Co było najuciążliwsze w pracy na kolei, to nocne

Transkrypt

Co było najuciążliwsze w pracy na kolei, to nocne
Śpik
Co było najuciążliwsze w pracy na kolei, to nocne dyżury. Pracowało się w turnusie: po
trzech służbach dziennych – trzy nocne. W porównaniu ze swymi kolegami radziłem sobie
nie najgorzej. Morzyło ich, a ja wciąż przytomny. Nocne godziny mijały bez tak zwanego
zmrużenia oka. Trzymałem się dzielnie i z satysfakcją pijaka, któremu udaje się przetrzymać
kompanów od kieliszka, mogłem obserwować, jak moi współpracownicy „wysiadali” jeden
po drugim, zasypiając w trakcie swoich czynności.
Posterunek odprawy pociągów: chłopak w kolejarskim mundurze zgłasza się po listy
przewozowe. Wydaje je odprawiacz. Tych dwóch ludzi dzieli ściana, a łączy wybite w ścianie
okienko. Właśnie przez to okienko zostanie wydany plik listów i przekazany chłopakowi do
rąk własnych, a on zwinie je w rolkę i zaniesie maszyniście pociągu, już sformowanego,
gotowego do odjazdu. Trzeba jednak najpierw podać odprawiaczowi numery wagonów,
wyczytać je na głos ze sporządzonego przez siebie wykazu. Chłopak czyta.
Odprawiacz ma przed sobą twarz chłopaka, widoczną w obramowaniu okienka; ów siedzi
tam za ścianą i po kolei wymienia numery wagonów. W miarę czytania zaczernia się wykaz
tych wszystkich platform, cystern i węglarek, przybywają stawiane długopisem haczyki, a po
drugiej stronie rośnie stos listów.
Po dwóch, trzech minutach owej wyliczanki, po trwającej trzy minuty litanii cyfr głos
chłopaka słabnie, wyraźna na początku dykcja zamienia się w mamrotanie, a przerwy
pomiędzy poszczególnymi numerami, pomiędzy cyframi wchodzącymi w skład danego
numeru – wydłużają się. Aż wreszcie głos milknie. Odprawiacz odrywa wzrok od stosu listów
i zerka przez okienko. Oczy chłopaka przymknięte, a głowa skłania się, zniża coraz bardziej.
– Ej, ty! – woła odprawiacz. – No co jest?! Ze spaniem się na kolej godziłeś?
Chłopak otwiera oczy i potrząsnąwszy głową wraca do swojej litanii. Trwa to pół minuty,
po czym – cisza. Już nie pomagają krzyki. Zmienia się widok po drugiej stronie okienka,
zamiast twarzy widoczny jest porośnięty blond włosem wierzch czaszki. Wreszcie i to niknie;
głowa chłopaka opada całkiem na pulpit – kimono.
Młoda dziewczyna, osiemnastka, samo zdrowie. Przybywa na nocną zmianę i do północy
trzyma się nieźle, nawet zbytkuje. Ale już o drugiej po północy zaczyna ją morzyć. Gdyby
była w domu, spałaby jak zabita. A tu trzeba czuwać. I wówczas okazuje się, że z tym
zdrowiem nie jest jednak tak świetnie, to znaczy – z psychicznym zdrowiem. Objawia się
lunatyzm. Gwałt zadawany łaknącemu snu organizmowi sprawia, że lunatyzm, zazwyczaj
utajony, objawia się z całą siłą. Dziewczyna wstaje z krzesła i śpiąc z otwartymi oczami
zbliża się do metalowej szafy i na ten mebel o wysokości dwóch metrów wspina się z
największą łatwością. Niesłychana sprawność fizyczna podczas transu, sprawność, która nie
byłaby możliwa na jawie.
Owe wyczyny gimnastyczne powtarzały się, aż pewnej nocy sprowadzono karetkę
pogotowia. Była to inicjatywa starszego odprawiacza, zwierzchnika odprawiaczy i
odprawiaczek, kogoś w rodzaju brygadzisty. Zniecierpliwiony tymi cyrkowymi breweriami
zadzwonił na pogotowie i powiedział do słuchawki: „Jest niebezpieczeństwo, że spadnie z
szafy albo ze schodów i kark sobie skręci.” Przyjechała karetka i zabrała kłopotliwe
stworzenie.
Kłopotliwe dla starszego odprawiacza, któremu udało się ten kłopot odsunąć od siebie i
zepchnąć na lekarza. Lunatyczka – co z taką robić? Różne w swojej praktyce lekarskiej miał
przypadki, ale takiego chyba jeszcze nie.
Młoda kobieta, niedawno przyjęta na odprawę pociągów, opowiada o sobie o swojej
koleżance:
– Myśmy teraz zrobiły się kinomanki. Po każdej nocnej służbie – do kina. Dzieci w
przedszkolu, mężowie przy pracy, jesteśmy wolne. Okazja do wypuszczenia się gdzieś, do
obejrzenia nowego filmu. Tylko że ona wciąż zasypia.
