Jak Orły na niebie… - Urząd Miasta Zgorzelec
Transkrypt
Jak Orły na niebie… - Urząd Miasta Zgorzelec
Liceum Ogólnokształcące im. Braci Śniadeckich w Zgorzelcu Karolina Taboła, kl. I e Jak Orły na niebie… Legenda o dawnym Lembergu Aż dziw bierze, jak ciężko jest zacząć opowiadać historię o ukochanym, rodzinnym mieście. Jak trudno w zadowalający samego siebie sposób zaprosić towarzysza podróży do przeszłości w znane od podszewki krainy. Tak więc długo plotłem z wartkiego potoku słów ten oto wstęp… Gdyby wzięło się mapę Europy, nawet i współczesną, choć lepiej oczywiście taką sprzed wieku, i wyznaczyło na oko jej środek, to już byłoby się całkiem blisko celu. Szczypta nawigacji kogoś bardziej wprawionego w kartografii i jest! Gród, o którym krążą bardziej i mniej rzeczywiste legendy. Mury, które przetrwały setki lat, przeplatanych spokojem i zawieruchą. Stolica Galicji, która przez długie pokolenia była niczym kresowa baszta wspaniałego zamku polskości. Leopolis Semper Fidelis, jak jeszcze wzniośle o nim się mówi. Lemberg, czyli nasz piękny, wspaniały Lwów. Stare kroniki piszą o założeniu miasta przez księcia ruskiego, Daniela Halickiego, który nazwał je na cześć swojego syna, Lwa. Jednak istnieje jeszcze jedna, zgoła odmienna historia, także dotycząca pochodzenia Lemberga… Dawno, dawno temu, na galicyjskich ziemiach pełno było maleńkich wiosek, nad którymi majestatycznie wznosiły się górskie szczyty. Rosły tam wielkie i gęste lasy, które chroniły prostą ludność przed najazdami nieprzyjaciół. Nadszedł jednak czas, który zakłócił ich szczęśliwe życie. Ludzie zaczęli przepadać bez śladu. Długo nie potrafiono wyjaśnić tej sytuacji, aż w końcu okazało się, że owe zaginienia są sprawką króla zwierząt – potężnego lwa, który czatuje na samotnych wędrowców, porywa ich i pożera. Całą okolicę ogarnęła wówczas panika. Nadzieję przyniósł dopiero rycerz, który pewnego razu pojawił się w karczmie i obiecał zabić brutalnego oprawcę, jeśli tylko otrzyma niezniszczalny miecz i zbroję. Kowale i rzemieślnicy zabrali się więc do pracy, ale bezowocnie. Nie potrafili wytworzyć tak solidnego oręża. Na szczęście i ten problem udało się wkrótce rozwiązać. Pewien zbłądzony podróżnik, którego kręte ścieżki sprowadziły w idealnym momencie do Galicji, znał receptę na pokonanie zwierza. Kazał wszystkim młodym kobietom nakłóć mały palec i upuścić kilka kropel krwi do naczynia, w którym następnie miecz i zbroję, a nie uszkodzi ich żadna siła. Usłuchano się jego poleceń i waleczny rycerz, wspierany zaczarowanym orężem, stanął do boju z krwiożerczym lwem. Zwyciężył, a odcinając straszliwej bestii łeb, oddał strudzonym ludziom wolność. Opowieści o czynach walecznego rycerza krążyły w galicyjskiej rzeczywistości jeszcze przez wiele pokoleń, a ku pamięci historii o zabójczym zwierzęciu, górę, na której się ona zdarzyła, nazwano górą Lwa, a miasto, które niedługo później rozrosło się u jej podnóży – Lwowem. Leopolis Semper Fidelis Lwów jest moją małą ojczyzną. Miejscem, w którym się urodziłem, choć byłem zmuszony przedwcześnie opuścić. Przyszedłem na świat w roku 1905. Byłem jedynakiem. Ochrzczono mnie jako Antoni Jabłoński. Mieszkałem z rodzicami, Aleksandrą i Witoldem, w całkiem ładnej kamienicy na Łyczakowie. Na drzwiach do naszej klatki schodowej wisiała srebrna kołatka w kształcie głowy lwa. Pamiętam ją z najdrobniejszymi szczegółami, z każdą praktycznie ryską i przybrudzeniem na metalowej powierzchni, bo szalenie mi się podobała. Dom mieliśmy przyjemny i przytulny – dosyć skromny, obejmujący dwie niewielkie sypialnie, salonik połączony z jadalnią, kuchnię i łazienkę, ale przecież nic więcej nie było nam potrzebne. Dobrze się w nim czuliśmy, dobrze czuliśmy się ze sobą i tyle się liczyło. Moja mama pracowała jako pielęgniarka, a ojciec był nauczycielem. Zawsze mi imponował. Był moim wzorem do naśladowania i niepodważalnym autorytetem. Zdawałem sobie sprawę, że posiadanie tak bliskiej relacji to ogromne szczęście i szczerze to doceniałem. Ojciec był bardzo silnym mężczyzną, wydawał się nie do zdarcia, z tym jego pokaźnym wzrostem, umięśnioną sylwetką i szerokimi ramionami. Odziedziczyłem po nim wiele tych najlepszych cech, choć w czasach, w których toczy się moja opowieść, moje ciało i umysł dopiero się rozwijały i większość owych podobieństw była ciężka do zauważenia, to niektóre z nich były widoczne już wtedy – mieliśmy te same gęste, ciemnoblond włosy i brązowe oczy o prawie czarnej oprawie. Usta i nos odziedziczyłem za to po mamie, skądinąd bardzo ładnej, ale zdecydowanie drobniejszej i delikatniejszej. Byłem pełnym radości i energii dzieciakiem, ale nie wyróżniało mnie to jakoś specjalnie z grona moich przyjaciół. Wszyscy tacy byliśmy. My, którzy czasem zazdrościliśmy beztroski i niczym nieskrępowanej wolności lwowskim batiarom, czyli tak zwanym ulicznikom, uwielbialiśmy przebywać poza sztywną granicą czterech ścian. Szwędaliśmy się po niezliczonych labiryntach dróżek, przemykaliśmy cicho i niezauważenie w gąszczu kamienic, poznawaliśmy coraz to nowe miejsca w rodzinnym mieście. Poznawaliśmy je do szpiku kości, wnikaliśmy w jego struktury, przywiązywaliśmy się do każdego rozłożystego drzewa, które w nim rosło. Zakochiwaliśmy się w nim, jak dorośli mężczyźni zakochują się w swoich pięknych kobietach. Kochaliśmy nasz cudny Lwów już wtedy. Kochaliśmy go całym sercem. Czasami, kiedy wspominam te wszystkie wojaże, nasze losy kojarzą mi się z profesją bardzo sprytnych przemytników. Myślę, że to trafne porównanie. W latach zaborów, kiedy naszego kraju nie było na żadnych ogólnodostępnych mapach, w Galicji mieliśmy całkiem sporo swobód i wytrwale pielęgnowaliśmy polskość, tworząc dla niej przytułek przede wszystkim w sercach. Polska była nam niczym najczystszy diament; jak skarb, który chroniliśmy przed wszelkimi niszczycielskimi siłami. Wiele w swoim życiu zawdzięczam rodzicom. Wychowali mnie w pełnym nabożnej czci patriotyzmie. Większy od matki, której praca nie pozwalała zbyt dużo przebywać w domu, wpływ miał na mnie ojciec. To on uczył mnie czytać i pisać po polsku, pokazywał mi książki w naszym ojczystym języku, do których niewiele osób miało dostęp, a przede wszystkim dużo mi opowiadał. Dawał mi lekcje historii, ale bynajmniej nie takie nudne, monotonne i jałowe, jakie często mają aktualnie miejsce w szkołach, gdzie nauczycielom brakuje pasji, chęci i wiary. Nie, jego opowieści były inne. Wywoływały u mnie rumieńce i wypieki, przyspieszały oddech i napędzały bicie serca. Mógłbym długo mówić o swoim tacie. Był wielkim człowiekiem, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Najczęściej był cichy, dość zamknięty w sobie, spokojny. Nie ciągle, bo przy rodzinnych posiłkach dużo się uśmiechał i żartował, a kiedy coś opowiadał, także robił to bardzo emocjonalnie, ale przez większość czasu był po prostu inny. Pogrążony we własnych rozmyślaniach, lekko nieobecny, ale nie było w tym nic negatywnego. Każdego dnia spacerował, niezależnie od pogody i w ogóle niezależnie od niczego. To był stały punkt jego egzystencji, ta przechadzka po Lwowie; po mieście, które tak miłował. Czasem zabierał mnie ze sobą, ale niezbyt często. Ja ganiałem z rówieśnikami, a on cenił te chwile swojej samotności. Poza tym jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą trzeba o nim powiedzieć, by zrozumieć wiele