Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka angielskiego przełożył Radosław Madejski Graydon Carter – Wstęp O statniej wiosny w Los Angeles podszedł do mnie podczas kolacji młody aktor nazwiskiem Emile Hirsch. Sprawiał wrażenie dość mocno podekscytowanego. Wiedział, że przez wiele lat pracowałem z Christopherem Hitchensem, a chciał o nim porozmawiać z kimś, kto go znał. Przeczytał Hitch-22, zdążył już się zagłębić w książkę o Kissingerze i wyznał, że niczyja twórczość nie wpłynęła na niego tak, jak te dzieła. W ciągu paru miesięcy po śmierci Christophera miałem kilka podobnych spotkań z młodymi ludźmi, którzy czuli wewnętrzny przymus, by opowiedzieć o tym, jak poruszyła ich jego twórczość. Nie ma przesady w stwierdzeniu, że w dzie7 dzinie porywającego reportażu Christopher miał niewielu sobie równych. Było coś w jego nieustraszonej zuchwałości, w potężnej turbinie jego umysłu i w tej przyjaznej, lecz nieprzewidywalnej etykietce anarchisty, co przemawiało do dwudziestolatków i tych świeżo po trzydziestce w podobny sposób, jak Hunter S. Thompson do poprzedniego pokolenia. Emile zapytał, czy odbędzie się ceremonia ku jego pamięci, a ja poinformowałem go, że planujemy zorganizować taką w Nowym Jorku i wstępnie ustalamy datę na 20 kwietnia. Ceremonia faktycznie odbyła się 20 kwietnia w Wielkiej Auli Cooper Union w Greenwich Village. Moje koleżanki z „Vanity Fair”, Aimée Bell i Sara Marks, czytały fragmenty dzieł Christophera. Chcieliśmy stworzyć program, który byłby ciepły i uczuciowy, ale w żadnym wypadku czułostkowy i rzewny. Sławy angielskiej literatury przybyły złożyć hołd i pocieszyć wdowę oraz trójkę dzieci zmarłego. Głos zabrali Martin Amis, Tom Stoppard, Salman Rushdie, Ian McEwan i James Fenton. Świat dziennikarski reprezentowali Anna Wintour, David Remnick, Jim Kelly i Rick Stengel. Pojawił się także brat Christophera, Peter, Andrew Sullivan, Christopher Buckley, 8 Andrew i Leslie Cockburnowie wraz ze swoją córką, aktorką Olivią Wilde, oraz brat Andrew, Patrick. Rząd Busha reprezentował były zastępca sekretarza obrony, Paul Wolfowitz – pozostałość osobliwego ukłonu w prawo, jaki Christopher wykonał podczas przygotowań do wojny w Iraku. Przedstawicielem Hollywood był Sean Penn i – ku mojej radości – młody pan Hirsch. Po ceremonii uczestnicy udali się do pobliskiego Waverly Inn, gdzie pili i palili w blasku słońca, wspominając Christophera. Chociaż dzień był przesycony smutkiem, popołudnie miało w sobie coś magicznego, kiedy przesączyło się w wieczór, a potem w noc, do której nadal dotrwało z tuzin albo więcej żałobników. Dla wszystkich obecnych ceremonia ku czci Christophera była, jak zwykliśmy mawiać w latach sześćdziesiątych, happeningiem, i dniem, który na długo zostaje w pamięci. Faktem jest, że Christopher należał do postaci jedynych w swoim rodzaju – dowcipny, czarujący, zawadiacki, pozostawał szczerym i oddanym przyjacielem. Miał niezaspokojony apetyt – na papierosy, na whisky, na towarzystwo, na wielką literaturę, a przede wszystkim na rozmowę. To, że osiągał wyniki równe zaangażowanej energii, za9 krawało na cudowne właściwości. Musielibyście sporo się namęczyć, żeby znaleźć pisarza, który mógłby się mierzyć z obfitością tych znakomicie dopracowanych felietonów, esejów, artykułów i książek, które on stworzył w ciągu ostatnich czterech dziesięcioleci. Pisał dużo – w zasadzie nieprzerwanie i do samego końca – a słowa zawarte w tej poruszającej książce należą do