Rory - WordPress.com

Transkrypt

Rory - WordPress.com
Virtual Gilmore girls
Episode 8.03 "Whoa, Nellie!"
by Avery
Author's Note: This episode never could have come to
fruition without the help and enthusiasm of so many people,
from story conception to punctuation editing. For everything
in between, I am indebted to my stellar beta/lead writer
team ofsosmitten and lulabo, who provided the absurd
amount mof codependent support that kept this thing going.
Nota od Autora: Ten epizod nigdy nie mógłby powstać bez
pomocy i entuzjazmu tak wielu ludzi, od koncepcji, przez
samą edycję. Za całą resztę jestem niewiarygodnie wdzięczny
współautorom ofsosmitten i lulabo, którzy zapewnili
absurdalnie wiele wsparcia dla projektu i podtrzymywali
pracę.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Rory balansowała telefonem pomiędzy swoim uchem a
ramieniem, wychylając się lekko malowała swoje palce u stóp
zadziwiająco jaskrawo zielonym lakierem.
— Czy jest z brokatem? — zapytała jej mama.
— Nie.
— Jak z głębin morskich, czy może bardziej w odcieniach
turkusu?
— Piszesz doktorat z kolorów lakierów do paznokci?
— Nie! To po prostu fascynujące. Zazwyczaj wybierasz kolory,
które nawet nie wyglądają jak kolory. Jak ten który musiałyśmy
kupić bo TO był twój ulubiony. Praktycznie bezbarwny.
— To był jasny różowy!
— Jeśli dobrze pamiętam odcień nazywał się 'lakier dla Rory
Gilmore'.
Rory ciężko wzdychnęła. — Nie mamy już żadnych innych
tematów do rozmowy?
— To przecież jest taki śmiały wybór.
— O to chodzi. Cały dzień noszę buty zakrywające palce i
kiedy wieczorem je ściągam, no nie wiem. Lubię to. Taką
małą
niespodziankę
w
postaci
limonkowo-zielonych
paznokci. Żyjemy tutaj w dużym pośpiechu.
— Och kochanie. — powiedziała Lorelai w taki sposób, że
Rory mogła usłyszeć empatię w głosie mamy. Empatię, która
pojawiała się w szczególności w towarzystwie jej kiepskich
pomysłów. —
Dostajesz już dreszczyku emocji od
produktów kosmetycznych? Nie macie tam żadnych barów,
albo na przykład bilardu, czy w środkowej Ameryce wszystko
już zamknięto? Musicie mieć chociaż księżyc. Wiem, że
macie piękny i świecący księżyc.
Rory prychnęła śmiechem rozmazując nieznacznie lakier. —
Kiedy wyobrażasz sobie mnie w podróży, musisz widzieć
całkiem wyraźnie, jak otaczają mnie stereotypowi rolnicy z
przełomu wieków. Każdy z nich z pewnością ubrany jest w
ogrodniczki z ponaszywanymi łatami i na przywitanie nie
może podać ręki bo trzyma olbrzymie widły.
— Okazjonalnie na wjeździe do miasteczka znajduje się
apteka, a pracownicy są na tyle mili że po wejściu wręczają
klientom truskawkową oranżadę i odmawiają przyjęcia
zapłaty.
— No wiesz jak to jest. Czasami nawet obsługa w Woolworth1
zmienia się w prawdziwych dżentelmenów.
— Musisz przestać karmić moją wyobraźnię. Powiedź mi
lepiej coś nowego o swojej wielkiej podróży co nie miałoby
związku z lakierem do paznokci. Chcę wiedzieć jak przebiega
twoje cudowne życie młodego Boba Woodwarda. 2
1 Woolworth – największa sieć sklepów z zabawkami w Stanach Zjednoczonych.
2 Bob Woodward – jeden z najsłynniejszych dziennikarzy w USA. Odpowiadał razem z Bernsteinem za ujawnienie
afery Watergate, kryzysu konstytucyjnego, przez który prezydent Richard Nixon został zmuszony do podania się do
dymisji.
— Woodward?
— No cóż, był przystojniejszy niż Bernstein.
— Tylko w twojej głowie i to tylko dlatego, że Robert Redford
go zagrał.
— Pomijając ten fakt, samo nazwisko 'Woodward' jest
zabawniejsze do wymawiania. Tak czy inaczej jakieś nowe
postępy?
Rory zastygła. Przekomarzanie się było jej doskonale znane i
stanowiło jednocześnie przyjemną dystrakcję od rzeczy o
których nie chciała myśleć. Nie wspominając o rozmawianiu
o nich. Wzruszyła ramionami czując, że Lorelai wyraźnie
widziała ten niepewny ruch. — Żadnych przełomowych
odkryć. On dalej jest przystojny. Ciągle jesteśmy tylko
przyjaciółmi i tylko flirtujemy, przez co ciągle źle się czuję bo
jestem sama od jakichś pięciu minut... — zawahała się
zastanawiając się co jeszcze zostało do powiedzenia. Fakt
zerwania z Loganem ciągle potrafił ją zaskoczyć mimo, że
minęło już kilka miesięcy odkąd po raz ostatni się widzieli.
Zawsze kiedy usłyszała coś zabawnego co by go rozbawiło,
robiła w pamięci notatkę. Ostatnio zaczęła się zastanawiać,
czy w końcu stare nawyki znikną. — Tak czy inaczej, nie
wydaje mi się żeby czas był odpowiedni. — zakończyła
szybko po niezręcznej ciszy.
— Hej, nie ma nic złego w odskoczni.
— Powiedziała kobieta, która przypadkowo wyszła za mąż za
swoją odskocznię.
— Och. No dobrze, być może masz trochę racji.
— Przepraszam. Zbyt szybko? — zapytała niepewnie Rory.
— Nie. Dawne dzieje.
— Dobra, teraz twoja kolej. — rzuciła szybko Rory, licząc na
diametralną zmianę tematu. — Co się dzieje w miłosnym
gniazdku kiedyś znanym jako Stars Hollow? Wszystko
obrzydliwie po staremu?
Lorelai zaczęła wydawać bliżej niezidentyfikowane dźwięki
pod nosem, zanim przeszła do odpowiedzi. — Ciągle
umiarkowanie obrzydliwe. Ostatnio wyczerpujemy zasoby z
Al's Pancake World. Luke uważa, że żadna z potraw w menu
nie jest do siebie nawet trochę podobna, więc od pięciu dni
zamawiamy obiady u Al'a, żeby potwierdzić hipotezę. Puki
co nie znaleźliśmy dowodu, żeby jej zaprzeczyć.
— Pomyśleć, że osądzałaś mnie za dreszczyk emocji
wywoływany przez lakier do paznokci. — podsumowała
Rory.
— April odwiedza nas w ten weekend. Ostatnie wolne chwile
zanim zacznie się szkoła.
— Szkoła! — sentymentalnie rzuciła Rory. — To takie
dziwne. Już prawie wrzesień, a ja nie muszę szukać
długopisów, ani zeszytów.
— Wierzę, że papierniczy w Stars Hollow odczuje boleśnie
koniec twojej edukacji. — zaczęła znowu się droczyć Lorelai.
— Przezabawne. — sucho podsumowała Rory. — Więc, April
przyjeżdża? To będziesz miała rozrywkę.
— Tak, to powinno... poprzewracać trochę rzeczy.
Rory zauważyła niewielkie zawahanie w głosie mamy.
Wyprostowała się, zakręciła lakier do paznokci i przeniosła
całą swoją uwagę z powrotem na rozmowę. — Co masz na
myśli przez przewracanie rzeczy? — zapytała zaniepokojona i
podejrzliwa.
— No nie wiem. Ostatnio wszystko tak dobrze się układało.
Obrzydliwie dobrze, jak podsumowałaś. Nawet biorąc pod
uwagę, że trochę rozmawialiśmy o April, wszystko może
potoczyć się naprawdę interesująco.
Rory wzdychnęła. — Tylko na nas popatrz, wymyślamy nie
wiadomo jaki dramat z facetami, gdzie ewidentnie żadnego
nie ma. Kiedy stałyśmy się takimi dziewczynami? Nie
pamiętam kiedy ostatnim razem nie poruszałyśmy tematu
związków.
— To nawet trochę żałosne. — zgodziła się z córką. —
Jesteśmy silnymi, niezależnymi kobietami sukcesu! Więcej
nie rozmawiamy o relacjach damsko-męskich, ani o
pedicure. Opowiadaj, co z twoją karierą kobieto sukcesu.
Rory desperacko starała sobie przypomnieć cokolwiek
nowego, albo w ostateczności coś pozytywnego czym
mogłaby się podzielić z mamą. Niestety nic nie znalazła. —
No wiesz. Obama przemawia. Ludzie zadają pytania. Ja
robię notatki.
— Niezła historia, dziennikarko.
— Co ciekawego w hotelu?
— Goście przyjeżdżają. Zapewniam wikt i opierunek. Goście
wyjeżdżają.
— Fascynujące.
— Przynajmniej ja mam opierunek.
— Biorąc pod uwagę, że nie mamy już żadnego tematu do
poruszenia, rozłączamy się teraz zanim będziemy musiały się
wymieniać naszymi odznakami niezależnych kobiet sukcesu.
— To byłoby rozsądne wyjście. — zgodziła się Lorelai.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Siedząc przy barze jadalni umiejscowionej przy autostradzie,
Rory przeglądała stoliki wkoło niej i zaciskała usta starając się
skoncentrować. To była jej kolej, by wybrać, a musiała to zrobić
ostrożnie.
W końcu, dyskretnie, wskazała palcem na parę siedzącą przy
przeciwległej ścianie. Patrick powoli śledził jej wzrok. Kątem
oka mogła zobaczyć jak jego źrenice powiększyły się i błyszczały.
Tęczówki wyglądały jak zadymione szare obręcze. Nigdy nie
widziała takiego spojrzenia.
— Miałaś rację. Naprawdę potrafisz trafnie wybrać. —
powiedział nie odrywając wzroku od nowych, nieświadomych
niczego
ofiar.
najbardziej
Mężczyzna,
boleśnie
który
miał
wyglądającą
prawdopodobnie
fryzurę
jaką
Rory
kiedykolwiek widziała. Jego widok przypominał jej jedną z
postaci Mody na Sukces, która właśnie dostała swój talerz z
owocami morza. Zamówienie zajęło niemal połowę stolika. Jego
towarzyszka, kobieta w czerwonym ozdobionym cekinami topie
i spódnicy z dżinsowych ścinek, jadła coś co przypominało trój
warstwową kanapkę z masłem orzechowym i galaretką, ze
starannie wyciętymi skórkami od chleba.
— Start. — zaczęła wyzwanie Rory.
Patrick odchrząknął, powoli odwrócił się i skupił całą swoją
uwagę na Rory. — Jak wspominałem wcześniej przy śniadaniu,
na całym świecie nie ma nic lepszego pod słońcem niż talerz
wykwintnych skorupiaków. Jadłbym skorupiaki rano, w
południe i nocą. Nawet we śnie, jeśli byłoby to fizycznie
możliwe. Właściwie, nie opuścimy tego miejsca, dopóki nie
spożyję wszystkich skorupiaków, które pozostały na tym
pojemnym, luksusowym, plastikowym talerzu. Żaden owoc
morza być nie może zwrócony do kuchni.
Rory skupiła się, tak bardzo jak tylko mogła na powstrzymaniu
śmiechu, co było trudniejsze niż mogło się wydawać. Patrick
przez
cały
czas
umiejętnie
modulował
głosem,
który
jednocześnie wydawał się wysoki i niski. Wzięła głęboki oddech,
położyła serwetkę na kolanach i rozpoczęła swoją część. —
Naprawdę chcesz wiedzieć co mogłoby być lepsze od potrójnej
kanapki z masłem orzechowym i galaretką? — zaczęła powoli
melodyjnym głosem. Wyprostowana jak strzała. Podniesiony
podbródek nadawał jej roli specyficzny charakter. — Masło
orzechowe i galaretka rozsmarowane jednolicie po talerzu.
