Motywacją i inspiracją do napisania tego tekstu
Transkrypt
Motywacją i inspiracją do napisania tego tekstu
Motywacją i inspiracją do napisania tego tekstu, była śmierć Ryszarda Kapuścińskiego, polskiego globtrotera, poety, pisarza i dziennikarza. Oglądając w TV archiwalne wywiady z nim, natknąłem się na jego odpowiedź na pytanie Katarzyny Kolędy o Orianę Fallaci i jej poglądy. Kapuściński w delikatny sposób dał do zrozumienia, że przemoc nie jest odpowiedzią na problemy współczesnego świata, który zmienia się tak szybko i globalnie. Musimy za tym światem aktywnie podążać, żeby w nim się nie zgubić i przede wszystkim, zrozumieć i wysłuchać drugiego człowieka, za nim go osądzimy i zniszczymy. Niektórzy Amerykanie śmieją się, że czasami dowiadują się o istnieniu jakiegoś kraju, dopiero kiedy go bombardują. Przypomniała mi się wizyta Duce w moim domu. Dałem mu wtedy do przeczytania „Heban” Kapuścińskiego, a na pożegnanie dorzuciłem CD z techno muzyką oraz kiczowato-zabawnym teledyskiem o Afryce i prześmiesznej karykaturze Komunistycznej Rewolucji zespołu „Left Field”. Właśnie przywiózł mi go parę dni wcześniej, na moje urodziny, przyjaciel z Anglii. Miałem nadzieję, że „chwyci bluesa” i się uśmiechnie. Bardzo podoba mi się ta muzyka i była u mnie wtedy na czasie. To był taki prosty gest dzielenia się sobą. Dałem mu to na definitywne pożegnanie z czystego sentymentu. Do samego końca czułem się w porządku w stosunku do niego. To co otrzymałem w zamian, zaskoczyło i zraniło mnie głęboko. Słowa Kapuścińskiego, „że dziennikarz powinien oddać prawdę otaczającej go rzeczywistości,” obudziły we mnie chęć odpowiedzi na zarzucane mi w niegodny sposób zarzuty, w szczególności, że Duce wciąż nie może się powstrzymać od kompulsywnego powtarzania kłamstw i przedziwnej propagandy. Pomimo, iż nie jestem dziennikarzem, pozwoliłem sobie na sprostowanie kilku spraw i faktów. Styczeń, 23, 2007. Duce i 9/11 „Między ślepcami jednooki jest królem” – anonimowy i złośliwy napis na moich drzwiach w Warszawie, który ktoś umieścił w 1979. „Vladza” – moja definicja pragnienia za wszelką cenę dominowania ponad innymi ludźmi z użyciem Makiawelskich metod. Z siedmiu grzechów głównych, zawiść jest najmniej dowcipnym i do śmiechu. Wydarzenia 9/11 dotknęły mnie w bardzo osobisty sposób. Na moje nieszczęście, w tych tragicznych dniach, gościłem u siebie licealnego, neokonserwatywnego „przyjaciela”. Jego awanturniczy sposób traktowania innych, nieszczere zachowanie i internetowe dywagacje, poniżające ludzi, którzy ośmielają się myśleć inaczej niż on, są ekspresją fanatyzmu charakteryzującego fundamentalistów. Bez żadnych oporów, posuwa się do kłamstw, przesady i manipulacji, żeby narzucić swój obraz wydarzeń. Syn PRL-owskiego partyjniaka i milicjanta, swoje stalinowskie wychowanie owinął w amerykańską flagę i głośno broni, w imię zachodniej i amerykańskiej demokracji, swoich totalitarno-faszystowskich1 poglądów. Duce (już tak od ponad pięciu lat) próbuje, na swoją fanatyczną modłę, wykreować mnie, jak nie na komunistę, lub „Gniewnego Lewicowca” to na cokolwiek innego przyjdzie mu do głowy. Nie podpisuję się pod żadną z tych ideologii. Mam awersję do wszelakich partii. Interesuję się głównie sztuką. Oczywiście, mam swoją filozofię życiową, refleksje i opinie, które są o wiele bardziej skomplikowane, plastyczne i całkowicie niepasujące do jego kwadratowych szuflad. Jestem bardziej zafascynowany dziennikarstwem i pisarstwem Ryszarda Kapuścińskiego, niż faszystowską retoryką „doskonałego człowieka.” Zabawną rzeczą w jego opisie mnie jako komunisty i gniewnego lewicowca jest fakt, że na początku lat ‘80tych wciąż w PRL, kiedy wynajmował ze swoją siostrą 2pokój u mojej ex żony i mnie, nazwał mnie „krwawym kapitalistą.” Tak się złożyło, że byliśmy właścicielami małego interesu biżuteryjnego. Nagle w Stanach stałem się „komuchem”. Skąd ta zmiana? Teraz fundamentalni „islamofaszyści” i „Gniewna Lwica” są celem jego zaciekłych ataków. Tak długo jak go znam, z powodu ojca, zawsze musiał ”przewietrzać” swoją agresję. Wiem, że dlatego w licealnych czasach, uciekł z domu i zamieszkał u mnie. Mój ojciec pracował wtedy w Austrii. Wcześniej tego samego dnia w Portland byliśmy razem w Laurel Hurst Park, gdzie zadałem mu dwa pytania, na które znałem jego sprzed wielu lat wcześniejszą odpowiedź. Pierwsze czy był bity przez swojego ojca i drugie czy zdradził kiedykolwiek swoją żonę? Na obydwa odpowiedział przecząco patrząc mi prosto w oczy. To było, muszę przyznać, bardzo nieprzyjemne uczucie. Kłamał albo wtedy w czasach licealnych, albo tego dnia w parku. Wtedy, kiedy wprowadził się do mojego ojca, musiałem swojemu ojcu i ciotce, która specjalnie w związku z tym pofatygowała się z Wrocławia, przysiąc, że nigdy nie będę opowiadał Duce o nielegalnej drukarni, na której i ja drukowałem jako 10 letni chłopiec mieszkając we Wrocławiu. Oni znając jego pochodzenia, obawiali się go jak ognia. Obietnicy dotrzymałem. Nigdy nie dowiedział się ani o tej działalności, ani o tym, co działo się później w Radomiu. I Bogu dzięki za takich ludzi jak moja rodzina, dzisiaj myślę, że Duce był wysłany przez swojego ojca do mojego domu. Mój ojciec w tamtych czasach pracował w Austrii i patrząc z perspektywy lat na jego zachowanie i co wypisuje na swoich stronach i blogu, myślę, że Duce zamieszkał z nami w ramach komunistycznej inwigilacji. Jest człowiekiem bez skrupułów, wykształcony w komunistycznej propagandzie dziennikarskiej, gotowy dojść "po trupach" do kariery. Ta cała jego blogowa pisanina jest zacieraniem śladów. W PRL wychwalał system komunistyczny, teraz wiatr mu wieje w inna stronę. Dla mnie jest to szokujące, człowiek bez sumienia, skrajny hipokryta i manipulant. Tak właśnie wychował go ojciec milicjant, na prawdziwego syna milicjanta. Dokładnie dlatego przez wszystkie lata szkolne, miałem zabronione przez mojego ojca chodzenie do szkoły w "Dniu Milicjanta" i uczestniczenia w tej komunistycznej szopce porządku i prawa. Duce jest dla mnie doskonałym przykładem tego, o czym było to pranie mózgu w tamtych czasach. Dzisiaj chwali się swoim "arystokratycznym" rodowodem, powinien napisać trochę więcej o swoim ojcu - prymitywnym milicjancie i "czerwonym rzeźniku" i co robił w czasie demonstracji w 1982 w Śródmieściu Warszawy. Na swojej stronie pisze o pierścionku z podobizną Lenina,33 który rzekomo zrobiłem, żeby obdarować moją córkę. Jest to, jak i wiele innych, świadome kłamstwo. Moja córka znalazła w jakimś sklepiku