późniejszych wydarzeń w mojej skromnej historii. Mój ojciec, Telek, bo tak mówili na niego koledzy, a nawet czasami mama, był zagorzałym patriotą, a ważny status naszego miasta dla polskiego ruchu niepodległościowego dawał mu wiele możliwości pracy dla kraju. Przecież to właśnie na naszych terenach tworzyły się zalążki Legionów Polskich, funkcjonował Związek Walki Czynnej, a nawet często wizytował w galicyjskich stronach Józef Piłsudski. Tatę wyraźnie ciągnęło do tych organizacji, tak samo jak wyraźnie zatrzymywała go w domu troska o rodzinę. W końcu dołączył do Związku Strzeleckiego i na pewien czas na tym się skończyło. Na pewien czas, bo potem nadszedł rok 1914. Rok wybuchu wojny, która miała wszystko zmienić. Do tego momentu wiodłem jednak dostatnie, szczęśliwe życie. Dzieciństwo spędziłem w wyjątkowym mieście, jestem z tego powodu i dumny, i zadowolony. Cieszę się, że chociaż początki tej opowieści są z owych radosnych dni, jak na przykład pewien wczesnowiosenny poranek… Panorama Jak już mówiłem, ojciec codziennie spacerował i robił to raczej w samotności. Zabierał mnie ze sobą rzadko, ale czasem się to trafiało i wówczas mogłem szczerze docenić te wspólne chwile. Jedna z naszych wędrówek była zdecydowanie wyjątkowa, choć nic nie wskazywało na jej epokowość. Zdarzają się w naszym życiu chwile, które przychodzą ni stąd ni zowąd i zapisują się w naszej pamięci na dobre. Momenty, mimo że z pozoru całkiem zwyczajne, bez wielkiej, głośnej i jasnej otoczki, to niezwykle ważne i robiące wrażenie. Pozostawiające trwałe piętno w naszej głowie, mające wpływ na wiele późniejszych decyzji. Była niedziela. Dzwony kościelne biły codziennie za pięć szósta, na znak, że pora powoli przewracać się na drugi bok, a za trochę już całkiem zwlekać się z łóżka. Zawsze budziłem się razem z nimi, ale tego ranka ze snu wyciągnęło mnie szturchanie taty. - Wstawaj Antoś – szepnął z uśmiechem na ustach, wkładając jasną, kraciastą koszulkę w spodnie. – Pójdziemy na spacer. O ile przez chwilę nogi wydawały mi się niezdolne do przemieszczenia ze środka łóżka na jego brzeg, a potem zsunięcia na dół, na podłogę, to po słowie ‘spacer’ moja energia jakby przypomniała sobie o swoim istnieniu i pobudziła każdą komórkę mojego ciała. Parę minut później byłem już gotowy, z umytymi zębami i twarzą, z rozczesaną gęstą czupryną i ubrany w wygodne spodnie i sweter. Mogłem ruszać. Tata cicho krzątał się w kuchni, a mama najwyraźniej jeszcze spała. Nic dziwnego, poprzedniego wieczoru przedłużyło jej się w szpitalu i wróciła jeszcze później niż zwykle, tak zmęczona, że nawet nie zjadła kolacji, zamieniła z nami tylko kilka słów, wykąpała się szybko i od razu zasnęła. Idąc do kuchni, zauważyłem że wskazówka zegara dopiero kiwa się w okolicach wpół do szóstej. Dobrze, że jej nie zbudziliśmy – pomyślałem. Gdy wszedłem do kuchni, tata podał mi talerz z kanapkami, a sam wziął dwie ciepłe herbaty z miodem i cytryną. Usiedliśmy przy stole w naszej salono-jadalni i szybko się posililiśmy. - Napiszemy mamie karteczkę, żeby się nie martwiła naszą nieobecnością. Chociaż i tak pewnie nieprędko wstanie – powiedział ociec i wziął z komody notes z ołówkiem, trzymając ostatnią kromkę chleba w wolnej ręce i przeżuwając jej kęs w buzi. Nakreślił szybko parę słów i położył liścik na stoliku. Zebrał naczynia i odniósł je do zlewu. ‘Poszliśmy z Antosiem na spacer, śniadanie już zjedliśmy. Nie martw się i odpoczywaj. Kochamy Cię’ – przeczytałem z krótkiej wiadomości, spisanej zawsze tak samo pięknymi i nienagannymi literami. Wszystko było już załatwione, mogliśmy ruszać. Była bardzo wczesna wiosna, a poranek rześki. Narzuciliśmy na siebie kurtki, ubraliśmy wysokie buty i wyszliśmy, zamykając za sobą drzwi na klucz. Staraliśmy się być jak najciszej, póki tylko mogliśmy zbudzić mamę. Na szczęście spała dalej, a my spokojnym i równym krokiem skierowaliśmy się przed siebie - ku uliczkom, które oboje znaliśmy, ceniliśmy i darzyliśmy miłością. Szliśmy w milczeniu. Syciliśmy swoje zmysły urokiem budzącego się mozolnie do życia świata. Nic więcej nie było potrzebne. Cisza, przerywana jedynie szumem wiatru przemykającego przez korony drzew i przelatującego przesmyki między zabudowaniami, świergotem ptactwa i nielicznymi odgłosami domowej krzątaniny zza pobliskich okien, była cudowną towarzyszką marszu. Nie wiedziałem, gdzie ojciec mnie prowadzi, ani nawet czy ma jakiś plan, ale to także nie było w stanie nijak przeszkodzić radości rozkwitającej mi w sercu. Byłem bardzo, ale to bardzo szczęśliwy. Oczy lśniły mi tym szczęściem, a nogi ledwo powstrzymywałem przed przekształceniem lekkiego chodu w szybki bieg. Jak się niedługo później okazało, plan naszego spaceru istniał i był bardzo dokładnie przemyślany. Pierwszym istotnym punktem był Kościół i Klasztor Bernardynów, do którego mieliśmy całkiem blisko. W naszym domu wisiały nawet oprawione w ramki dwa śliczne rysunki przedstawiające bazylikę w całej okazałości. Od zawsze uważałem ją za jeden z najładniejszych zabytków naszego miasta, z tą jej charakterystyczną, wysoką wieżą, bogatym i kunsztownym wnętrzem, ozdobną, pełną rzeźbiarskich dekoracji i monumentalną, zwłaszcza z punktu widzenia kilkunastolatka, fasadą oraz stojącą przed nią kolumną, którą wieńczyła figurka świętego Jana… To arcydzieło sakralnej architektury jest dla mnie jednym z symboli owego zachwycającego, przedwojennego Lwowa, do którego wracam, mimo upływu tak wielu lat, zarówno w snach, jak i we wspomnieniach. Przystanęliśmy przed kościołem i zadarliśmy głowy do góry, by móc dostrzec elementy jego dekoracji umieszczone w najwyższych partiach. Kiedy tak patrzyliśmy i podziwialiśmy, twarze oświetlała nam nieśmiała, słoneczna poświata, która delikatnie przebijała się przez mgłę i grubą warstwę zawieszonych nisko nad miastem chmur. - Pięknie tu, ale musimy iść dalej. Mamy jeszcze sporo do zobaczenia – szepnął mi tato. Kiedy odchodziliśmy, zaczęły bić dzwony. Pomimo cudownego humoru i szerokiego uśmiechu na ustach, miałem nieodparte wrażenie, że zostawiamy coś za sobą, i chyba tak było, w istocie. Przyspieszyliśmy kroku. Czas nas powoli gonił, mknąc przed siebie z ulotną magią poranka. Przeszliśmy przez Plac Halicki i weszliśmy na Plac Maryacki, z górującą nad wszelkim architektonicznym stworzeniem kolumną Adama Mickiewicza. Ta akurat była dla mnie symbolem polskości w najpiękniejszym tego słowa wydaniu; hołdem dla wielkiego narodowego wieszcza, poetyckiego geniusza i mistrza pióra. Uwitym z podziwu pomnikiem dla wielkiego człowieka, jakim ów twórca był. - Pamiętasz tego pana? – zagadnął mnie tata, kiedy mogliśmy już dostrzec kolumnę. - Oczywiście! - A wiersze pamiętasz? - Tak, przecież tyle mi ich czytałeś – odpowiedziałem z niekłamanym wyrzutem, bo wiedza ta była dla mnie sprawą tak oczywistą, jak umiejętność odmawiania paciorka przed spaniem. - No dobrze, już dobrze – zakończył, wyraźnie zadowolony. Tam właśnie zaczynały się Wały Hetmańskie, pod którymi w kanale mozolnie wiła się rzeka Pełtew - kolejne zachwycające miejsce we Lwowie. Jedna z głównych miejskich promenad, składająca się z dwóch ulic, Hetmańskiej i Karola Ludwika, oraz pasa zieleni, rozłożystych drzew, trawiastych połaci, klombów i kwiatów. Tam także wzniesiono dwa pomniki – Stanisława Jabłonowskiego i Jana III Sobieskiego. Ten pierwszy wysławiał obrońcę miasta przed