Mogę to sobie wyobrazić. Chce się jedna z drugą podzielić wrażeniami, więc nie
odrywając oczu od ekranu, szeptem zwraca się do koleżanki: „Jak ci się ten aktor podoba?” I
nic, żadnej odpowiedzi. Pytająca zerka w bok: koleżanka tkwi bezładnie w fotelu, głowa
pochylona, podbródek o pierś wsparty; drzemka.
Każda z moich profesji narzucała mi swoisty tryb życia. Praca w szkole to było wczesne
wstawanie i wczesne powroty. Potem praca na kolei i te nocne dyżury. Następnie praca w
księgarni, czynnej od 11 do 19. Nie trzeba było śpieszyć się ze wstawaniem, a powroty późne.
I wreszcie praca w bibliotece, od 8 do 16. Ze względu na długie dojazdy trzeba było wstawać
o piątej, a wracało się na dziewiętnastą. A więc jeszcze jedna kombinacja: wczesne wstawanie
i późne powroty. Morderczy to był tryb życia, a ja już niemłody, pięćdziesiątka na karku.
Trzy godziny dziennie w jadącym autobusie, półtorej rano, półtorej po południu, trzy długie
godziny, jeśli nie więcej, w zatłoczonym spalinowcu; o siedzącym miejscu ani marzyć.
Po mojej dawnej odporności na śpiączkę nie zostało śladu. Zasypiałem na stojąco, a w
momencie odlotu trzymana w opuszczonej ręce teczka wyślizgiwała mi się z dłoni. To
wyślizgiwanie budziło mnie i udawało mi się w ostatniej sekundzie zacisnąć palce.
*
Moja żona, gdym w rozmowach z nią wspominał swój etap kolejowy, nie mogła mi się
nadziwić. Dobrowolnie zgłosić się do pracy w turnusie! Jak mogłem to wytrzymać! Ona sama
nigdy by się czegoś takiego nie podjęła, a gdyby ją zmuszono, „to bym się chyba powiesiła”.
To fakt, że nie była stworzona do pracy połączonej z nocnym czuwaniem. Odznaczała się
czymś, co się nazywa „melodią do spania”. Leżąc obok niej słuchałem jej oddechu równego i
głębokiego. Nigdy nie miała problemu z zaśnięciem, nie wiedziała, co to bezsenność.
Pierwsza zapuszczała się w krainę snu i ostatnia stamtąd wracała. Ja w ciągu nocy budziłem
się kilkakrotnie, dreptałem do łazienki, ona – nigdy. Ciurkiem od wieczora do rana.
Często naprzykrzał się nam nasz kilkuletni synek. Chciał z rodzicami oglądać telewizję –
aż do zakończenia programu. Zawsze był problem z zapędzeniem go do łóżka.
– Zachowuj się – grzmiała jego matka – bo cię zaraz stąd wygnam!
Tomeczek bronił się przed „wygnaniem”, nie chciał uronić nic z telewizyjnych obrazków.
Robiło się późno, a on ani myślał o spaniu. Mojej żonie wyrywał się rozpaczliwy okrzyk:
- Jak ty potrafisz umordować człowieka!
Wreszcie następował moment, gdy zaczynało morzyć pędraka; przez parę chwil trwał
z otwartymi oczami, ale widać było, jak ciążą mu powieki; zasypiał.
Matka brała go na ręce, by przenieść kilkuletnią kluchę do drugiego pokoju.
W matczynych objęciach spoczywał bezwładnie, z odchyloną głową i zwisającymi
rączynami.
– Jak zastrzelony! – śmiała się Krystyna.
Trochę mnie gorszyło to porównanie.
Noc. Leżę obok głęboko uśpionej żony nie czując śladu senności. I mam wszelkie
podstawy do obaw, że nie zasnę do rana. Gdzieś tam na parkingu wyje samochód.
Uszkodzone, nie wyłączające się urządzenia alarmowe. Miarowe, nieustanne, niezmordowane
sygnały. Szybko wybiły mnie ze snu, mijają kwadranse i nie sposób od tego akustycznego
draństwa odwrócić uwagi. A ona śpi.
Za oknem robi się szaro i ciągle ów nękający z piekielną regularnością klakson. A to
odziane w nocną koszulę ciało wciąż bezwładne, nieprzytomne i zdawałoby się, że nic nie
przeniknie przez grubą skorupę sennego odurzenia, ale nie, moja połowica zaczyna wiercić
się niespokojnie, przewracać z boku na bok, wreszcie budzi się z jękiem, mamrocze
przekleństwa. Miarowe odgłosy były jak krople wody drążące kamień. Kamienny sen mojej
żony „wziął” i pękł.