Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka angielskiego przełożył
Radosław Madejski
Graydon Carter –
Wstęp
O
statniej wiosny w Los Angeles podszedł
do mnie podczas kolacji młody aktor nazwiskiem Emile Hirsch. Sprawiał wrażenie dość
mocno podekscytowanego. Wiedział, że przez
wiele lat pracowałem z Christopherem Hitchensem, a chciał o nim porozmawiać z kimś, kto go
znał. Przeczytał Hitch-22, zdążył już się zagłębić
w książkę o Kissingerze i wyznał, że niczyja twórczość nie wpłynęła na niego tak, jak te dzieła.
W ciągu paru miesięcy po śmierci Christophera miałem kilka podobnych spotkań z młodymi
ludźmi, którzy czuli wewnętrzny przymus, by
opowiedzieć o tym, jak poruszyła ich jego twórczość. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że w dzie7
dzinie porywającego reportażu Christopher miał
niewielu sobie równych. Było coś w jego nieustraszonej zuchwałości, w potężnej turbinie jego
umysłu i w tej przyjaznej, lecz nieprzewidywalnej
etykietce anarchisty, co przemawiało do dwudziestolatków i tych świeżo po trzydziestce w podobny sposób, jak Hunter S. Thompson do poprzedniego pokolenia. Emile zapytał, czy odbędzie się
ceremonia ku jego pamięci, a ja poinformowałem
go, że planujemy zorganizować taką w Nowym
Jorku i wstępnie ustalamy datę na 20 kwietnia.
Ceremonia faktycznie odbyła się 20 kwietnia
w Wielkiej Auli Cooper Union w Greenwich
Village. Moje koleżanki z „Vanity Fair”, Aimée
Bell i Sara Marks, czytały fragmenty dzieł Christophera. Chcieliśmy stworzyć program, który
byłby ciepły i uczuciowy, ale w żadnym wypadku
czułostkowy i rzewny. Sławy angielskiej literatury przybyły złożyć hołd i pocieszyć wdowę oraz
trójkę dzieci zmarłego. Głos zabrali Martin Amis,
Tom Stoppard, Salman Rushdie, Ian McEwan
i James Fenton. Świat dziennikarski reprezentowali Anna Wintour, David Remnick, Jim Kelly
i Rick Stengel. Pojawił się także brat Christophera, Peter, Andrew Sullivan, Christopher Buckley,
8
Andrew i Leslie Cockburnowie wraz ze swoją
córką, aktorką Olivią Wilde, oraz brat Andrew,
Patrick. Rząd Busha reprezentował były zastępca
sekretarza obrony, Paul Wolfowitz – pozostałość
osobliwego ukłonu w prawo, jaki Christopher
wykonał podczas przygotowań do wojny w Iraku. Przedstawicielem Hollywood był Sean Penn
i – ku mojej radości – młody pan Hirsch.
Po ceremonii uczestnicy udali się do pobliskiego Waverly Inn, gdzie pili i palili w blasku
słońca, wspominając Christophera. Chociaż
dzień był przesycony smutkiem, popołudnie
miało w sobie coś magicznego, kiedy przesączyło
się w wieczór, a potem w noc, do której nadal
dotrwało z tuzin albo więcej żałobników. Dla
wszystkich obecnych ceremonia ku czci Christophera była, jak zwykliśmy mawiać w latach
sześćdziesiątych, happeningiem, i dniem, który
na długo zostaje w pamięci.
Faktem jest, że Christopher należał do postaci jedynych w swoim rodzaju – dowcipny, czarujący, zawadiacki, pozostawał szczerym i oddanym
przyjacielem. Miał niezaspokojony apetyt – na
papierosy, na whisky, na towarzystwo, na wielką
literaturę, a przede wszystkim na rozmowę. To, że
osiągał wyniki równe zaangażowanej energii, za9
krawało na cudowne właściwości. Musielibyście
sporo się namęczyć, żeby znaleźć pisarza, który
mógłby się mierzyć z obfitością tych znakomicie
dopracowanych felietonów, esejów, artykułów
i książek, które on stworzył w ciągu ostatnich
czterech dziesięcioleci. Pisał dużo – w zasadzie
nieprzerwanie i do samego końca – a słowa zawarte w tej poruszającej książce należą do jego
ostatnich. Christopher tworzył szybko, często nie
korzystając z możliwości ponownego przejrzenia
tekstu czy nawet poprawek. Być może przeczuwał, że jego czas na scenie skończy się w drugim
akcie, i spieszył się, by zdążyć to wszystko wchłonąć i wyrzucić z siebie. Przypominam sobie pewien lunch w 1991 roku, gdy ja byłem redaktorem „New York Observera”. Wraz z nim oraz
z Aimée wybraliśmy się do nieistniejącej już restauracji na Madison, żeby coś szybko przekąsić.
