam pierwszy
dzień.
Ubrali
ją
w
pomarańczową
sukienkę
z
lat
pięćdziesiątych. Ciągle mnie nazywała „Skarbem”. — Rory z
uśmiechem potrząsnęła głową. — Było fajnie. Najlepsza
jadalnia jaką znalazłam. Jednak oczekiwałam czegoś
zbliżonego do standardów Luka.
—
Nikt
nie
potrafi
sprostać
standardom
Luka.
skomentował pewnym głosem Jess. — Chyba, że Luke.
—
— To oczywiste. — zgodziła się Rory. — Nie mogę sobie
wyobrazić reakcji Luka na miejsce takie jak LaSalle.
— Luke powinien mieć swój własny program kulinarny. —
powiedział uśmiechając się szczerze. — Dodatek specjalny do
programu o Najlepszych Jadalniach w Ameryce.
— To byłoby przezabawne! Zwariowałby! Zastanawiam się,
czy rzuciłby kamerą w ekipę filmową.
— To połowa zabawy. — podsumował Jess.
Rory się zaśmiała, po czym spoważniała. — Kiedy byłam w
LaSalle, miejscowi rozmawiali o polityce. Wszystko o
Obamie i o tym jak go nie lubią. To było naprawdę... No nie
wiem. Było dziwnie przysłuchiwać się temu. Póki co
przysłuchiwałam
się
tylko
oficjalnym
wypowiedziom.
Czasami dziennikarze dowcipkowali sobie, ale nie aż tak.
— Może go nie lubią, bo śmierdzi? — zasugerował Jess.
Rory potrząsnęła głową. — Jess, to nie tak...
— Nie. — przerwał jej. — Nie pamiętasz tego wywiadu, który
dała jego żona?
— Prawda! — zgodziła się. — O tym jak rozrzuca swoje
skarpetki na podłodze, i …
— Jak jego córka nie chce być koło niego rano, bo jest
„zaspanym śmierdziuszkiem”? - dokończył za nią Jess.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Dziękuję Konsuelo. — Emily skinęła na pokojówkę, po
czym zauważyła ponurą minę Richarda, przez co zwróciła się
do niego. — Nie Richard, nie możesz tego zalać sosem.
— Tato, mam nadzieję, że przestrzegasz swojej diety. —
Lorelai dołączyła się do apelu.
— Szarlotka nie jest ciastem bez ekstra dodatku. — marudził.
— Niewielka ofiara. — dodała Emily.
— Powiedziała to kobieta, która nie zna umiaru do płynnej
czekolady. — wymruczała pod nosem Lorelai.
Richard wziął gryza szarlotki. — Swoją drogą. — odezwał się
do córki. — Nie odezwałaś się do mnie, w związku z naszą
dyskusją o twojej kolekcji.
Emily podniosła brwi ze zdumieniem. — Kolekcją?
— Tak. — kontynuował Richard. — Lorelai. Chciałabyś, żeby
twoi goście uważali twój hotel za wyróżniający się. To
oznacza, że musisz mieć kompletną bibliotekę dla ich
użytku.
— Ludzie przyjeżdżają do hotelu, żeby się zrelaksować, nie
po to żeby się dokształcać. — wykrztusiła z siebie Lorelai. —
Poza tym tato, Dragonfly nigdy nie miał problemu z
wizerunkiem. Może poza tym jednym razem z wrzodami...
Wysłuchując córki, Richard nie odniósł się do nieudanej
próby Taylora w zmianie nazewnictwa ulic Stars Hollow.
Lorelai zakończyła swoją wypowiedź w środku zdania
cichym zaczerpnięciem oddechu, kiedy jej ojciec już zdążył
kontynuować monolog. Jej myśli zaczęły krążyć wokół Luka.
W tle słyszała pytania o tą książkę, czy tamtą książkę.
Zastanawiała się, czy Luke wybiera się właśnie z April na
meksykańską kolację.
— Lorelai! — ostry ton Emily wyrwał ją z marazmu. — Nie
wydaje mi się, żebyś usłyszała chociaż słowo swojego ojca.
Czy poświęcisz nam trochę swojej cennej uwagi?
