w Mongolii w Mongolii

Transkrypt

w Mongolii w Mongolii
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii
Żuk
w Mongolii
Część 1
Wracając z wyprawy w Karpaty w 2007 roku intensywnie dyskutowaliśmy
o celu przyszłorocznej wyprawy. Gdzieś pomiędzy miejscowością Koziegłowy
a Częstochową, sam nie wierząc w to co mówię, rzuciłem hasło: Bajkał.
Po powrocie życie wróciło do normy. Codzienne sprawy zaprzątały głowę.
Nie na długo. Już około świąt Bożego Narodzenia zaczęliśmy poważnie myśleć
o nowej wyprawie. Jak bumerang powróciło hasło „Bajkał”, a w miarę zgłębiania
tematu, studiowania map, apetyt rósł. Pomysł rozszerzył się. Ustaliliśmy trasę:
Litwa, Łotwa, Rosja, Kazachstan, Kirgistan, Kazachstan, Rosja, Mongolia, Rosja,
Ukraina, Polska. Ruszyły przygotowania i kalkulacje. Poszukiwania i rozmowy
ze sponsorami, przeliczanie własnych oszczędności. Ostatecznie w maju zapadła
decyzja, że tym razem rezygnujemy z Kazachstanu i Kirgizji.
Na decyzję miał wpływ limit czasu, jaki mogliśmy poświęcić wyprawie – 7tygodni
– oraz zdroworozsądkowe podejście do kwoty, którą dysponowaliśmy. Chcieliśmy
mieć pewność, że nie będziemy balansować na granicy zera na koncie.
W
tekst
Kuba Jarosik
zdjęcia
Kuba Jarosik
36
izę mongolską otrzymaliśmy w ciągu trzech
dni. Na rosyjską czekaliśmy prawie 6 tygodni.
Bracia Słowianie nie bardzo mogli zrozumieć, po
co komu dwukrotna wiza turystyczna do Rosji.
Trzeba było starać się o wizę biznesową. Dodatkowo
należało uzasadnić, po co w biznesie nieletnie dzieci.
W tym czasie trwały intensywne przygotowania
samochodu. Dwa miesiące przed wyjazdem zapadła
decyzja – zamieniamy mercedesa 2.3 benzynę
na 3.0 diesel – mowa o silniku. Czterobiegową
skrzynię 3.9 na „jedynce” na pięciobiegową 4.7.
Bębnowe spowalniacze na hamulce tarczowe.
Dobudowaliśmy też zasobnik na paliwo – plus 157
litrów, co w sumie z dotychczasowym zbiornikiem
daje ponad 230 litrów. Filtr powietrza wyrzuciliśmy
na dach. Jeszcze tylko nowe, dwuskrzydłowe
drzwi w przestrzeni ładunkowej zastąpiły
niefortunną klapę. To tak „z grubsza” na temat
samochodu. Szczegóły w osobnym tekście.
Nastąpiła godzina „zero”. Grupka znajomych
i przedstawiciele miasta przyszli życzyć nam
szczęśliwej drogi. Wyruszyliśmy. Sprawnie dotarliśmy
na Litwę. Obowiązkowa wizyta przed Ostrą Bramą.
Pierwszy zagraniczny nocny biwak rozbiliśmy na
łotewskim kempingu „Dzerkali”. Ładnie położony,
z miłą obsługą, ceny bardzo przystępne. Polecamy.
WYPRAWY 4x4
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii Następnego dnia była granica rosyjska
w m. Buraczki. Sześciogodzinna kolejka.
Przeżyliśmy. Sama odprawa szybko i sprawnie.
Można powiedzieć, że wręcz sympatycznie.