Masło orzechowe jest jak klej, z tą drobną różnicą, że jest
jadalne. To tak jak zaprawa, żeby te malutkie cegiełki z galaretki
trzymały się razem. Z tą malutką różnicą, że możesz wszystko
zjeść. Być może nawet powinnam rozważyć rozsmarowanie
części tej przepysznej zaprawy murarskiej na mojej bluzce,
dzięki czemu moja oślepiająca wieczorna kreacja przestałaby
krzyczeć na wszystkich pozostałych gości swoją zniewalającą
modą.
— Nie, nie, nie. W branży zawsze mówimy nie wszystko złoto co
się świeci.
— Branży?
— Oczywiście. Przecież jestem fotografem sztuki. Specjalizuję
się w smakowitych aktach. Dosłownie! Ba-dum-bum. Trzymaj
skorupiaka.
— Twój efekt dźwiękowy był doprawdy niesamowity, ale nie
mogłabym podkradać niczego z twojego koszyka chwały.
Potrzebujesz swoich protein. Za to twoja skóra głowy reaguje
przedziwnie
po
sesji
akupunktury,
którą
miałeś
dziś
popołudniu.
— Znasz to przysłowie. Zaufaj lekarzowi, który ma wbijać ci igły
w głowę...
i
jesteś...
mógłbyś równie dobrze...
jesteś
prawdziwym... Och, dobrze znasz to przysłowie... — przerwał,
cisza zmieniła się w niespodziewany śmiech. Podniósł ręce w
geście poddania. Rory wymierzyła w jego stronę palec
wskazujący, zwycięsko się uśmiechając. — Tym razem mnie
masz. — przyznał niechętnie.
Zgarnęła z talerza zimną już frytkę, nie przerwanie uśmiechając
się. — Nie mogę uwierzyć, że się poddałeś. To mógł być
najlepszy żart o akupunkturze/ główce szpilki jaką ludzkość
doświadczyła.
— Co mogę powiedzieć. Ugiąłem się pod ciśnieniem. — przyznał
krótko. — Hej, skończyłaś już jeść? Wygląda na to, że reszta
naszej grupy wyszła już jakiś czas temu.
Rory rozejrzała się po restauracji, gdzie czterech czy pięciu
innych reporterów siedziało wcześniej. — Co jeśli bus odjedzie
bez nas? — zapytała panicznym głosem, zanim zdążyła się
zastanowić, czy nie lepiej byłoby użyć spokojnego, dorosłego
tonu. Jadalnia mieściła się przy autostradzie prowadzącej do
Council Bluffs w stanie Iowa. Ostatnią rzeczą o której Rory
mogła marzyć było porzucenie pośrodku drogi numer 70. Po za
tym spóźniała się już więcej razy niż mogła zliczyć, przez co
Harlan miał już dosyć.
— Wiesz, co? — Patrick zaczął się droczyć. — Mogę teraz
spokojnie poświadczyć, że spotkałem Rory Gilmore z drugiej
klasy. No wiesz, tą która została z tyłu za klasą w Oceanarium
albo Muzeum Techniki? Proszę cię, to musiało się kiedyś stać.
Nie ma innego wytłumaczenia twojego obsesyjnego zachowania
związanego z autokarami. Muszę zauważyć, że twój stan się
pogarsza.
Rzuciła dziesięciodolarowy banknot na stół i popatrzyła
spokojnym wzrokiem w stronę Patricka. — Właśnie straciłeś
siedzenie przy oknie.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
W rogu mieszkania przeznaczonym dla April, Lorelai kończyła
właśnie zakładać lawendowe prześcieradła. Kiedy podniosła
wzrok zatrzymała się podziwiając starania Luka zmieszczenia
poduszki w poszewkę w kwiatki. Uśmiechnęła się podziwiając
spektakularne niepowodzenie.
— Źle się za to zabrałeś. — W końcu udało jej się zebrać na
podpowiedź.
— Wydaje mi się, że skurczyła się w praniu. — rzucił krótko,
machając poszewką w powietrzu.
— Dobra, oddawaj. — poinstruowała go. Luke stał w zdziwieniu
jak szybko Lorelai poradziła sobie z misją niemożliwą do
wykonania.
— Jak to zrobiłaś? I dlaczego pozwoliłaś mi męczyć się z tym
przez całe pięć minut?
— Kiedyś robiłam to sześć tysięcy razy dziennie. —
przypomniała mu.
— Odnośnie siedzenia i patrzenia jak
cierpisz w milczeniu. Co mogłabym powiedzieć? Wyglądasz
słodko kiedy się denerwujesz. Nieporównywalnie słodko kiedy
dodatkowo trzymasz poszewkę w malutkie różowe kwiatki.
Posłał jej spojrzenie, które wyraźnie wskazywało na jego
podirytowanie:
naprężona
szczęka,
brwi
zmarszczone,
podbródek obniżony. Lorelai zbliżyła się do Luka i przycisnęła
swoje usta do kącika jego ust dopóki nie poczuła jak jego
grymas rozluźnia się w uśmiech. Podała mu jeden z rogów
narzuty i razem skończyli ścielenie łóżka.
— Jeżeli jej samolot przylatuje o siódmej, o której muszę
wyjechać? — zapytał Luke.
— Prawdopodobnie czwarta trzydzieści, tak dla pewności.
Korki, godziny szczytu, — przypomniała.
— Oczywiście. Czwarta trzydzieści. Może czwarta. Oczywiście
nigdy nie można przewidzieć jak zatłoczone będzie lotnisko.
Albo jaka będzie sytuacja z miejscem parkingowym. Być może
nawet trzecia. No wiesz, nie chcę kazać April czekać.
Postarała się ukryć swój uśmiech, ponieważ wiedziała, że
wolałby umrzeć niż dowiedzieć się jak słodko w jej oczach
wygląda jego podekscytowanie na przyjazd April.
— Kupiłem tuzin słodkiego popcornu, który tak jej smakował
ostatnim razem kiedy u mnie była. Mam nadzieję, że dalej za
nim przepada, bo nie mam pojęcia jak można to jeść. Za to
pewnie ty lubisz wynalazki do mikrofali.
— Słodki popcorn? — zatrzymała jego potok myślowy. — Jeśli
chodzi o wynalazki z mikrofali, dużo bardziej odpowiada mi
solony popcorn.
— I utopiony w maśle. — dodał bez namysłu Luke.
— Chyba zamordowany przez utopienie w maśle. —
potwierdziła, zupełnie nie dostrzegając sarkazmu.
Poprawił rogi, natomiast Lorelai zajęła się wygładzeniem
pościeli. Zakończenie przygotowań do przyjazdu córki wyraźnie
poprawiło humor Luka.
— Stwierdziłem, że z listą zakupów poczekam na April. Kto wie
co teraz lubi. — Luke potrząsnął głową z niedowierzaniem
podczas gdy przechodzili prze salon kierując się w stronę jego
łóżka. — Nie uwierzyłabyś jak często można zmieniać zdanie. —
kontynuował, wyraźnie szczęśliwy na przyjazd córki. — Dla
przykładu, raz ma obsesję na punkcie Becky. Wszystko jest o
Becky. Becky to, Becky tamto. Następnego dnia – i nie używam
tylko wyrażenia – są śmiertelnymi wrogami. Nie można nawet
w jej pobliżu wymawiać imienia Becky.
Lorelai kiwała głową z uśmiechem, jakby od dawna była w
posiadaniu tej odwiecznej tajemnicy. — Dziewczyny. —
powiedziała
jakby
jedno
słowo
było
wystarczającym
wytłumaczeniem. Luke odkrył narzutę z jej strony łóżka, w
geście ekwiwalentu otwierania drzwi w samochodzie.
— Dziękuję, dżentelmenie. — powiedziała siadając na łóżku.
Kiedy odgarnął jej włosy z czoła, odwzajemniła jego uśmiech.
Był w zadziwiająco dobrym humorze, dzięki czemu jej nastrój
też znacząco się poprawił. Tym bardziej, że przetrwali całą
rozmowę o April bez żadnego ze starych nawyków, ani tym
bardziej bez żadnej kłótni. Być może Rory miała rację – szukała
problemu, gdzie nie było żadnego.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Rory siedziała na swoim łóżku w motelu, pisząc na laptopie.
Dynamicznie atakowała klawiaturę z niezwykłym zapałem.
Niestety, nieustannie powtarzała słowa w kółko i w kółko. Cały
akapit, prawie dziesięć centymetrów na ekranie, zajmowało
słowo wybór. To była ostatnia rzecz, którą napisała
dwadzieścia minut wcześniej. Przestała pisać i wzdychnęła.
Wybór, wybór, wybór, wybór, wybór. To tekst godny
Pulitzera, pomyślała.
Kiedy jej telefon zadzwonił, tak bardzo potrzebowała
rozproszenia, że odebrała bez wcześniejszego sprawdzenia
wyświetlacza. Po kilku chwilach wymienienia uprzejmości,
marzyła, żeby mogła puścić tą rozmowę prosto do poczty
głosowej.
— Możemy przejść linijkę po linijce, ale nie jestem pewien
jak w tym momencie produktywne by to było. —
podsumował Michael. — Myślę, że jest to punkt krytyczny.
— Punkt krytyczny? — zapytała Rory, nienawidząc w jaki
sposób brzmiał jej głos: cichy i zbyt wysoki, jak głos dziecka,
które wyszło z ukrycia prosząc o przerwę w kazaniu.
— Po prostu... — Michael przerwał. — Naprawdę Rory, mam
wrażenie jakby wahadło wychyliło się zbyt daleko w
przeciwnym kierunku w porównaniu do tego co wcześniej
pisałaś. Kilka tygodni temu, powiedziałem ci, że twoje
notatki są zbyt nieformalne, pisałaś używając kolokwializmy,
ale teraz... Patrzę na dziesięć wydrukowanych stron. Dziesięć
stron, które... no nie wiem. Nie wiem o czym właściwie są.
Nie wiem czy są o czymkolwiek.
—
Och...
—
wykrztusiła
Rory.
W
momencie
kiedy
nieukształtowane słowo opuściło jej usta, chciała ugryźć się
w język i cofnąć czas.
— To nawet nie brzmi jak ty. — kontynuował. — To nie
brzmi jak ktokolwiek. Naprawdę. Nikt nie pisze w taki
sposób. Nikt nie pisze w taki sposób bo nikt nie mówi w taki
sposób.
— Co? Dlaczego? — zapytała starając się złapać coś
konstruktywnego do wyciągnięcia z tej krytyki.
— Z dziwną manierą i ostrożne. Sztywne. — powiedział
Michael, nie zastanawiając się nawet chwili.
— Och... — powtórzyła znowu Rory. Chwilę wpatrywała się w
świecący tekst na ekranie zanim zaznaczyła całość. Uderzyła
przycisk i patrzyła jak wszystko w mgnieniu oka znikło.
— Podejdź do tego z innej strony, dobrze? Chcę nową
notatkę na koniec dnia.
— Tak. Dobrze. Tak, nowy szkic. Oczywiście.
— I Rory?
— Tak?
— Przestań brzmieć jakbyś cierpiała fizycznie i miała za
chwilę stracić pracę. Nie stracisz.
— Dobrze. — odpowiedziała, tym razem wysilając się, żeby
nie używać monosylabicznych odpowiedzi.
— Dobrze.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Była ósma trzydzieści, kiedy Lorelai wyszła spod prysznica i
skończyła się ubierać. Podskakując zbiegła ze schodów, gotowa
na największą górę naleśników jaką Luke był w stanie dla niej
przygotować.
— Chyba rozumiesz, że naleśniki podlegają prawom fizyki,
prawda? — zapytał się, w momencie kiedy udało jej się do końca
zwerbalizować swoją prośbę.