— Przepraszam mamo, tato. Mam dużo na głowie. —
przerwała dla zaczerpnięcia oddechu. Odwróciła się w stronę
ojca i uśmiechnęła się. — Zajmę się tym. Obiecuję. Mamo,
dziękuję za obiad. Był niewiarygodny.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Jess właśnie opisywał historię o jednym z pisarzy w
Truncheon,
jednak
Rory
nie mogła
się
skupić.
Ze
zdenerwowania obracała serwetkę w dłoniach, rozmyślała o
własnych problemach.
— Co? — zapytał Jess nagle przerywając swoją historię.
— Co? — zapytała zdezorientowana Rory podnosząc na niego
swoje spojrzenie.
Jess wskazał skinieniem głowy jej dłoń. — Jeśli zapisałaś się
na kurs origami, to powinnaś zażądać zwrotu pieniędzy. Coś
jest nie tak?
— Och, po prostu... — zaczęła i skończyła raptownie.
— Tylko nie mów „nic”. — ostrzegł ją. — Widzę, że coś cię
gryzie.
— Moje teksty. — wyznała w końcu. — One... więc, są od
kitu.
— Wątpię. — Jess skomentował z uśmiechem. — Ale mów
dalej. Czemu są do kitu?
— Są nudne. Przewidywalne. — powiedziała w końcu na głos.
— Mój redaktor ciągle mi powtarza, że są suche, powtarzają
się, potrzebuję świeżego spojrzenia i tak dalej. Wyrzeźbiłam
sobie już tyłek; to tylko powiedzenie, Jess! — przerwała,
kiedy zauważyła, jak Jess przesuwa się, a jego spojrzenie
wędruje w dół.
— Przepraszam. — powiedział z nieskrywanym uśmiechem.
— Kontynuuj.
Rory potrząsnęła głową. — Sęk w tym, że nie jestem tak
dobra, jak zawsze myślałam. Nie mam pomysłu, jak
mogłabym się poprawić. Nie mogę znaleźć świeżego
spojrzenia.
Jess ucichł na chwilę, a Rory się odprężyła. — Wiesz, co?
Wyglądałaś, jakbyś naprawdę była zainteresowana, kiedy
mówiłaś o tamtej jadalni. — przypomniał jej.
— Ta... — Rory przytaknęła mimochodem.
— Może, ech, może powinnaś więcej z tego wyciągnąć. No
wiesz. Sprawdzić, co ludzie mają do powiedzenia o tym
wszystkim. — zasugerował.
Rory zastanawiała się nad tym przez chwilę. Z pewnością
było warto spróbować. Byłoby to również coś nowego.
— Sama mówiłaś, że rzadko kiedy słyszysz coś poza tą samą
przemową. — dodał. — Może to by pomogło.
— Ta... może. — przyznała. Ludzie w jadalni z pewnością dali
jej nową perspektywę, jednak nie wykorzystała jej do pracy;
nawet nie przyszło jej to do głowy. Może powinna zająć się
wywiadami i sprawdzić co ludzie mają do powiedzenia o
polityce Obamy. Po prostu weź się za to, jak Jess
zasugerował.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Sobotni poranek. Pogoda była idealna, zimna i spokojna
jesień, to właśnie pogoda sprawiała, że Nowa Anglia była
niesamowita jesienią. Był już środek poranka, promienie
słoneczne przedzierały się przez okno w starym pokoju Rory.
Lorelai usiadła na łóżku Rory, położyła się w swoich
najwygodniejszych dresach, przytulała właśnie jedną z
poduszek Rory rozmawiając przez telefon.
— I ciężko uwierzyć, że dokładnie w tym czasie, wiele
księżyców temu, no może nie dokładnie, plus minus kilka
godzin, leżałam dokładnie w tej samej pozycji...
— Dokładnie w takiej pozycji jak teraz? — zażartowała Rory.
— Tak jak powiedziałam. Dokładnie w tej samej pozycji...
— Mamo? — przerwała Rory. — Muszę odebrać ten telefon...
— Czternaście godzin porodu i to są podziękowania, które
dostaję po dwudziestu trzech latach.
— Porozmawiamy później. — dodała stanowczo Rory. —
Pikanie oczekującej rozmowy trwa już dosyć długo i nie chce
przestać.