ze starociami, dwa małe kwadraciki z podobizną Lenina, która przypominała jej moją twarz. Chciała, żebym zrobił jej z tego pierścionek. Lubiłem czasami robić dla niej biżuterię. Wyjąłem te kwadraty z pudełka w jego i jej obecności ze śmiechem, jako przykład różnicy między jej a naszym „socjalistycznym” wychowaniem. Jej słodka nieświadomość, że to jest podobizna Lenina, ani nawet, kim był Lenin, była dokładnie przyczyną, dla której w ogóle mu to pokazałem. Jestem ciekawy jakby opisał, z czego był wykonany i jak wyglądał ten pierścionek, bo dla mnie jest oczywiste, że jest zrobiony z jego nachalnej propagandy i na pewno jest czerwony. Żadnego pierścionka nigdy nie zrobiłem, a on wykorzystał całkiem niewinną sytuację do swoich ideologicznych potrzeb. W ten sam sposób kłamie pisząc o lewicowej księgarni4 z „alternatywnymi publikacjami przeznaczonymi dla komunistów.” Tak, przechodziliśmy koło księgarni o nazwie „Śmiejący Się Koń” (teraz też rży i śmieje się, jak „koń, który mówi”). Nigdy mu nie mówiłem, że tam uczęszczam, ani że to jest moja księgarnia. Pokazałem mu ją przypadkowo po drodze, tak samo jak wiele innych rzeczy, które mijaliśmy na spacerach, chociażby Powell Bookstore czy bibliotekę, uniwersytecki campus czy jakąś knajpkę. W witrynie nie było żadnego Karola Marksa i Che Guevary, to są jego koloryzacje dla podsycenia atmosfery. Che Guevara był natomiast w mojej zamkniętej szafie z książkami i płytami na okładce gdańskiego magazynu „Aktywista” na której, uśmiechała się modelka w podkoszulku z Che. Przywiózł mi go z Polski mój amerykański przyjaciel, chwaląc się recenzją z przedstawienia teatralnego swojej żony, które odbyło się w Gdańsku. W tej księgarni byłem w życiu być może ze dwa lub trzy razy i nie czuję się z tego powodu komunistą. A poza tym żyję w kraju, w którym mogę chodzić, kiedy i gdzie mi się chce, zarówno jak czytać i mówić, co chcę, a nie PRL-owskiej Polsce Duce i jego ojca. Od samego przylotu 8 września, aż do jego wyjazdu stwarzał bardzo napiętą atmosferę. W czasie swojej wizyty powiedział mi, że „nie mam prawa” żyć w tym kraju. Byłem przeciwko wysyłaniu wojsk do Afganistanu i z natury nie jestem zwolennikiem krwawych odwetów. Jego myślenie jest ukształtowane całkowicie przez totalitarny system. Nagle on „ustanawia mi prawa.” To było absurdalnie śmieszne, więc zostawiłem go bez odpowiedzi. Cały czas prowokował agresywną konfrontację w miejsce cywilizowanej wymiany zdań. Tacy ludzie mnie zamykają, nie lubię kucać do takiego poziomu. Teraz większość amerykanów jest już zmęczona wojną wywołaną fałszywymi przesłankami, posiadania przez Irak broni masowego rażenia. Na swoim blogu i w innych artykułach na Internecie, Duce osądza, kto powinien żyć w Stanach, a kto nie, komu należy się i nie należy obywatelstwo, definiując przy okazji swoją wersję Ameryki. Domyślam się, że najchętniej zamknąłby mnie w obozie koncentracyjnym i „zig hailował” jak za dawnych licealnych czasów, lub w bardziej poetycki sposób jak w swoim wierszu „Trzeba Zabić Tę Miłość”, będzie musiał zabić tę „miłość” do mnie, “może zrzuci ją z mostu z kamieniem u szyi, zamknienie w piwnicy i zagłodzi, może żywcem pogrzebie, albo zabije strzałem w tył głowy i dokończy tępym narzędziem.” Przyznaję, że nigdy nie przepadałem za administracją Busha, ale nie jestem radykalny w żadnym tego słowa znaczeniu i nigdy nie porównywałem go do Hitlera. W czasie tych wydarzeń dostałem emailem z Ann Arbor od jego ex szwagra, bardzo adekwatny w tamtym czasie cytat mistrza propagandy, Josepha Goebbelsa. Dałem mu go przeczytać. Sens tego cytatu był mniej więcej taki, że Goebbels twierdził, iż klasa robotnicza i przeciętni obywatele, nie chcą z własnej woli zabijać takich samych obywateli innych narodowości i od tego jest propaganda, żeby ich do tego zmusić. Uważam, że nachalna obrona Busha przed porównywaniem go do Hitlera jest u Duce psychologicznym procesem zacierania śladów. Jeszcze nie tak dawno fascynował się Fuhrerem. Po wysłuchaniu mowy Busha do narodu 11 września, nazwałem go i tych szalonych ludzi, którzy porwali samoloty i zaatakowali WTC, „militarystami” (warmongers). Autentycznie byłem poruszony eskalacją agresji jaką wyczuwało się w powietrzu. Nie zgadzałem się też z Bushem, który nazwał tych szaleńców „tchórzami”, podsycając naród do natychmiastowego odwetu. Mordercy, terroryści i cokolwiek, ale nie tchórze. Ostatecznie nie zawahali się poświęcić swojego życia. Jednocześnie zgadzałem się, że byli bezlitosnymi mordercami, ponieważ razem z sobą zabrali tysiące innych niewinnych istnień. To co było dla mnie odrażające, to propagandowe mieszanie pojęć. Nigdy nie lubiłem i nie lubię propagandy. Poza tym, Amerykanie przez te krwawe i nieprzemyślane jatki Busha, zgubili wiele w oczach świata. Wystarczy dzisiaj spojrzeć jak spada jego popularność i ile czasu mu zajęło, żeby przyznać się do błędu, żeby nie powiedzieć - kłamstwa. Takie było moje spojrzenie od samego początku, byłem szczery, aż do bólu. Duce tworzył napięcie i wprowadzał klimat nienawiści i krwawej zemsty, a nie zrozumienia tego co się dzieje. Nie chciał ze mną dyskutować, zachowując się absurdalnie, wykrzykując rasistowski „slur”(brud) na „prymitywnych Arabów” i usilnie ustawiając mnie po stronie terrorystów. Wrabiał mnie jak SB-ek w coś, pod czym nie chciałem się podpisać. Nabierało to chwilami wulgarnego charakteru, zachowywał się jakby według jakiś instrukcji lub „wytycznych z góry,” nie docierało do niego to, że ja byłem głęboko poruszony tym co się zdarzyło w Nowym Jorku. Miałem, jak każdy inny człowiek w takich chwilach, ochotę na refleksyjną rozmowę, spacer z kimś bliskim i ciszę. Zamiast tego, siedział w moim domu nieżyczliwy i prowincjonalny aktorzyna i jak mawia moja obecna żona „Pinokio z wadą genetyczną.” Odpoczywałem od jego obecności w pracy. Zachowywał się jak primadonna, zamknięty i obrażony z chwilowymi wybuchami, nietaktownego, hałaśliwego i agresywnego samca. Przerabiałem z nim to już w Polsce, ale nigdy z taką intensywnością. Każdy dzień jego pobytu był taki sam, jak w „Dniu Świstaka” Harolda Ramisa. Na South Jetties przed długimi schodami na Battery Russell w Steven's State Park, zażartowałem sobie „Duce, bojówki czekają,” żeby w powrotnej drodze wysłuchiwać jego wyraźnie fałszywych utyskiwań na temat polskiego prymitywnego antysemityzmu. Jego fałsz wywoływał we mnie skrępowanie. Zapomniał o swoim antysemityźmie w licealnych czasach, próbując go zatrzeć w mojej pamięci, choć dla mnie był to może