— Nie twoje naleśniki. — odpowiedziała promieniejąc
zniewalającym uśmiechem.
— Flirtujesz za jedzenie. — wysunął wnioski, dając jej całusa
na dzień dobry – upewniając się wcześniej czy na pewno nikt
nie patrzy.
— Twoje naleśniki są ucztą stworzoną przez kulinarnego
geniusza. Cudem technologii. Twoje naleśniki są jedynym
powodem, dla którego jeszcze nie śpię w łóżku.
— To akurat nie są komplementy.
Przewróciła oczami, zaczynając się droczyć. — Dodatkowym
powodem dla którego jeszcze nie śpię jest fakt, że jesteś
przystojny. Oczywiście. Jeśli miałabym wybierać pomiędzy
tobą
a
naprawdę
dużym
stosem
naleśników,
bez
zastanowienie wybrałabym ciebie.
— Och, dziękuję. — rzucił ironicznie.
— I wtedy poprosiłabym cię o zrobienie góry naleśników. —
dokończyła nieco ściszonym tonem.
— Już się za nie zabieram. — Luke zniknął na chwilę w
kuchni. Po minucie wrócił z niepokojem wymalowanym na
twarzy. Lorelai zdążyła jedynie przechylić głowę na bok w
cichym zapytaniu. Kiedy Luke zaczął mówić.
— Więc słuchaj. — zaczął zanim zdążyła zadać pytanie. —
Myślałem, no wiesz, a'propo przyjazdu April...
Lorelai poczuła jak całe jej ciało napięło się. — Dobrze...
— Co?
— Co, co? — odpowiedziała żądającym wytłumaczenia
tonem.
— Wyglądasz dziwnie.
Potrząsnęła głową na znak sprzeciwu i na krótko zamknęła
oczy, żeby nabrać choć odrobinę odwagi. — Czy możesz
powiedzieć co chciałeś powiedzieć? — zaskoczyła samą siebie
ostrym tonem głosu.
Zrobił krótki krok w tył, odsuwając się od niej. — Jaki masz
problem?
— Nie wiem. — szybko rzuciła. — Ale najwidoczniej jest jakiś
problem. Dlaczego po prostu nie powiesz mi wprost o co
chodzi?
Rzucił na ladę ścierkę, którą trzymał na ramieniu i spojrzał
na Lorelai. — Świetnie. Masz zamiar od razu naskoczyć na
mnie, co? Myślałem, że 'świeży start' oznacza, że nie
wracamy do starych przyzwyczajeń. Nie zdawałem sobie
sprawy, że muszę przybrać obronną postawę, kiedy ty
wstrzymasz oddech i poczekasz aż coś schrzanię.
— Hej, to nie sprawiedliwe. — przerwała mu podnosząc głos.
— Masz absolutną rację. To nie jest sprawiedliwe.
Przez długą chwilę zmieniającą się powoli w wieczność byli
pogrążeni w kompletnej ciszy. Nagle zorientowali się, że cała
jadalnia jest pełna. Byli zaledwie o jeden decybel od
zamienienia przypadkowych widzów w zakładników.
— Prawdopodobnie powinniśmy porozmawiać o tym
później. — Luke podsumował ich wymianę zdań, mówiąc
przez zaciśnięte zęby.
Lorelai chwyciła torebkę i wstała. — Sądzę, że nie będziesz
mnie winił jeśli nie będę cię trzymać za słowo. —
Nie
wytrzymała i wyszła przed jadalnię, wprost w poranek, który
był stanowczo zbyt słoneczny jak na jej humor.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Po spacerze dla odświeżenia umysłu, Rory wróciła do
motelowego lobby i ustawiła się w kolejce do dużego termosu z
kawą, który stał na wózku przy recepcji. Wzięła pierwszy zbyt
gorący i zbyt gorzki łyk kawy. Zauważyła, że Meredith siedzi na
zielonym welurowym fotelu i uderza błyszczącymi tipsami w
poręcz fotela. Nie czytała, ani nie pisała, ani nie była zajęta
niczym innym. Rory zdecydowała się przykleić przyjacielski
uśmiech do twarzy i podejść do koleżanki po fachu.
— Hej. — powiedziała krótko i usiadła na fotelu obok Meredith.
— Cześć. — rzuciła Meredith, uśmiechając się przez sekundę.
— Czekasz na telefon? — wskazując na telefon w ręku,
wykrztusiła Rory.
— Co? Ach, tak. Mój chłopak. Mięliśmy rozmawiać o jedenastej,
ale ma spotkanie. — powiedziała przewracając teatralnie
oczami.
— Czym się zajmuje?
— Importem, eksportem.
Rory automatycznie zaczęła kiwać głową, ale tak naprawdę nie
zrozumiała czym dokładnie się zajmował. To zabrzmiało
podejrzanie, jak rodzaj biznesu którym zajmuje się mafiozo.
Określenie dla całej nielegalnej branży. Od razu przypomniała
sobie jak wiele razy widziała w Ojcu Chrzestnym takie
skojarzenia.
— Musisz za nim mocno tęsknić. — zmieniła temat byle tylko
trwał.
Meredith wzruszyła ramionami i zaczęła się śmiać, krótko i
cicho. — Sądzę, że można tak powiedzieć. Kiedy jesteśmy
razem, jest zaborczy i zazdrosny, ale kiedy jesteśmy daleko od
siebie, ja taka jestem. Ale hej. Taka jest miłość, no nie?
To nie było naprawdę pytanie, ale Rory odetchnęła. Gdyby
Meredith zadała takie pytanie, nie wiedziałaby jak na nie
odpowiedzieć. — To trudne, nie? Być od siebie na odległość, w
taki sposób? — kontynuowała.
Meredith odwróciła się do Rory, siadając twarzą w twarz. — Co
masz na myśli?
Rory spojrzała na kaszmirowy sweter i zestaw pereł. Na
perfekcyjnie ułożone włosy. Buty za czterysta dolarów.
Pozwoliła sobie na chwilę uwierzyć, że to tylko pozory.
Zobaczyła dziewczynę, która szukała przyjaciół, tak jak ona.
— Nie chciałabyś czasami wybrać się na kolację z mamą? —
zapytała spokojnie Rory. — Nie chciałabyś zobaczyć przyjaciół i
spać we własnym łóżku?
Wzrok Meredith w jednej chwili się wyostrzył. Spojrzeniem
ogarnęła całą sylwetkę Rory, od góry do dołu. Rory natychmiast
wstrzymała oddech i czekała, czując się kompletnie bezbronnie,
jakby w jednej chwili otworzyła się przed nieznajomym.
Odpowiedź była niewspółmierna do zamiarów, ale nie mogła już
nic zrobić. Miała wrażenie, że właśnie jest obiektem badań
skrupulatnych naukowców.
— Twoja mamusia i dziecięce zabawki dalej będą na miejscu
kiedy wrócisz. — rzuciła przez zaciśnięte zęby Meredith.
— Nie to miałam na myśli. — odparła Rory czując jak rumieniec
zalewa jej twarz.
— O mój boże. Naprawdę nie jesteś na to gotowa. —
zdecydowała Meredith wstając. Chwyciła swoją torbę od Chanel,
która przez cały czas ukrywała się za fotelem. Rzuciła Rory
ostatnie zniesmaczone spojrzenie, zanim udała się w stronę
windy. Pozostałością po jej obecności był tylko oddalający się
odgłos szpilek, rytmiczne, powolne stukanie.
— Taaak. To poszło gładko. — wymamrotała pod nosem do
siebie Rory. Poczuła impuls, żeby zadzwonić do Lane, albo do
mamy. Zamiast tego dała się pochłonąć większej ilości kawy z
papierowego kubka, zanim udała się w stronę swojego pokoju.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Lorelai spokojnie przesiewała listy przy recepcji, kiedy Michael
wtargnął w pośpiechu obierając swój cel. Dramat zasługujący na
Oskara czekał na swoje owacje na stojąco.
— Lorelai! Sookie absolutnie zniszczyła całą strukturę tego
biznesu. — zakomunikował nadzwyczaj marudnym głosem, co
nie pozostawiło jej żadnego wyboru, jak odłożyć pocztę.
— Musisz być o wiele bardziej szczegółowy Michael.
— Zaplanowała zajęcia z dekorowania swoich mdłych ciastek w
tym samym czasie co moje zajęcia z decoupage! Zmusza gości
do wyboru pomiędzy zajęciami. Jeśli dobrze pamiętam to
Amerykanie zrobią wszystko dla ciastek. Całe moje szczegółowe
planowanie godziny robótek jest zmarnowane.
— Twoje skrupulatnie zaplanowane, godzinne zajęcia z
ozdabiania? — powtórzyła z niedowierzaniem.
— Lorelai! — zajęczał i tupnął swoimi włoskimi, skórzanymi
lakierkami w geście sprzeciwu.
— Dobrze, Michael? Nie możesz tupać nogą w pracy. Odrobina
profesjonalizmu.
— Nosisz koszulkę ze srebrnym jednorożcem i mówisz o
profesjonalizmie? — odgryzł się.
— Czy jeśli powiem, że porozmawiam z Sookie, to czy obiecasz,
że nie pokażesz mi się na oczy przez przynajmniej godzinę? —
zapytała nieco podirytowana.
— Z przyjemnością. — odpowiedział ze swoją manierą, która
niepodważalnie świadczyła o jego zwycięstwie.
Lorelai odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę kuchni. Przed
wejściem wzięła głęboki oddech i przykleiła sztuczny uśmiech.
— Sookie? Czy możemy chwilę porozmawiać? — powiedziała
najmilszym głosem jaki zdołała wydać.
Sookie była po łokcie umazana w dziwacznym nadzieniu, przez
co jej energiczny obrót w stronę Lorelai zyskał spektakularną
„poświatę”. — Nie jeżeli ma to cokolwiek wspólnego z moimi
zajęciami kulinarnymi. Zapisałam je już kilka tygodni temu i nie
zamierzam ich anulować!
— Nikt nie prosi cię, żebyś je odwołała. — powiedziała spokojnie
Lorelai kończąc już swoje pokłady cierpliwości. Zgarnęła kilka
jagód z miseczki leżącej na ladzie i jak gdyby nigdy nic rzuciła.
— Po prostu mogłabyś je przenieść.
— Absolutnie nie! Na moich zajęciach używamy szybko
psujących się składników, które już zamówiłam. Michel używa
brokatu, kleju i makaronu, któremu nic się nie stanie. Nigdzie
nie przenoszę moich zajęć.
Lorelai przewróciła oczami i machnęła ręką. — Wiesz co? Nie
obchodzi mnie to. Niech goście sami sobie wybiorą.
Smarowanie ciastek czy klejenie makaronu. Albo jeszcze lepiej.
Sami się dogadajcie.
— Hej! — zawołała zdziwiona Sookie, kiedy Lorelai zdążyła się
już obrócić i w rekordowym czasie dojść do drzwi. — Co z tobą?
— Nic. — rzuciła zatrzymując się przelotnie w drzwiach. —
Kiepski poranek. Miałam sprawę z Lukiem.
Sookie rzuciła łyżkę którą trzymała nad zlewem i usiadła na
najbliższym krześle, masując opuchnięte kostki. — Sprzeczkę?
— zapytała nie przerywając kontaktu wzrokowego.
— Nieporozumienie. — sprostowała Lorelai. Zjadła kilka jagód
wrzucając je jedna za drugą.
— Odnośnie?
— April? Chyba? To działo się dosyć szybko. Zaczął mówić coś o
tym, że musimy porozmawiać o jej przyjeździe. No i nie wiem.
Tak jakby trochę na niego naskoczyłam.
— Więc nie wiedz co chciał ci powiedzieć?
—
Oficjalnie
nie.
Ale
bardzo
wątpię,
żeby
chciał
powiedzieć „Hej, kiedy przyjedzie April złapiemy się za ręce
i będziemy śpiewać harcerskie piosenki tańcząc dookoła
ogniska.”