Duże zainteresowanie jak zwykle wzbudził
nasz samochód. Gdy usłyszeli, że jedziemy
do Mongolii, spytali: „Po co, przecież tam
nic nie ma.” Rozpoczął się rosyjski asfaltowy
offroad. Noc spędziliśmy nad malowniczym
jeziorem. Rano rozpoczęliśmy pochłanianie
kilometrów. Jechaliśmy dziesiątki i setki
kilometrów przez lasy. Rzadko mijaliśmy
wsie. Asfalt miejscami był asfaltem tylko
z nazwy. Na tę okoliczność utworzyliśmy nowe
określenie: „nibyasfalt”. Wielokilometrowe
odcinki drogi w przebudowie często zmuszają
do używania „jedynki” i „dwójki” . „Pralki” na
asfalcie, wyrwy głębokości 30 cm, pęknięcia.
To wszystko doprowadziło drugiego dnia
do urwania pierwszego amortyzatora.
W następnych dniach na podobnych drogach
„serial rozwijał się dalej”. Amortyzatory
urywały się jeszcze 3 razy. Pomimo tych awarii
podróż mogliśmy kontynuować bezboleśnie,
ponieważ auto nasze wyposażyliśmy w 4
amortyzatory przedniego zawieszenia – po
dwa na stronę, a los był na tyle łaskawy,
LISTOPAD / GRUDZIEŃ 08
że defektom ulegały amortyzatory na
przemian raz z jednej, raz z drugiej strony.
Wieczorem dotarliśmy do obwodnicy
Moskwy. W naszym rozumieniu obwodnica
to droga, którą w miarę szybko i bezstresowo
objeżdża się leżące na trasie miasto. W tym
wypadku jest to jak najbardziej mylne
przekonanie. Cztero-, czasem pięciopasmowa
droga faktycznie tętni siedmioma – ośmioma
potokami pojazdów. Miejscowi nie respektują
linii, poboczy, trawników. Do przodu jedzie
ten, kto znajdzie sobie w tym „stadzie” swoje
miejsce i konsekwentnie prze do przodu.
Samochody poruszają się w żółwim tempie
kilku, kilkunastu kilometrów na godzinę. Za
oknem powietrze gęste od spalin i odoru
niedopalonej – przegrzanej benzyny.
37
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Nieprzyzwyczajone oczy łzawią. Po około
dwóch godzinach tej gehenny wyjeżdżamy
za Moskwę. Po kilkunastu minutach trafiamy
w wielki korek. Nauczeni przykładem
rosyjskich kierowców, wykorzystujemy walory
naszej terenówki, przesmykując się poboczami
i płytkimi rowami. Posuwamy się do przodu.
Cała operacja trwa około dwóch godzin, wokół
jest już bardzo ciemno, przed nami i za nami
setki pojazdów. Gdy wreszcie w mniej lub
bardziej legalny sposób docieramy do „czoła”
korka, oczom naszym ukazuje się kuriozalny
widok: sprawcami całego zamieszania jest
dwóch milicjantów, którzy bez najmniejszego
cienia stresu wnikliwie kontrolują kolejną
ciężarówkę na środku skrzyżowania…
Następnego dnia w okolicach Niżnego
Nowgorodu spotykamy białego Forda
Maverick. To uczestnik większej całości,
charytatywnego rajdu do Mongolii LondynUłan Bator. Po powrocie na Wyspy samochody
pójdą „pod młotek”. Maszyny dosiada dwóch
Anglików. Posuwając się dwupasmową
drogą wymieniamy ukłony i grzeczności.
Po kilkudziesięciu kilometrach przed jedną
z przydrożnych kawiarni wymieniamy gadżety,
robimy zdjęcia. Ustalamy wspólną marszrutę.
Już w Tatarstanie, godzinę przed zachodem
słońca pękł nam krzyżak tylnego wału. Dźwięki
dobiegające spod samochodu w sposób
niedwuznaczny dały nam do zrozumienia, że
należy przerwać podróż i to jak najszybciej.
„Nasi” Anglicy z przerażeniem w oczach
słuchali naszych zapewnień, że „no problem,
no garage”. Bez większego przekonania
pojechali naszym śladem kilkaset metrów
w głąb trawiastych wzniesień. Założyliśmy
biwak. W czasie, gdy Jędrek rozstawiał
namiot, ja przygotowywałem posiłek, Kuba
wykręcił wał. Kilkanaście minut później
krzyżak został wymieniony przy użyciu
wkrętaka i młotka. Całość operacji z wielkim
przejęciem śledziło czworo angielskich
oczu. Następnie rozpoczęła się integracja.