tylko głupi żart, do którego nie przywiązywałem wagi. Jego ciągłe naciąganie jakiejś nowej maski, muszę przyznać, było chwilami krępujące, stwarzając ciężką atmosferę. Nagle jechałem z wielkim „demokratą” i patriotą amerykańskim. Neurotyczna potrzeba definiowania siebie i innych jest cechą jego charakteru, tak samo, jak moją tolerancja i nie przywiązywanie wagi do ludzkich słabości. Nie wierzę w doskonałych ludzi. Jestem przekonany, że już przed swoim przyjazdem zaplanował, aby mnie ośmieszyć, poniżyć i wyalienować. Ostatecznie byłem niewygodnym świadkiem jego, teraz już skrzętnie ukrywanych, faszystowskich przekonań, zarówno jak i jego patetycznego życia i domu w Ann Arbor.5 Rzeczywistość nie wyglądała tak wspaniale, jak w „jego wirtualnym świecie” na stronie internetowej, która, nota bene, jest prymitywnym braggingiem (szpanowaniem) małego megalomana, próbującego zaimponować biednym „polaczkom” i takim samym jak on bezlitosnym „nowobogackim” karierowiczom, którzy depczą po trupach (kłamiąc i raniąc, nawet życzliwych im ludziom). W środowisku, w którym żyję w Stanach, mam kilku dobrze sytuowanych znajomych, z którymi Duce nie ma szans się porównywać, ale nie sądzę, żeby któryś z nich ośmielił się wywalić, z czymś tak śmiesznym jak jego internetowa strona. Nawet mi go w pewnym sensie żal, bo nie mam nadziei, że on kiedykolwiek to zrozumie. Nigdy nie „czuł bluesa”, sztywny i zarozumiały, złapany w małej drobnomieszczańskiej dulszczyźnie,6 mści się na ludziach, którzy w życiu nie wyrządzili mu krzywdy, a czasami, jak w moim wypadku, bezinteresownie pomagali. Podczas jego wizyty w Portland, musiałem pójść na wiele ustępstw ze zwykłej kurtuazji wobec gościa. Zachowywał się, powiedziawszy krótko, jak obrażony gbur i jak zwykle, wyraźnie bolało go moje życie w (za pięknym jak na mnie) Oregonie. Odkąd go znam, jego irracjonalna zawiść zawsze towarzyszyła naszej znajomości i rzadko kiedy, potrafił się wyluzować. Przyjechał nie w odwiedziny, ale porównywać swoje własne irracjonalne wyobrażenia o sobie i innych. Chciałoby się w tym miejscu zacytować: „Nie sądź, a nie będziesz sądzony.” Z lotniska zabrałem go od razu nad ocean do Astorii, przez łańcuch Gór Kaskadowych. Pogoda była słonecznie wymarzona, cieszyłem się z jego przylotu. Niestety, Duce siedział milczący, czułem od samego początku, że znowuż coś go boli. Nasza rozmowa powoli zamarła, pomyślałem, że nic się nie zmienił. Okazałem mu swoją gościnność, chociaż wcale, jak się później okazało, na nią nie zasłużył i w przeciwieństwie do jego „gościnności,” nie podkreślałem, że to jest „mój dom i w nim obowiązują moje reguły” (tak mnie przywitał w swoim domu). Poprosiłem go, aby czuł się jak u siebie w domu, korzystał z lodówki, brał wszystko i o nic się nie pytał. Taki normalny polski stosunek do gościa. Jestem pewny, że nie uchwycił tej różnicy, ponieważ „doskonali ludzie” wiedzą już wszystko i nie potrzebują się nad niczym zastanawiać. Pozwoliłem mu używać mojego komputera pod moją nieobecność, kiedy byłem w pracy. Wykorzystał okazję i bez mojej wiedzy skasował mi parę zdjęć z czasów licealnych, oraz podłączył mój komputer do swojego w Ann Arbor. Raz zrobiliśmy to wspólnie w Michigan, ale wtedy było to za moją zgodą. Szczerze mówiąc do tej pory miałem do niego względne zaufanie i nie spodziewałem się tak niskiego zachowania. Domyśliłem się za późno. A ponieważ już wiedziałem jak się zachowuje komputer w zdalnej obsłudze, kiedy jest podłączony do Internetu, sprawdziłem w „menadżerze urządzeń” i znalazłem software do „networkingu.” Utraciłem też część dysku z danymi, którą Duce mi „defragmentował” na moją prośbę. Odkrywałem te wszystkie małe rzeczy w jakiś czas po jego wyjeździe. Grzebał nie tylko w moim komputerze, jak się później okazało, ale także w moich szafach. Czy może zdarzyć się coś gorszego? Po swoim powrocie do Ann Arbor, bez mojej wiedzy podał mój email adres do komercyjnych firm z imieniem i nazwiskiem mojej byłej żony, nie wiedział tylko, że w 1994 roku, kiedy się rozwiedliśmy, ona powróciła do panieńskiego nazwiska. W jakiś czas po jego wizycie miałem lawinę „spamu”, (adresowanego do niej i na jej stare nazwisko) od którego, nie mogłem się odgonić. Jako gospodarz naszej licealnej internetowej strony, którą sam założył, nagle zażądał hasła, żeby mnie od niej odciąć. Z oczywistych względów nie mogłem go o nie prosić. Natomiast na swojej stronie, umieścił zdjęcia z Oregonu, a między innymi, (bez jej wiedzy) zdjęcie z moją przyjaciółką, podpisując „Z moją przyjaciółką w Astorii.” Będąc u niej wyciągnął przywiezioną z Michigan książkę, żeby mi przeczytać w jej obecności parę bardzo złośliwych, a nawet wręcz obraźliwych i drwiących paragrafów na temat sztuki współczesnej. Jej syn jest też artystą i pracował w 1995 u Christo and Jeanne-Claude nad Raichstagiem. Wysłuchaliśmy go w skupieniu, śmiejąc się razem z nim. Później gospodyni pogratulowała Duce poprawnego akcentu, ale on nie chwycił aluzji, że nie może pochwalić go za dobór treści. To był lekko żenujący i nietaktowny moment. Na jej życzenie, poprosiłem go o usunięcie jej zdjęcia z jego strony. Była zaskoczona przede wszystkim faktem, iż umieścił je bez jej zgody jak i tytułem tego zdjęcia. Widziała go parę godzin i nie poczuwała się do wyznaczonej jej przez niego roli przyjaciółki. Jaka była reakcja Duce? Zrobił, na jakiś czas, wejście na swoją stronę na hasło. Muszę przyznać, że zaskakiwał mnie coraz bardziej, swoją małością i złośliwościami. W swoim internetowym pamiętniku, umieścił „wspomnienia” o erotycznym podtekście z moją byłą żoną, którą znał z dawnych czasów, okraszając to bez mojej zgody, kopią mojego obrazu „Lovers.” Przy okazji rozpisał się pogardliwie o moim przyjacielu z Radomia, którego spotkał na chwilkę w Polsce. Nie pamiętając nawet poprawnie jego imienia, zasugerował nasze powiązania z narkotykami. Powiązań nie było, ta przyjaźń była zupełnie o czymś innym. Mogę teraz tylko z ulgą powiedzieć, że całe szczęście, iż Duce nigdy nie dowiedział się za PRL-u, o czym był człowiek z Radomia. Zapewne wtedy spędziłbym trochę czasu w więzieniu z innymi niewinnymi ludźmi walczącymi z komuną. W swoich wspomnieniach, zazdrośnie zastanawia się skąd on miał pieniądze i dom, pisząc o nim jak o pasożycie. Pieniądze zarabiał jako grafik i malarz, projektując okładki do książek, jak i robiąc zdjęcia i drukując nielegalne broszury dla antykomunistycznego podziemia, a dom należał do jego rodziców, którzy poza tym mieli mieszkanie w