— Raczej nie. Przede wszystkim dlatego, że byłoby to
niepokojące. — ironicznie podsumowała Sookie.
— To była ta sama historia, raz jeszcze. Taki sam start do tej
samej jednostronnej konwersacji, którą mięliśmy w tamtym
roku. I ten sam zdenerwowany wyraz twarzy. A ton jego
głosu brzmiał jakby chciał za coś przeprosić. Jest mi po
prostu przykro, ale ja się na to nie pisałam. Nie ma mowy.
— Whoa, Nellie! — Sookie krzyknęła ekspresyjnie. —
Zatrzymaj się na sekundkę. Wszystko jest teraz zupełnie
inaczej, prawda?
Lorelai skrzyżowała ręce i przyjęła bardziej defensywną
pozę. — Tak przynajmniej ustaliliśmy.
— Och, kochanie. — powoli powiedziała Sookie, starając się
nie brzmieć zbyt nachalnie. — Czy nie wierzysz, że tym
razem naprawdę jest inaczej?
— To akurat najgorsza część. Bo wierzę. Naprawdę wierzę. —
przyznała Lorelai.
— Więc wydaje mi się, że musisz zacząć się zachowywać
jakby tak było. — powiedziała w dziwny pouczający sposób,
który byłby irytujący, gdyby wydobył się od rodziców. Ale
zakładając, że autorem słów była jej najlepsza przyjaciółka,
to zabrzmiało, jak stawiająca na nogi porada. — Musisz
zacząć spodziewać się, że wszystko ułoży się dokładnie tak
jakbyś tego chciała.
Lorelai zmarszczyła oczy i posłała Sookie podejrzliwe
spojrzenie. — Nie zmusisz mnie, żebym jeszcze raz oglądnęła
z tobą The Secret3.
3 Film reżyserii Drew Heriot, w 2006 roku jednocześnie wydano książkę autorstwa Rhondy Byrne, która trafiła na
— Jackson wyrzucił wszystkie moje płyty. — pożaliła się
Sookie. — Ale możesz mi wierzyć, gdyby były wciąż w moim
posiadaniu, użyłabym ich żeby ci zagrozić. Wtedy Michel na
pewno nie suszyłby mi głowy...
— Zapomnij. — ucięła krótko Lorelai potrząsając głową. —
Michel jest całkowicie pochłonięty myślą o swoich zajęciach.
Jeśli mam być szczera podchodzi do tego nadzwyczaj
zaborczo. I czy tylko mi się wydaje, czy jego akcent staje się
bardziej piskliwy, kiedy jest tak poddenerwowany?
—
Zdecydowanie
przytakiwać
ultra-piskliwy.
głową.
Chwyciła
—
miskę,
Sookie
którą
zaczęła
wcześniej
trzymała nad zlewem i zaczęła wlewać jej zawartość na
patelnię. — Może po prostu będę udawać, że nie rozumiem
co do mnie mówi?
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Lorelai zadzwoniła do drzwi w posiadłości rodziców z jeszcze
mniejszym entuzjazmem niż zwykle. Pracowała do późna i
musiała się przebrać w swoim gabinecie w hotelu. Była
przemęczona. Cały dzień spędziła na rozmyślaniu co chciałaby
powiedzieć Lukowi, w krótkiej wiadomości która trafiłaby od
razu do skrzynki pocztowej.
listę bestsellerów The New York Timesa.
Po zdjęciu płaszcza dotarła do dużego pokoju gdzie
wygodnie usiadła z idealnie zmrożonym martini. Wzięła
łyczka i udzieliła swojemu ojcu krótkiej i rzeczowej
odpowiedzi odnośnie biznesu, cały czas będąc świadoma
dziwnych wibracji, które jej matka wysyłała w komplecie z
równie podejrzanym spojrzeniem.
— Lorelai, czy słyszałaś coś od Rory? — rzuciła Emily tak
szybo jak tylko wyczuła drobną lukę w rozmowie.
— Och, no wiesz. Cały czas świetnie sobie radzi. Stara się
poznawać ludzi. Przyzwyczaja się do życia w drodze. Brzmi
naprawdę dobrze.
— Tak. My doprawdy nie mięliśmy szansy się tego
dowiedzieć. — podsumowała dobitnie Emily.
— Emily... — powiedział ciepło Richard.
Lorelai wzięła większego hausta drinka, zanim udałoby się
jej naprowadzić swoją matkę na pytanie, które chciała zadać.
— Co to znaczy, matko?
— Więc, Rory zadzwoniła do nas tylko raz. Tylko żeby się
pochwalić, że doleciała cała. To było kilka tygodni temu,
— Nie wyobrażasz sobie, mamo, jaki jej grafik jest
zapełniony. — Lorelai przeszła w tryb obronny. — Rory ma
wytycznymi. Redaktor. Grafik … i autobus, który zawsze
odjeżdża na czas.
— Punktualny kierowca? — zapytała podejrzliwie Emily. —
To jest Twoja wymówka?
— Moja wymówka?
— Wydaje mi się, że wiesz, co twoja matka miała na myśli,
Lorelai. — wtrącił się swoim wysokim tonem Richard.
Lorelai
zaczerpnęła
łyk
powietrza.
—
Posłuchajcie.
Naprawdę mi przykro, w imieniu Rory, że czujecie się
wykluczeni z okręgu. Ale to nie jest tak, że Rory wyjechała do
szkoły. Ona pracuje. Ma teraz prawdziwą, wyczerpującą i
ważną pracę. Ma wszystko to co dla niej chcieliśmy. Prawda?
Emily zamilkła. Richard zapatrzył się na szklankę z whisky.
Lorelai wstała do barku, żeby dolać sobie drinka.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Na obiad, niewielka grupka dziennikarzy zdecydowała się udać
wspólnie do pierwszej restauracji jaką mijali wjeżdżając do
miasta. Tak się złożyło, że była to niewielka rodzinna knajpka.
Rory prawie się wymigała, ale okazało się, że było nawet
przyjemnie. Siedząc z przy niewielkich stolikach z obrusami w
czerwono-czarną kratę. Było miło siedzieć w grupie najbliższych
towarzyszy składających się z najbliższych nieznajomych. Ludzi,
którzy siedząc z nią nie zdawali sobie sprawy, że jej uśmiech nie
był prawdziwy. Sama, ale pomiędzy ludźmi. Prawie jej się
podobało. Każdy starał się mówić głośniej, niż osoba siedząca
obok, jak nietypowe zawody. Odgłosy krzątaniny i zapachy
prawdziwego jedzenia były przyjemne, ale myśli Rory były gdzie
indziej. Powoli zawijając spaghetti na widelec połowicznie
przysłuchiwała się historii Rachel o jej miesiącu miodowym w
Antigua.
Kiedy do stolika przyszedł rachunek, zorientowała się, że przez
cały wieczór nawet nie zamieniła słowa. Patrick złapał jej
zagapione spojrzenie i posłał w jej stronę cielęce spojrzenie z
drugiego końca stołu. Jednocześnie wskazał ręką miejsce w
którym na chwilę mogliby spokojnie oderwać się od grupy.
— Co ze spojrzeniem a'la Jaś Fasola przez cały wieczór? —
zapytał wprost Patrick.
— Chyba po prostu zmęczenie. — odpowiedziała cicho.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Prawie niezauważalnie
podnosząc brwi. Rory musiała przyznać, że chociaż jedna osoba
w jej nowym dziwnym życiu potrafi zauważyć jej humor i
rozmawiać z nią prosto z mostu.
— Rozmawiałam rano z redaktorem. — przyznała Rory.
— I zgaduję po wielkich oczach Bambi, że było trochę mniej niż
wspaniale?
Krótko się zaśmiała. — Definitywnie mniej niż wspaniale.
— Rozumiem. — powiedział bez współczucia, ani empatii, ale z
czymś na kształt zrozumienia. Kiedy przeszli przez próg, chwycił
ją za ramię i skierował w przeciwną stronę niż motel. — Wiem,
czego potrzebujesz. — porozumiewawczo mrugnął. Zignorowała
przewracający się w żołądku obiad i pozwoliła mu prowadzić.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
— Po prostu nie uważam, że zabiłoby ją, gdyby podniosła
telefon. — powiedziała sucho Emily.
Jej rodzice byli zadziwiająco zgrani w narzekaniu na
korespondencję z Rory. Talerze po obiedzie sprzątnięto już całe
wieki temu. Lorelai zaczęła już rozważać możliwość dźgnięcia
się widelcem w dłoń. Jej plan mógłby odnieść spektakularne
powodzenie gdyby tylko deser nie był podawany z łyżeczkami. I
jeszcze nie zdążył dotrzeć na stół.
— Hej, chcesz porozmawiać o koncepcie hotel plus SPA? —
zapytała z desperacją w głosie.
— Nawet nie próbuj zmieniać tematu. — rzuciła dobitnie Emily.
— Paleta kolorów? Hasła reklamowe? Owijanie gości w
wodorosty? Te takie zabiegi w których układasz gorące
kamienie na całym ciele?
— Przez całe lato sukcesywnie się wymigałaś, Lorelai Gilmore,
więc nie myśl sobie, że chociaż na minutę użyjesz tego tematu,
żeby mnie rozkojarzyć.
Lorelai zaczęła się wiercić na krześle. — Mamo, jak tylko Rory
do mnie zadzwoni, to poproszę ją, żeby do was zadzwoniła.
Dobrze?
— Proszę nie rób nam żadnych przysług. — Głos Emily przynosił
na myśl ból, przykryte sarkazmem.
Lorelai inhalowała się przez zaciśnięte zęby. Nie mniej
potrząsnęła teatralnie głową. — Dlaczego w ogóle
wy po prostu
do niej nie zadzwonicie? Przecież wyraźnie chcecie z nią
rozmawiać?
— Nie chcemy sprawiać żadnych problemów. — Emily
podniosła dostojnie głowę. — Najwidoczniej jest bardzo
zajęta, co zresztą bardzo szczegółowo wyjaśniłaś.
— To więcej niż chcieć z nią porozmawiać. Chociaż
oczywiście chcemy rozmawiać. — dodał spokojnie Richard.
— Po prostu to dziwne, że Rory nie utrzymuje kontaktu.
Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
—
Tak,
tato.
Wszystko
dobrze.
Obiecuję.
Dopiero
przyzwyczaja się do życia w ciągłej drodze, naprawdę. I
poznaje nowych przyjaciół. Mówiłam już o tym wcześniej.
— Nie Lorelai. Mam na myśli czy jesteś tego pewna.
Dokładniej rzecz biorąc, czy jesteś pewna, że radzi sobie od
strony profesjonalne?
— Co to ma znaczyć? — zapytała podejrzliwie Lorelai.
— Po prostu... Jeśli znam Rory, to jedyne wyjaśnienie braku
kontaktu, leży prawdopodobnie w fakcie, że praca okazała
się bardziej wymagająca niż potrafiłaby się do tego przyznać.
Emily przytakiwała głową. Natomiast Lorelai wyprostowała
się na siedzeniu i zaprzeczając kiwała energicznie głową. —
Nie, tato. Proszę cię. To Rory. Czegokolwiek się nie dotknie,
to zamienia to w złoto, pamiętasz? Po za tym, zawsze
doceniała wasze zdanie i krytykę. Wie, że swoją krytykę
zachowujecie dla mnie.
— Czy naprawdę uważasz, że takie podsumowanie jest
konieczne? — wzdychnęła Emily.
— Przepraszam, stary refleks.
Lorelai popatrzyła w otchłani kuchni, mając nadzieję, że
otchłań popatrzy w jej stronę i przyniesie w końcu deser. W
momencie kiedy po raz ostatni chciała podjąć desperacką
próbę zmienienia tematu, jej komórka zaczęła cicho
wibrować w torebce. Dyskretnie sprawdziła wyświetlacz. To
był Luke.
— Lorelai, ile razy mam ci powtarzać żebyś zostawiała to
utrapienie wyłączone?