Tatarami, wielkiego hetmana koronnego, polityka, słynnego wojaka, którego historia pamięta między innymi z bitew pod Chocimiem i Wiedniem. Postać Jabłonowskiego, wyrzeźbiona w piaskowcu, przedstawiała walecznego dowódcę jako potężnego człowieka, ubranego w ceremonialną, bitewną zbroję, z orężem i długim płaszczem w dłoniach. To na jego cześć nadano nazwę całej alei. Drugi zaś pomnik w niczym nie ustępował hetmańskiemu hołdowi. Przedstawiał Sobieskiego dosiadającego prężnego rumaka, odzianego w narodowy strój – żupan i kontusz, przeskakującego roztrzaskane działo armatnie, kierującego swoje spojrzenie w kierunku południowo-wschodnim, czyli tym, z którego najczęściej zagrażało Lwowianinom niebezpieczeństwo. Późniejszy król Rzeczpospolitej, którego lata panowania opisywano w księgach i kronikach jako niezwykle udane i pełne wszelkich świetności, dosłownie stał na straży kresowego grodu; stron, w których przyszedł na świat i jakże często w czasach swojej sławetnej egzystencji gościł. Idąc tak jak my owego dnia, od strony Placu Maryackiego, dumna postać Sobieskiego miała dla siebie równie znakomite tło… Długą aleję, po której każdego dnia spacerowały rzesze rodowitych mieszkańców i drugie tyle przyjezdnych, wieńczyła kolejna perełka budownictwa – gmach Teatru Miejskiego, który w czasach późniejszych nazywany był Wielkim, a jeszcze bardziej współcześnie Operą Lwowską. Można mówić nań różnie, ale bynajmniej nie jest błędnym określanie go jako najpiękniejszego polskiego teatru. To przecież pod jego fundamentami, niczym rzeczka Bievre pod Operą Paryską, wił się leniwie Pełtew. Architekturą przypominał on Operę Wiedeńską, ale jakże różną miał historię i jakże innego wymiaru i znaczenia przez wzgląd na nią nabierał… Obfitował w malarskie i rzeźbiarskie dekoracje nawiązujące do sztuki teatralnej, miał kształt prostopadłościanu o powierzchni blisko 3000 metrów kwadratowych. Był uwieńczony miedzianą kopułą. Z zewnątrz jasny, ale za to w podziwianym przez każdego gościa wnętrzu, utrzymany w iście królewskich barwach i charakterze. Od frontu, z trzech piedestałów, spoglądały na spacerowiczów alegoryczne rzeźby: Poezji i Muzyki, Sławy i Fortuny oraz Komedii i Tragedii. Nie dało się przejść koło tego arcydzieła obojętnie. Im bliżej mieliśmy tenże Teatr, tym wolniej przebieraliśmy nogami, by móc jak najdłużej podziwiać jego majestat. Wręcz hipnotyzował swoim pięknem, mimo że przecież nie mijaliśmy go pierwszy raz. Jednak w końcu ruszyliśmy dalej i kiedy go minęliśmy, tylko kilka razy odwracaliśmy się za plecy. Powoli wracaliśmy do normalnego tempa chodu. Czas nas gonił. Mijaliśmy kolejne kamienice. Kierowaliśmy się do północnej części miasta i mieliśmy zobaczyć jeszcze kilka zachwycających miejsc, nim w końcu dotarliśmy do kresu swojej porannej wędrówki. Nie trzeba było ujść długiego kawałka, by ujrzeć znamienity kontrast, jakby granicę pomiędzy dwoma różnymi światami. Pamięć jeszcze nawet nam nie rozmyła wspomnienia eleganckich, okraszonych soczystą zielenią, rozmyślnie zorganizowanych i otoczonych kunsztowną architekturą Wałów Hetmańskich; gdyby się po raz kolejny odwrócić, dało radę dostrzec fragmenty Teatru Miejskiego, a jednak obraz, który malował się przed nami, był zgoła odmienny. Wkraczaliśmy na Plac Krakowski, na którym od dawien dawna odbywały się Krakidła. Co to był za gwar pośród szeregów przeróżnych targowisk, przy których ludzie rozmawiali, handlowali, śmiali się lub po prostu przemykali w drodze ku innym sprawom. Owego, ciągle wczesnego i niedzielnego poranka, plac był aż dziwnie spokojny, ale i tak nie sposób było nie dostrzec handlu, który wręcz płynął w jego żyłach. Dalej mieliśmy już Stary Rynek, czyli kolejną epopeję potężnych i zapierających dech w piersiach gmachów. Plac okalały budynki Kościoła Jana Chrzciciela i Synagogi Tempel, na których także zdecydowanie przyjemnie było zawiesić oko. We Lwowie nic nie było nijakie i bezbarwne. Wszystko miało swój urok i, bardziej lub mniej dostępne dla widzów, ale zawsze niepodważalne piękno. Ponadto Lwów był wesołym miastem, w tym także tkwił jego niewątpliwy urok. Do wojny zachwycał ową wesołością każdego, czy to mieszkańca czy gościa w swych silnych murach. Szliśmy jednak dalej, nie zatrzymując się na dłużej w granicach starówki, już dużo szybciej niż kiedy wyszliśmy z domu na Łyczakowie. Czas mknął przed siebie z ulotną magią poranka. Naokoło widzieliśmy i słyszeliśmy coraz więcej krzątających się domowników, którzy powoli szykowali niedzielne, rodzinne śniadania, odsłaniali z okiennic zasłony i wietrzyli swoje mieszkania, wpuszczając do wnętrz przyjemnie rześkie powietrze. Kierowaliśmy się do północnej strony miasta. W końcu zamajaczyło przed nami pewne wyjątkowe wzniesienie – Wysoki Zamek z usypanym na nim Kopcem Unii Lubelskiej. Spojrzałem na ojca. Oczy mu nieznacznie zalśniły, nie patrzył w ogóle pod nogi, wpatrywał się z zapartym tchem w ten jeden pnący się ku niebu punkt. Nie miałem wątpliwości, że to był właśnie cel naszej wędrówki. Już samo wzgórze miało bardzo ciekawą historię. Znajdowało się na obszarze Roztocza Wschodniego, w wydzielonej części Roztocza Lwowskiego. Od zamierzchłego XIII wieku przyciągało znaczną uwagę możnych. Na jego szczycie, za rozkazem władcy Rusi, Daniela Halickiego, wybudowano drewniany zamek. Półtorej wieku później, Kazimierz III Wielki, jakże wspaniały i sławny władca Rzeczpospolitej, za którego panowania tak dużo dobrego się w Polsce działo, rozkazał, w miejsce drewnianej budowli, wznieść murowany zamek, który nazwał Wysokim. Do dziś niewiele informacji się o nim uchowało, ale przez długie dekady górował nad miastem, odpierał wiele ataków i najazdów wroga, stateczny i nieugięty wobec nieprzyjaciół, tak samo jak i całe miasto Lwów, nie bez powodu nazywane Leopolis Semper Fidelis. Rok 1772 postawił jednak grubą kreskę, kończącą bezpowrotnie czasy świetności niepodległej Polski. Wysoki Zamek został w większości rozebrany, uchowała się tylko jego jedna ściana, stojąca odtąd samotnie, niczym pamiątka po lepszych dniach. Nastała dla Rzeczpospolitej era zaborów, w której jednak Galicja Wschodnia całkiem dobrze dawała sobie radę. Uchowaliśmy w naszych miastach, wioskach i grodach bezcenną wartość. Zdołaliśmy ocalić i bez chwili spoczynku pielęgnować polskość. Przykładem na to jest między innymi kopiec, usypany na wspominanym aktualnie wzgórzu w 300. rocznicę zawarcia unii lubelskiej. Jakież uroczystości miały tam miejsce w dniu poświęcenia kamienia węgielnego! Był to sierpień, rok 1869. Pod Wysokim Zamkiem panował iście manifestacyjny, podniosły i pełen patriotyzmu nastrój. Ziemię sypano ze wszystkich stron kraju, a nasi rodacy przyjeżdżali odtąd pod jego zbocze równie tłumnie jak na jasnogórskie pielgrzymki. Także i my owego wczesnego poranka rozpoczęliśmy wędrówkę na szczyt. Droga była dosyć długa, kręta. Naokoło było pełno zieleni, drzewa szumiały bardzo delikatnie, jakby nie chciały zagłuszyć otaczającej nas, magicznej ciszy i spokoju. Ptaki ćwierkały, ale nie tak nachalnie, jak to czasem robią. Wszystko, co żywe i nieożywione, miało wówczas wyczucie. To była bardzo ważna chwila w moim życiu, nie wiem czy nie jedna z najważniejszych, i nic nie miało jej zakłócić. Zanim się obejrzałem, nasza mała wspinaczka dobiegła końca. Byliśmy u celu. Mieliśmy przed sobą lwowską panoramę w całej