Radomiu. Nie zmarł z powodu przedawkowania jak pogardliwie wspomina Duce, ale na raka żołądka w wieku 28 lat, po dwóch tygodniach spędzonych w radomskim szpitalu, w lutym 1982 roku. Po jego śmierci, nagle nie wiadomo skąd i dlaczego, milicja i agenci, jak się wyraziła i ostrzegła nas jego matka, deptali po jego grobie. W jego domu znaleźli naszą skromną drukarnię. Z moją byłą żoną nawet nie mogliśmy przyjechać na pogrzeb i tuż po jego śmierci zdecydowaliśmy się na ucieczkę z Polski. Duce dowiedział się o naszej ucieczce jak już żyliśmy w Niemczech. Ciekawe, że pod pozorem „swoich wspomnień” skupił się na mojej byłej żonie i przyjacielu mając tyle innych ciekawych tematów, jak chociażby o swojej kazirodczej relacji z siostrą,7 „seksie satanicznym”, wierności do swojej żony lub homoseksualnych propozycjach.8 Czuję wstyd przed samym sobą, że utrzymywałem z nim tą znajomość w imię zwykłej tolerancji i starych szkolnych sentymentów. Pod koniec jego pobytu, w piątek wieczorem, i jego nonszalanckim stwierdzeniu „że w każdym człowieku jest faszysta” powiedziałem mu prosto w twarz, że to jest jego kredo życiowe, a nie moje i że żegnam go jako przyjaciela. Eksplozja była przewidywalna, zachowywał się infantylnie, wulgarnie małpując język mojego ciała i przedrzeźniając mój głos. Tego wieczoru, leżąc już w łóżku, poczułem ulgę. Z mojej świadomości wyłaniał się, jakże przedziwny obraz okaleczonego człowieka, obnoszącego się ze swoim sukcesem, oceniającego bezpodstawnie i wywyższającego się ponad innych ludzi kabotyna. Potrzebował publiczności i oklasków, a ja wciąż nie wiedziałem, za co. Wyraźnie go to bolało. Z mojej strony było to sentymentalne przywiązanie do licealnych wspomnień i minionego czasu, taki oto po prostu ludzki odruch, biorąc pod uwagę nawet fakt, że zapomniałem mu jego chuligańskie wybryki w stosunku do mnie, koncentrując się na tych miłych wspomnieniach. W końcu miał chwile szczerości ze mną i łączyła nas jakaś wspólna historia. I w Polsce i w Ann Arbor, zawsze spotykał się z moim szacunkiem, otwartością i humorem. Na obiad 11 września zaprosiłem do siebie swoich przyjaciół. Było w sumie 8 osób. Między innymi dyrektor Instytutu Sztuki, dokumentalistka i reżyserka filmowa, znany w Los Angeles producent i reżyser teatralny z żoną (tancerką jazzową i performerką) oraz znajomy biznesman, moja córka, Duce i ja. Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni tym porannym atakiem w NY. W telewizji w kółko powtarzano obraz walących się budynków WTC, chaos zniszczenia i ludzką rozpacz. Jak zdarza się myślącym ludziom, dociekaliśmy politycznych przyczyn tego szaleństwa. Zdania były podzielone, dwie osoby były za natychmiastowym odwetem, reszta była przeciwna, poza Duce, który rzucił podczas całej dyskusji tylko jedno zdanie na temat Izraela, w którym coś potwierdził, żeby w drugiej części zdania sobie sam zaprzeczyć, a poza tym wcale się nie odzywał. Siedział zamknięty i zmieszany. Swoje milczenie wytłumaczył trochę pokracznie. Bąknął coś o obszerności swojej wiedzy na każdy temat, dodając, że codziennie siedzi w pracy przy Internecie, że czuje się zmęczony informacjami i musi robić „delete” swojego dysku twardego, pokazując na swoją głowę. Wyglądało, jakby przed kimś się tłumaczył. Nie za bardzo mogliśmy zrozumieć, o co mu chodzi. Pomyślałem, że to jest „finezyjne” wyjście z opresji braku orientacji w temacie, kiedy padały nazwiska i daty. Jedna z osób uczestniczących tam, żyła na Bliskim Wschodzie i dobrze orientowała się w bliskowschodniej sytuacji i polityce. Mogłem podziwiać, pomimo różnicy zdań, ich kulturę wypowiedzi, dystans i wzajemny szacunek. Spotkał u mnie myślących ludzi na poziomie o których nic nie wiedział, bo nikt mu się nie przedstawiał z tytułem naukowym (jak to mi się zdarzyło u niego w Ann Arbor), ani nie chwalił osiągnięciami. Do dziś nie wie, z kim siedział. To była prawdziwa lekcja amerykańskiej demokracji, nie tej głoszonej przez politycznych hipokrytów, ale tej amerykańskiej codzienności. Goście rozeszli się, została moja przyjaciółka (żona producenta teatralnego), moja córka, Duce i ja. Wtedy się zaczęło. Był beznadziejny i niespójny. My siedzieliśmy, a on stał jak przy deklamacji „Pianina Chopina” Norwida, tyle tylko, że szybkie i agresywne ruchy jego rąk i krzyki przypominały bardziej groteskowe przemówienia Mussoliniego, albo wodza Adolfa, niż wrażliwego chłopaka z liceum. Moja przyjaciółka i córka, próbowały go uspokoić i prosiły o możliwość odpowiedzi, skoro nie dawał nikomu dojść do głosu. Sam dopowiadał do naszych niedokończonych zdań, jednocześnie wkładając w nasze usta nowe. Do mnie wykrzykiwał o „mojej wierze w reinkarnację i New Age Bullshit.” Nawet nie miałem okazji mu powiedzieć, że nie wierzę w żadną reinkarnację. Wszystkie jego oskarżenia były absurdalne. Stał przed nami rozhisteryzowany człowiek, zatopiony w jakimś przedziwnym monologu sam z sobą. Oskarżał, odpowiadał za nas i atakował. Nikt nie mógł dokończyć zdania, a czasami nawet zacząć. Zostaliśmy zaskoczeni przemianą potulności, kiedy jeszcze przed chwilą wszyscy siedzieliśmy razem przy obiedzie, na ten nagły atak autentycznej wściekłości, kiedy zostaliśmy w czwórkę. Nikt z nas nie był przygotowany, ani przyzwyczajony do takiego zachowania. To był szok, szczególnie dla moich gości. Ani moja córka, ani moja przyjaciółka nie wiedziały, o co chodzi, zaskoczone tą nagłą metamorfozą po raczej miłym obiedzie. Jedyną osobą, która wiedziała, o co chodzi byłem ja. Nie była to polityka, ani żałoba - to była zawiść. To ja mieszkam w jednym z piękniejszych Stanów w US, mam ciepłych i na poziomie przyjaciół, a nie prowincjonalnych szpanerów, a do tego miłe dzieci – kulturalne, ciepłe, serdeczne, socjalnie wyrobione, kreatywne i z poczuciem humoru. Moja córka mówiąca do mnie po imieniu i zachowująca się dojrzale. Przyjaciele zapraszający serdecznie do siebie na odchodnym. To było dla niego, po prostu, za dużo. W większości jego ataki były skierowane na mnie z taką złością, że chwilami zastanawiałem się czy nie wyprosić go z domu, z którego zrobił karczmę. Zapomniał, że to nie jest jego dom, słyszałem ich kłótnie w Ann Arbor i to był jego standard, nie mój. Moja przyjaciółka zmęczona krzykami wstała i wyszykowała się do wyjścia, aby spędzić resztę wieczoru ze swoim mężem w normalnej, cywilizowanej atmosferze. Duce „parował”, całe zajście wracało powoli do właściwych proporcji. Jego zmieszanie czuło się w powietrzu. Skoczył do kuchni zmywać naczynia. Plecy to