Tego popołudnia Christopher miał złożyć materiał. Przed lunchem była szklaneczka szkockiej,
po której przyszła kolej na parę kieliszków wina
do posiłku, doprawionych paroma kieliszkami
koniaku na deser. To był jego wkład. Kiedy zataczając się, wróciliśmy do biura, posadziliśmy go
przy rozchwianym stoliku, na którym stała sędziwa olivetti, a on wśród symfonii klekocących
10
czcionek w pół godziny stworzył bliski perfekcji
felieton na tysiąc słów.
Christopher był jednym z pierwszych autorów,
do których zadzwoniłem, gdy w 1992 roku przeszedłem do „Vanity Fair”. Sześć lat wcześniej poprosiłem go, aby pisał dla „Spy”. Tę propozycję
uprzejmie odrzucił. Teraz jednak za składaną
ofertą stało honorarium i ku mojej dozgonnej
wdzięczności Christopher ją przyjął, stając się od
tego momentu znakiem rozpoznawczym naszego magazynu. Z wyjątkiem Dominicka Dunne’a
(który zmarł w 2009 roku) żaden pisarz nie był
bliżej związany z „Vanity Fair”. Dla Christophera
nie istniały tematy zbyt wielkie lub zbyt błahe.
Przez ostatnie dwadzieścia lat podróżował do niemal każdego miejsca na świecie, które stawało się
punktem zapalnym. W imię swoich felietonów
narażał się również na różnego rodzaju upokorzenia i niewygody. Kiedyś powierzyłem mu misję
rozprawienia się z jednym z najbardziej małostkowych przepisów, nadal obowiązujących w Nowym Jorku, który zakazywał jazdy na rowerze ze
stopami zdjętymi z pedałów. Załączone do felietonu zdjęcie przedstawiało Christophera, który jechał przez Central Park na małym rowerku
11
z wysoko uniesionymi nogami, przywodząc na
myśl akrobatę z moskiewskiego cyrku. Za podszeptem Harolda Hayesa, starego wygi z „Esquire”, dałem mu trzyczęściową serię artykułów
o samodoskonaleniu, by pracując nad nimi, poddał się tysiącom zabiegów pielęgnacji jamy ustnej oraz innych mrocznych okolic. Pewnego razu
zasugerowałem, aby udał się do słynnego na całe
miasto salonu kosmetycznego na zabieg depilacji
woskiem. Przyswojenie sensu moich słów przyszło mu nie bez wysiłku, ale po kilku sekundach
uśmiechnął się nerwowo i oznajmił: „Jeśli się powiedziało A…”.
Christopher był idealnym typem intelektualisty zaangażowanego w życie społeczne. Miałeś
wrażenie, jakby pisał dla ciebie i tylko dla ciebie.
W rezultacie wielu czytelnikom wydawało się, że
go znają. Przechadzka w jego towarzystwie po nowojorskiej ulicy albo przejście przez terminal na
lotnisku przypominało eskortowanie gwiazdy filmowej przez tłumy fanów. Christopher nie tylko
wykazał się odwagą, stawiając czoło chorobie, ale
był też odważny w swoich słowach i poglądach.
Nie obawiał się wylądować poza wygodnym kokonem konwencjonalnej liberalnej mądrości, czego przykład stanowi jego osobliwa prowojenna
12
postawa przed inwazją na Irak. W tym mrocznym
okresie oddalili się od niego przyjaciele. Ale on
obstawał przy swoim. W 1995 roku, po dosyć
słynnym ataku na matkę Teresę, jeden ze współpracujących z nami redaktorów, pobożny katolik,
przyszedł do biura pełen oburzenia i oznajmił, że
rezygnuje z prenumeraty. „Nie możesz tego zrobić
– odparłem. – Dostajesz nasz magazyn za darmo”.