okazałości. Oczywiście nie byłem tam pierwszy raz, ale ten widok zawsze mnie zachwycał. Nie mógł równać się z żadnym innym. Słońce leniwie rzucało swe promienie na senne jeszcze ulice. W końcu była niedziela, czyli, jak jest przykazane, dzień odpoczynku. W oddali gdzieniegdzie paliły się jeszcze latarnie. Trawa wciąż była zroszona kropelkami skrzącej się lekko rosy. Przyjemny, wiosenny wiatr orzeźwiał nam twarze, wybrzuszał ubrania i burzył czupryny. Lwów roztaczał swe uroki i nieuleczalnie oczarowywał każdego, kto miał szansę się mu przyglądać. - Pięknie tu, czyż nie? – powiedział ojciec, przerywając ciszę. Pokiwałem mu głową w odpowiedzi. – Długo myślałem, jak ująć w słowa to wszystko, co mam ci do przekazania. Bowiem jestem pewny, że te słowa zostaną ci w pamięci na dobre. Wiem, że tak jak i ja, kochasz to miasto, kochasz ten nasz Lwów całym sercem. Dzięki wartościom, które staraliśmy ci się z matką przekazać od kiedy przyszedłeś na świat, może ci się to wydawać oczywiste, ale bynajmniej takie nie jest. Prawdziwa miłość potrzebuje poświęceń. Ile byłbyś w stanie dać od siebie dla naszej małej ojczyzny? Dla tych wszystkich miejsc, placów, pomników, które dzisiaj zobaczyliśmy? Dla historii i przodków, którzy wylewali swoją krew w obronie murów tego wielkiego grodu? Ja o tym ostatnio bardzo długo myślałem, synku. Spędzało mi to sen z powiek – to mówiąc, zaprzestał kluczenia wzrokiem między bliżej nieokreśloną dalą, czubkiem własnych butów i moim odzieniem. Wreszcie spojrzał mi w oczy i kucnął, tak byśmy byli praktycznie na równi. Zadał mi jeszcze jedno pytanie, a na poprzednie najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. – Ale na początku pomyśl przede wszystkim o tym, jak, dlaczego i co miłujesz w tym mieście. Zastanów się porządnie, tak byś szczerze mógł odpowiedzieć sam przed sobą. Myśl o tym Antoś, a ja niech złapię oddech – i znowu opuścił głowę, podpierając podbródek o ręce złożone na kolanach, jakby nagle jego czaszka stała się wielokroć cięższa niż zwykle. A ja myślałem, tak jak mi przykazał. Wracałem pamięcią do chwil, których wspomnienia uchowałem niczym najcenniejsze skarby. Większość z nich była aż dziwnie zwyczajna i wręcz codzienna, ale przecież to własną codzienność tak bardzo uwielbiałem, do szczęścia nie potrzebne mi było nic więcej. Miałem przed oczami matkę, która gotowała obiad i szykowała pyszne ciasto drożdżowe na deser. Ojca, kiedy recytował mi Mickiewicza, Słowackiego, czy innych wspaniałych polskich twórców. Naszą trójkę na wspólnym spacerze sprzed kilku lat, kiedy mogliśmy po prostu być razem, nie obciążeni żadnymi troskami. Przyjaciół, z którymi przemierzałem te częściej i rzadziej uczęszczane uliczki rodzinnego miasta. Moich najlepszych druhów, z którymi paliliśmy ogniska, wspinaliśmy się na drzewa, zakradaliśmy się do piwnic, stychów czy opuszczonych domów. Wspominałem pierwsze książki, które sam przeczytałem i naukę najpiękniejszych wierszy na pamięć. Te dzwony z bazyliki, które każdego dnia zwiastowały mi poranek. Zachody Słońca i czyste, gwieździste niebo, i Księżyc, który rzucał magiczną i niepowtarzalną łunę na stare kamienice… Tak, za to wszystko kochałem Lwów. Kochałem całym sercem i ani wtedy, ani nigdy później, nie zamieniłbym swojej miłości na żadną inną. Byłem już zadowolony z rezultatu swoich przemyśleń, ale ojciec jeszcze nie był najwyraźniej gotowy do dalszej rozmowy. Jednak mój mózg, który rozpoczął już działanie na zwiększonych obrotach, nie był zbyt łatwy do zatrzymania. Parł dalej naprzód. Zastanawiałem się więc nad poprzednimi zadanymi mi pytaniami. Ile mógłbym poświęcić dla Lwowa? Nie wiedziałem, nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie i denerwowało mnie to. Bo co, wykrzyknąć całą piersią, że wszystko mógłbym dlań poświęcić i zakończyć ten temat? Nie, to był zdecydowanie bardziej złożony problem. Zaczynałem rozumieć to, co musiał czuć ojciec, kiedy sam się nad tym głowił. Tyle że on był już dorosły, odpowiedzialniejszy i ciążyło nad nim brzemię przymusu podjęcia bardzo ciężkiej decyzji; wyboru, o którym właśnie miał mi powiedzieć i w miarę możliwości wyjaśnić. - Zbliżają się ciężkie czasy, Antoś. Nadchodzą wielkie zmiany, które dotkną nas bardzo mocno, to nieuniknione. Od dawna zanosi się już na konflikt o niespotykanej dotąd skali. Wojna wisi już na włosku, synek. Jestem w takim wieku, że będą chcieli wziąć mnie do wojska, nawet i siłą, jeśli będą zdesperowani, a tego się spodziewam. Ta decyzja nie przyszła mi łatwo, ale chcę bić się o nasz kraj. Wiesz, że gdyby nie wy, już dawno wciągnąłbym się w coś mniej bezpiecznego niż nasz Strzelec. Teraz nie mam już zbytniego wyboru. Jeśli mam czekać dnia, kiedy wyciągną mnie z domu, bym włożył germański mundur i walczył w całkiem obcych szeregach, to wolę tego uniknąć. Wolę to wyprzedzić. Gdy tylko będzie ku temu okazja, wyruszę do polskich oddziałów, tak postanowiłem – znowu przerwał na dłuższą chwilę, bo głos zaczynał mu się łamać. Próbowałem sobie to wyobrazić, ale nie mogłem. No bo jak to tak? Że taty nie będzie już przy niedzielnych śniadaniach? Że nie będę słyszeć każdego wieczoru wertowanych stron z grubych książek, które czytał jedna za drugą? Nie, tak przecież nie mogło być. Rozumiałem, że może trzeba będzie trochę zmienić swoją codzienność na potrzebę sytuacji w wielkim świecie, ale chyba nie aż tak… To by była przesada – mniej więcej to zdążyło mi przemknąć przez myśl podczas tej chwili ciszy. - Wiem, że ciężko ci to pojąć, ale posłuchaj mnie jeszcze, Antoś. Bo może jeszcze nie dziś ani nie jutro, ale wkrótce nadejdzie taka chwila, że to ty będziesz musiał zaopiekować się domem i zająć mamą. To głupie, ale o nią martwię się nawet bardziej od ciebie. Jej serce jest takie delikatne, taka jest wrażliwa… Będziesz jedynym mężczyzną w rodzinie. Małym jeszcze, ale obciążonym wielką odpowiedzialnością. Nikt się nie będzie ciebie pytał, czy aby na pewno podołasz. Nie będziesz miał innego wyjścia. Bardzo wiele będzie od ciebie zależało, synek. Był smutny i bardzo przejęty, zresztą tak samo jak ja. Kiedy skończył mówić, złapał mnie za rękę. Normalnie broniłbym się przed czymś tak dziecinnym, ale nie wtedy. Tamta chwila rządziła się innymi prawami. Nie byłem pewien czy dobrze widzę, ale wydawało mi się, że w kącikach oczu ojca zalśniły łzy. Nawet jeśli, to szybko wytarł je o rękaw. Byłem za to pewny czegoś innego. - Tato? - Tak synku? - Ja dam radę, nie musisz się martwić. Wtedy już na pewno popłynęły po jego lewym policzku dwie duże łzy. Ojcowie prawie nigdy nie płaczą. A jeśli już, to w bardzo znaczących chwilach; takich chwilach, które niezwykle wiele zmieniają. Katechizm polskiego dziecka Wielkie zmiany, które przepowiedział mi ojciec, były już niestety nieuniknione, ale zanim nastąpiły, jeszcze trochę minęło. Jeszcze przez pewien czas mogłem wieść radosne dzieciństwo w ukochanym Lwowie. Swobody, jakimi cieszyliśmy się, kiedy cały nasz kraj był pod zaborami, stawiały nasze miasto w wyjątkowym świetle. Zjeżdżali się do nas ludzie z całej Polski, by móc odetchnąć pełną piersią, powietrzem, które ciągle było polskie; by spędzić choć chwilę w murach, które ciągle były, od fundamentów aż po zwieńczenia, polskie. Dzięki temu Lwów rozkwitał. Rozwijał się z ogromną szybkością, w przeróżnych dziedzinach. Z doskonałego stawał się jeszcze doskonalszy, przyrównywany