jedyna część do pokazania, po „odśpiewaniu takiej arii.” Mój gość pożegnał się z klasą, a Duce przepraszał ją nieśmiało, za uniesienie, jakby przypomniał sobie, że ostatecznie skończył Uniwersytet i ma jakieś wykształcenie i kulturę, próbując desperacko zostawić po sobie jakiekolwiek pozytywne wrażenie. Wszyscy przeżywaliśmy 9/11, dlatego zawiązała się podczas obiadu taka płomiennie ciekawa rozmowa i wspólne dociekanie przyczyn pomimo różnic zdań. Nikt z nas, poza Duce nie uzurpował sobie „tytułu do najbardziej cierpiącej osoby,” wszyscy byli rodowitymi amerykanami, poza jedną osobą, moją córką, nim i mną. Zachowywał się przez cały czas sztywno i sztucznie. W czasie tych wrześniowych wydarzeń, najbardziej „podkręcało” go do agresji moje opanowanie i stoicyzm. Nie rozumiał, że można widzieć świat inaczej i z innej perspektywy. Osobiście nie wierzę, żeby w ogóle przeżył ten wrześniowy atak tak, jak to opisuje. Znając jego egocentryzm, bardziej przeżywał ten swój atak zawiści, która wymknęła mu się spod kontroli. Dzień później nastawiłem Arvo Part „Sanctuary”, ale Duce miał wszystko gdzieś, wyraźnie bolało go jego „pieniactwo” jak alkoholowy kac. Wypadł tego wieczoru okropnie i myślę, że to powracanie do tego tematu na Internecie i rozpisywanie się, jest jego metodą na ukrycie prawdziwych pobudek swojego zachowania. Wciąż się tłumaczy i jest za słaby, żeby przyznać się sam przed sobą do swojej zawiści, którą projektuje na innych. Zderzył się z czymś, co potocznie nazywa się kulturą i taktem. Czułem za niego wstyd. W swoich wspomnieniach o 9/11, Duce przytacza „mentalne ćwiczenie”9dla zilustrowania, z jakimi ludźmi miał do czynienia. Jego mocna i sadystyczna metafora, to policyjne (czyż nie powinno być „milicyjne”?) zawiadomienie o grupowym gwałcie i zamordowaniu matki. Moi goście w tym „mentalnym ćwiczeniu” to zwyrodniałe dzieci, usprawiedliwiające gwałcicieli-morderców. Czytając to, zastanawiałem się, czy naprawdę byliśmy w tym samym miejscu i czasie, na tym samym obiedzie tego feralnego dnia. Myślę, że i tak, mieliśmy dużo szczęścia, ponieważ mógłby nam jeszcze poodgryzać głowy. Całe to porównanie kończy: „You listen in disbelief and you want to bite their sick, twisted heads off” czyli w tłumaczeniu „Nie wierzysz w to co słyszysz i masz ochotę odgryźć ich chore, pokręcone głowy.” Nie trzeba zbyt dużo wyobraźni, żeby zobaczyć grupkę ludzi, z czego większość po pięćdziesiątce, oczytanych i wnikliwie obserwujących świat, dobrze usytuowanych materialnie, spełnionych zawodowo, z życiem oddanym głównie sztuce i edukacji. Każdy z nich podróżował po świecie, czytał, interesował się teatrem, filmem, literaturą, sztuką i przeżywał swoje życie uczciwie i pracowicie, a teraz w opisach Duce, został sprowadzony do „jego rozmiaru,” małego i mściwego dziecka. Może jeszcze do tego czuli sadystyczną satysfakcję, że ludzie skaczą przez okna z rozwalających się budynków, że zaczyna się napięcie i globalny konflikt? Normalna wymiana zdań i poglądów, sprowadzona została przez niego do groteski, karykatury, odarta z godności, prawdy i powagi chwili. To jest bardzo ciekawy opis, świadczący bardziej o nim, niż o tych ludziach, których znam po dwadzieścia lat. Jego czarno-biały obraz tych wydarzeń jest przerażający. Pierwsze skojarzenia, jakie miałem czytając to „mentalne ćwiczenie” to była „komunistyczna” propaganda. Duce w przeciwieństwie do Kapuścińskiego, używa pióra, żeby dzielić i podsycać nienawiść i to w iście stalinowskim stylu. Gwałt i morderstwo dokonane na matce, policja i zagubione, sadystyczne i idiotycznie bezmyślne dzieci. Nie mam wątpliwości, że są ludzie, którzy to kupią, tak jak kupują codziennie kłamstwa i obiecanki polityków, elektorat głosujący za iluzją dobrobytu, bez rozeznania i podstawowej wiedzy o tym, co jest możliwe, a co nie, bez analizy i większego wglądu. Duce opowiada bajki, łasi się, a jego sponsorzy w Ann Arbor głaszczą dobrego chłopca, prawdziwego Amerykanina, który być może w przyszłości, będzie tworzył jeszcze mocniejszą propagandę, żeby oczyścić tą „naszą Amerykę.” Ostatecznie to sprowadza się do tego, że dla niego jest to tylko jeszcze jeden schodek do kariery. Moja córka, po cichu wieczorem, spytała się, czy on naprawdę jest moim przyjacielem. Nigdy nim nie był, jeśli w ogóle wie co to jest przyjaźń. Zawsze miał we mnie życzliwą i bezinteresowną duszę. Teraz patrząc na naszą znajomość, to nie tylko, że nigdy nie umiał się ze mną niczym podzielić, ale nawet podziękować. W Ann Arbor poprosiłem go parę razy, żeby pomógł mi zrobić stronę internetową, ale to przemilczał, w żaden sposób się do tego nie ustosunkowując, zostawiając mnie w dziwnych domysłach. Na jego Uniwersytecie skanowałem swoje slajdy i czułem jego niechęć. Nawet przy zakupie za moje pieniądze programu Office na jego zniżkę uniwersytecką, czułem jego wyraźną irytację i nasłuchałem się komentarzy, że ten program jest „za duży i za dobry dla mnie.” Z Portland przywiozłem na jego życzenie parę obrazów, wyraził chęć zakupu, żeby później je szczeniacko krytykować nie kupując żadnego. Upokarzanie w najdrobniejszy sposób, stawało się u niego normą. Lata wcześniej mieszkając w Niemczech, zaprosiłem go z żoną do siebie, wytłumaczyć im proces emigracyjny, aby nie mieli tak ciężko jak ja, poznający wszystko drogą prób i błędów. Przetarłem im w pewnym sensie szlak. Służyłem radą, pomimo ich ciągłego nadąsania i faktu, że nie byli mi najbliższymi ludźmi. Zrobiłbym to wtedy dla każdego, kto poprosiłby mnie o pomoc. W Polsce za komuny nie podobało mu się, że mam własny warsztat rzemieślniczy, byłem kapitalistą. Teraz musi przekonać wszystkich, że jest arystokratą i nie ma nic wspólnego z tym, co się działo w Polsce. Ponoć działał w podziemiu po powrocie ode mnie z Niemiec. Wiedział już wtedy co jest potrzebne do emigracji. Jestem ciekawy czy to „podziemie” załatwił mu jego ojciec i czy przypadkiem nie był w nim, żeby trzymać „rękę na pulsie.” Nie zdziwiłbym się gdyby to była prawda. Poza tym nie ryzykował wiele, ojciec zawsze by go wyciągnął. Kiedyś już w Stanach dostałem od niego z Niemiec dziwny list, w którym o coś mnie oskarżał i pisał, że nie należy nam się ta emigracja. Byliśmy wtedy z moją byłą żoną kompletnie zdezorientowani. Odpisałem, żeby wyrzucił nasz adres i zapomniał. Te jego listowne ataki znałem już od liceum, z czasu kiedy mieszkałem z ojcem w Austrii. Teraz wiem i nie mam wątpliwości, że to jakaś obsesja na moim punkcie. Na zdrowy rozsądek, jakim tytułem uzurpuje sobie