Wiele lat temu, w samym środku wrzawy
wokół impeachmentu za prezydentury Clintona doszło do publicznego starcia między Christopherem a jego przyjacielem, Sidneyem Blumenthalem, urzędnikiem administracji Białego
Domu. Spór dotyczył tego, która część ich konwersacji jest oficjalna, a która nie. Ostatecznie
Christopher musiał bardzo się bronić. W telewizji
wypadł fatalnie i zasugerowałem, żeby przenieść
go do Nowego Jorku, gdzie mógłby odnowić trochę wizerunek i odpocząć od kamer. Magazyn był
wtedy przy forsie, więc wyposażyliśmy go w nowy
garnitur, koszule, krawaty i tym podobne. Kiedy
ktoś z działu mody zapytał go, jaki ma rozmiar
buta, odpowiedział, że nie wie – para, którą miał
na sobie, była wypożyczona.
Nie sposób wymienić całego panteonu intelektualistów i bliskich przyjaciół, którzy będą
13
ubolewać nad jego odejściem, a nie ograniczają
się oni do tych, którzy przyszli na ceremonię ku
jego pamięci. Christopher miał też spore grono
wielbicielek, do którego należała – choć z pewnością nie tylko ona jedna – pani Wintour, w czasach, kiedy był młody i jeszcze względnie pachnący. Jego żona Carol, pisarka, realizatorka filmowa
i dziennikarka, postawiła sobie wysoko poprzeczkę, by uporać się z takim gagatkiem jak Christopher, zarówno kiedy był zdrowy, jak i w okresie
osłabienia. Zaproszenie do ich przestronnego
mieszkania przy Columbia Road w Waszyngtonie było zaszczytem, którego dostępowały osoby
należące do ich kręgu, choćby pozostające na jego
obrzeżach. Przez dwie dekady na przełomie wieków urządzaliśmy tam bankiety nieprzychylnych
Białemu Domowi korespondentów, które on
nazywał Salonem Wyrzutków. Można tam było
spotkać każdego, od sędziów Sądu Najwyższego,
poprzez prawicowych fanfaronów, aż po Barbrę
Streisand i inne doborowe twarze lewego skrzydła. Christopher dobrze życzył swoim przyjaciołom i w rezultacie miał ich bardzo wielu.
Godną pozazdroszczenia drogę kariery Christopher zaczął od wyrobienia własnej marki ży14
wiołowego dziennikarstwa w brytyjskim „New
Statesman”, a potem przeniósł się do Ameryki,
gdzie pisał dla wszystkich, od „Atlantic” i „Harper’s” po „Slate” i „New York Times Book Review”. A my wszyscy nazywaliśmy go swoim.
Był legendą w kręgu mówców i potrafił dyskutować z każdym i o wszystkim. Zdobył mnóstwo
nagród (chociaż nie one stanowiły pożywkę dla
jego twórczości), a w ciągu ostatniej dekady napisał parę bestsellerów – wśród nich znakomicie
przyjęte wspomnienia Hitch-22 – które w końcu zasiliły nieco jego rodzinny budżet. W ostatnich tygodniach życia dowiedział się, że jego
imieniem nazwano asteroidę. Podobał mu się
ten pomysł, a ponieważ to pochodzące z greki
słowo oznacza „podobny do gwiazdy”, zaś asteroidy słyną ze swej ulotności, był to trafny zaszczyt.
Przyjaciele Christophera zachowają w pamięci
jego górnolotne, lecz wszechstronne poczucie
humoru oraz imponującą, niemal uciążliwą pamięć, której niestraszne były mocno zakrapiane
hulanki i późna pora. My wszyscy, jego czytelnicy, zapamiętamy Christophera Hitchensa dzięki
słowom, które po sobie zostawił. W tych z ostat15
niego okresu próżno dopatrywać się sentymentów i użalania się nad sobą, a przy tym należały
do jego najlepszych.
