Roman Gajewski

Transkrypt

Roman Gajewski
Jacka, sporo ode mnie starszego, poznałem kilkanaście lat temu. Łączyła nas przede
wszystkim chroniczna miłość do sztuk pięknych, ale także do słowa. Jacek chętnie konfrontował się
z moimi poglądami na sztukę, ja natomiast brałem od Niego lekcje poprawnego języka pisanego.
Jeśliby chcieć zważyć korzyści, to ja na tej wymianie skorzystałem daleko więcej.
Proszony o współpracę, o przysługę, nie odmawiał — czym tylko mógł, tym z chęcią się dzielił.
W początkowych latach istnienia akademickiej galerii Nowa Oficyna był w niej kimś w rodzaju
rzecznika prasowego oraz doradcy strategicznego. Z tamtego czasu pozostał pokaźny stos esejów
o artystach prezentowanych w galerii. A już wcześniej było ich bez liku, bo Jacek z dawien dawna po
równo dzielił swoją miłość do poezji, teatru i malarstwa. Słowo i obraz — z talentem i swobodą łączył
obie rzeczywistości w jeden spójny świat p r z e d s t a w i e n i a, takiego, który sprowadził niejedną
nową myśl.
W swojej skromności sądził, że nie ma kwalifikacji do pełnienia roli krytyka sztuki, wolał określać się
słowem komentator. Chyba słusznie, bo opisywanym twórcom sprzyjał bezwarunkowo: analizując
dzieło, wydobywając z niego niuans i wieloznaczność nie godził się na umniejszanie, na ujmowanie.
Nie przystawał na o d c z a r o w y w a n i e. Nie sposób odnotować skłonności do obnażania,
chłostania; nie zauważyłem, by kogokolwiek potępiał lub by chciał cokolwiek burzyć. Nie ironizował
nawet. Był kronikarzem t r w a n i a — subtelnym i dygresyjnym; stronnikiem ładu i harmonii;
rzecznikiem Tajemnicy; zwolennikiem czułej konfrontacji.
W tym miejscu muszę podzielić się ważnym spostrzeżeniem: Jacek nigdy nie mówił źle o ludziach.
Ludziach znanych sobie i nieznanych. Najwyraźniej nie potrafił. Na nic i na nikogo się nie skarżył.
A przecież powodów nie mogło mu zabraknąć. Kiedy w rozmowie wzmagało się czyjeś uczucie
niechęci wobec innych, kiedy padały oskarżenia, kiedy wylewała się gorycz, zażenowany tym Jacek
burczał pod nosem coś usprawiedliwiającego, a częściej kurczył się w sobie, z wyraźnym zamiarem
przeczekania.
Cóż, jakoś nie wierzę w anioły stąpające po ziemi pośród nas zwyczajnych, po ludzku ułomnych
i skłonnych do złych emocji. Może więc za słabo znałem Jacka, może zbyt jednostronnie? Może
zwykł chować urazy głęboko? Nie wiem. Może sądził, że prawo do krytyki jest nadużywane? Może.
Tak czy owak są powody sądzić, że choćby z uwagi na ten unikalny rys charakteru, no i w nagrodę,
zapewne znalazł się Jacek w niebiesiech. Niechcący, bo przecież wierzący nie był. No i teraz, aby z
nim, niewysokim przecież, nadal dialogować, trzeba by zadzierać głowę.
Poza wszystkim, jako erudyta o komputerowej pamięci, a ponadto uroczy gaduła i gawędziarz, bywał
Jacek duszą towarzystwa. No i był, przyznajmy, kimś wewnętrznie pięknym i tak archaicznym jak
wszyscy artyści, którzy upodobali sobie translokacje w inne, wymyślone światy, pomimo że ruch w tę
stronę stał się coraz mniej możliwy. A w życiu codziennym? Wiadomo: urodzonym z defektem
wrażliwości nie może iść łatwo i gładko.
Chłopięcy z urody, długie lata wyglądał, jakby nie mógł się zestarzeć, by w końcu pośpiesznie,
stanowczo zbyt pośpiesznie zająć się u b y w a n i e m. Owszem, ten odwieczny porządek nie jest
w porządku. A jednak tak było, jest i będzie. Odszedł artysta. Ars longa, vita brevis… to prawda, ale
to nie obietnica a nadzieja, i to musi nam wystarczyć.
Drogi Jacku! Z ochotą i wytrwałością wzmacniałeś nas, twórców wizualnych, swoim talentem słownej
perswazji. Pozostaniemy zobowiązani. Serdeczne dzięki!
Roman Gajewski

Podobne dokumenty