jego ostatnich. Christopher tworzył szybko, często nie korzystając z możliwości ponownego przejrzenia tekstu czy nawet poprawek. Być może przeczuwał, że jego czas na scenie skończy się w drugim akcie, i spieszył się, by zdążyć to wszystko wchłonąć i wyrzucić z siebie. Przypominam sobie pewien lunch w 1991 roku, gdy ja byłem redaktorem „New York Observera”. Wraz z nim oraz z Aimée wybraliśmy się do nieistniejącej już restauracji na Madison, żeby coś szybko przekąsić. Tego popołudnia Christopher miał złożyć materiał. Przed lunchem była szklaneczka szkockiej, po której przyszła kolej na parę kieliszków wina do posiłku, doprawionych paroma kieliszkami koniaku na deser. To był jego wkład. Kiedy zataczając się, wróciliśmy do biura, posadziliśmy go przy rozchwianym stoliku, na którym stała sędziwa olivetti, a on wśród symfonii klekocących 10 czcionek w pół godziny stworzył bliski perfekcji felieton na tysiąc słów. Christopher był jednym z pierwszych autorów, do których zadzwoniłem, gdy w 1992 roku przeszedłem do „Vanity Fair”. Sześć lat wcześniej poprosiłem go, aby pisał dla „Spy”. Tę propozycję uprzejmie odrzucił. Teraz jednak za składaną ofertą stało honorarium i ku mojej dozgonnej wdzięczności Christopher ją przyjął, stając się od tego momentu znakiem rozpoznawczym naszego magazynu. Z wyjątkiem Dominicka Dunne’a (który zmarł w 2009 roku) żaden pisarz nie był bliżej związany z „Vanity Fair”. Dla Christophera nie istniały tematy zbyt wielkie lub zbyt błahe. Przez ostatnie dwadzieścia lat podróżował do niemal każdego miejsca na świecie, które stawało się punktem zapalnym. W imię swoich felietonów narażał się również na różnego rodzaju upokorzenia i niewygody. Kiedyś powierzyłem mu misję rozprawienia się z jednym z najbardziej małostkowych przepisów, nadal obowiązujących w Nowym Jorku, który zakazywał jazdy na rowerze ze stopami zdjętymi z pedałów. Załączone do felietonu zdjęcie przedstawiało Christophera, który jechał przez Central Park na małym rowerku 11 z wysoko uniesionymi nogami, przywodząc na myśl akrobatę z moskiewskiego cyrku. Za podszeptem Harolda Hayesa, starego wygi z „Esquire”, dałem mu trzyczęściową serię artykułów o samodoskonaleniu, by pracując nad nimi, poddał się tysiącom zabiegów pielęgnacji jamy ustnej oraz innych mrocznych okolic. Pewnego razu zasugerowałem, aby udał się do słynnego na całe miasto salonu kosmetycznego na zabieg depilacji woskiem. Przyswojenie sensu moich słów przyszło mu nie bez wysiłku, ale po kilku sekundach uśmiechnął się nerwowo i oznajmił: „Jeśli się powiedziało A…”. Christopher był idealnym typem intelektualisty zaangażowanego w życie społeczne. Miałeś wrażenie, jakby pisał dla ciebie i tylko dla ciebie. W rezultacie wielu czytelnikom wydawało się, że go znają. Przechadzka w jego towarzystwie po nowojorskiej ulicy albo przejście przez terminal na lotnisku przypominało eskortowanie gwiazdy filmowej przez tłumy fanów. Christopher nie tylko wykazał się odwagą, stawiając czoło chorobie, ale był też odważny w swoich słowach i poglądach. Nie obawiał się wylądować poza wygodnym kokonem konwencjonalnej liberalnej mądrości, czego przykład stanowi jego osobliwa prowojenna 12 postawa przed inwazją na Irak. W tym mrocznym okresie oddalili się od niego przyjaciele. Ale on obstawał przy swoim. W 1995 roku, po dosyć słynnym ataku na matkę Teresę, jeden ze współpracujących z nami redaktorów, pobożny katolik, przyszedł do biura pełen oburzenia i oznajmił, że rezygnuje