Nowy Jork,
czerwiec 2012
I
N
ieraz w moim życiu budziłem się z uczuciem, że jestem martwy. Nie byłem jednak
przygotowany na ten czerwcowy poranek, kiedy
otwierając oczy, miałem wrażenie, że zostałem
przykuty do własnego ciała. Wydawało mi się, że
ktoś opróżnił cały mój tułów wraz z klatką piersiową, a potem napełnił go stygnącym powoli
cementem. Słyszałem swój słaby oddech, ale nie
mogłem nabrać powietrza w płuca. Moje serce
uderzało albo o wiele za szybko, albo stanowczo
za rzadko. Każdy ruch, choćby nieznaczny, wymagał uprzedniego przemyślenia i zaplanowania. Musiałem zdobyć się na ogromny wysiłek,
by przejść przez pokój nowojorskiego hotelu,
w którym nocowałem, i wezwać pogotowie. Ratownicy, którzy przybyli w wielkim pośpiechu,
17
potraktowali mnie z niebywałą uprzejmością
i profesjonalizmem. Długo się zastanawiałem, na
co im potrzebne te wysokie buty, kaski i tyle ciężkiego sprzętu, ale teraz, kiedy wspominam całe to
zajście, kojarzy mi się ono z bardzo łagodną, choć
stanowczą deportacją, jakby wywożono mnie
z krainy zdrowia przez nieprzyjazną granicę, za
którą zaczyna się terytorium choroby. Po kilku
godzinach odprawy na posterunku granicznym,
kiedy to wykonano sporo doraźnych badań mojego serca i płuc, lekarze pokazali mi komplet pocztówek z mojego wnętrza i oznajmili, że najbliższa
przesiadka w tej podróży czeka mnie u onkologa.
Na kliszach prześwietleń spoczywał jakiś cień.
Poprzedniego dnia promowałem swoją najnowszą książkę na udanym spotkaniu autorskim
w New Haven. W wieczór po tym okropnym poranku miałem wystąpić u Jona Stewarta w programie The Daily Show, a następnie pojawić się
na wyprzedanej do ostatniego biletu imprezie
w centrum kultury 92nd Street Y na Upper East
Side, by wziąć udział w rozmowie z Salmanem
Rushdiem. Mój bardzo krótkotrwały akt oporu
przybrał taką formę: nie mogłem odwołać tych
wystąpień, bo zawiódłbym przyjaciół i zmarnowałbym szansę na sprzedanie całej fury książek.
18
Zdołałem przebrnąć przez obie chałtury i nikt
się nie zorientował, że coś nie gra, chociaż przed
każdą z nich wymiotowałem, czemu towarzyszyło nadzwyczajne połączenie precyzji, elegancji,
gwałtowności i wylewności. Tak właśnie zachowują się obywatele krainy chorych, gdy wciąż
beznadziejnie usiłują trzymać się dawnego miejsca zamieszkania.
Nowa ojczyzna jest całkiem przyjazna na
swój sposób. Wszyscy uśmiechają się zachęcająco
i wygląda na to, że nie ma tam śladu rasizmu.
Panuje powszechny duch równości, a ci, którzy
rządzą tym krajem, bez wątpienia osiągnęli swoją pozycję dzięki zasługom i ciężkiej pracy. Jakby
na przekór temu mieszkańcy mają raczej kiepskie
i monotonne poczucie humoru, prawie wcale nie
mówi się tam o seksie, a gorszej kuchni nie spotkałem w żadnym innym miejscu na świecie. Kraj
ten ma własny język, lingua franca, który potrafi być ograniczony i trudny zarazem i w którym
występują takie nazwy, jak ondansetron, czyli lek
przeciwko nudnościom – jak również pewne niepokojące gesty, do których trzeba przywyknąć.
Na przykład urzędnik, którego widzisz po raz
pierwszy, może nagle zatopić palce w twojej szyi.
Właśnie dzięki czemuś takiemu dowiedziałem
19
się, że mój rak rozprzestrzenił się na węzły chłonne i że jedna z tych niekształtnych piękności –
umiejscowiona na obojczyku – jest na tyle duża,
że można ją zobaczyć i wymacać. Wcale nie jest
dobrze, kiedy rak staje się już dostrzegalny z zewnątrz. Zwłaszcza gdy na takim etapie nie można
nawet ustalić, gdzie znajduje się jego pierwotne źródło. Nowotwór rozwija się przebiegle od
wewnątrz, tymczasem diagnozowanie i leczenie
często postępuje znacznie wolniej i po omacku
od zewnątrz. W okolice mojego obojczyka wbito
wiele igieł – „Tkanka to jest to”, tak brzmi popularny slogan powtarzany często w lokalnym narzeczu Tumorowa – i powiedziano mi, że wyniki
biopsji będą gotowe za tydzień.