W momencie, kiedy Rory rozłączała rozmowę, Lorelai
wyszeptała. — Sto lat mała dziewczynko. — Jej urodzinowe
życzenia odbiły się echem po opustoszałym pokoju.
Po kilku minutach zadźwięczał telefon Lorelai. Na szczęście
ważna rozmowa Rory nie trwała zbyt długo. Coś o
minimalnej zmianie w harmonogramie senatora, żeby zdążył
wrócić do Washington na głosowanie. Zaczęły rozmawiać o
wcześniejszych dwudziestu trzech urodzinach, zanim doszły
w końcu do wydarzeń minionego tygodnia. Rory była
szczególnie zachwycona ostatnim zajęciem Kirka.
— Jest zazdrosny o Davego? Mojego małego chrześniaka? —
Rory nie kryła zdziwienia.
— Wiem, to niemożliwe. A najgorsze jest to, że muszę to
widzieć i słyszeć co chwilę, bo próby odbywają się w hotelu!
Rory zastanowiła się przez chwilę i dodała. — Ale warto jest.
Nie sądzisz? Bratnie miasta brzmią jak niezła zabawa!
— Wydaje mi się, że to będzie bardzo dobre dla hotelu. Luke
znienawidził ten pomysł na początku.
Rory natychmiast jej przerwała. — Pozwól, że zgadnę. To był
pomysł Taylora?
— Taaak.
— O wilku mowa. Jak tam podróż Luka?
— Jak na razie całkiem dobrze. April go przeraża. I to nie
tylko makijażem i lokówkami. Jednak zarzeka się, że widział
magazyn o modzie w jej pokoju. Ma plakat z chłopakami bez
koszulek powieszony na ścianie. — zaśmiała się. — Wydaje
mi się, że rozpieściłam go Tobą. Ściany zalepione plakatami
Harvardu!
Rory zaczęła się donośnie śmiać. — Boże, byłam taką fanką
Harvardu!
— Cała ty... Harvard i książki.
— Naprawdę kocham moje książki. — przyznała radośnie
Rory.
— O książkach mówiąc, urodzinowa dziewczyno, twój
dziadek doprowadza mnie do szału chcąc „załatać dziury” w
biblioteczce Dragonfly.
Odpowiadając z radością, Rory natychmiast przełączyła się
w tryb planowania i rozważania jak najlepiej zorganizować
projekt biblioteka. Zostaw to dzieciakowi, dokładnie to miał
na myśli Richard Gilmore, pomyślała Lorelai.
— Ale naprawdę mamo. Powinnaś to zrobić! To idealny
projekt do zrobienia z dziadkiem. On tyle wie o klasykach
literatury! Możesz zrobić jedną sesję na inwentaryzację tego,
co już masz; mogłabyś zapisać wszystko w arkuszu
kalkulacyjnym;
później
powiedzieć
dziadkowi
jak
go
wypełnić! Później mógłby przynieść książki i spędzilibyście
razem czas na ich uporządkowaniu.
— Hej, moja idealna córko, to brzmi jak idealny projekt dla
ciebie! — przyznała Lorelai, niezwykle wyraźnie wyobrażając
sobie wszystkie etapy. Dopiero teraz ją uderzyło, że być może
Richard próbował wypełnić sobie pustkę jaką zostawiła za
sobą Rory.
— Rory? — zapytała Lorelai. — Nie zapomnij od czasu do
czasu pogadać z dziadkami. Wydaje mi się, że bardzo za tobą
tęsknią.
— Mamo, chyba nie starasz się wymigać od piątkowego
obiadu? — zaśmiała się Rory.
— Wiesz, że tęsknią za tobą, poza tym wiesz co dzieje się ze
mną i z twoimi dziadkami kiedy nie ma cię w pobliżu. —
przypomniała delikatnie swojej córce. — Dobrze, pochwal się
co zaplanowałaś na resztę dnia.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Później tego samego dnia, Rory ciężko pracowała. Włosy
zdążyła upiąć w niesfornego kucyka. Tym razem skupiła się
na robocie. Nawet nie włączyła telewizora. Laptop rozłożyła
na
stole
w
hotelowym
pokoju.