z prenumeraty. „Nie możesz tego zrobić – odparłem. – Dostajesz nasz magazyn za darmo”. Wiele lat temu, w samym środku wrzawy wokół impeachmentu za prezydentury Clintona doszło do publicznego starcia między Christopherem a jego przyjacielem, Sidneyem Blumenthalem, urzędnikiem administracji Białego Domu. Spór dotyczył tego, która część ich konwersacji jest oficjalna, a która nie. Ostatecznie Christopher musiał bardzo się bronić. W telewizji wypadł fatalnie i zasugerowałem, żeby przenieść go do Nowego Jorku, gdzie mógłby odnowić trochę wizerunek i odpocząć od kamer. Magazyn był wtedy przy forsie, więc wyposażyliśmy go w nowy garnitur, koszule, krawaty i tym podobne. Kiedy ktoś z działu mody zapytał go, jaki ma rozmiar buta, odpowiedział, że nie wie – para, którą miał na sobie, była wypożyczona. Nie sposób wymienić całego panteonu intelektualistów i bliskich przyjaciół, którzy będą 13 ubolewać nad jego odejściem, a nie ograniczają się oni do tych, którzy przyszli na ceremonię ku jego pamięci. Christopher miał też spore grono wielbicielek, do którego należała – choć z pewnością nie tylko ona jedna – pani Wintour, w czasach, kiedy był młody i jeszcze względnie pachnący. Jego żona Carol, pisarka, realizatorka filmowa i dziennikarka, postawiła sobie wysoko poprzeczkę, by uporać się z takim gagatkiem jak Christopher, zarówno kiedy był zdrowy, jak i w okresie osłabienia. Zaproszenie do ich przestronnego mieszkania przy Columbia Road w Waszyngtonie było zaszczytem, którego dostępowały osoby należące do ich kręgu, choćby pozostające na jego obrzeżach. Przez dwie dekady na przełomie wieków urządzaliśmy tam bankiety nieprzychylnych Białemu Domowi korespondentów, które on nazywał Salonem Wyrzutków. Można tam było spotkać każdego, od sędziów Sądu Najwyższego, poprzez prawicowych fanfaronów, aż po Barbrę Streisand i inne doborowe twarze lewego skrzydła. Christopher dobrze życzył swoim przyjaciołom i w rezultacie miał ich bardzo wielu. Godną pozazdroszczenia drogę kariery Christopher zaczął od wyrobienia własnej marki ży14 wiołowego dziennikarstwa w brytyjskim „New Statesman”, a potem przeniósł się do Ameryki, gdzie pisał dla wszystkich, od „Atlantic” i „Harper’s” po „Slate” i „New York Times Book Review”. A my wszyscy nazywaliśmy go swoim. Był legendą w kręgu mówców i potrafił dyskutować z każdym i o wszystkim. Zdobył mnóstwo nagród (chociaż nie one stanowiły pożywkę dla jego twórczości), a w ciągu ostatniej dekady napisał parę bestsellerów – wśród nich znakomicie przyjęte wspomnienia Hitch-22 – które w końcu zasiliły nieco jego rodzinny budżet. W ostatnich tygodniach życia dowiedział się, że jego imieniem nazwano asteroidę. Podobał mu się ten pomysł, a ponieważ to pochodzące z greki słowo oznacza „podobny do gwiazdy”, zaś asteroidy słyną ze swej ulotności, był to trafny zaszczyt. Przyjaciele Christophera zachowają w pamięci jego górnolotne, lecz wszechstronne poczucie humoru oraz imponującą, niemal uciążliwą pamięć, której niestraszne były mocno zakrapiane hulanki i późna pora. My wszyscy, jego czytelnicy, zapamiętamy Christophera Hitchensa dzięki słowom, które po sobie zostawił. W tych z ostat15 niego okresu próżno dopatrywać się sentymentów i użalania się nad sobą, a przy tym należały do jego najlepszych. Nowy Jork, czerwiec 2012 I N ieraz w moim życiu budziłem się z uczuciem, że jestem martwy. Nie byłem jednak przygotowany na ten czerwcowy poranek, kiedy otwierając oczy, miałem wrażenie, że