Rano ruszyliśmy w dalszą drogę.
Anglicy pomknęli na spotkanie swoich.
My realizowaliśmy nasze założenia. Po
godzinie jazdy wjechaliśmy do Kazania,
stolicy Tatarstanu. W skali Rosji to takie Las
Vegas. Dynamiczny rozwój, hotele, kluby,
dyskoteki, na parkanach sex-telefony.
Przepiękny kreml kazański. Wszędzie czuje się
zapach petro-rubli. Kilka godzin zwiedzania
i mkniemy dalej. Staramy się pogodzić wodę
z ogniem – zwiedzanie z pokonywaniem
kilometrów. Jadąc często zatrzymujemy
się by popatrzeć, pofotografować. Ludzie,
zwierzęta, architektura, krajobrazy. Nie
38
WYPRAWY 4x4
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii dajmy się zwariować, jedziemy po to, by coś
przeżyć i zobaczyć. Cały czas jednak ciąży nad
nami: 18 tysięcy kilometrów do przebycia.
Jak dotychczas, poza urwaniem
amortyzatorów i pękniętym krzyżakiem,
cała reszta ok. Motor przyjemnie mruczy,
pijąc ok. 15 litrów na setkę, co przy cenach
między 19 a 29 rubli za litr, to jest ok.
1,90 – 2,90 zł, jest do strawienia. Zdarza
się, że kierowcy ciężarówek spotykani na
stojankach oferują swoje nadwyżki w bardzo
przystępnych cenach. Olej napędowy –
soljarka w cenie 19 rubli za litr to niemalże
surowa, śmierdząca siarką, brunatnego
koloru ropa naftowa taka, jak w rurociągach.
Zdarzyło się nam z takiej korzystać.
Jednak nasz silnik nie był zbyt zadowolony
tym zakupem. Sytuację trochę ratował
dokupiony uszlachetniacz paliwa. Osiągi
spadły, podniosła się temperatura silnika,
a z naszego wydechu ulatywał czarny dym.
Słoneczna pogoda na kilkanaście
godzin zamieniła się w burzę. W miarę
przemieszczania się przez Tatarstan
brnęliśmy w głąb tego zjawiska. Wiał
huraganowy wiatr, który miotał naszym
samochodem. Na drodze leżały powalone
drzewa i konary – szczęśliwym trafem
ominęły nas te przykre niespodzianki.
Wieczorem dotarliśmy nad Zalew
Wotkiński. W trakcie przygotowań do posiłku
w pobliżu naszego auta zatrzymała się grupa
samochodów. Z aut wysypała się gromadka
kilkunastu osób. Po chwili rozmowy przybysze
stwierdzili, że w żadnym wypadku nie pozwolą
nam na nocleg w namiotach, podczas gdy
kilka kilometrów dalej w ich ośrodku są wolne
miejsca w pokojach. Nasze protesty na nic
się zdały. W podjęciu decyzji dopomógł nam
jeden z przybyszów, jak się później okazało
– z pochodzenia Polak, który stwierdził, iż
panu pułkownikowi nie wypada odmawiać.
Już w ośrodku pan pułkownik przedstawił
nam się bliżej. Jest komendantem specjalnego
oddziału milicji do walki z przestępczością
zorganizowaną i terroryzmem. W ośrodku
zostaliśmy potraktowani w sposób specjalny.