Badanie opanowanych przez raka łuskowatych komórek, które dostarczyły pierwszych wyników, zajęło więcej czasu niż odkrycie gorzkiej
prawdy. Moją uwagę od razu przykuło występujące w opisie słowo „przerzuty”. Obcy skolonizował część moich płuc, a także do pewnego stopnia węzły chłonne. Jego baza wypadowa mieściła
się – przynajmniej przez jakiś czas – w przełyku.
Mój ojciec zmarł, i to bardzo szybko, również na
raka przełyku. Miał siedemdziesiąt dziewięć lat.
Ja mam sześćdziesiąt jeden. O ile życie można
20
by uznać za jakiś wyścig, nagle i niespodziewanie
znalazłem się wśród finalistów.
Ogłoszona przez Elisabeth Kübler-Ross słynna
teoria stadiów, według której śmiertelnie chory
przechodzi od zaprzeczenia poprzez gniew, targowanie się i depresję do ostatecznej błogości „pogodzenia z losem”, nie miała do tej pory wiele
wspólnego z moim przypadkiem. Przez pewien
czas trwałem w fazie zaprzeczenia, świadomie
pracując na pełnych obrotach i odkrywając, że
często przynosi to olśniewające efekty. Nie wyobrażam sobie jednak, bym właśnie z tego powodu załamywał ręce albo lamentował, jakie to
wszystko niesprawiedliwe. Kpiłem sobie z Kostuchy, prowokując ją, by ostrzyła na mnie kosę, i teraz poddałem się czemuś tak przewidywalnemu
i banalnemu, że przyprawia o znudzenie nawet
mnie. Gniew nie miałby sensu z tego samego powodu. Opętało mnie za to strasznie dokuczliwe
poczucie niespełnienia. Snułem poważne plany
na najbliższą dekadę i byłem przekonany, że pracowałem na tyle ciężko, by móc je zrealizować.
Czy naprawdę nie dożyję chwili, gdy moje dzieci założą rodziny? Gdy na nowo powstaje World
Trade Center? Gdy przeczytam – a wręcz osobi21
ście napiszę – nekrologi takich starych łotrów jak
Henry Kissinger i Joseph Ratzinger? Zdaję sobie
jednak sprawę, co kryje się za tego rodzaju bezmyślnością – sentymentalizm i rozczulanie się
nad sobą. Oczywiście tego samego dnia, w którym otrzymałem najbardziej ponurą z wiadomości, moja książka trafiła na listę bestsellerów
i z tejże przyczyny podczas ostatniego lotu, który odbyłem jako zdrowy człowiek (na spotkanie
z publicznością na Targach Książki w Chicago),
przekroczyłem dystans miliona mil na pokładzie
American Airways, co uprawniało mnie dożywotnio do bezpłatnych udogodnień. Ale ironia
to moja specjalność, a trudno mi dopatrzyć się
tutaj czegoś ironicznego. Czy byłoby mniej żałosne zachorować na raka w dniu, w którym moje
pamiętniki okazałyby się totalną porażką kasową albo nie zostałbym wpuszczony na rejs klasą
ekonomiczną i musiał koczować na lotnisku? Na
idiotyczne pytanie „Dlaczego ja?” wszechświat ledwie zadaje sobie trud, by odpowiedzieć: „A dlaczego nie?”.
Bądź co bądź pozostało jeszcze stadium targowania się. Może tu kryje się jakaś furtka. W onkologii układ jest taki, że w zamian za choćby cień
szansy na parę dodatkowych lat życia poddajesz
22
się chemioterapii, a potem, jeśli ci się poszczęści,
naświetlaniu czy nawet operacji. Możesz zatem
dobić targu: zostaniesz tu jeszcze jakiś czas, ale
w zamian będziesz musiał oddać parę rzeczy. Do
tych rzeczy zaliczają się twoje kubki smakowe,
zdolność koncentracji, funkcja trawienia i włosy
na głowie. Niewątpliwie wygląda to na rozsądny
układ. Niestety dodatkowo musisz jeszcze stawić
czoło jednemu z najbardziej poruszających frazesów w ludzkim języku. Tak, nie przesłyszałeś się.