— Przepraszam mamo, ale naprawdę muszę odebrać.
Wybaczcie mi na chwilkę.
Zdążyła wstać zanim ktokolwiek zdążył zaprzeczyć. Ciesząc
się sukcesem, pognała do gabinetu ojca.
— Cześć. — szybko rzuciła idealnie przed przekierowaniem
rozmowy do poczty głosowej.
— Cześć. Chyba nie przeszkodziłem obiadu?
— Tak jakby i dziękuję ci bardzo. Obiad trwa, wydaje mi się,
od kilku dni. Za to deser sprowadzają chyba z chin. To musi
być kolejny słynny suflet.
— O Jezu. — powiedział w taki sposób, że Lorelai wyczuła
jego współczucie. — Chyba nie powinnaś opuszczać stołu.
Odbiją sobie to na mnie prędzej czy później.
— Nie powiedziałam kto dzwonił, więc spokojnie. —
uspokoiła go miłym głosem. — Wróciłeś już do Stars
Hollow?
— Jeszcze nie. Samolot April się spóźnia. Dlatego dzwonię.
— zamilkł na chwilę, zastanawiając się nad kolejnymi
słowami. — Wiem, że tak jakby jesteśmy w trakcie kłótni. Ale
się zastanawiałem, czy mogłabyś podjechać na lotnisko po
objedzie?
— Czyżbyś był znudzony? Nie znalazłeś jeszcze kiosku z
zagryzkami?
— Po prostu przegryź szybko suflet i przyjeżdżaj.
— Sądzę, że uda mi się nawet wyjść bez sufletu.
— Nie chcę, żebyś opuszczała obiad wcześniej przeze mnie i
miała później kłopoty.
— Jakie kłopoty? Mieliby wysłać mnie do mojego pokoju?
— Jesteś pewna? — upewnił się Luke.
— Wydaje mi się, że jeśli się pośpieszę, to będę za
dwadzieścia minut. Do tego czasu pozwiedzaj stoiska z
gazetami. Dobra?
Wróciła do jadalni, przygotowując się psychicznie do
wymówki, która zabrałaby ją jak najdalej od deseru. Musi
być grzecznie, ale bez miejsca na kłótnię. Wyważone ale nie
podejrzane.
— Czy to jakiś nagły telefon? — zapytała Emily.
— Nie, nic z tych rzeczy. Luke jest na lotnisku. Poprosił mnie
żebym się z nim spotkała na lotnisku.
— Wylatuje gdzieś? — zapytał zaciekawiony Richard, który
nigdy by nie podejrzewał, żeby taki człowiek jak Luke musiał
gdzieś podróżować, z jakiegokolwiek powodu.
— Nie. Jego córka dziś przyjeżdża.
Na taką informację, jej rodzice zdołali jedynie podnieść brwi
i spojrzeć w swoją stronę wymieniając za pomocą jednego
spojrzenia wiele myśli. Lorelai zaczęła się zastanawiać, czy
podczas samotnych obiadów ćwiczą właśnie takie spojrzenia.
— I chciał, żebyś przyjechała ją przywitać? — zapytała Emily,
brzmiąc jakby po raz pierwszy ktoś ją zaskoczył i wprawił ją
pod wrażenie.
Lorelai przytakiwała głową i starała się trzymać swój
uśmiech w pogotowiu. — Tak mi się wydaje.
— Więc mi się wydaje, że powinnaś już jechać. — nawiązała
Emily.
— Dziękuję. — powiedziała Lorelai, nie do końca wiedząc co
się tak naprawdę zdarzyło. — Aha. Porozmawiam też z Rory.
— dodała szybko i ruszyła w stronę drzwi, zanim Emily
mogłaby zmienić zdanie.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
— Uwielbiam piwo w Council Bluffs! — zadeklarowała Rory.
— Kochasz noc z piwem za dolara. — poprawił ją Patrick. —
Jestem też całkiem pewny, że Council Bluffs nie ma
zmonopolizowanych jednodolarowych nocy. Czy właśnie nie
skończyłaś studiów? Dlaczego jesteś tak mało zorientowana w
studenckich zwyczajach alkoholowych?
— Kocham szafy grające w Council Bluffs. — Nie przejęła się
Patrickiem i zaczęła chybił trafił naciskać na zepsute klawisze
szafy grającej.
— Więc po prostu łatwo ci sprawić przyjemność. Przynajmniej
tak długo jak tu stoisz.
— Ale ja nie mogę. Muszę jechać do kolejnych miast i pisać
kolejne beznadziejne artykuły. Dla czytających beznadziejne
artykuły publiczności, która niecierpliwie czeka na moje
następne dzieło. Niedoinformowujące dzieło zielonej reporterki.
— Ktoś pije to użalającej się nad sobą gadki. — Chwycił jej
butelkę piwa i zaczął wpatrywać się w etykietkę, zawzięcie
czegoś szukając.
— Przepraszam. — wzdychnęła. — Długi dzień.
— Zrobił ci jakiś numer?
— Dlaczego nie piszę w sposób jaki mówię? — zaczęła marudzić.
— Gdybyś miała pisać w sposób jaki teraz mówisz, to powstałby
niesamowity poemat o Council Bluffs i jego tanim piwie i
zepsutej szafie grającej.
— Prawdziwe pytanie polega na tym czy ludzie woleliby to
czytać?
— Ja na pewno. Tak. — powiedział, udając, że najpierw to
przemyślał.
Uśmiechnęła się i wydała sobie oficjalne pozwolenie do
śmiechu. — sprawiasz, że czuję się lepiej, a nawet się nie starasz.
— Kto powiedział, że się nie staram? — zamachał do kelnera i
zamówił jeszcze jedną kolejkę.
— Dlaczego nie jest to trudne dla nikogo innego? — zaczęła się
zastanawiać, kołysząc butelką piwa po blacie. Każdy swój ruch
oglądała w zwolnionym tempie. Natomiast Patrick męczył się z
jej pytaniem, w końcu jednak popatrzył na nią srogo.
— Zadajesz złe pytanie. Powinnaś się zapytać dlaczego to jest
trudne dla ciebie, zamiast pytać czemu nikt inny nie ma takiego
problemu.
— Nie wiem dlaczego to jest dla mnie takie trudne. Nie
sądziłam, że będzie. Spodziewałam się, że najtrudniejszą częścią
będzie pożegnanie się z mamą i przyjaciółmi. I życiem. Ale
wiedziałam, że kiedy już tutaj się zjawię, będę robić to co
miałam robić. Będę tak jakby... nadrabiać zaległości. W końcu
zaczepię się gdzieś. Po tych wszystkich latach biegania za
marzeniem.
Patrick milczał i bawił się etykietą na swoim piwie. Badał ją
wzrokiem. — Ale jest inaczej i jest trudno.
— Zdecydowanie. — znowu użyła swój rozczulający głos. — Jest
inaczej. Jest trudno.
— Ponieważ miałaś nierealne wyobrażenie o sobie.
Sposób w jaki podsumował całą ich rozmowę postawił ją na
równe nogi. Chłodny ton, chłodne wyrachowanie rzuconego
oskarżenia, jakby nie było nawet jednej na milion szans, w
której mógłby się mylić. Postawiło ją to w tryb obronny.
— No nie wiem czy dokładnie tal jest. — zaczęła kontrargument.
— Ja wiem.
— Nie wiesz wszystkiego o mnie. — powiedziała, na co ku jej
zdumieniu miał czelność się nie zgodzić.
— Pewnie, że wiem. Dorastałaś w małym miasteczku, gdzie
ludzie przytulali się na dzień dobry i zostawiali drzwi od domu
otwarte. Podlewali sąsiadom trawę przed domem. Rzeczy tego
typu.
Twoja
mama
wychowywała
cię
samotnie,
więc
prawdopodobnie nie miałyście wiele pieniędzy. Jakimś cudem
trafiłaś na gotówkę, albo znalazłaś ją u rodziny. Bo definitywnie
są jakieś ślady błękitu płynące w twoich żyłach. Miała cię kiedy
była młoda, twoja mama, mam na myśli naprawdę młoda. Twój
tata był poza obrazkiem. Prawdopodobnie nigdy mu tego nie
wybaczyłaś. Ale jeśli kiedykolwiek to zrobisz to tylko dlatego, że
zobaczysz, że tak naprawdę mama była wszystkim czego
potrzebowałaś. Ciągle ją podziwiasz. Tęsknisz za nią prawie cały
czas. Nie dlatego, że nie jesteś gotowa żyć na własną rękę, a
dlatego że przywykłaś, że zawsze była obok ciebie.
Na krótko się zatrzymał. Wziął oddech i wychylił głębszy łyk
piwa. Nie spodziewał się nawet słowa sprzeciwu. Kontynuował.
— Poszłaś do liceum. Na stypendium. Albo i nie. Ukończyłaś
jako jedna z najlepszych w swojej klasie. Już tam byłaś w
gazecie. Albo przy tworzeniu albumu. Byłaś gwiazdą. Nigdy nie
bawiłaś się jak inne dzieciaki. Czytałaś Tołstoja zanim wypadły
ci mleczaki. Nawet jeśli prawdopodobnie nie rozumiałaś
wszystkich słów. A kiedy byłaś na studiach pewnie przeczytałaś
go raz jeszcze i pewnie stwierdziłaś, że za pierwszym razem
dużo bardziej ci się podobał. — Na zakończenie zauważył, że
Rory próbuje niezręcznie się nie uśmiechać.
— Na uczelni nie chodziłaś na randki. Od razu byłaś w związku.
Inaczej nie umiałaś. Był ładnym chłopcem z bogatą rodzinką.
Studia się skończyły. Przestaliście mieć sens jako para.
To było tym bardziej celne, że na przestrzeni ostatnich kilku
tygodni imię Logana padło więcej niż raz. Chciała powiedzieć
Patrickowi, że wychodzi już do motelu, ale on znowu zaczął
mówić.
— Zaliczyłaś pracę jako dziennikarka przez znajomości. Ale
pewnie była to praca, na którą zasługiwałaś. Teraz jesteś
pośrodku niczego. Pijesz piwa za dolara. I wściekasz się na mnie
oraz bardziej z każdym moim trafnym strzałem. Popraw mnie
jeśli cokolwiek pominąłem.
Poczuła się ciężka i lekka naraz. Pozbawiona oddechu.
Przypomniała jej się trzecia klasa podstawówki, kiedy podczas
prób do szkolnego przedstawienia Billy Murphy przypadkowo
zrzucił ją ze sceny. Krótki upadek i zderzenie z ziemią, które
podcięło jej skrzydła. Tak się czuła. Teraz. Jakby podcięto jej
skrzydła. Nie wiedziała co powiedzieć, więc wychyliła długi łyk
piwa, który jej został.
— Nie jesteś przezroczysta, — zapewnił ją — jestem reporterem.
To moja praca, żeby słyszeć to czego ludzie nie mówią.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Lorelai siedziała przy Luku, pomiędzy kawiarniami i kioskami.
Wpatrywali się w lśniącą, świeżo wypastowaną podłogą.
Przyjechała co najmniej pół godziny wcześniej a jedyne tematy
jakie udało jej się od tego czasu poruszyć, dotyczyły bliskiego
pokrewieństwa gwiazd popu. Teraz trzymała jego telefon i
przeglądała listę najwyżej cenionych klipów. Top 20.
— Potrzebujesz czegoś, co da ci szacunek ludzi. — powiedziała
mu jakby to była tajemnica.
— Dlaczego ty możesz mieć zwykły standardowy dzwonek, a ja
muszę zdobywać szacunek ludzi?
— Ponieważ, ja muszę biegać cały dzień po hotelu. Rozmawiać z
gośćmi cały dzień. Jeżeli moim dzwonkiem byłby
Sexyback tak
jak w moich najdziwniejszych snach to ludzie patrzyliby na
mnie śmiesznie.
— Wydaje mi się, że jestem ustawiony na szacunek z ulicy.