nawet do włoskiego Piemontu… Tak więc wystawiano w Teatrze Skarbkowskim, a później w Miejskim, wspaniałe dramaty i wiele operowych premier. Działały u nas aż trzy szkoły muzyczne i filharmonia. Wzniesiono szereg pomników, głównie patriotycznych. Mieliśmy też pierwsze polskie kluby piłkarskie – Lechię, Czarnych i Pogoń. To we Lwowie powstało polskie harcerstwo z czasopismem Skaut, które stale gościło w moim domu i które ojciec czytał mi czasem wieczorami zamiast typowych bajek na dobranoc. Kształtowała się u nas polityka i kiełkowały ruchy narodowowyzwoleńcze, narodziło się również harcerstwo. Zawsze myślałem, że kiedy podrosnę, dołączę do skautów, ale niestety nie było mi to dane. Przyjeżdżali do nas także słynni pisarze, którzy wspólnie z rodzimymi twórcami zgromadzili się na ramach Dziennika Literackiego i Kuriera Lwowskiego. Wśród nich byli między innymi Adam Asnyk, Leopold Staff czy Władysław Bełza. Znajomość „Katechizmu polskiego dziecka’’ była dla mnie tak samo oczywista jak umiejętność odmawiania pacierza. Wersy tego utworu wciąż mam przed oczami i mimo upływu lat, wzbudzają we mnie te same dreszcze i silne emocje co kiedyś… „- Kto ty jesteś? - Polak mały. - Jaki znak twój? - Orzeł Biały. - Gdzie ty mieszkasz? - Między swemi. - W jakim kraju? - W polskiej ziemi. - Czym ta ziemia? - Mą ojczyzną. - Czem zdobyta? - Krwią i blizną. - Czy ją kochasz? - Kocham szczerze. - A w co wierzysz? - W Polskę wierzę. - Coś ty dla niej? - Wdzięczne dziecię. - Coś jej winien? -Oddać życie.” Od dziecka byłem dumny, że to wspaniałe dzieło zostało po raz pierwszy wydrukowane właśnie we Lwowie. Mieszkałem na Łyczakowie i chociaż nie wszyscy moi najbliżsi towarzysze dziecięcych zabaw także tam mieli swoje domy, to właśnie w jego granicach najczęściej się spotykaliśmy. Trzymaliśmy się i bawiliśmy najlepiej w kilkuosobowej grupie. Prócz mnie byli w niej Jurek, Tadzio, Helenka i Janeczka. Przeżyliśmy razem wiele wspaniałych przygód. Łączyła nas miłość do Lwowa; do miasta, które mimo braku polskich granic na ówczesnych mapach, zachowało biało – czerwone barwy. Była to miłość silniejsza niż więzy krwi. Mieliśmy swoje ulubione podwórko, na którym zbudowaliśmy schron. Skleciliśmy go z kawałków blach, patyków, gałęzi. Był bezpieczny, bo znajdował się zaraz pod oknem babci Jurka, która obiecała go pilnować. Naznosiliśmy do środka starych koców i różnorakich płacht. Przesiadywaliśmy tam głównie w ciepłe, letnie dni. Wieczorami mogliśmy nawet obok rozpalać ogniska i nikomu to nie przeszkadzało. Siadywaliśmy wówczas, odcięci od reszty świata, i snuliśmy długie opowieści, żartowaliśmy lub śpiewaliśmy. Jedną z takich piosenek, trochę zakazaną i brzydką, ale jakże przez nas lubianą, pamiętam jak dziś: "U Bombacha fajna wiara, wcina precli, ćmi cygara. Oj, diridiri, rach, ciach, ciach, ruchaj, ruchaj, uhaj, dana, oj, didiri, rach, ciach, ciach, ruchaj, ruchaj, uha! Szac chłopaki lwoskie dzieci kużdy ładny, aż si świeci. Oj, diridiri. Już szklankami hebra dzwoni, Jóźku szpila na harmonii. Oj,diridiri.. Wtem nadchodzi ciemna sztuka i na sali szpargi szuka, oj, diridiri. My du niego czaru-maru: hulaj za drzwi, ty batiaru! Oj, diridiri. A jak nas przyprosi grzeczni upijemy si serdeczni. Oj, diridiri. Niech si dowi, ży we Lwowi so chłopaki honorowi. Oj didiri. Ni ma to jak batiar lwoski, Lecz najlepszy łyczakoski. Oj, diridiri. Każda hebra je murowa, Lecz najlepsza z Łyczakowa. Oj, diridiri. Chto si z naszy wiary śmieji, naj gu nagła krew zaleji. Oj,diridiri. I kto Lwowa ni szanui, Naj nas w dupy pocałuji. Oj, diridiri. Kto we Lwowi raz był bity, ten udwalić musi kity. Oj,diridiri. A chto z nami trzyma sztamy, temu lepi jak u mamy. Oj, diridiri. ‘’ Była to skoczna, uliczna, batiarska piosenka, o melodii jak polka. Mamy zatykały nam uszy, gdy ktoś ją śpiewał, ale chyba tylko dla zasady; ciężko było jej nie lubić, taka była wesoła. Wiele jeszcze mieliśmy takich cygarowych utworów, a kolejne i kolejne miały być jeszcze napisane w latach późniejszych. Tak więc śpiewaliśmy sobie, cieszyliśmy się słodką beztroską i ceniliśmy wspólnie spędzony czas. Nie mieliśmy go niestety zbyt dużo. W 1914 przeżyliśmy dopiero po jakieś 8, 9 lat, a świat kazał nam w bardzo szybkim tempie dorastać. Wiosną i wczesnym latem było jeszcze pięknie. Tak pięknie, że aż później ciężko mi było w to uwierzyć. Na miejskich peryferiach latały sobie czaple i bociany. Dni były coraz dłuższe, a temperatury wyższe. Świat się zielenił i budził po mroźnej zimie. Ptaki przeróżnej maści ćwierkały radośnie, tworząc cudowną w swej krasie muzykę. Lwowski krajobraz nabierał niepowtarzalnego wyrazu… Starałem się nie myśleć za często o słowach ojca z tamtego pamiętnego poranka na Wysokim Zamku, ale tak całkiem zapomnieć ani nie mogłem, ani nie chciałem. Przez pewien czas nie musiałem na szczęście brać z nich lekcji. Tak naprawdę to niby nic się wtedy jeszcze nie zmieniło. Kartki z kalendarza zrywałem jedna po drugiej, a tata wciąż wieczorami czytał grube książki i dużo spacerował, mama oddawała się pracy, a mnie nosiło i byłem wszędzie. Jednak gdzieś tam w moim wnętrzu zaszła maleńka, wręcz niezauważalna zmiana, która miała zapoczątkować inne, wielkie. Głęboko w sercu zdawałem sobie sprawę, że już nic nie jest całkiem takie same. Byłem ciągle szczęśliwym dzieciakiem. Nie potrzebowałem do tego szczęścia stosu zabawek, które zawaliłyby mi każdy kąt w pokoju. Zbyteczne były mi kosze pełne słodyczy czy nowoczesne urządzenia. Jak niewiele było mi do tego szczęścia potrzebne! Wygodne buty i luźne ubranie, i przyjaciele przy boku, i najedzony brzuch, i Lwów, i wolność naokoło, i szalone pomysły tworzone w odważnych głowach, które wytrwale i z zapałem realizowaliśmy. Niewiele, a zarazem tak dużo… Pamiętam jak dziś, jak pewnego, bardzo ciepłego i przyjemnego dnia, wybraliśmy się z Jurkiem na rowery, a może raczej na rower, bo to on podjechał po mnie swoim jednośladem i pozwolił wskoczyć na tył. Kiedy zjeżdżaliśmy z górki, ciągle mnie straszył, że puści kierownicę. - Nie bądź głupi – odkrzykiwałem mu, bo pęd powietrza był tak głośny, że nie mogliśmy porozumiewać się normalnym tonem głosu. Jurek kierownicy oczywiście nie puścił, bo to mogłoby się źle skończyć dla nas obojga. Poza tym i tak aż dziwne było, że mimo wszystko się nie wywróciliśmy. Jeździliśmy tak od placu do placu, aż w końcu mój tragarz się zmęczył. Zatrzymał się po prostu i powiedział: - Dalej już nie pojadę, nie ma mowy. No i musiałem wymyślić dla nas nowe zajęcie, bo nie śpieszno było nam wracać do domów. Podeszliśmy kawałek do małego parku i przysiedliśmy w cieniu na ławeczce. Zaczęliśmy sobie mówić, czyli po naszemu bałakać, raz ciszej raz głośniej, przez większość część czasu zanosząc się donośnym śmiechem. Przypomniałem sobie, że mam w kieszeni kilka ołowianych żołnierzyków, więc zaczęliśmy się nimi bawić. Udawaliśmy prawdziwych bojowników, ale dosyć ciężko nam to szło, bo nie potrafiliśmy walczyć naprzeciw siebie, a nie mieliśmy trzeciego kompana, byśmy mogli połączyć wobec niego siły. Mimo to, czas zleciał nam bardzo przyjemnie i nie wiadomo kiedy. Już wtedy uznałem ten dzień za bardzo udany, a była przed nami przecież jeszcze taka długa droga do domu… Chyba z nikim nie dogadywałem się tak dobrze jak z Jurkiem. Wojna Nawarstwienie ogólnoświatowych sporów przerodziło się w I wojnę