Ludzie nie chorują na raka – mówi się, że z nim
walczą. Nikt życzliwy nie odpuści sobie tej bojowej wizji: możesz go pokonać. Występuje ona
nawet w nekrologach ofiar raka, jak gdyby godziło się powiedzieć o kimś, że umarł po długich
i mężnych zmaganiach ze śmiercią. Nie słyszymy
takich słów, gdy zmarłego długo dręczyły choroby serca albo niewydolność nerek.
Osobiście uwielbiam taką bitewną symbolikę.
Czasami żałuję, że nie cierpiałem za jakąś słuszną
sprawę albo nie narażałem życia dla wspólnego
dobra zamiast być po prostu śmiertelnie chorym
pacjentem. Aczkolwiek pozwolę sobie napomknąć, że kiedy leżysz w jednej sali z grupą innych finalistów, a usłużni ludzie przynoszą wielki
przezroczysty worek z trucizną, który podpinają
23
do igły wbitej w twoje przedramię, ty zaś czytasz
sobie książkę albo nic nie czytasz, podczas gdy jad
stopniowo sączy się do twego organizmu, obraz
walecznego żołnierza czy rewolucjonisty to ostatnia rzecz, jaka przychodzi ci na myśl. Czujesz się
przesiąknięty biernością i niemocą, rozpływasz
się w bezsilności jak kostka cukru w wodzie.
To nie byle co, ta trutkoterapia. Straciłem przez
nią około sześciu kilogramów, chociaż nie poczułem się ani trochę lżejszy. Dzięki niej z moich goleni znikła wstrętna wysypka, której żaden lekarz
nie potrafił nawet rozpoznać, a co dopiero wyleczyć. (Wystarczyło trochę jadu, aby bez wysiłku
pozbyć się tych wściekłych czerwonych krost.)
Gdyby tak łaskawie zechciała być równie okrutna
i bezwzględna wobec obcego i jego rozrastających
się kolonii, które wyznaczały w moim ciele strefę śmierci! Tymczasem jednak ta śmiercionośna
i ratująca życie substancja sprawiła, że stałem się
dziwnie wyjałowiony. Pogodziłem się już całkiem
ze stratą włosów, które zaczęły mi wychodzić pod
prysznicem w ciągu pierwszych dwóch tygodni
terapii i które zebrałem do foliowej torebki, aby
przydały się do uszczelnienia przeciekającej zapory w Zatoce Meksykańskiej. Nie byłem jednak
24
do końca przygotowany, że maszynka do golenia
będzie się ślizgać bez celu po mojej twarzy, nie
natrafiając na żaden opór. Ani do tego, że moja
świeżo wygładzona górna warga będzie wyglądać,
jakby została poddana elektrolizie, upodabniając
mnie trochę do jakiejś staroświeckiej starej panny.
(Włosy na klatce piersiowej, które niegdyś były
ozdobą dwóch kontynentów, jeszcze nie wypadły,
ale zgolono mi ich tyle przed różnymi szpitalnymi zabiegami, że uchowało się tylko parę kępek.)
Czuję się niepokojąco wynaturzony. Gdyby jedną z moich pielęgniarek była Penelope Cruz, nawet bym na nią nie zwrócił uwagi. W tej wojnie
przeciwko Tanatosowi, jeżeli musimy nazywać to
wojną, wielką ofiarą jest natychmiastowe rozstanie z Erosem.
Takie są moje pierwsze naturalne reakcje na
atak. Mam w sobie cichą determinację, by stawiać
fizyczny opór najlepiej, jak potrafię, choćby tylko
biernie, i zasięgać najbardziej fachowych porad.
Moje tętno, ciśnienie krwi oraz inne wskazania
są znowu niczego sobie. Wręcz przychodzi mi na
myśl, że gdyby mój organizm nie był tak solidny, wiódłbym do tej pory o wiele zdrowsze życie.
Moim przeciwnikiem jest ślepy i wyzuty z emocji kosmita, dopingowany przez tych, którzy od
25
dawna życzyli mi zguby. Ale po stronie mojego
przetrwania stoi grono znakomitych i bezinteresownych lekarzy oraz zadziwiająca mnogość
grup modlitewnych. O jednych i drugich mam
nadzieję napisać następnym razem, jeżeli – jak
nieodmiennie powtarzał mój ojciec – dożyję.

Podobne dokumenty