Ambitnie
atakowała
klawiaturę. Jej przeglądarka miała dziesięć otwartych
zakładek, włącznie z wyszukiwarką. Przeskakiwała pomiędzy
stronami a dokumentem tekstowym. Wklejała kolejne
znalezione informacje, nie zapominając o wklejeniu samego
adresu.
W końcu się uśmiechnęła w stronę monitora, zabierając się
za rozszerzone wyszukiwanie. — Och, Google. — powiedziała
na głos, zapisując stronę. — Jesteś cudem. Co bym zrobiła
bez Ciebie? — Zrobiła krótką pauzę na łyk kawy na wynos z
obiadu, nawet nie przerywając kontaktu wzrokowego z
monitorem zabrała się z powrotem do pracy.
— Uważajcie blogi... — wymamrotała pod nosem, chwytając
znowu po kawę. — Och, to będzie wspaniałe. — powiedziała
otwierając kolejną zakładkę.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Więc co o tym myślisz? — Richard zapytał Lorelai.
Ojciec z córką zasiedli na kanapie w hotelu. Zwrócili się ku
sobie. Richard przeglądnął listę z żółtego brulionu, po czym
schował elegancki długopis do kieszeni marynarki.
— Jeżeli powiesz, że wszystko jest w porządku z
ubezpieczeniem, to uwierzę ci. — Lorelai zapewniła ojca.
— Och, nie ma najmniejszych wątpliwości. — powiedział
odrywając kartkę z brulionu i podając ją Lorelai. — To jest
niesamowita nieruchomość. Jestem pod wrażeniem, Lorelai.
Naprawdę pod wrażeniem.
Richard niezręcznie patrzył na córkę.
— Ty i mama wydajecie się naprawdę rozkoszować całym
procesem tworzenia spa.
— Tak, a ty wydajesz się być dobrze przygotowana. Teraz
odnośnie kolejnej sprawy, Lorelai... odnośnie biblioteki?
— Dlaczego nie mięlibyśmy oddać ci dowodzenia nad całym
projektem? — zasugerowała Lorelai.
— Byłbym zachwycony, mogąc ci pomóc. — odpowiedział
Richard. — Więc co robisz ze swoim całym wolnym czasem?
Podczas kiedy nie ma Rory...
— Syndrom starego pustego gniazda? — zgodziła się Lorelai.
— Przysięgłabym, że to mi się nie przydarzy, ale ciężko jest
zorganizować noc filmową bez pomocy. — przyznała.
Zobaczyła jak szczęśliwy stał się, będąc włączonym do
obiegu, więc kontynuowała. Zasugerowała nawet, żeby
urządzili sobie wspólną noc filmową.
— Masz na myśli festiwal filmowy? — upewnił się Richard.
— Twój własny prywatny. Co powiesz na następny czwartek,
kiedy mama będzie planowała Bal dla Serca?
— Wyświadczyłabyś mi ogromną przysługę. Mógłbym
ominąć
cały
ten
rumor!
—
Richard
zakrzyknął
konspiracyjnie. — Nie masz pojęcia, jak głośne mogą być te
wszystkie spotkanie DAR.
Lorelai uśmiechnęła się i wyciągnęła ramię, żeby uścisnąć
dłoń swojego ojca. — Więc mamy plan. Użyję internetu i
wyszukam kilka kiepskich, naprawdę kiepskich starych
filmów klasy B. No wiesz kilka czarno-białych. Filmy z
narracją i neonowymi chmurkami latającymi nad głowami.
Na koniec zaproszę cię na całe doświadczenie nocy filmowej.
Kompletne, razem z całą masą niezdrowego jedzenia.
— Niezdrowego jedzenia? — oczy Richarda rozświetliły się.
— Kompletne doświadczenie tato.
— Ale nie wspominaj o tym swojej matce. — poprosił córkę.
Dobry humor Lorelai nagle się popsuł. Przypomniała sobie,
że jej ojciec po zawale był na ścisłej diecie. — Ale będziemy
musieli wyznaczyć Ci jakiś limit... — Lorelai mrugnęła
porozumiewawczo i ścisnęła jego rękę.