światową w lipcu 1914 roku. Miesiąc później, w sierpniu, mój tata wyruszył do Krakowa, by tam dołączyć do Legionów Piłsudskiego. Był jednym z pierwszych ochotników z naszej okolicy, ale później poszło jeszcze wielu mężczyzn. Mieli różne ku temu powody, ale jednym była na pewno chęć walki w polskiej armii – chociaż chęć to może za dużo powiedziane; była wojna, jutro było terminem bardzo niepewnym, a obraz Legionów na tle innych możliwości prezentował się całkiem dobrze. Początkowo, ze sporym opóźnieniem, ale otrzymywaliśmy listy od ojca. Mówił, że na pewno wróci. Żebyśmy się z mamą nie martwili. Pisał, że wojna jest straszna, ale bije się z Orzełkiem na piersi i w sercu, i to mu wyraźnie dodawały otuchy. Najpierw próbowaliśmy ciągle żyć jako tako normalnie. Był to dla mnie czas pełen kontrastów. Z jednej strony, dokładnie tak, jak przepowiedział mi ojciec od owego pamiętnego poranka na Wysokim Zamku, od wybuchu wojny praktycznie wszystko się w moim życiu zmieniło, i to już tak zauważalnie. Wiele wywróciło się wręcz do góry nogami. Niby niektóre czynności pozostały takie same, ale jednak nie do końca, jak na przykład przynoszenie mamie ziemniaków z piwnicy na obiad – niby ciągle to robiłem, ale noszone codziennie wiaderko było lżejsze i mniej napakowane. Ciągle nakrywaliśmy posiłki dla trzech osób, ale jedną zastawę ściągaliśmy ze stołu czystą. Na małżeńskim łóżku rodziców jedna strona pościeli była po nocy zawsze nienaruszona. Wieczorami, kiedy kładłem się spać, z salonu nie dobiegał już ciepły promień światła i szelest stron wertowanych przez ojca książek. Drzwi także nie otwierały się ani nie zamykały tak często. Matka nie miała komu rzucić się na szyję, a ja nie miałem już silnego ojcowskiego ramienia, na którym mógłbym oprzeć głowę. Obojgu było nam ciężko. Nie od razu dostrzegłem zmiany, jakie we mnie zaszły. Działy się tak jakby z boku. Skupiałem się na swojej mamie i za to zmiany w jej zachodzące dostrzegłem bardzo szybko. Obserwowałem ją, analizowałem jej zachowanie tak skrupulatnie, jak robią to wynajęci psychologowie. Próbowała wyraźnie zamknąć w sobie wszystkie targające nią emocje. Nie potrafiła tak całkiem, bo często miała czerwone, zapuchnięte oczy, czyli dużo płakała. To jednak było normalne, mogłem przyznać. Przez większość czasu przyjmowała jednak tak ignorancką postawę, że zwyczajnie mnie to denerwowało. Zdawała się mnie w ogóle nie zauważać, tak jakbym nie czuł się podobnie jak ona. Nie wiedziałem, jak mogę jej pomóc; nie potrafiłem ulżyć sam sobie w wewnętrznym bólu, a co dopiero wesprzeć kogoś innego. Irytowało mnie, że mimo mojego dziecięcego stanu rozwoju, to ja musiałem bardziej się nią opiekować niż ona mną. Przybyło mi obowiązków, także jej starych obowiązków, bo jej jeszcze więcej nie było w domu. Całkowicie oddawała się pracy, a kiedy już wracała do mieszkania, to snuła się zmęczona życiem i w tym swoim deszczu emocjonalnym całkowicie nieobecna. Jeśli można w ogóle mówić o szczęściu w czasie wojny, to praktyczne oszczędzenie Lwowa przed fronty I wojny światowej za jego przejaw można uznać. Ciągle, tak samo jak w czasie zaborów, mimo gradu przeciwności uderzających w mury miasta ze wszystkich stron, nie poddawaliśmy się. Był głód, panowała jeszcze większa bieda niż wcześniej, a w szpitalach było jeszcze gęściej i żałośniej. Cmentarze też szybciej się poszerzały. Aż do listopada 1918 było jednak względnie spokojnie. Dopiero wówczas, dla mnie, jak i dla wielu innych kresowiaków, rozpoczął się prawdziwy bój. Najpierw jednak przestały docierać listy. Od kiedy ojciec odszedł do Legionów, pisywał do nas dosyć często. Fakt, że jego wiadomości docierały do nas ze sporym opóźnieniem, ale były i dawały nam za każdym razem nową nadzieję na jego powrót. Były jedynym, co potrafiło rozświetlić mamie oczy do takiego blasku, jakim jarzyły się przed wojną. Później jednak cienka nić kontaktu z ojcem się zerwała i nijak nie mogliśmy jej w wojennej zawierusze odnaleźć. Nawet po latach nie potrafiłem znaleźć żadnego śladu, poszlaki, która mogłaby naprowadzić mnie na jego los. Nigdy nie pogodziłem się z jego stratą, a zwłaszcza z tym, że rozpłynął się w powietrzu zupełnie bez pożegnania i niespodziewanie. Ostatni list, jaki od niego otrzymaliśmy, był datowany na wiosnę 1916 roku. Pisany pośpiesznie, literami o wiele brzydszymi od tych, jakie kreślił w swoich notesach. Był podobny do wszystkich innych, niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ojciec uspokajał nas, że dobrze sobie radzi i jest zdrów. Że tęskni i nie może się doczekać chwili, kiedy znowu się zobaczymy. Że coraz śmielej marzy o wolnej Polsce. Było mi potem jeszcze ciężej, ale udało mi się jakoś podźwignąć. Mama znosiła to wszystko o wiele gorzej ode mnie. Próbowaliśmy nie tracić nadziei na jego powrót, ale chyba w głębi serc wiedzieliśmy, że takowy nigdy nie nastąpi. - On już nie wróci, prawda? – spytała się mnie w kilka miesięcy po otrzymaniu ostatniego listu od ojca. Nie mogłem jej odpowiedzieć. Wyszedłem z domu, nie mogąc jednocześnie patrzeć na jej łzy i czuć tego co miałem w sercu. A czułem się na nią zły. Nie powinna pytać się mnie o coś takiego. Bo czego tak naprawdę oczekiwała? Że będę próbował i ją i siebie oszukiwać, czy że brutalnie rozdepczę ostatnie skrawki jej nadziei? Lepiej było milczeć. Tylko cisza mogła dać nam ukojenie. Wędrowałem tamtego dnia po Lwowie przez dłuższy czas. Szukałem w sobie odpowiedzi, których nie mogłem znaleźć. Czy dam radę udźwignąć to brzemię, którym obarczyło mnie życie? Czy mam siły choćby próbować? Ale wiedziałem, że tak łatwo się nie poddam. Nie chciałem okazać się tchórzem i złamać danej tacie obietnicy. Chciałem, by ojciec mógł być ze mnie dumny, nawet jeśli miałby się już na mnie patrzyć z nieba. Chciałem podkreślić wśród kart historii nasze nazwisko - tak, by zostało dobrze zapamiętane. Orlęta W październiku 1918 roku zakończenie wojny było już tylko kwestią czasu. Polskie dążenia niepodległościowe były już całkowicie jawne. Wojska wycofywały się z frontów, rozbrajały. Jednak bój o Galicję miał dopiero rozgorzeć. Mój kontakt z przyjaciółmi od 1914 osłabł, ale bynajmniej nie został zerwany. Dopiero listopad miał nas rozdzielić. Ostatni raz spotkaliśmy się dokładnie w przeddzień wybuchu walk w rodzinnym mieście. Umówiliśmy się wcześnie, na dosyć krótko, bo planowaliśmy w niedalekiej przyszłości dłuższy, wspólny wieczór. Wszyscy bardzo zmieniliśmy się od wybuchu wojny. Fizycznie ciągle jeszcze byliśmy dzieciakami – wyższymi już, silniejszymi, z chłopakami szerszymi w ramionach, ale ciągle dziećmi; jednak nasze wnętrza daleko za sobą zostawiły w rozwoju ciała. Rozumieliśmy o wiele więcej. Mówiliśmy o wolności. O zawieszeniu na lwowskim ratuszu biało – czerwonych flag. O odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego stojąc na baczność. Przez 4 lata żyliśmy w ciągłym lęku o kolejny dzień. Kres bitew na światowych arenach zbliżał się już jednak nieubłaganie, a wraz z nim porażka naszych dotychczasowych zaborców. W sercach płonęła nam całkiem nowa i silna nadzieja. Wiara w powrót polskich granic na europejskie mapy rosła z dnia na dzień. Najpierw powoli i po cichu, ale potem coraz to głośniej i bardziej otwarcie, zaczynano się cieszyć. Aż do listopada. Wtedy wielu osobom odebrano szansę na ziszczenie najśmielszych marzeń. Nie byliśmy