Nasze auto zostało umieszczone na parkingu
pod wzmożonym dozorem. Zostaliśmy
zaproszeni na grilla. Pan pułkownik w pewnym
momencie pożegnał nas, opuszczając
towarzystwo. Oddał nas pod opiekę swojego
podwładnego, lejtnanta. Okazał się nim bardzo
sympatyczny Tatar o imieniu Rusłan. Do późnej
nocy na brzegu Zalewu delektowaliśmy się
jadłem i napitkiem. Następnie Rusłan zaprosił
nas do ruskiej bani. Temperatura sięgająca
90 stopni, na przemian z polewaniem się
lodowatą wodą. By wzmóc poty, mocna
ruska wódka zagryzana baranim szaszłykiem
i arbuzem. Po kilku dniach niewygód
noc w łóżku była dużą przyjemnością.
Rano jedziemy zwiedzać służbową ładą
miasto Czajkowskij i siedzibę spec-oddziału.
Z trudem udaje mi się uniknąć kilku kolejek
wódki. Ochoczo zastępuje mnie Heniek.
Wracamy do ośrodka, żegnamy się z Rusłanem,
wymieniamy telefony. „Jakbyś miał jakieś
problemy, to dzwoń” – na pożegnanie mówi
Rusłan. Kilka kilometrów od Czajkowskiego
dojeżdżamy do kolejnego posterunku DPS.
Na drogę wybiega nam niski skośnooki
w olbrzymiej czapce. Zatrzymuje nas. Prosi
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii
Dziwnie podskakują, wychylają się od osi
pionowej. Cud, że to wszystko się toczy.
Na umowną granicę między Europą, a Azją
o dokumenty, prowadzi mnie do budynku. Tam
ze zdziwieniem dowiaduję się, że podobno
przekroczyłem szybkość. Udaję, że nie wiem,
o co chodzi. Mówię po polsku. Po chwili
wskazuję w notesie numer telefonu i próbuję
nakłonić milicjanta, by zadzwonił. On uparcie
tłumaczy swoje, w końcu rezygnuje. Gestem
pokazuje, żebym ja zadzwonił. Wychodzę
z budynku, przy użyciu komórki dzwonię do
Rusłana. Po kilku minutach przed budynek DPS
zajeżdża bordowa łada. Za przednią szybą na
honorowym miejscu umieszczono proporczyk
z herbem Tczewa. –Tak, to Rusłan z jeszcze
jednym milicjantem. Ściskają mnie na schodach
tuż przed biurem oficera DPS. Rozmawiamy po
rosyjsku. Po chwili oficer DPS z żalem w głosie
zwraca się do mnie – „Ze mną nie chciałeś
rozmawiać po rosyjsku…”. Po chwili dokumenty
wróciły do mnie, pojechaliśmy dalej.
Jadąc przez Rosję, widzieliśmy dziesiątki
stłuczek i poważnych wypadków. Wielkie
TIR-y leżące do góry kołami w rowach. Już po
kilku dniach podróży nabrałem przekonania,
że największym osiągnięciem tegorocznej
wyprawy będzie powrót naszym samochodem
o własnych siłach, w komplecie osobowym
i w pełnym zdrowiu. Wielokrotnie na ułamek
sekundy stawało mi serce, gdy z kolumny
pojazdów jadących z naprzeciwka, kilkanaście
metrów przed naszą maską wysuwała się na
całą szerokość naszego pasa ruchu maska
pojazdu jadącego w przeciwnym kierunku.
To kolejny „ruski kozak”, dosiadający
azjatyckiego rumaka z kierownicą po
prawej stronie próbował zobaczyć, czy
może wyprzedzać. Do końca naszej podróży
jakoś nie mogłem się przyzwyczaić do
tego typu niespodzianek. Zresztą to nie
jedyne wybryki tamtejszych „waditieli”.
Normą jest wyprzedzanie „na trzeciego”
lub prawą stroną, poboczem.
poruszają się ze średnią szybkością 60 km/h.
Normą jest kolumna długości kilku kilometrów
wlokąca się wąską, krętą drogą. Oczywiście
kolumnę prowadzi kamaz. Szczególnie
męczące były górskie odcinki Uralu.