Richard pokiwał głową. — Tak więc, niech odbędzie się
czwartek.
Lorelai odetchnęła z ulgą. — I tato?
— Tak, Lorelai?
— Odnośnie projektu biblioteka. Tak sobie myślałam, to
brzmi jak coś, co spodobałoby się Rory. Spraw, żeby poczuła
się jakby ciągle tutaj była. Jest jej ciężko, być w trasie.
Richard porozumiewawczo przytaknął.
— Więc, następnym razem jak zadzwoni do ciebie, czemu nie
zasugerujesz tego?
Richard uśmiechnął się przyjaźnie, całkowicie zgadzał się z
córką.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Właśnie przeszedłem odprawę. — Luke schował swój
dowód do portfela, jednocześnie rząglując telefonem i torbą
podróżną.
— Doskonały czas w takim razie. — powiedziała Lorelai. —
Czy przepuścili cię w twoim sombrero?
— Ty i twoja nowa obsesja. To jest Nowy Meksyk, a nie
Meksyk.
— Meksyko, Szmeksyko. Więc kiedy odlatuje twój samolot?
— Jeszcze mam przynajmniej godzinę. A to tylko jeśli odleci
na czas.
— Wiem, że musi być ciężko ją zostawiać skarbie. — ton
głosu Lorelai nagle zelżał i zmiękł. — Zabija mnie myśl, że
wypuściłam Rory w trasę za Obamą.
— April przygotowała dla mnie ziołową słoneczną herbatę,
ale ochrona kazała mi się jej pozbyć. — wyznał, kompletnie
zmieniając temat Luke. — Nie można wnosić na teren
lotniska otwartych napojów.
— Hmm, musiał być kiedyś potencjalny terrorysta z herbatą.
— zgodziła się Lorelai. Jej ton dał mu znać, że jego niepewna
postawa jej nie przekonała, jednak puści to pomimo uszu.
— Tak, pewnie tak.
Lorelai postanowiła sobie nie przeszkadzać. — To spisek
wielkich sieciowych kawiarni. Może powinieneś się jeszcze
raz zastanowić nad franczyzą swojej jadalni, jak mój ojciec
doradzał? — zażartowała. — Wtedy moglibyśmy mieć
Jadalnie Luka w każdym lotnisku.
Przez zaledwie chwilę Luke myślał, że Lorelai naprawdę
mówi szczerze. — Nie wydaje mi się, żeby Cezar poradził
sobie z całą pracą...
Lorelai szybko przerwała, pytając o podróż, chciała
dowiedzieć się jak najwięcej szczegółów o April. Dodatkowo
zastanawiała się jak sprawy ułożyły się z Anną.
— No tak. April radzi sobie świetnie. Wydaje mi się, że
dopiero wczoraj jeździła na rowerze. Teraz powiedziała, że
może starać się o prawo jazdy w wieku 15 lat! Piętnastu! —
powtórzył z niedowierzaniem.
— Szkoda, że tym razem zatrzymałeś się na tak krótko. —
powiedziała szczerze współczując.
— Tak. Anna nie była z tego powodu zadowolona. Nie jest
zadowolona z wielu rzeczy... — głos Luka przycichł.
— Musi jej być ciężko nagle dzielić się dzieckiem. —
sympatyzowała.
Luke nabrał głęboko powietrza. — Potępia mnie jeśli chcę
być częścią i potępiłaby mnie jeśli nie chciałbym mieć nic
wspólnego...
Nie chcąc go dalej zamartwiać, Lorelai wypatrywała bardziej
neutralnego tematu. — Więc co porabialiście? Spędziliście
trochę czasu z pieskami? Walczyliście z Apaczami? — Lorelai
zaśmiała się wymieniając wszystkie stereotypowe rzeczy,
które mogłaby kiedykolwiek zobaczyć na westernie.
— … poszliśmy szlakiem tubylców. — wykrztusił z siebie
Luke.
— Możesz powtórzyć człowieku z dziczy? — przekomarzała
się Lorelai.
— Tęsknię za tobą. — powiedział pomimo jej uwag.
— Hej, Luke?
— Tak?