odosobnionym narodem w Europie, który dążył do pełnej autonomii i niepodległości. Niezależność i swoje miejsce na arenie nowego świata chcieli uzyskać dla siebie między innymi Ukraińcy. Zanim między naszymi narodami wybuchł spór o kresowe ziemie, Lemberg był bezsprzecznie miastem o biało – czerwonych barwach. O ile w małych, okolicznych wsiach, często przeważali Ukraińcy, to w stolicy zdecydowanie więcej było Polaków. Mieliśmy 1 listopada 1918 roku. Święto Zmarłych, kultywowane w naszej tradycji od pokoleń. Zawsze lubiłem ten czas. Kojarzył mi się z długimi, wieczornymi spacerami po Cmentarzu Łyczakowskim i urokliwej okolicy, podczas których mrok był o wiele jaśniejszy. Wszędzie tliły się znicze zapalone ku pamięci osób, które odeszły z tego świata. Ruch na nekropoliach natężał się już kilka dni wcześniej. Ludzie zawczasu robili wstępne porządki na grobach bliskich, by właściwej daty móc tylko pogrążyć się w modlitwach, wspomnieniach i refleksyjnej zadumie. Tego roku miało jednak być inaczej. Wróg odebrał nam to piękne święto. Wyrwał je bezwzględnie z kalendarza, a kartki dat podarł, opluł i zhańbił. Tchórzliwie, pod osłoną nocy, Ukraińcy wkroczyli zbrojnie i zajęli ogromne tereny odradzającej się Rzeczpospolitej. Uderzyli niespodziewanie, z zaskoczenia, ale jeszcze nim wzeszło Słońce, zdołały wytworzyć się polskie ośrodki oporu. We Lwowie przebywała garstka oficerów i członków organizacji wojskowych z orzełkami na mundurach. Była to jednak tylko garstka, w dodatku słabo uzbrojona, naprzeciw dobrze wyposażonej i licznej armii. Zwłaszcza na początku, walczono więc sercem i głową. Niebo lśniące czystym błękitem nad żołnierzami obu stron, było bez wątpienia polskie, i to rodzimej stronie sprzyjało. Aż do postawienia w sytuacji praktycznie bez wyjścia, polskie władze w Galicji były rozdrobnione, poróżnione i pozbawione wspólnego dowództwa. Jednak stojąc pod ścianą, szybko osiągnięto porozumienie. Szeregi obrońców miasta organizowały się i poszerzały, za sprawą tłumnie zgłaszających się ochotników, którym nie brakło zapału, ofiarności i chęci. Wielu mężczyzn i dorosłych było porozrzucanych po frontach jeszcze nie zakończonej wojny, więc o sile miasta miała stanowić jego młodzież. Pomimo wszystko, ludność Lwowa nie miała zamiaru oddać tak łatwo małej ojczyzny najeźdźcy. Każdy z grona moich przyjaciół dołączył do walecznych oddziałów lwowskiej reduty. My, lwowskie dzieci, wzlecieliśmy niczym Orły na kresowe niebo, by bić się o polską koronę. Nawet wiersze o nas później pisano… „Nas nauczono. Walczyć trzeba. Walkę mamy w genach. Póki sił wystarcza, możemy pomóc. Winniśmy iść za wyrokami nieba. Za przykładem. Najpierw patrzyliśmy z okien. Stojąc za murami domów, Próbowali wmówić nam bezpieczeństwo. Jak mielibyśmy być bezpieczni, Kiedy padało całe miasto? Wiedzieliśmy, że tego już starczy. Że dość już obcych tarczy i godeł. Że nie pozwolimy znowu na zrywanie polskich flag. Nie skończymy tak biernie. Widzieliśmy rówieśników z klasy, Idących z bronią w dłoniach. W za dużej czapce moro. W starych, dziurawych butach. Dziewczynki w dwóch warkoczach, Z torbą sanitariuszki. Obrońców naszej ziemi, Stojących w dwuszeregu, Gdzie niektórzy nie sięgali dowódcy ramion. Poszliśmy za przykładem. Jeden za drugim. Kolejny za kolejnym. Wychodziliśmy z domów. W ciemną noc po światło. Wzbijaliśmy się do lotu. Wyrastały nam skrzydła, Byśmy nasze lwowskie niebo, Mogli w biel i czerwień przybrać. Skrzydła były nam jak zbroja, Ale wiedzieliśmy jak mali jesteśmy. Jak mały jest każdy wobec huku strzał. Jak kruche są nasze ciała. Całe, oprócz serca. To w nim kryła się nasza siła. W nim kryła się miłość i wierność. To dzięki nim walczyliśmy, Kiedy ledwo mogliśmy unieść karabin. Biliśmy się jak Orły dla Matki. Dla Orła Białego, Orlęta.” Od samego początku wiedziałem, że także chwycę za broń. Musiałem jednak trochę dojrzeć do tej decyzji. Gdy tylko doszły mnie słuchy o ataku Ukraińców, długo myślałem. Wspominałem ojca i chyba pierwszy raz nie sprawiało mi to tak dużego bólu. Wiedziałem, że on nie wahałby się przed ruszeniem do boju; że mam szansę go godnie zastąpić. Miałem zamiar uczynić go dumnym, choćby miał ową dumę odczuwać będąc już w niebie. Moja matka także i wówczas oddała się pracy. Jeszcze dłużej zostawała w szpitalu, sińce pod oczami z przemęczenia miała jeszcze większe i ciemniejsze. Kiedy wybuchł listopadowy spór, po prostu nie zmieniła rutyny. Nie wiem, ile w jej decyzjach było pracoholizmu i wręcz wrodzonej niemożności patrzenia bezczynnie na ludzkie cierpienie, a ile patriotyzmu. Pomagała rannym i chorym z wielkim oddaniem, które szczerze podziwiałem. Bynajmniej nie była pozbawiona niebezpieczeństw. Grady kul nie omijały wysłanników czerwonego krzyża. Rankiem 3 listopada stanąłem przed lustrem, które wisiało niedaleko drzwi wyjściowych naszego domu. Z bardzo daleka słyszałem strzały. Moje odbicie pozostawiało sobie wiele do życzenia. Ciało miałem jeszcze raczej wątłe, choć byłem dosyć wytrzymały. Mięśnie nie były mocno zarysowane, a ramiona niezbyt szerokie. Mimo wszystko byłem pewny, że jakoś podołam zadaniu, którego się powziąłem. W salonie mieliśmy jeden stary, uchowany karabin. Był już obwiązany jakąś szmatą, więc od razu gotowy do zabrania. Odstawiłem go do kąta przy wyjściu, by na mnie czekał. Postanowiłem wyruszyć tego samego dnia wieczorem, kiedy się ściemni. Uznałem, że tak będzie najbezpieczniej. Miałem jeszcze nadzieję, że do tego czasu wróci chociaż na chwilę matka, bym mógł jej powiedzieć o swoich zamiarach i się pożegnać. Tak się zaiste stało. Usłyszałem klucz przekręcany w zamku, kiedy na zegarze minęła już godzina czwarta. Miałem już powoli zacząć zbierać się do wyjścia, więc powitałem ten dźwięk z ulgą. - Cześć Antoś! – powiedziała, nawet z nutką wesołości, choć w jej głosie dominowało zmęczenie i boleść. - Cześć mamo – odpowiedziałem, stojąc na progu mojego pokoju. – Musimy porozmawiać… - O co chodzi? - Idę dzisiaj dołączyć do obrońców miasta. Wiesz dobrze, że nie mogę postąpić inaczej. Przez chwilę zapanowała cisza, która bynajmniej mi się nie podobała. - Jesteś zupełnie taki jak ojciec, synku. Nie mogę cię nijak powstrzymać, ale obiecaj mi, że wrócisz. Oczywiście obiecałem. Później wiele razy miałem wątpliwości, czy uda mi się dotrzymać danego jej słowa. Wyruszyłem w kilkadziesiąt minut później, by rozpocząć swoją osobistą batalię. Dołączyłem do kompanii, która miała odbić z rąk Ukraińców Szkołę Kadecką. Początkowo, ze względu na wiek, dowódca nie chciał mnie przyjąć. W końcu jednak go ubłagałem. Potrafiłem jako tako posługiwać się bronią i chociaż moje umiejętności do największych nie należały, specjalnie nie odbiegałem w nich od reszty rekrutów. Zaatakowaliśmy skoro świt. Przez kilka godzin byliśmy pod prawie ciągłym ostrzałem, odpowiadając równie zaciętym ogniem. Udało nam się odnieść zwycięstwo i zajęliśmy placówkę. Od tego momentu rozpoczęliśmy ciężką misję jej obrony przed wrogiem, który mimo odwrócenia roli bynajmniej się nie poddawał. My także nie pozostawaliśmy bierni. Konstruowaliśmy umocnienia, barykadowaliśmy się, a niektórzy z nas przemykali do potrzebujących większego wsparcia oddziałów. Nie oddaliśmy szkoły aż do końca listopadowego boju. Tak jak wspominałem, moi przyjaciele także chwycili owego miesiąca próby za broń. Myślę, że mogę nazwać Jurka moim