zostałem przykuty do własnego ciała. Wydawało mi się, że ktoś opróżnił cały mój tułów wraz z klatką piersiową, a potem napełnił go stygnącym powoli cementem. Słyszałem swój słaby oddech, ale nie mogłem nabrać powietrza w płuca. Moje serce uderzało albo o wiele za szybko, albo stanowczo za rzadko. Każdy ruch, choćby nieznaczny, wymagał uprzedniego przemyślenia i zaplanowania. Musiałem zdobyć się na ogromny wysiłek, by przejść przez pokój nowojorskiego hotelu, w którym nocowałem, i wezwać pogotowie. Ratownicy, którzy przybyli w wielkim pośpiechu, 17 potraktowali mnie z niebywałą uprzejmością i profesjonalizmem. Długo się zastanawiałem, na co im potrzebne te wysokie buty, kaski i tyle ciężkiego sprzętu, ale teraz, kiedy wspominam całe to zajście, kojarzy mi się ono z bardzo łagodną, choć stanowczą deportacją, jakby wywożono mnie z krainy zdrowia przez nieprzyjazną granicę, za którą zaczyna się terytorium choroby. Po kilku godzinach odprawy na posterunku granicznym, kiedy to wykonano sporo doraźnych badań mojego serca i płuc, lekarze pokazali mi komplet pocztówek z mojego wnętrza i oznajmili, że najbliższa przesiadka w tej podróży czeka mnie u onkologa. Na kliszach prześwietleń spoczywał jakiś cień. Poprzedniego dnia promowałem swoją najnowszą książkę na udanym spotkaniu autorskim w New Haven. W wieczór po tym okropnym poranku miałem wystąpić u Jona Stewarta w programie The Daily Show, a następnie pojawić się na wyprzedanej do ostatniego biletu imprezie w centrum kultury 92nd Street Y na Upper East Side, by wziąć udział w rozmowie z Salmanem Rushdiem. Mój bardzo krótkotrwały akt oporu przybrał taką formę: nie mogłem odwołać tych wystąpień, bo zawiódłbym przyjaciół i zmarnowałbym szansę na sprzedanie całej fury książek. 18 Zdołałem przebrnąć przez obie chałtury i nikt się nie zorientował, że coś nie gra, chociaż przed każdą z nich wymiotowałem, czemu towarzyszyło nadzwyczajne połączenie precyzji, elegancji, gwałtowności i wylewności. Tak właśnie zachowują się obywatele krainy chorych, gdy wciąż beznadziejnie usiłują trzymać się dawnego miejsca zamieszkania. Nowa ojczyzna jest całkiem przyjazna na swój sposób. Wszyscy uśmiechają się zachęcająco i wygląda na to, że nie ma tam śladu rasizmu. Panuje powszechny duch równości, a ci, którzy rządzą tym krajem, bez wątpienia osiągnęli swoją pozycję dzięki zasługom i ciężkiej pracy. Jakby na przekór temu mieszkańcy mają raczej kiepskie i monotonne poczucie humoru, prawie wcale nie mówi się tam o seksie, a gorszej kuchni nie spotkałem w żadnym innym miejscu na świecie. Kraj ten ma własny język, lingua franca, który potrafi być ograniczony i trudny zarazem i w którym występują takie nazwy, jak ondansetron, czyli lek przeciwko nudnościom – jak również pewne niepokojące gesty, do których trzeba przywyknąć. Na przykład urzędnik, którego widzisz po raz pierwszy, może nagle zatopić palce w twojej szyi. Właśnie dzięki czemuś takiemu dowiedziałem 19 się, że mój rak rozprzestrzenił się na węzły chłonne i że jedna z tych niekształtnych piękności – umiejscowiona na obojczyku – jest na tyle duża, że można ją zobaczyć i wymacać. Wcale nie jest dobrze, kiedy rak staje się już dostrzegalny z zewnątrz. Zwłaszcza gdy na takim etapie nie można nawet ustalić, gdzie znajduje się jego pierwotne źródło. Nowotwór rozwija się przebiegle od wewnątrz, tymczasem diagnozowanie i leczenie często postępuje znacznie wolniej i po omacku od zewnątrz. W okolice mojego obojczyka wbito wiele