prawo do mówienia, co mi się należy, a co nie? Przyznaję, że nie rozumiem tej mentalności. Były mąż jego siostry, który wciąż utrzymuje z nim kontakt, twierdzi, że to chodzi o mój talent i moją sztukę. Tak naprawdę, to właściwie nie wiem, czy tylko oto chodzi, bo w głębi duszy czuję, że dotyka to wielu innych spraw. W swoim Internetowym albumie umieścił zdjęcie Portland z komentarzem jako „miasta ładnego i przyjemnego na powierzchni, ale tak naprawdę to gniazdo szczurów i wojującej lewicy” i o „zdecydowanej procentowo większości ludzi, których spotkał w Portland, winiących Amerykański rząd za ten atak.” W Portland był równo tydzień, w Oregonie spotkał w sumie z ośmiu osób, tak bardzo na chwilę i tak bardzo pobieżnie. Jestem pewny, że do dziś nie pamięta nawet większości imion. Pisze o nich z właściwą mu przesadą i propagandowym sprytem, jakby żył tutaj co najmniej parę lat. Nikt nie winił żadnego rządu, wszyscy zastanawialiśmy się nad źródłem tego konfliktu i politycznego tła, jak zapewne tego dnia, większość myślących i inteligentnych ludzi w całych Stanach. A „ładne i przyjazne miasto,” to miasto, w którym ja mieszkam, ku jego rozpaczy, a nie on. Zarazem jest to ekspresja jego percepcji i stosunku do mnie, a tak naprawdę jego projekcją i lustrzanym odbiciem samego siebie. Poza tym, nigdy ze mną nie rozmawiał szerzej na temat moich poglądów, ponieważ poza swoimi dogmatami, nie jest zainteresowany poglądami innych ludzi. Portland jest po prostu nadzwyczaj ładnym i pięknie położonym miastem. Na swoim blogu Duce rzuca cytat: “Kiedy boisz się kryminalistów, zawsze możesz iść po pomoc na policję, ale kiedy obawiasz się policji, wtedy do kogo się zwrócisz - do kryminalistów?” Tak właśnie ja czułem się w PRL-u, ale nie on. Kiedyś późnym wieczorem, tuż po ukończeniu liceum, zatrzymała nas, hałaśliwych, rozrabiających i pijanych (Duce i mnie) milicja na Placu Bankowym, prosząc rutynowo o nasze dowody osobiste. Duce wytłumaczył im, że jest synem dzielnicowego Śródmieścia i poprosili nas tylko o spokój i grzeczny powrót do domu. Ku mojemu zdziwieniu odniosłem z ich strony wręcz uczucie opiekuńczej sympatii, żadnych pał, żadnych „suk”, żadnego wożenia do izby wytrzeźwień. To jest i była, ważna i istotna różnica między nami, różnica mentalna kształtująca nasz światopogląd, a zarazem esencja dzisiejszego z nim konfliktu. Mój ojciec walczył z komuną, był w Solidarności i siedział w komunistycznym więzieniu za rzekomy atak na milicjanta, w tym samym czasie jego ojciec wsadzał takich jak mój. Duce wychował się w duchu „władzy i uprzywilejowania,” zamieniając tylko kolory na emigracji. Zasadnicza „wewnętrzna, stalinowska struktura myślenia” pozostała ta sama. Stąd się biorą u niego te hałaśliwe deklaracje lojalności i skostniały, fundamentalistyczny i nacjonalistyczny „amerykański patriotyzm” i oklaski dla walki z nielegalną emigracją. Przyczyną tych ataków i fałszywych oskarżeń jest jego obsesyjna zawiść, „samcza” konkurencja i chęć zranienia i odseparowania mnie od wspólnych znajomych, podszyta strachem związanym z moją wiedzą o jego intymnych dewiacjach i faszystowskich poglądach, przy których obstawał do końca naszej znajomości. Jest chorobliwie ambitnym i zazdrosnym człowiekiem. Stany kocham nie mniej, niż Polskę i moje krytyczne spojrzenie jest głęboko zakorzenionym humanizmem wyniesionym z domu. Miałem religijnych, uczciwych rodziców, którzy nigdy nie poszli na kompromis z komuną, nie należeli do żadnej partii, a mój ojciec był z tego powodu prześladowany. Przez wiele lat nie reagowałem na jego szkalujące moją godność teksty i wybryki, pomimo iż zachowywał się tak niegodnie, próbując mnie świadomie zranić. Niestety, ostatnio znowuż natknąłem się na jego blogu na chełpliwie i neurotycznie powtarzane kłamstwa. W związku z tym, chociaż nie jest to w moim stylu, postanowiłem opowiedzieć tę historię publicznie i odsłonić rzeczywiste motywy stojące za jego atakami. W dalszym ciągu nie sądzę, żebym kiedykolwiek mógł czerpać przyjemność z jakiejkolwiek polemiki z takim człowiekiem. Życzę mu powrotu do zdrowia, chwili oświecenia i odrobiny pokory. Nawet momentami bawiły mnie te dywagacje na mój temat, chociaż przyznam, iż nie było to przyjemne. Duce żyje powierzchownie i na pokaz, ma agresywny język i szybko ocenia ludzi, których w ogóle nie zna. Swój opis 9/11 zakończył10 zdaniem, wrzucając moich wyżej wspomnianych przyjaciół i mnie do nazistowskiego wora zbiorowej odpowiedzialności, sarkastycznym stwierdzeniem, że my nie stoimy za niczym, ale tylko przeciwko. My nie jesteśmy przeciwko niczemu, po prostu myślimy każdy za siebie, każdy osobno i indywidualnie, poza ideologicznymi –izmami i podziałami, jak wszyscy myślący, inteligentni i wrażliwi ludzie. Przypisy 1 Najzabawniejsze, że to nie jest żadna przenośnia, rzeczywiście był zwolennikiem Hitlera w licealnych czasach. Opowiadał wtedy, że kiedy Hitler napisał „Main Kampf”, zachodni intelektualiści (prawdopodobnie też „idioci”) ośmieszali Hitlera, nieświadomi, jaka silna wola wielkiego człowieka stoi za receptą do „zgotowania” nowego społeczeństwa. Puentą jego wywodów, był fakt, że Hitler pomimo drwin „mięczaków” zrobił i tak, jak zapowiadał w swojej książce. Zszokowany słuchałem wtedy jego wywodów i fascynacji „Main Kampf”, brzmiało to szczególnie, na tle przeżyć mojego ojca w niemieckim obozie pracy. Dzisiaj jest o wiele subtelniejszy polecając książki na temat „walki kodów genetycznych” lub „inteligencji” Murzynów - „The Bell Curve” Richarda J. Herrnsteina i Charlesa Murraya. Książka sama w sobie nie musi być „zła”. Chodzi mi jednak o jego wybiórczość dla poparcia swoich rasistowskich poglądów, które znam z bardziej bezpośrednich jego wypowiedzi, zarówno jak i sytuacji jakiej byłem świadkiem w Ann Arbor. Jest mistrzem kamuflażu i racjonalizowania, więc oczywiście, że publicznie deklaruje się jako „nie rasista,” ze względu na swoją karierę w Stanach. W rozmowach ze mną na temat edukacji, używanie sformułowań takich jak „motłoch” odnoszących się do mniej zamożnych i mniej wyedukowanych, świadczy o jego stosunku do ludzi, poziomie jaki sobą reprezentuje i jego megalomanii. W latach licealnych przybrał sobie przydomek „Duce” po Benito Mussolinim, zarówno jak książce Niccolò di Bernardo dei Machiavelli pod tym samym tytułem. Był otwarcie antysemitą, tak jak dzisiaj niektórzy członkowie Radia Maryja. Z tamtych czasów pozostał mi jego obraz zmieszanego, zabawnego i ekstrawagancko bawiącego się „syna milicjanta” w zomowskich butach od tatusia, czarnym długim płaszczu, z wielkim drewnianym krzyżem (znad drzwi babci) na piersiach i małą grupką zagubionych chłopaków za plecami. 