— Pamiętasz te pierwsze wakacje, kiedy otworzyliśmy hotel i
nie było cię całą wieczność?
— Tak.
— To mi przypomniało, kiedy cię nie było. Przez cały czas
rozmawialiśmy przez komórkę.
— Przepraszam Lorelai. — przerwał jej . — Wołają mój
samolot przez megafon.
— Będę na ciebie czekać... i na twoje sombrero. —
zażartowała. — Z całą różnicą czasową...
— … i opóźnieniami. — dodał Luke.
—
Dzień
szybko
upłynie,
kiedy
zdążysz
wrócić.
—
powiedziała Lorelai. — Lepiej zabierz ze sobą sombrero, iii
haaa!
— O Jezu. — odpowiedział dusząc emocje.
— I nie zapominaj stary człowieku, że twój samochód jest
zaparkowany na drugim poziomie.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
— Kirk! Wynocha! Jeśli nie, to zarządzę, żeby Tito Fuentes2
wygonił cię stąd kijem. — Miss Patty zakomunikowała w
najbardziej obrazowy sposób, na jaki udało jej się wpaść
podczas gonitwy za Kirkiem. — Może jest drugim
rozgrywającym, ale zdobył kilka punktów razem ze mną.
Lorelai prawie wpadła na Kirka wchodząc do pokoju. Scena
była zaaranżowana już do występów, a dzieci były już
zmęczone.
— Lorelai! — Patty przekierowała swoją uwagę. — Jesteś w
samą porę na próbę w strojach!
—
Ale
zawsze
mam
główną
rolę
we
wszystkich
przedstawieniach organizowanych przez miasteczko. — Kirk
zdążył wejść w słowo Miss Patty.
— Wydaje mi się, że Kirk w pudełku, był twoim punktem
krytycznym. — Lorelai służyła poradą. — Więc jak wszystko
się układa? — zwróciła się z pytaniem w stronę Miss Patty.
2 Amerykański Bejsbolista.
Jednak zanim doczekała się odpowiedzi, usłyszała już
komendy w stronę aktorów. — Dzieci! DZIECI! Nie jesteście
kotami.
Jesteście
młodymi
pannami
i
młodymi
dżentelmenami. — ogarnęła spojrzeniem scenę. — Davey
Belleville, do przodu i na środek! A ty... — rzuciła okiem w
stronę Kirka. — Siad.
Lorelai poklepała krzesło, które stało przy niej i upewniła się,
że Kirk wykona polecenie, kiedy próba zacznie się na dobre.
Kirk przysunął się i szepnął. — To koniec.
— Co koniec? Ty i Lulu? — Lorelai odpowiedziała nawigując
swoją uwagę pomiędzy Kirkiem a przedstawieniem.
—
Tak
niewiele
było
dla
mnie
do
zrobienia.
—
melodramatyzował Kirk. — Scena była moim rajem, była
moim wybawieniem.
— Od Lulu?
— Nie tylko od Lulu. Od matki również. A teraz on mi to
wszystko odbiera. Moje dni gwiazdora dobiegają końca.
— Jaki on? — zapytała rozproszona Lorelai.
— Ten Davey. Klasyczna historia, Lorelai. Protegowany
odbiera główną rolę. Spójrzmy prawdzie w oczy, byłem na
scenie zwanej życiem.
— I zatrzymaj się tam Davey. Oczy na mnie. Wpatruj się we
mnie. — Miss Patty obróciła się w stronę Lorelai. — Więc co
o tym sądzisz Lorelai? Nigdy wcześniej nie uczyłam
Koreańskiego tańca ludowego. Przypomina mi to, kiedy
byłam w Havanie...
— Było świetnie, Patty. — Lorelai pośpieszyła się z
zapewnieniem. — A Davey taki przystojny! Sookie będzie
prze szczęśliwa. Muszę się zająć kilkoma sprawami, ale
zjawię się na występie.
— Kirk, nie! — wykrzyknęły jednym głosem Miss Patty i
Lorelai, kiedy Kiry wyrwał się i próbował dołączyć do dzieci.
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
♫
Rory wypuściła długopis z ust i wplątała go we włosy.