igieł – „Tkanka to jest to”, tak brzmi popularny slogan powtarzany często w lokalnym narzeczu Tumorowa – i powiedziano mi, że wyniki biopsji będą gotowe za tydzień. Badanie opanowanych przez raka łuskowatych komórek, które dostarczyły pierwszych wyników, zajęło więcej czasu niż odkrycie gorzkiej prawdy. Moją uwagę od razu przykuło występujące w opisie słowo „przerzuty”. Obcy skolonizował część moich płuc, a także do pewnego stopnia węzły chłonne. Jego baza wypadowa mieściła się – przynajmniej przez jakiś czas – w przełyku. Mój ojciec zmarł, i to bardzo szybko, również na raka przełyku. Miał siedemdziesiąt dziewięć lat. Ja mam sześćdziesiąt jeden. O ile życie można 20 by uznać za jakiś wyścig, nagle i niespodziewanie znalazłem się wśród finalistów. Ogłoszona przez Elisabeth Kübler-Ross słynna teoria stadiów, według której śmiertelnie chory przechodzi od zaprzeczenia poprzez gniew, targowanie się i depresję do ostatecznej błogości „pogodzenia z losem”, nie miała do tej pory wiele wspólnego z moim przypadkiem. Przez pewien czas trwałem w fazie zaprzeczenia, świadomie pracując na pełnych obrotach i odkrywając, że często przynosi to olśniewające efekty. Nie wyobrażam sobie jednak, bym właśnie z tego powodu załamywał ręce albo lamentował, jakie to wszystko niesprawiedliwe. Kpiłem sobie z Kostuchy, prowokując ją, by ostrzyła na mnie kosę, i teraz poddałem się czemuś tak przewidywalnemu i banalnemu, że przyprawia o znudzenie nawet mnie. Gniew nie miałby sensu z tego samego powodu. Opętało mnie za to strasznie dokuczliwe poczucie niespełnienia. Snułem poważne plany na najbliższą dekadę i byłem przekonany, że pracowałem na tyle ciężko, by móc je zrealizować. Czy naprawdę nie dożyję chwili, gdy moje dzieci założą rodziny? Gdy na nowo powstaje World Trade Center? Gdy przeczytam – a wręcz osobi21 ście napiszę – nekrologi takich starych łotrów jak Henry Kissinger i Joseph Ratzinger? Zdaję sobie jednak sprawę, co kryje się za tego rodzaju bezmyślnością – sentymentalizm i rozczulanie się nad sobą. Oczywiście tego samego dnia, w którym otrzymałem najbardziej ponurą z wiadomości, moja książka trafiła na listę bestsellerów i z tejże przyczyny podczas ostatniego lotu, który odbyłem jako zdrowy człowiek (na spotkanie z publicznością na Targach Książki w Chicago), przekroczyłem dystans miliona mil na pokładzie American Airways, co uprawniało mnie dożywotnio do bezpłatnych udogodnień. Ale ironia to moja specjalność, a trudno mi dopatrzyć się tutaj czegoś ironicznego. Czy byłoby mniej żałosne zachorować na raka w dniu, w którym moje pamiętniki okazałyby się totalną porażką kasową albo nie zostałbym wpuszczony na rejs klasą ekonomiczną i musiał koczować na lotnisku? Na idiotyczne pytanie „Dlaczego ja?” wszechświat ledwie zadaje sobie trud, by odpowiedzieć: „A dlaczego nie?”. Bądź co bądź pozostało jeszcze stadium targowania się. Może tu kryje się jakaś furtka. W onkologii układ jest taki, że w zamian za choćby cień szansy na parę dodatkowych lat życia poddajesz 22 się chemioterapii, a potem, jeśli ci się poszczęści, naświetlaniu czy nawet operacji. Możesz zatem dobić targu: zostaniesz tu jeszcze jakiś czas, ale w zamian będziesz musiał oddać parę rzeczy. Do tych rzeczy zaliczają się twoje kubki smakowe, zdolność koncentracji, funkcja trawienia i włosy na głowie. Niewątpliwie wygląda to na rozsądny układ. Niestety dodatkowo musisz jeszcze stawić czoło jednemu z najbardziej poruszających frazesów w ludzkim