Parsknęła śmiechem. — Według kogo? Kirka?
Szturchnął ją w żebra i kiedy zsunęła się w przeciwną stronę
udając ból, przysunął ją bliżej i mocno przytulił.
— A może Smack That? — zasugerowała wytrwale się nie
poddając. W międzyczasie opierając swoją głowę na jego
ramieniu. Kontynuując zabawę z telefonem. — Może od razu
do banku? Golddigger?
— Nie, nie i jeszcze raz nie.
— Wybredny. — dalej nie przerywała poszukiwań, raz na
jakiś czas skanując jego minę kątem oka. — Więc, hej. —
zaczęła najbardziej niewinnie jak tylko jej się udało. — Co
chciałeś mi powiedzieć rano, mniej więcej zanim rzuciłam ci
się do gardła?
Skurczył się i potrząsnął głową. — Nie powinienem
zareagować w sposób jaki zareagowałem.
Lorelai odwróciła się do niego twarzą. Powodując niewielkie
wysunięcie się ramienia z barku. Złapała jego dłonie w
swoje. — Nie ma mowy. To jest kompletnie moja wina.
Wydaje mi się, że się tak zaciekawiłam, że aż wyładowałam
się na tobie, w sposób który nie powinnam. Ostatnia noc,
była
taka...
odświeżająca.
Wiesz,
o
co
mi
chodzi?
Spędzaliśmy razem czas. Żartowaliśmy razem. Pomagaliśmy
ci się przygotować na April. Zaangażowałam się. Wydaje mi
się, że zasnęłam naprawdę szczęśliwa. Później obudziłam się
i wyglądałeś na zdenerwowanego. Powiedziałeś znajome
słowa i wystrzeliłam. Przepraszam.
— Lorelai. — zaczął od mocnego trzymania jej dłoni. —
Przegadaliśmy to we wszystkie strony, więc nie chcę tego
zaczynać. Ale muszę wiedzieć, że ty też to wiesz.
— Wiem. — upewniła go.
— Dobrze.
— Więc możesz mi powiedzieć. Chcę, żebyś mi powiedział.
Przesunął się niezręcznie i patrzył jak ona się w niego
wpatruje. Zachęcająco. Dodając otuchy.
— Ja po prostu... Nie chcę, żebyś źle to zrozumiała.
Uwielbiam z tobą być. Chcę z tobą być cały czas. Chciałbym,
żebyśmy w trójkę spędzili trochę czasu razem.
— Wiem o tym. — upewniła go. — Naprawdę, wiem.
— Dobrze, tylko rzecz w tym … — zrobił pauzę zanim zebrał
się na dokończenie zdania. — Nie wydaje mi się, że nie
powinniśmy spać ze sobą podczas pobytu April u mnie. Nie
odpowiada mi to. Nie jest może małym dzieckiem. No ale
wiesz, jest wrażliwa, nie sądzę, że powiedziałaby nam coś
nawet jeśliby jej coś przeszkadzało. Ale nawet jeśli jej nie
będzie to przeszkadzać. Wydaje mi się, że to po prostu nie
przystoi.
Lorelai prawie wybuchnęła śmiechem, z pewnością nie
zdołałaby się powstrzymać, gdyby nie widziała jak Luke stara
się znaleźć na jej twarzy zrozumienie.
— Oczywiście, że nie będziemy razem sypiać, kiedy April jest
tuż obok. — powiedziała najspokojniej jak umiała. — Chyba
nie sądzisz, że spałabym w twoim łóżku, gdy w jednym
mieszkaniu/ pokoju znajdowałaby się twoja nastoletnia
córka?
— Hmm, kiedy to tak ujęłaś...
W końcu się rozluźnił, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Lorelai w zamian uśmiechnęła się tak szeroko, że prawie
przesadziła.
— To takie urocze. — Spojrzała na niego ciepłym
spojrzeniem i oparła swoją dłoń o jego policzek.
— Tato!
Usłyszeli donośny krzyk, zanim zdążyli zobaczyć April. Luke
i Lorelai od razu podskoczyli na równe nogi. Dalej widzieli
już tylko rozmyty obraz rzucających się ramion, długich nóg
i wyprostowanych włosów.
April wpadła na Luka z pełną siłą, prawie go wywracając.
Lorelai z wielkim uśmiechem na twarzy patrzyła jak się
ściskają i cieszą. W końcu Luke trzymając April za ramiona
odsunął ją żeby dobrze się przyjrzeć. — Co masz na twarzy?
— Tak brzmiało jego pierwsze pytanie.
— Cień do oczu i błyszczyk? — podejrzliwie odpowiedziała
pytaniem na pytanie April.
Spojrzał na Lorelai. — Słyszałaś to? Cień do oczu i błyszczyk.
— Uważam, że wygląda świetnie. — bez zawahania
odpowiedziała, kierując się w stronę April. — Witaj w domu,
słoneczko.
April natychmiast się potknęła o jedną ze swoich wielkich
walizek, starając się obrócić w stronę Lorelai. — Nie
sądziłam, że przyjedziesz z tatą mnie odebrać.
— Zdecydowałam się dotrzymać mu towarzystwa.
— Bardzo się cieszę, że jesteś. — April zabrzmiała na tyle
poważnie i ciepło, że nawet Luke mógł się domyślić, że
'jesteś' nie dotyczyło jedynie przyjazdu na lotnisko.
— Ja też.
Luke zarzucił na siebie trzy olbrzymie walizki i komicznie
zrzędząc pod nosem prowadził w drodze na parking. — Boże,
co ty tam nawrzucałaś? Nie zostawiłaś żadnego makijażu w
drogerii?
— Taaato. — błagalnie przywołała go do porządku.
Nad głową córki Luke posłał Lorelai mrugnięcie, które w
jednej chwili rozwiało wszystkie jej wątpliwości.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
— Dobra, wytłumacz jeszcze raz. Jakiś facet jest na YouTube,
stoi w kuchni i gada o różnych rodzajach ciastek?
Rory walczyła z kartą do pokoju, wkładając ją do góry nogami
mniej więcej po raz czwarty, zanim w końcu spróbowała ją
odwrócić. Kiedy drzwi stanęły otworem, nabrała powietrza
jakby wygrała na loterii. Zaczęła się cieszyć do siebie a później
do Patricka.
— Nieeee. — zaczęła zniechęcona. — Nie łapiesz. To jest dużo
śmieszniejsze. Nie łapię dlaczego nie łapiesz.
— Prawdopodobnie dlatego, że kiepsko opowiadasz. — zdążył
odpowiedzieć zanim potknął się o parę jej szpilek i wylądował
na skraju łóżka. — Aua. Zrobiłaś to celowo.
Znowu zaczęła chichotać. Usiadła obok niego. Włączyła laptopa
w locie przenosząc go ze stolika nocnego. — Pokarzę ci. —
powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Pokarzę ci
czemu to jest zabawne. Ta elektronika potrzebuje zadziwiająco
dużo czasu na rozgrzanie. Tak dużo czasu. Te klepsydry
potrzebują tyle czasu do napełnienia.
— Jesteś zalana. — stwierdził bez ogródek, rozdzielając ostatnie
słowo na co najmniej trzy sylaby.
Zmrużyła brwi. — Wcale nie!
— Totalnie tak.
— Tylko troszeczkę. — zmieniła swoje stanowisko.
Chciała rzucić się na poduszki ale źle oceniła dystans i skończyła
leżąc w połowie łóżka z nogami zwisającymi z łóżka. Obróciła
głowę, żeby móc go widzieć.
— Jesteś kompletnie zalana. — podsumował jednoznacznie.
— Kompletnie. — zgodziła się.
Patrick zaśmiał się i położył się obok niej. — Łóżko jest do kitu.
— Twarde, krótkie.
— Nie ma znaczenia. Jesteś pijana.
— Podobnie jak ty.
Chciał wydać z siebie twardy głos, żeby się sprzeciwić ale
skończył tylko wzruszając ramionami. Wyglądał jak mały
chłopiec, który się uśmiecha w specyficzny sposób. Rory prawie
się zdecydowała policzyć zmarszczki na jego policzkach.
Wcześniej były tylko trzy, ale teraz oceniła ich ilość na około
dziewięć. Podzieliły się przez pączkowanie. Sam tok myślowy
sprawił, że raz jeszcze zachichotała.
— Masz pijacki śmiech.
— Nigdy w życiu nie byłam tak pijana. — powiedziała jakby
dokonała przełomowego odkrycia. — W sensie nigdy. Tak
pijana? Nie. Chyba za wyjątkiem panieńskiego przyjęcia Lane.
— Brzmi jak świetna impreza.
— Dokładnie. — przeniosła się powoli od pijackiego śmiechu do
życiowych odkryć. — Moja mama je wyprawiła. Wyprawiła?
Chyba przyprawiła!
— Twoja mama wymiotowała?
— Ktoś na pewno. — odpowiedziała z mniejszą pewnością. —
Nie pamiętam. Ale było świetnie.
Patrick zaczął się śmiać. — Dziwnie powiedziałaś 'świetnie'.
Zupełnie jakbyś zamiast tego chciała powiedzieć 'świństwie'
— Brakuje mi jej. — powiedziała Rory ignorując ostatnią
nieudaną obserwację Patricka. — Brakuje mi obu ich. To są
naprawdę dobre one.
— Co?
— Chcesz coś wiedzieć? Wydaje mi się, że tak musi samotność
wyglądać. Myślałam, że czułam się już tak wcześniej. Teraz tak
mi się nie wydaje.
— Samotność? Aha. To takie zacienione i puste, jakby twoje
własne uczucia były echem, no wiesz. Tak jak: Uuuuuuuuh.
— Tak! — zgodziła się Rory, delikatnie szturchając go łokciem w
żebra. — To czuć dokładnie tak.
Siedzieli przez kilka chwil w ciszy. Rory podziwiała jak żyrandol
wiruje razem zresztą sufitu.
— Dlaczego tu przyszliśmy? — zapytał w końcu Patrick. Rory
mocno zaczęła się zastanawiać. Po chwili wybuchła śmiechem.
— Nie mam pojęcia. — wykrztusiła ostatnim tchem, który
pozostał jej po śmiechu.
Patrick obrócił się na bok szturchając ją w ramię. — Masz
bardzo zabawny śmiech.
Przestała się śmiać w momencie, kiedy nagle zauważyła jak
blisko jego nos zbliżył się do jej nosa.
— I przestałaś. — zauważył.
— Yhym. — wydukała. Bez jakichkolwiek wskazówek ze strony
umysłu jej ręka znalazła sobie nowe miejsce na przedramieniu
Patricka.
— Przykro mi, że czujesz się samotna, Rory. — powiedział, lekko
zostawiając pocałunek na jej nosie.
— Teraz nie tak bardzo. — powiedziała łagodnie. Zamknęła oczy
i odwzajemniła pocałunek. Jej głowa wirowała w takim samym
tempie jak wcześniej sufit. Jego usta smakowały identycznie jak
jej. Jej twarz wydawała się być zdrętwiała i ledwo zdawała sobie
sprawę, że się całują dopóki nie poczuła jak jego ręka wślizguje
się pod bluzkę.
— Ja też teraz nie tak bardzo. — wyszeptał słowa w kierunku jej
szyi.
Później przestali ze sobą rozmawiać na długi czas.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Kiedy Lorelai rano podjechała na parking hotelu Dragonfly,
Sookie już czekała przy recepcji ze świeżo zaparzoną kawą.
— Witam! — rozległ się jej okrzyk gdy tylko zobaczyła Lorelai.
— Nie jestem ani po Twojej, ani po Michela stronie. — ostrzegła
przyjaciółkę, jednocześnie przyjmując świeżą porcję kawy.
— Wcale cię o to nie proszę!
— Aha. Więc skąd to przyjęcie powitalne?