2 Przez parę miesięcy na początku lat 80tych, Duce wraz ze swoją siostrą wynajmował u nas pokój. Z moją ex zwróciliśmy mu uwagę na jej neurotyczny charakter zachowania. Wyprowadził się bez słowa wyjaśnienia następnego dnia, a ona w jakiś czas po nim. Jego milczące pożegnanie było to dla nas autentycznie zaskakujące. Wtedy nie podejrzewaliśmy go o kazirodztwo, o tym dowiedzieliśmy się przez przypadek po latach. 3 „Another unpleasant surprise occured when I learned that not long before my arrival in Portland he gave his daughter a ring he had made, showing the face of... Lenin.” 4 „Thus, I was taken slightly aback when, on one of our walks, he showed me a bookstore he frequented, devoted entirely to "alternative" publications and catering mostly to communists, anarchists, Earth First'ers, and other assorted radicals from the fringe Left. (Portraits of Che Guevara and Karl Marx "adorned" the display window.)” 5 Jego atak na mnie nie ma i nigdy nie miał nic wspólnego z polityką. Jest to związane ze strachem i faktem, że tak intymnie znam jego przeszłość, a także z irracjonalną zawiścią i dziwną konkurencją, której nigdy do końca nie potrafiłem zrozumieć. Jego wizyta była od początku nastawiona na „zemstę” między innymi, za bycie świadkiem w Ann Arbor „harmonijnego” rodzinnego życia: arogancji jego syna i ich potajemnych narzekań, jego żony na niego i jego na nią. Ona szczególnie była w jakiś sposób zraniona przez niego, wspominając nawet o rozwodzie i samodzielnym ułożeniu sobie życia. Powtarzała często, że czuje się jak „służąca”, a nie u siebie w domu. Ich syn awanturował się nawet o niezasłonięte okna w czasie wieczornej projekcji filmu, bez cienia wyrzutów, że nam przeszkadza. Wyglądało to jak w polskiej satyrze „Kiepscy.” Innym razem, w trakcie śniadania przy stole, krzykiem poniżał swoją matkę, nieskrępowany ani ojca, ani moją obecnością. Wyglądało to na jakiś popis „vladzy”, rytualne okazywanie zajmowanej pozycji ze strony ich syna, bo najbardziej zaskakująca była reakcja Duce – tzn. jej brak. Taki dom, jaki obyczaj. Oboje, najwięcej ona, pod koniec mojego pobytu u nich utyskiwali na arogancję ich syna, w szczególności do ludzi z Polski i jej matki, a jego babci. Z czegoś co nie było istotne, chora ambicja Duce zrobiła wielką sprawę. Teraz potrzebował dowodów, żeby mnie zdyskredytować. Obraz „doskonałej rodziny” mógł przecież upaść w moich oczach. Przyjechał rozliczyć się za wstyd, jaki musieli poczuć po moim wyjeździe z Ann Arbor w 2000 roku. Nie było moją intencją, ani ważną sprawą okupującą moją świadomość, oceniać ich rodzinę. Każdy związek ma jakieś problemy i kryzysy. Ja sam popełniłem wiele błędów i jestem po rozwodzie. Nie myślałem o tym i nie było to dla mnie ważne. Jego sztuczne zachowanie w moim domu i zapewnienia, że ich syn się zmienił, nabierały szybko satyrycznego rysu. Dzwoniąc ode mnie do swojego domu podawał mi swoją żonę do telefonu, która opowiadała mi o transformacji ich syna, który właśnie zrobił jej kolację, zapewniając przy okazji, że między nimi też „wszystko się zmieniło” i ich małżeństwo nabrało innego blasku. Jeszcze raz postawili mnie w nieproszonej pozycji sędziego i księdza na spowiedzi. To była ich własna projekcja, czuli się osądzani wbrew moim intencjom, ponieważ sami są związkiem tego rodzaju ludzi, których scala wspólny wróg i nienawiść do innych, a nie szczere uczucie oddania. Jako rodzina zrobili na mnie raczej smutne wrażenie - skąpi, sztywni, cały czas ocenuający innych ludzi, zimni, bez poczucia humoru, napuszeni i żyjący, w pewnym sensie, osobno. On chwalący się pornografią wyświetlaną z komputera, Uniwersyteckim rzutnikiem, na ścianę i jego mało taktowny syn popisujący się swoją „uprzywilejowaną” pozycją w domu. Ona nosiła w sobie żal i ukrywaną niechęć w stosunku do niego. W ich domu panował swoistego rodzaju chłód ludzi, którzy są ze sobą siłą nawyku, a nie szczerej przyjaźni i autentycznego dobrania, a to wszystko w atmosferze drobnomieszczańskiego krytykanctwa. Typ ludzi porównujących się cały czas z sąsiadami, o którym w Stanach mówią, „better than Johnsons” (lepsi od Johnsonów). Nowobogacka mentalność, bezlitosna w tym „wyścigu szczurów”, jak śpiewa Bob Marley (Rat Race). Duce w czasie jakiejś kolejnej awantury u mnie, bo robił je codziennie przez czas swojego pobytu (naprawdę poczuł się jak u siebie), wykrzyczał mi, iż on wie, że myślę o nim jako materialiście. To jest znamienne dla niego, wyprzedzanie oponenta i wkładanie w usta swoich własnych poglądów. Do tamtej chwili wcale się nad tym nie zastanawiałem, nie operuję takimi kategoriami. Wykrzykiwał to jakby z odrobiną żalu niedocenionego człowieka, nie rozumiejąc, że dla kogoś może to nie mieć znaczenia ile i co ktoś ma. Zawsze ceniłem ludzi za to, kim są, a nie to, co posiadają. 6 Lata temu w Polsce Duce porzucił swoją żonę, a wtedy jeszcze, dziewczynę. W desperacji prosiła mnie o pomoc, chociaż nigdy nie byliśmy przyjaciółmi. Poświęciłem jej trochę czasu. Oczywiście, pomimo tego, że bardzo była spragniona seksu i zemsty na Duce, między nami nigdy do „zbliżenia” nie doszło. Zawsze miałem zasady, jak mój Irlandzki mechanik samochodowy, który miał dwa przykazania. „Nie śpij z żonami i dziewczynami znajomych i przyjaciół, a drugie nie kradnij.” Nigdy nie była dla mnie atrakcyjna, zarówno jako kobieta, ani też jako osoba, a przede wszystkim zawsze mnie nudziła. Mówiła monotonnym „gazetowym językiem” i do tego czułem się ograniczony z nią w tematach. Trudno było z nią wskrzesić żywą konwersację. W Ann Arbor unikałem jej ciągłych zaproszeń na wspólne zakupy. Trochę mnie krępowało jej utyskiwanie na niego i niezadowolenie, z drugiej strony współczułem jej. Wiedziałem, że walczy farmakologicznie z depresją i że potrzebuje zmienić swoją pozycję w ich relacji. Potraktowałem jednak jej problemy poważnie i wsłuchałem się w to, co do mnie mówiła. Kiedyś, juz w rozmowie z nią telefonicznej z Portland, podziękowała mi za moją pomoc i współczucie. Myślę, że naprawdę, zupełnie przypadkowo, jej coś uświadomiłem. Być może, część jego agresji w stosunku do mnie, była na to odpowiedzią, może poczuł się w jakiś sposób urażony. Po całej aferze, kiedy poprosiłem ich o zwrot rzeczy, jakimi ich obdarowałem (po jego wybrykach u mnie w domu i na Internecie, poczułem wyraźnie, że nie chcę mieć z nimi nic