języku. Tak, nie przesłyszałeś się. Ludzie nie chorują na raka – mówi się, że z nim walczą. Nikt życzliwy nie odpuści sobie tej bojowej wizji: możesz go pokonać. Występuje ona nawet w nekrologach ofiar raka, jak gdyby godziło się powiedzieć o kimś, że umarł po długich i mężnych zmaganiach ze śmiercią. Nie słyszymy takich słów, gdy zmarłego długo dręczyły choroby serca albo niewydolność nerek. Osobiście uwielbiam taką bitewną symbolikę. Czasami żałuję, że nie cierpiałem za jakąś słuszną sprawę albo nie narażałem życia dla wspólnego dobra zamiast być po prostu śmiertelnie chorym pacjentem. Aczkolwiek pozwolę sobie napomknąć, że kiedy leżysz w jednej sali z grupą innych finalistów, a usłużni ludzie przynoszą wielki przezroczysty worek z trucizną, który podpinają 23 do igły wbitej w twoje przedramię, ty zaś czytasz sobie książkę albo nic nie czytasz, podczas gdy jad stopniowo sączy się do twego organizmu, obraz walecznego żołnierza czy rewolucjonisty to ostatnia rzecz, jaka przychodzi ci na myśl. Czujesz się przesiąknięty biernością i niemocą, rozpływasz się w bezsilności jak kostka cukru w wodzie. To nie byle co, ta trutkoterapia. Straciłem przez nią około sześciu kilogramów, chociaż nie poczułem się ani trochę lżejszy. Dzięki niej z moich goleni znikła wstrętna wysypka, której żaden lekarz nie potrafił nawet rozpoznać, a co dopiero wyleczyć. (Wystarczyło trochę jadu, aby bez wysiłku pozbyć się tych wściekłych czerwonych krost.) Gdyby tak łaskawie zechciała być równie okrutna i bezwzględna wobec obcego i jego rozrastających się kolonii, które wyznaczały w moim ciele strefę śmierci! Tymczasem jednak ta śmiercionośna i ratująca życie substancja sprawiła, że stałem się dziwnie wyjałowiony. Pogodziłem się już całkiem ze stratą włosów, które zaczęły mi wychodzić pod prysznicem w ciągu pierwszych dwóch tygodni terapii i które zebrałem do foliowej torebki, aby przydały się do uszczelnienia przeciekającej zapory w Zatoce Meksykańskiej. Nie byłem jednak 24 do końca przygotowany, że maszynka do golenia będzie się ślizgać bez celu po mojej twarzy, nie natrafiając na żaden opór. Ani do tego, że moja świeżo wygładzona górna warga będzie wyglądać, jakby została poddana elektrolizie, upodabniając mnie trochę do jakiejś staroświeckiej starej panny. (Włosy na klatce piersiowej, które niegdyś były ozdobą dwóch kontynentów, jeszcze nie wypadły, ale zgolono mi ich tyle przed różnymi szpitalnymi zabiegami, że uchowało się tylko parę kępek.) Czuję się niepokojąco wynaturzony. Gdyby jedną z moich pielęgniarek była Penelope Cruz, nawet bym na nią nie zwrócił uwagi. W tej wojnie przeciwko Tanatosowi, jeżeli musimy nazywać to wojną, wielką ofiarą jest natychmiastowe rozstanie z Erosem. Takie są moje pierwsze naturalne reakcje na atak. Mam w sobie cichą determinację, by stawiać fizyczny opór najlepiej, jak potrafię, choćby tylko biernie, i zasięgać najbardziej fachowych porad. Moje tętno, ciśnienie krwi oraz inne wskazania są znowu niczego sobie. Wręcz przychodzi mi na myśl, że gdyby mój organizm nie był tak solidny, wiódłbym do tej pory o wiele zdrowsze życie. Moim przeciwnikiem jest ślepy i wyzuty z emocji kosmita, dopingowany przez tych, którzy od 25 dawna życzyli mi zguby. Ale po stronie mojego przetrwania stoi grono znakomitych i bezinteresownych lekarzy oraz zadziwiająca mnogość grup modlitewnych. O jednych i drugich mam nadzieję napisać następnym razem, jeżeli – jak nieodmiennie powtarzał mój ojciec – dożyję.