— Czy nie można już, bez powodu czekać na swoją najlepszą
przyjaciółkę przez czterdzieści minut stojąc przy recepcji. Cały
czas pilnując, żeby przepyszna Mocha Latte była cieplutka?
— Tak, można! — zadeklarowała już po pierwszym łyku kawy. —
Swoją drogą to jest przepyszne. Dzięki, Sook!
— Czujesz się już lepiej z rana?
—
Dużo,
dziękuję.
To
było
najbardziej
niedorzeczne
zmartwienie, ze strony Luka i najbardziej niedorzeczna
odpowiedź z mojej strony. Ale wszystko się wyjaśniło.
Spotkałam się z nim wczoraj wieczorem na lotnisku, żeby
przywitać April. Wygląda świetnie i nawet dalej mnie lubi. Dziś
Luke zabiera ją na swoją łódź a wieczorem jemy razem kolacje u
mnie.
— To świetnie, skarbie! — powiedziała szczerze Sookie, ciesząc
się ze szczęścia przyjaciółki. — Widzisz. Mówiłam ci, że tak
będzie.
— Dokładnie. — zgodziła się Lorelai.
Pojawiła się dosyć spora pauza.
— Więc, smakowała ci kawa?
Lorelai rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie. — Tak. Dlaczego
pytasz?
— Czy mogłabym przyrządzić ci jakieś śniadanko? Tosty? Coś
lżejszego? Może lody? Ananasowe albo rodzynkowe lody!
— Nie odnoszę się do waszych spraw. Ty i Michel macie to sami
załatwić. — powtórzyła dobitniej Lorelai.
— Dobra! Ale on odchodzi od zmysłów! Rekrutuje, Lorelai.
Wczoraj w nocy zadzwonił do wszystkich gości na komórki, żeby
się reklamować. To oszukiwanie! Ja nie mam dostępu do takich
informacji!
— Michel! — zawołała Lorelai. Po czym pojawił się znikąd i
zaczął podchodzić z niewinnym wyrazem twarzy.
— Tak?
— Nie dzwoń do gości, żeby zaprosić kogokolwiek na swoją
imprezę decoupage
— Warsztaty decoupage!
— Cokolwiek. Nie możesz wydzwaniać do gości na ich prywatne
komórki! Goście nie są w jakikolwiek zobligowani, żeby
wysłuchiwać twojego jęczenia. W przeciwieństwie do całej
reszty personelu.
— Gardzę wami dwoma.
— O. To takie słodkie. Teraz chodź, znajdziemy Ci jakąś pracę
do roboty.
W tej chwili, Pan Toskavitsch z pokoju ósmego przemierzał
schody z poranną gazetą pod ramieniem, niczego się nie
spodziewając. Sookie wyskoczyła mu przed nosem, pokazując
elegancko udekorowane cukrowe ciasteczko, które ewidentnie
musiała nosić schowane w kieszeni.
— Dzień dobry, szanowny panie! Czyż nie miałby pan ochoty
nauczyć się dekorować ciasteczka w elegancki i kolorowy
sposób, tylko w kilku prostych krokach?
— No więc ... nie bardzo.
— Może ma pan żonę, albo dziewczynę, albo córkę?
— Mam córkę. — przyznał spoglądając w kierunku drzwi
prowadzących na wolność.
— Nauczę pana dekorować ciasteczka, żeby wyglądały jak
motylki! Założę się, że córka uwielbia motylki!
— Sookie. — powiedziała Lorelai starając się utrzymać
ostrzeżenie w jak najbardziej radosnym tonie.
— Córka choruje na cukrzycę.
Michel niemal nie udławił się ze śmiechu. Wykorzystując chwilę
nieuwagi prześliznął się za Sookie i przeciął gościowi drogę po
raz drugi.
— A czy kiedykolwiek udało się Panu własnoręcznie zrobić dla
niej pamiętnik decoupage?
— Michel. — Lorelai wykrztusiła przez zęby.
— Co to.. Nawet nie mam pojęcia o czym Pan mówi.
Michel spojrzał z wyższością na Pana Toskavitcha. — A czy
chociaż stara się Pan udawać, że kocha Pan swoje dziecko?
Lorelai rzuciła się pomiędzy dwójkę. Objęła ramionami gościa i
grzecznie poprowadziła go do wyjścia.
— Dobrze, Panie Toskavitch, proszę rozkoszować się swoim
porankiem. Czy ma Pan już jakieś plany? Jadalnia u Luka jest w
samym centrum miasta, a podają tam najlepsze naleśniki. Jako
dodatkowy bonus mogę dodać, że jest to daleko od kogokolwiek
kto chciałby za Pana zaplanować pańskie popołudnie. Proszę
nie zapomnieć zabrać ze sobą mapkę. — Podała ulotkę
zawierającą wszystkie dodatkowe informacje i zamykając drzwi
na koniec dorzuciła. — Miłego dnia!
W momencie gdy zabrzmiał odgłos zatrzaskiwanych drzwi,
Lorelai już wpatrywała się w Sookie i Michela.
— Przestańcie terroryzować gości! — dobitnie zakomunikowała.
— W przeciwnym razie zlikwiduję oba głupie spotkania!
Jednomyślnie szepnęli. — Nie zrobiłabyś tego.
— Doprawdy? — zagroziła Lorelai dobitnie zabierając swoją
kawę i pokazowe ciasteczko Sookie, zanim znikła za drzwiami
swojego biura.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Rory mozolnie się budziła, ktoś świecił latarką wprost na twarz i
bezlitośnie skakał w górę i w dół na łóżku. Kiedy otworzyła oczy,
zorientowała się, że to palące światło, które wzięła za latarkę
było po prostu porannym słońcem prześlizgującym się w
szczeliny
żaluzji.
Skoczkiem
okazał
się
Patrick,
cicho
zawiązującym sznurówki na końcu łóżka.
Kilka pierwszych prób powiedzenia „cześć”. Jej usta się ruszały,
ale żaden głos się nie wydobył. Jej gardło było zaschnięte, język
był ciężki i zesztywniały. Głowa wydawała się być napchana
mokrą wełną. Była też szpila, która bezlitośnie przeszywała jej
skroń. W końcu, kiedy odzyskała głos, odkryła, że się uśmiecha.
— Cześć, nieznajomy. — powiedziała, zadziwiająco bez żadnej
nieśmiałości. Jej ton był szczęśliwy, ciepły i tylko trochę mdły.
Poczuła więcej mdłości kiedy odwrócił się do niej i mogła
zobaczyć jego minę. Suchą, z zaciśniętymi ustami. Było coś
niezidentyfikowanego w jego oczach. Wyrzuty sumienia, być
może nawet wina.
— Hej. — Udało mu się wydobyć niewielki uśmiech. — Jak się
masz?
To było dziwne pytanie. Pytanie, które ledwie zapamięta zadać
dalszy kuzyn, którego przypadkiem spotkasz na poczcie.
Pytanie, na które jest tylko jedna odpowiedź.
— Dobrze. — odpowiedziała używając bezpiecznego tonu. — A
ty?
— Dobrze. Dobrze. — powtórzył, niezręcznie się przesuwając.
— Obudziłeś się. Ubrałeś. — zauważyła oczywiste fakty.
— Tak. Słuchaj, Rory...
W jej brzuchu zaczęło się przewracać trochę szybciej.
Postanowiła zamknąć oczy na chwilę. Nie mogła uwierzyć, że
czeka ją przemowa. Ta przemowa. Tak dobrze znała ją z tysiąca
różnych, strasznych filmów. Jakaś jej część chciała przerwać
silnym spojrzeniem, prawdziwej divy Hollywood, dodając
stanowcze „Nie.”, albo też „Proszę, nie.”. Niestety dominująca
część łudziła się, że jeśli mu nie pomoże to sam nie zdoła
skończyć zdania.
— Rory. Bardzo mi przykro.
—
Dlaczego?
—
zapytała,
jakby
zbierała
wszystkie
niedokończone wątki.
— Ostatniej nocy. Nie wiedziałem... Nie planowałem tego. Po
prostu się stało.
— Wiem. — zebrała się szybko w sobie. — Ja też tam byłam.
— Tak, wiem. Ale naprawdę mi przykro. Jesteśmy przyjaciółmi,
błędem byłoby to psuć. Dopiero zaczynamy się poznawać, a
teraz coś takiego... To nie powinno się wydarzyć. — Starał się
wyczytać z jej twarzy co naprawdę myśli. — Zgoda. Chyba się
zgadzasz?
— Pewnie. — powiedziała, ciągle mając nadzieję, że zabrzmiała
bardziej przekonująco niż to brzmiało w jej uszach.
— Tak. — powiedział wstając, wyraźnie okazując ulgę. —
Domyślałem się, że będziemy myśleć tak samo.
— Pewnie, tak samo. — powtórzyła cicho.
— Wczoraj było świetnie. — powiedział tak beztrosko, że miała
ochotę go uderzyć. — Ale to było, no sama wiesz. Ty właśnie z
kimś zerwałaś. Ja z kimś zerwałem... Myślałem, że już mi
przeszło, ale wydaje mi się... Nie do końca tak jest.
Mówił spokojnym tonem, tak jakby wcześniej już nie raz
wspominał o swoim niedawnym związku. Momentalnie chciała
znać jej imię, status witalny, dlaczego zerwali i czy ją kochał. Od
razu pragnęła wiedzieć milion rzeczy, które nagle nie były jej
sprawą.
— Czy między nami będzie teraz dziwnie? — zapytał po chwili
milczenia. — Nie chciałbym, żeby było dziwnie.
Pytanie miało jedną oczywistą odpowiedź, ale z drugiej strony,
jedną poprawną odpowiedź.
— Nie. — zapewniła krótko. Najlepiej jak potrafiła. — Nic nie
będzie dziwne.
— Dobrze. Nie zniósłbym gdybyśmy nie mogli być przyjaciółmi.
— Ja też. — powiedziała bez entuzjazmu, skupiając swój wzrok
na ścianie tuż nad jego ramieniem.
Kiedy wyszedł, w sekundzie kiedy drzwi się za nim zamknęły,
wsiąknęła pod kołdrę i koce. Została tak, dopóki mogła jedynie
widzieć biel.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Telefon zadzwonił na biurku recepcji i Lorelai go odebrała.
Podczas całych zajęć Michela obsługiwała gości.
— Dragonfly Inn, Lorelai, w czym mogę pomóc?
— Lorelai, tu Twoja matka. Zdecydowaliśmy na wysłanie paczki
do Rory.
— Cóż, to bardzo miło z Twojej strony, matko. Czy dzwonisz
zakomunikować nagłówek, czy mogę Ci w czymś pomóc?
— Chciałam poprosić o radę co do zawartości, ale jeśli uważasz,
że to zbyt duży kłopot, żeby odłożyć ironię chociaż na
sekundę...
— Twoje podanie zostało rozpatrzone pozytywnie. Co
wrzucasz?
— Nawet nie będę udawać, że zrozumiałam chociaż słowo z
twojej wypowiedzi.
— Do paczki? Co chcesz wysłać Rory?
—
Więc
znalazłam
przepiękną
aranżację
suszonych
kwiatów.. Pomyślałam, że będą podróżować lepiej niż
świeże. Składam również kilka wytwornych ciast, ciasteczek,
dżemów. Wysyłamy jej również trochę drobnych na wydatki,
oczywiście. Zdobyliśmy również zestaw przepięknych piór
wiecznych. Ale ciągle się zastanawiam, czy nie chciałaby
czegoś konkretnego.
Kiedy
Emily
wymieniała
swoją
długą
listę,
Sookie
niepostrzeżenie minęła recepcję i skierowała się do
biblioteki, trzymając tacę pełną swoich lodowych cukrowych
ciasteczek. Lorelai wykręciła szyję, żeby dokładniej się
przyjrzeć co się dzieje.
— Coś oprócz słodkości, długopisów i kasy? Uważam, że to
już samo w sobie pokrywa prawie wszystkie jej ukryte
pragnienia. — rzuciła do mamy rozkojarzona.