Zapisała jeszcze kilka zdań, włączając w to: „darmowe wi-fi”,
oraz „lokalne smaki”, kończąc trzecią stronę dokumentu i
zapisując ją. Usiadła z powrotem na krześle i podziwiała
swoją pracę. — Uch. — wymamrotała do siebie podczas
rozciągania. — To jest zapłata za nieruszanie się z miejsca
przez cztery godziny. — Podeszła do telewizora i przerzuciła
kilka kanałów. Skacząc po programach znalazła w końcu
wiadomości.
W pokoju rozległo się pukanie do drzwi. — Paczka do pani.
— powiedział portier, kiedy otworzyła drzwi. — Proszę tutaj
pokwitować. — po formalnościach podał jej duże pudełko.
Nie bez trudności, zaciekawiona Rory wniosła pudło do
pokoju i położyła je na łóżku. Rozejrzała się dookoła za
czymś ostrym do rozerwania taśmy. Nie miała przy sobie
nawet kluczy, nie wspominając o scyzoryku. — Aha! —
zakrzyknęła wyciągając długopis i rozpuszczając koka. —
Wiedziałam, że to może się jeszcze przydać.
W środku znalazła duży kawałek papieru z naklejkami i
eleganckim podpisem w wielu kolorach. „WSZYSTKIEGO
NAJLEPSZEGO RORY!” napisane wielkimi literami. Rory
uśmiechnęła się do siebie. — Dziękuję mamo. — powiedziała
na głos.
— A teraz zapraszamy na pogodę z Dave Roberts! —
zakomunikował jej telewizor.
— Możemy oczekiwać przejrzystego nieba przez kilka
następnych dni. — powiedział prowadzący. — Ciągle jest
dość ciepło jak na tą porę roku. Więc cieszmy się tym dopóki
trwa.
Rory wpatrywała się w ekran. Meteorolog wyglądał jak
David Boreanaz poza faktem, że był jakieś 40 lat starszy.
Dziwne. Chwyciła za telefon i wybrała skrót klawiszowy do
domu. — Cześć mamo! — powiedziała zanim Lorelai zdążyła
się odezwać. — W wiadomościach jest facet od pogody, który
wygląda jak Anioł... tylko starszy!
— Naprawdę skarbie? — zapytała jej mama. — Czy to jest
jego brat?
— Nie mam pojęcia. Może jego ojciec. — zgadywała Rory. —
Hej mamo.
— Tak dziecko?
— Właśnie dostałam twoje pudło. — przełożyła telefon
ramieniem do ucha, uchyliła karton i odczepiła urodzinowe
naklejki.
— No cóż. Otwieraj! — podekscytowanie w jej głosie
sprawiło, że Rory uśmiechnęła się od ucha do ucha.
— Jejku, mamo. Mogłoby się wydawać, że ty dostajesz
prezent.
— Nie dostanę przyjemności patrzenia jak go otwierasz, ani
zobaczenia twojej twarzy, więc to musi wystarczyć. —
odpowiedziała Lorelai. — Zaczekaj, wiem. Podczas każdego
etapu rób sobie zdjęcie a później mi je wyślij.
Ciąg dalszy nastąpi...
Feedback greatly appreciated! Review at our LJ
community!
Author's Note: Well, we're finally back from hiatus! I
hope you enjoy this "sweeps" episode, with a very special
guest star. I have to thank everyone who had a hand in this
episode, because as always, it's a team effort. Avery was
terrific from the get-go, helping out when we got stuck in the
storyboarding stage. Lula Bo was our fantastic beta, who
helped us through some troubled spots.
Also, sosmitten and Jenepel, without whom this wouldn't
be possible. And now, on with the show!
Nota od Autora: W końcu ruszyliśmy z kopyta! Mam
nadzieję, że spodobają się wam ciekawostki w tym epizodzie,
ze specjalnym gościem. Muszę podziękować każdemu, kto
pomógł w produkcji, bo jak zawsze, była to zespołowa praca.
Avery był świetny od samego startu, pomagał przy każdym
zastoju. Lulua Bo wspomagała pierwsze poprawki z
kłopotliwymi miejscami. Natomiast sosmitten i Jenepel byli
nieocenieni w pomocy. A teraz do czytania!

Podobne dokumenty