Kilkunastokilometrowe podjazdy o kącie
nachylenia sięgającym 12-14 %, przy
temperaturze 30-35 stopni w cieniu, to dla
kamaza ściana płaczu. Przeładowane do granic
możliwości, po wrzuceniu jedynki pełzną pod
górę z szybkością 9 km/h, rycząc silnikami,
wypluwając siebie tysiące metrów sześciennych
czarnego, gryzącego dymu, rzygają gotującą
się wodą. Całości obrazu dopełniają dwie
bliźniacze tylne osie, których koła obracają się,
jakby były zamocowane mimośrodowo.
na obrzeżach Jekaterinburga dotarliśmy
późnym wieczorem. Posiłek i nocleg już
w Azji, rano powrót pod obelisk celem
wykonania pamiątkowych fotografii.
I dalej na wschód. Drogi w Azji wcale nie
były gorsze od tych w części europejskiej.
Przynajmniej na początku. Kierowaliśmy się
na Tjumień, a następnie Omsk. Rozpoczęły
się monotonne, syberyjskie krajobrazy –
step, bagno, brzozowy lasek, znów step.
I tak setkami kilometrów. Na trasie często
wyprzedzały nas poruszające się z dużą
prędkością samochody rajdu Transsyberia.
Zrobiono nam wiele zdjęć, kontakty
z załogami i ekipami prasowymi – przyjazne.
Dotarliśmy do Nowosybirska, w naszym
odczuciu prawdziwej stolicy Syberii. Duże,
dynamicznie rozwijające się miasto, olbrzymi
ruch. Po wysłaniu z kafejki internetowej
zdjęć i relacji z przebiegu wyprawy
ruszyliśmy w kierunku Barnaułu, wkraczając
na słynny „Czujskij Trakt”. Przy jednej
z przydrożnych restauracji spotkaliśmy się
z polską ekipą startującą w Transsyberii.
Następnie ruszyliśmy w kierunku Bijska,
by wjechać w malownicze góry Ałtaju.
Z początku pełne turystów i krzyczących
reklam, komercyjne. Jednak im dalej, tym
spokojniej, bardziej naturalnie, czasem nawet
dziko. Na nocleg rozbiliśmy się w towarzystwie
Rosjan z Nowosybirska, którzy od kilku lat
spędzają urlop w tutejszych górach.
Rano ruszyliśmy w głąb tej ślicznej krainy,
która stawała się coraz dziksza. Krętą, często
wykuwaną w skale drogą wspinaliśmy się
na coraz wyższe przełęcze. Obładowany
samochód nie miał łatwo, szczególnie
po zatankowaniu na jednej ze stacji
„chrzczonego” paliwa, najprawdopodobniej
Teraz coś o kamazach. To jedno
z popularniejszych aut ciężarowych w Rosji.
Do dzisiaj śnią nam się po nocach horrory
z kamazem w roli głównej. Te wynalazki
40
WYPRAWY 4x4
 WYPRAWY 4x4| Żuk w Mongolii ze sporą domieszką benzyny, która w Rosji
jest tańsza od diesla. Mimo to maszyna
dzielnie i bezawaryjnie walczyła z ałtajskimi
„pierewałami”. Widoki niespotykane w naszej
części świata. Nocowaliśmy nad Katuniem,
największą rzeką Ałtaju. Góry stawały się
coraz surowsze, lasy coraz rzadsze, w oddali
bielą śniegu świeciły wysokie szczyty, lśniły
lodowce. Barwne górskie zbocza kryją
w sobie pewnie całą tablicę Mendelejewa.
W pewnym momencie kilkaset metrów
od drogi spostrzegliśmy cmentarz, znacznie
różniący się od napotykanych dotychczas.
W zasięgu wzroku nie było żadnych
zabudowań, wokół tylko step. Każdy
grób otoczony był kolorowym płotkiem,
nad niektórymi zbudowane były również
zadaszenia. Przy każdym, na metalowym
słupku, znajdował się półksiężyc. Był to
cmentarz islamski. Przy niektórych mogiłach
zamontowane były dzwonki, kołatki lub inne
urządzenia, które wprawiane w ruch przez
wiatr wydawały niepokojące dźwięki. Nastrój
grozy potęgowały nadchodzące ciemne,
burzowe chmury i coraz silniejszy wiatr.