wspólnego, ani moich prac na ścianach u zadeklarowanego faszysty) napisała do mnie bardzo niesympatyczną kartkę. Kartka przedstawia mamusię karmiącą rozkapryszonego dzidziusia, a zmieszana i sztywna treść dotyczyła mojej niedojrzałości i życiowych mądrości na temat przyjaźni na siłę (odrzucała moją „natrętną przyjaźń”). Zapomniała, że jeszcze nie tak dawno dziękowała mi przez telefon za pomoc, jaką jej okazałem w Ann Arbor w uświadomieniu sobie czegoś. Wszystko nagle odwrócone było o sto osiemdziesiąt stopni. Później umieścili jej zdjęcie z tą kartką na tle innych darów świątecznych i ich „luksusowego” domu w foto albumie na Internecie i parę innych zdjęć „doskonałej harmonii rodzinnej,” żeby pokazać mi jak bardzo się „kochają” i dobrze im się żyje. Przyznam, że to mnie rozbawiło, bo to było przede wszystkim bardzo prymitywne i dziecinnie głupie, a do tego po prostu złośliwe. Poza tym to zachowanie odczytałem jako ich własną projekcję uczucia "bycia ocenionym," nad czym autentycznie się nie zastanawiałem. Znam ich od licealnych lat i przyzwyczaiłem się do tej ich drętwoty, napuszenia i zazdrości. Nie jestem oburzony tą hipokryzją, zdaję sobie sprawę z faktu, jak dużo musieli oboje przełknąć. W moim odczuciu nie są delikatnymi ludźmi. Bardziej zorientowani na fasadę i jak ich odbierają inni, niż na prawdziwe wartości, wynikające z autentycznej wrażliwości i serdeczności. Nie są w tym szczególnym wyjątkiem, chociaż w moim amerykańskim środowisku nie znam nawet jednej pary ludzi o takim usposobieniu. Generalizując, w amerykańskiej kulturze zawiść nie jest tolerowana, ani nie można określić jej jako "cechy narodowej." Większość swojego życia spędziłem w amerykańskim środowisku. Pobyt w Ann Arbor był jedyną chwilą, kiedy miałem do czynienia z polską emigrację. 7 W Ann Arbor mieszkałem z byłym mężem siostry Duce. Razem wyemigrowali. Opowiedział mi w szczegółach o nim i raczej niezwykłej jego relacji z siostrą. Zwierzyła mu się, kiedy jeszcze byli parą. Jej zachowanie i rozwód był dla niego bardzo bolesny. Nie był jedyną osobą, która mi o tym wspominała, także nasza wspólna i jej bliska znajoma z Polski, opowiedziała mi podobną historię jeszcze na początku lat '90, nie wspomnę już nawet o moich osobistych obserwacjach, kiedy oboje mieszkali u nas. Żona Duce była zazdrosna o uwagę jaką poświęcał nie jej, ale swojej siostrze, skarżąc się do mnie wielokrotnie. Oczywiście, nigdy nie rozwinąłem z nią tematu ich kazirodztwa, nie chcąc dokładać do jej depresji. 8 W 1979 nagle pojawił się w moich drzwiach z pragnieniem homoseksualnego eksperymentu, ale to nie była zabawa z mojej bajki i dostał „kosza”, mówiąc mu żartobliwie, że jest za brzydki jak na mój gust. Jeszcze jedna rzecz, za którą być może mnie nienawidzi. Pamiętam, że długo jeszcze po tej „propozycji” czułem gniew i irytację. Pomyśleć tylko, jak czułbym się dzisiaj, gdybym był na tyle pokręcony, żeby na to pójść? Nie wiem, ale może udało mu się spełnić te fantazje i marzenia z kimś innym. Dzisiaj jestem bardziej skłonny spojrzeć na to jak na jakiś jego dziwny rodzaj stosunku do mnie, który nigdy nie odzwierciedlał mojego prostego i przyjaznego podejścia do niego. Czasami odnosiłem wrażenie, że sam nie wie, jaka jest jego seksualna orientacja, lub doczytał w faszystowskiej literaturze, że sodomia, może funkcjonować jako symbol ustalający hierarchię. W psychopatologicznych zachowaniach, np. w warunkach więziennych, jest często sposobem na podporządkowanie sobie innych współwięźniów i ustalenie hierarchii. 9 „Let's try this mental exercise: you've just been notified by police that your mother had been gang raped and murdered last night. You're beyond yourself with pain, terror, and hatred for the perpetrators. You hear your three siblings, calmly sitting across the room from you, say things like: ‘I'm sorry that she's dead and stuff, but I've been telling her for months not to go to these bars at night.’; ‘;Oh, and all this lipstick she's been putting on. No wonder someone took her for a whore.’ ‘Remember how she would get mad at us and hit us with that dish rag? Man, that hurt!’ ‘Now the guys who did this will probably go to prison for life. I feel really sorry for their families...’ You listen in disbelief and you want to bite their sick, twisted heads off.” „Spróbujmy to mentalne ćwiczenie: właśnie zostałeś zawiadomiony przez policję, że twoja matka została grupowo zgwałcona i zamordowana ostatniej nocy. Wychodzisz z siebie z bólu, terroru, i nienawiści do napastników. Słyszysz trójkę swojego rodzeństwa spokojnie siedzącą na przeciwko w pokoju, mówiących rzeczy jak: ‘Jest mi przykro, że ona nie żyje, ale mówiłem jej miesiącami, żeby nie chodziła do tych barów nocą’ ‘Och, i te wszystkie szminki, jakimi się szminkowała. Nic dziwnego, że ktoś ją wziął za dziwkę.’ ‘A pamiętasz, jak nas biła ścierką do naczyń? Człowieku, to był ból.’ ‘Teraz ci faceci prawdopodobnie dostaną dożywocie. Żal mi ich rodzin.’ Nie wierzysz w to co słyszysz i masz ochotę odgryźć ich chore, pokręcone głowy.” tłum. a.r. 10 They are also children of postmodernism and its unique fusion of narcissism and nihilism. They think of themselves as unique, sensitive, creative, intelligent, talented, and of the 'mainstream' world as shallow and insensitive for not recognizing their valors and rewarding them handsomely. Trouble is, most of them are not as talented or intelligent as they think they are. Many are too lazy or disorganized to work their way up. Only a few could truly blame it on bad luck or lack of opportunities. But they all have sipped the poison of resentment for so long that it clouded their minds and so they now wish the world punished or even destroyed. They are not for anything, they are only against.” „Oni są również dziećmi postmodernizmu i jego unikalnej fuzji narcyzmu i nihilizmu. Myślą o sobie jako o unikalnych, wrażliwych, kreatywnych, inteligentnych, utalentowanych, a o 'głównym nurcie' świata jako płytkim i niewrażliwym, za nierozpoznanie ich zalet i nie wynagradzanie ich sowicie. Problem w tym, że większość z nich nie jest tak utalentowana ani inteligentna, jak myślą, że są. Wielu z nich jest za leniwa lub źle zorganizowana, żeby zrobić karierę. Tylko paru z nich mogłoby naprawdę winić za to zły los lub brak okazji. Oni wszyscy nasiąknęli trucizną pretensji, ponieważ tak długo ona zaciemniała ich umysły, zatem teraz chcą ukarać świat, a nawet go zniszczyć. Nie stoją za czymkolwiek, są tylko przeciwko.” tłum. a.r.