— Cóż. Jeśli wpadniesz na jakikolwiek pomysł...
— Natychmiast nie omieszkam zadzwonić. Przepraszam, ale
praca jest teraz bardzo absorbująca.
— Dobrze, dobrze. Tylko pamiętaj, żeby zadzwonić jak Ci się
coś przypomni. Chcę, żeby paczka była na tyle duża, żeby
ktoś musiał pomagać ją nieść.
— Brzmi jak niezła zabawa dla tragarza. — skwitowała
Lorelai.
Rozłączyła się i zaczęła z zaciekawieniem kroczyć w stronę
biblioteki. Jej oczom ukazali się Michel i Sookie walczący o
przestrzeń stolika pokazowego. Nie było ani jednego gościa
w hotelu, żeby ktokolwiek mógł poświadczyć epickiej walki o
tak małą przestrzeń. Mimo to, Michel cicho instruował jak
prawidłowo wyciąć ramkę do albumu ze zdjęciami.
— Więc następnie zawijamy wstążeczkę o tak. — powiedział
ukrywając irytację.
— A teraz ciach-ciach-trach! — zakrzyknęła zwycięsko
Sookie.
Lorelai przez chwilę się zawahała, czy w ogóle ma przestąpić
próg i zniszczyć tą pokojową wymianę zdań. I zanim walka
się zaczęła, nastąpił koniec. Po cichu się wycofała, a ich głosy
dobiegały echem.
— Sookie! Twoje okruszki wlatują do mojego kleju!
— Nieprawda, marudzisz.
— Twoje wysokokaloryczne smakołyki kompromitują
integralność mojego stanowiska pracy.
— Co?
— Zabieraj swoje obklejone łapy od moich pudełek!
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Rory stała przed wejściem do urzędu, gdzie za czterdzieści
minut miała się odbywać konferencja prasowa Senatora Obamy.
Właśnie w takich chwilach żałowała, że nie jest nałogowym
palaczem. Perspektywa raka i odmy płucnej nie była teraz taka
straszna. Szczególnie, że musiała zająć czymś ręce.
Cały dzień spędziła na unikaniu jakichkolwiek myśli na temat
ubiegłej nocy, czy Patricka, ale wszystkie starania trafił szlag,
gdy go zobaczyła. Szedł wzdłuż przeciwległego bloku. Cały
wystrojony, założył nawet krawat, który tak lubiła. Bez namysłu
zaczęła nerwowo szukać telefonu w torebce i od razu przyłożyła
go do ucha.
— Tak. Tak, wiem. — zaczęła udawać rozmowę. — Nic
ciekawego. Po prostu czekam, aż konferencja się rozpocznie...
Co zamierzasz zrobić?
Pochyliła głowę i kontynuowała zadawanie pytań, kiedy on
powoli mijał ją na schodach. Na sekundę zanim Patrick zdołał
dotrzeć do drzwi, okropny wysoki piskliwy hałas zadzwonił
idealnie do jej ucha. Zajęło jej chwilę, zanim się zorientowała, że
to jej telefon. Akurat w tym momencie. Odruchowo odwróciła
się, modląc się w duchu żeby Patrick był już w budynku.
Niestety on odwzajemnił spojrzenie z zaciekawieniem.
Nie wiedząc co mogłaby innego zrobić odebrała połączenie.
— Tak, słucham? — zapytała podczas gdy jej umysł tonął we
wstydzie.
— Rory? Tu Michael. Słuchaj, przejrzałem Twoje notatki.
Poczuła jak jej gardło minimalnie się zaciska. — I?
— I jesteś daleko od perfekcji, ale widzę postępy.
— Naprawdę? — zapytała ledwo powstrzymując zaskoczenie. To
nawet nie był komplement, ale w tym momencie tyle jej
wystarczyło.
— Tak. Wiem, że za parę minut masz przemowę do
zrelacjonowania, ale zadzwoń do mnie jutro z samego rana to
przebrniemy przez detale. Szczególnie podobał mi się sposób w
jaki opisałaś wstęp. Jest dynamiczny. Chciałbym podtrzymać
ten klimat.
— Nie ma problemu. — powiedziała nie ukrywając radości.
— W takim razie ustalone. — Michael podsumował. — Do
usłyszenia.
— Pa. — zakończyła zatrzaskując definitywnie klapkę. Kiedy
przemierzała korytarz na jej twarzy widać było coś pomiędzy
uśmiechem a grymasem.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
— Czy są ułożone w porządku alfabetycznym? — zawołała April.
Zanużyła się w książkach Rory i przeglądała wszystkie półki.
— Według autora, później tytuł, — odpowiedziała Lorelai —
gdziekolwiek się dało również według koloru.
— Super!
Lorelai się zaśmiała. — To jeden ze sposobów na opisanie. —
Podała trzy szklanki Lukowi, który napełnił je lodem i położył
na stół.
— Ma „Gorącą strefę”uwielbiam wirusa Eboli. CDC mnie
fascynuje.
Luke podniósł brwi, a Lorelai postarała się nie śmiać.
— Świetnie, może zafascynuje cię pomaganie w nakryciu
stołu. — powiedział spokojnie. April wynurzyła się z pokoju
pochłonięta wciągającą lekturą. Przysiadła przy stole i bez
patrzenia, zaczęła składać serwetki.
Kilka sekund później Luke podał pieczonego kurczaka.
— Gotowi na ucztę?
— O, tak. — potwierdziła bezzwłocznie Lorelai.
April, wyglądając na zawiedzioną, oderwała się od lektury.
— Czyjeś wnętrzności zmieniły się w czarną płynną papkę. —
powiedziała cichym, zniesmaczonym głosem.
— A jeśli zjesz wszystkie swoje warzywa, to na pewno nie
stanie się tobie. — zadrwił Luke, dokładając jej jeszcze trochę
brokułów.
♫ ♫ ♫
Po obiedzie, Luke, Lorelai i April usiedli w dużym pokoju, żeby
pograć w Monopoly. W połowie gry, Lorelai oświeciło dlaczego
tak dawno nie grała.
— Wiecie czemu ta gra jest kiepska? — wykrztusiła znudzona
Lorelai. — Bonigdy się nie kończy.
— Zazwyczaj kończy się... tym, że marudzisz tracąc wszystkie
swoje banknoty. — Luke posłał jej spojrzenie spod brwi. —
Niezdarnie, przypadkowo przewracasz planszę, a wszystkie
pionki magicznie wzlatują w powietrze i wszyscy
muszą
przestać grać
— Tylko dwa razy tak się stało! — powiedziała w obronie.
Zaśmiał się i poklepał ją po plecach.
— Nie przejmuj się Lorelai, — rzuciła April — właśnie
wykupują twoje ostatnie domki, a tata nie ma żadnych, bo
przetrzymuje całą swoją kasę, co swoją drogą jest najgorszą
strategią kiedykolwiek.
Zadzwonił telefon a Lorelai od razu wykorzystała okazję do
rozprostowania nóg. W kilku krokach dopadła telefon,
zostawiając Luka i April swojej rozmowie.
— Jaskinia tortur planszowymi grami, w czym mogę pomóc?
— Mamo?
— Rory! — zakrzyknęła uradowana, słysząc swojego
wybawcę. — Hej skarbie, co porabiasz?
— Dobrze. — Lorelai usłyszała cieniutki głos Rory, co
wystarczyło, żeby włączyć jej radar mamy.
— Tylko dobrze? — zapytała zmartwiona. — Co się stało?
— Ach! Wisisz mi Lotnisko! — April zakrzyknęła.
— Dobrze, dobrze. — przyznał z niechęcią Luke.
Lorelai przełożyła słuchawkę do drugiego ucha. — Rory?
— Co to za hałas? — zapytała wymijająco Rory.
— Tylko Luke i April grający w Monopoly. — podsumowała
krótko. — Robi się gorąco. Jestem butem.
— Oczywiście, że jesteś. — powiedziała trochę weselej Rory.
— Jesteś pewna, że wszystko dobrze? Nie brzmisz zbyt
szczęśliwie.
— Twoja kolej Lorelai, — zawołał Luke. Zamachała w
odpowiedzi, pokazała w stronę telefonu i bezdźwięcznie
poruszyła ustami 'Rory'. Przytaknął w odpowiedzi.
— Wszystko gra, mamo. Jestem zmęczona. To był naprawdę
długi dzień. Wracaj do planszówki, przecież, możemy
porozmawiać później.
— Jesteś pewna, że to tylko zmęczenie?
— Jestem pewna. — zapewniła mamę. — wracaj skopać tyłek
Lukowi, później przekaż April, że mówię cześć.
— Tak zrobię. Aha, skarbie, jeszcze jedno. Możesz
wyświadczyć mi przysługę i zadzwonić do dziadków?
Przesłuchują mnie calutki czas, wypytując o ciebie.
— Są źli? — zapytała swoim głosem Rory. — Nie dzwonię do
nich tak często jakbym chciała.
— Jesteś zajęta. — podsumowała Lorelai. — Ale sugeruję,
żebyś zadzwoniła do nich jeszcze dziś. Myślę, że czują się
trochę odstawieni na bok.
— Postaram się.
— Lepiej, żebyś tak zrobiła. Szczególnie jeśli nie chcesz, żeby
recepcja, albo cokolwiek zamiast niej jest w zależności od
budżetu motelu w jakim się znajdujesz, nie utonęła w
suszonych kwiatach od Harrego i Davida, które kosztują
pewnie więcej nisz wypłata wszystkich pracowników zmiany.
— Kocham cię, mamo.
— Też cię kocham, dobranoc.
Rozłączyła się w momencie, kiedy April Zaatakowała
ostatnie trzysta dolarów, które trzymał Luke. Lorelai
przyglądała się z uśmiechem, jak Luke udawał, że rozrywa
fałszywe banknoty, a April zapiszczała w proteście.
♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫ ♫
Rory zatrzasnęła telefon i starała się jeszcze przez chwilę słyszeć
głos mamy. Też cię kocham. Odtwarzała sobie w głowie, aż
słowa uleciały, a z nimi dziecinny komfort jaki jej dawały.
Położyła się na łóżku rozmyślając o Stars Hollow, o swoim
domu, o ludziach wypełniających mieszkanie. Jej pokój był
biały, cichy i pusty, łóżko idealnie pościelone.
Po kilku chwilach, kiedy zaczęła sobie współczuć, usiadła i
wyciągnęła laptopa z torby. Wpatrywała się na niego przez
chwilę, czekając aż wyświetlacz się odpali, blokowała
wspomnienia poprzedniej nocy. Do czasu aż włączyła nowy
dokument tekstowy, poczuła napływającą falę determinacji i
pewności siebie, która pozwoliła jej zaatakować klawiaturę.
Przypomniała sobie chwilę, o której nie myślała od lat. Kiedy
miała siedem, może osiem lat a Lorelai chciała mieć chwilę
dla siebie, posadziła ją z kartką i długopisem.
— Napisz mi historyjkę. — powiedziała wtedy Lorelai.
Rory podejrzliwie przyglądała się kartce.
— O czym?
— O czymkolwiek chcesz. O szkole. O Lane. O małpach.
— Nic nie wiem o małpach. — powiedziała spanikowanym
głosem Rory.
Lorelai uśmiechnęła się dodając dziewczynce odwagi.
— Wymyśl.
Wyświetlacz wypełniał się szybko, jakby jej słowa swobodnie
przepływały z umysłu do koniuszków palców. Najlepsze, że
przychodziło
to
bez
wysiłku
jak
oddychanie.
Kiedy
skończyła, usiadła i przewinęła do pierwszej linijki, żeby
przeczytać swoje dzieło. Nie wyglądało to tak magicznie jak
„Mój dzień z małpami”, ale było wystarczająco blisko.
„Droga babciu i drogi dziadku”, brzmiała pierwsza linijka.
Ciąg dalszy nastąpi...

Podobne dokumenty