O zachodzie słońca dotarliśmy do
Kosz-Agacz, ostatniego „miasta” przed
granicą z Mongolią. Pierwsze skojarzenie
to porównanie Kosz-Agacz do osiedla na
Dzikim Zachodzie, szumnie nazywanego
„miastem”. Kilka stacji benzynowych, ośrodek
lokalnej władzy, poczta, szkoła, kilkanaście
drewnianych chałup, jurty, szałasy i właściwie
nic więcej. Dookoła surowe, porośnięte
szczątkową roślinnością górskie stepy,
w oddali ośnieżone szczyty. Po zatankowaniu
do pełna ruszyliśmy w kierunku granicy.
Kilka kilometrów za Kosz-Agacz zauważyliśmy
stojącą na stepie jurtę. Postanowiliśmy
spróbować rozstawić przy niej namiot.
Mieszkańcami jurty okazali się sympatyczni
Kazachowie. Pozwolili nam rozbić
namiot, zaprosili do siebie. Poczęstowali
kumysem oraz kazachskimi „chlebkami”.
Okazało się, że kilka lat wcześniej gościł
u nich Polak, student z Krakowa.
Następnego dnia, ponieważ była niedziela
i granica w Taszancie „nie rabatajet”, wybraliśmy
się na wycieczkę w góry. Upatrzyliśmy sobie
przełęcz widoczną z miejsca, w którym
nocowaliśmy. Odległość do niej oszacowaliśmy
na jakieś 7-8 kilometrów. Jednak Kazachowie
szybko wyprowadzili nas z błędu: „Do
tamtej przełęczy jest ponad 25 km, mieszka
tam mój brat”. Jako pilota i ewentualnego
„mediatora” dostaliśmy kilkuletniego Kazacha.
Gdy dotarliśmy na miejsce, do przełęczy
o wysokości ponad 2500 m n.p.m., potwierdziły
się słowa głowy kazachskiej rodziny:
według GPS przebyliśmy 25,8 km. Dzięki
zabiegom małego nie dość, że nie zostaliśmy
przegnani przez mieszkańców jurt, to jeszcze
zaproszono nas na herbatę z mlekiem, a potem
poszliśmy fotografować stado jaków.
Wieczorem wróciliśmy do jurty
w pobliżu Kosz-Agacz. Odbył się zacięty,
międzypaństwowy turniej piłki nożnej,
ostatecznie zakończony remisem pomimo
znacznej przewagi liczebnej przeciwnika
(momentami w bramce kazachskiej było
dwóch bramkarzy). Byliśmy również świadkami
okiełznania dzikiego konia, niedawno złapanego
w stepie. Zastosowana tradycyjna, brutalna
metoda zaowocowała po kilku godzinach.
Zwierzę uległo, dało się osiodłać i ujeździć.
Rankiem Kazachowie pomogli nam złożyć
naszą „jurtę”, stwierdzając, że ich jest dużo
praktyczniejsza. Otrzymaliśmy chłodny
kumys i zapas kazachskich „chlebków”.
Po nabraniu wody ze źródła udaliśmy się
do Taszanty. Jedna stacja benzynowa, na
której dwukrotnie próbowano nas oszukać
na kilka litrów paliwa, kilkanaście domów,
jakaś „jadłodajnia” i nic poza tym. Nijakość.
Po kilku godzinach stania w kolejce, gdy
już byliśmy o krok od wjechania na teren
przejścia, dotarła do nas bardzo pocieszająca
informacja. Pracownicy przejścia granicznego
właśnie rozpoczęli przerwę obiadową... 
Ciąg dalszy nastąpi.
Sponsorzy:
Podziękowania za pomoc w organizacji wyprawy dla:
pana Mariana Koteckiego z Kartuz, pana Tadeusza Chudona z Tczewa oraz pana Romana Kucharskiego z Tczewa."