najlepszym przyjacielem. Zawsze podziwiałem jego mamę, która miała na imię tak samo jak moja, Aleksandra. W czasach, kiedy kobieca służba wojskowa była o wiele mniej rozwinięta, ona wytrwale działała na jej rzecz. Walczyła dzielnie, niczym nie odstając w boju od płci przeciwnej. Była założycielką Ochotniczej Legii Kobiet. Nawoływała inne matki, żony, córki i siostry do wstąpienia w szeregi obrońców ojczyzny. Jej syn wręcz nie mógł być inny. Jego rodzicielki także nie było przez większość czasu w domu. Biła się o Lwów już od pierwszych dni listopada. On sam także wyrywał się do walki, ale przytrzymywał go ojczym. Jednak w końcu wola mojego dzielnego przyjaciela przeważyła. Wymknął się późnym wieczorem z domu, zostawiając tacie list. „Kochany tatusiu, poszedłem dołączyć do obrońców. Czuję, że to mój obowiązek, a ciągle brakuje rąk do oswobodzenia miasta. Mam dość sił, żeby podołać temu zadaniu. Jerzy” – tak napisał. Po wojnie, kiedy czytałem te naprędce sklecone słowa, łzy niekontrolowanie ciekły mi po policzkach. Ile było w tym małym, drobnym ciele oddania i miłości do ojczyzny, tego nie sposób opisać. Dołączył do kompanii kulparkowskiej, z którą ruszył w kierunku Pohulanki i Snopkowa. Stał na warcie, a później poszedł wraz z całym oddziałem przeprowadzić atak na ukraińskie siły zgromadzone w koszarach naprzeciwko cmentarza Łyczakowskiego. Tam spotkał ich prawdziwy grad kul, spod którego Jurek miał się już nie wydostać. Walcząc dzielnie, został postrzelony. Następnego dnia odnaleziono jego ciało na zakrwawionym śniegu, okryte białymi chryzantemami… Helenka już wcześniej była obyta z bronią. Przeszła szkolenia realizowane przez kobiece organizacje wojskowe. Dołączyła do Legii Kobiet bardzo szybko. Biła się w okolicach Kleparowa, w jednym szeregu ze swoim młodszym bratem, Romkiem, którego nigdy za dobrze nie poznałem. To on pierwszy został postrzelony, a ona próbowała go ratować. Wtedy została ranna. Nie zdołano jej uratować. Janeczka była sanitariuszką, jedną z młodszych we Lwowie. Odznaczała się wielką ofiarnością, zdobyła ogromny szacunek i wzbudzała podziw służących wraz z nią dziewcząt. Zginęła, próbując ocalić żołnierza przed wykrwawieniem się. Było to gdzieś aż na Zamarstynowie. Tadzio dołączył do kompanii walczącej na Górze Stracenia. Była to placówka szczególnie mocno atakowana przez wroga. Wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk pomiędzy obiema stornami. Później poszedł za swoim dowódcą, by bronić Persenkówki. Właśnie tam został ciężko ranny. Trafił do szpitala, w którym próbowano uratować jego wątłe ciało. Niestety, nie udało się. Zmarł po trzech tygodniach. Pomoc dla miasta nadeszła na początku czwartego tygodnia listopada. Ukraińcy wycofali się za mury, rozpoczynając oblężenie. Walki miały trwać jeszcze przez długie miesiące, będące trudnymi i niespokojnymi czasami dla młodej, dopiero co odrodzonej Rzeczpospolitej. Z owej fazy boju wyszedłem praktycznie bez szwanku, więc od razu wyrwałem się do oddziałów kontynuujących swój szlak i idących naprzeciw wrogom. Do końca walczyłem z Ukraińcami. Później byłem uczestnikiem wojny polsko – bolszewickiej. Ale to już całkiem inne historie, na których opowiadanie zeszłoby jeszcze bardzo dużo czasu. Kiedy wreszcie się uspokoiło, mogłem wrócić do mojej małej ojczyzny, nad którą powiewały biało – czerwone flagi. Wolność Lwów był wolny, ale kosztowało go to bardzo wiele. Już nigdy nie patrzyłem tym samym wzrokiem na znane mi od dziecka ulice, skwery, podwórka i kościoły. Niby same miasto nie straciło w czasie wojennej zawieruchy zbyt wiele, ale to w ludziach zaszły wielkie i nieodwracalne zmiany. Każdy inaczej przechodzi przez najcięższe chwile w życiu. Każdy inaczej radzi sobie z problemami, ma odmienne antidotum na trapiące go sprawy. Obiera różną drogę w poszukiwaniu go. Ja, po tym co zobaczyłem i przeżyłem, nie umiałem wrócić choćby do względnej normalności. Kiedy wróciłem z frontu, nie mogłem poznać ani siebie, ani matki, ani niczego, co było mi niegdyś bliskie. Czułem się obco w rodzinnych stronach. Straciłem praktycznie wszystko, co miałem do stracenia. Próbowałem się jakoś odnaleźć. W końcu wywalczyłem i mogłem dotknąć tego, za co życie oddali moi najbliżsi. Mimo wszystko, nie potrafiłem. Nie umiałem zacząć żyć od nowa, kiedy każdy kamień na chodniku przypominał mi, co bezpowrotnie przepadło z mojej codzienności. Musiałem odejść, inaczej bym się nie pozbierał. Matce też było to potrzebne. Chociaż nigdy za dużo o tym nie mówiliśmy, bo jak wspominałem, rozmawialiśmy po prostu bardzo niewiele, pewnego dnia przy obiedzie sam zacząłem ten temat. Zgodziła się bez wahania. Wkrótce potem przeprowadziliśmy się do Warszawy. Tam ona dostała pracę w pobliskim szpitalu, a ja poszedłem na studia. Powoli, dzień po dniu, układaliśmy sobie nową rzeczywistość. Chociaż tęskniłem za Lwowem, wiedziałem, że tak było po prostu lepiej. Wracałem do rodzinnego miasta jeszcze wielokrotnie. Za każdym razem było mi łatwiej i w końcu przebywanie w jego murach ponownie zaczęło sprawiać mi przyjemność. Miałem bardzo burzliwe życie, ale w końcu zdołałem je sobie jakoś poskładać. Założyłem rodzinę, zakochałem się w cudownej kobiecie, z którą urodziła nam się piękna córeczka. II wojna światowa okazała się dla nas w miarę łaskawa, ale gdybym miał opowiadać wszystkie epizody swojego życia, tchu by mi nie starczyło. Chciałbym opisać jeszcze tylko jeden dzień… Jednego z ostatnich razy, kiedy byłem we Lwowie, pogoda była praktycznie taka, jak owego pamiętnego ranka na Wysokim Zamku. Miasto zmieniło się bezpowrotnie. Polskość kryła się w nim po rogach, kątach i zaułkach. Wciąż w nim była, niepodważalnie. Spacerowałem samotnie po starych ulicach, którym zmieniono nazwy. Próżno także było szukać pomnika Sobieskiego na Wałach Hetmańskich czy wielu innych obiektów, do których za dzieciaka wzdychałem. Ale kopiec Unii Lubelskiej ciągle był ten sam. Górujący nad miastem, przepiękny, tak ważny dla mnie… Wspiąłem się na niego, choć kosztowało mnie to niewspółmiernie więcej trudu niż w dawnych czasach. Mogłem ostatni raz podziwiać zachwycającą panoramę miasta, którego nigdy nie przestałem kochać. W latach dwudziestych powstał pomysł zbudowania cmentarza, który miałby uczcić czyny Orląt Lwowskich. Ogłoszono konkurs i zaczęto realizować zwycięski projekt. Aż do wybuchu II wojny światowej nie został on jednak całkowicie ukończony, a mimo to zachwycał. Był godnym upamiętnieniem wielkich czynów obrońców polskości. Także o nim pisano we wzniosłych słowach, jak na przykład w wierszu Kornela Makuszyńskiego… „Na te groby powinni z daleka Przychodzić pielgrzymi, By się uczyć miłości do Ojczyzny. Powinni tu przychodzić ludzie małej wiary, Aby się napełnić wiarą Niezłomną. Ludzie miałkiego ducha, aby się nadyszeć Bohaterstwa. A że tu leżą uczniowie W mundurkach Przeto ten cmentarz jest jak szkoła, Najdziwniejsza szkoła, A której dzieci nauczają siwych o tym, Że ze śmierci ofiarnej Najbujniejsze wyrasta życie.” II wojna światowa był to konfliktem, który ponownie ogromnie wiele zmienił. Także i ta wieloletnia batalia zdawała się omijać swoimi najbardziej niszczycielskimi siłami miasto, ale w ostatecznym rozrachunku i tak wyrządziła mu straszliwą krzywdę. Lwów oddzielono od macierzy. Postanowiono zrobić z niego ukraińską stolicę. To było dla mnie jak świętokradztwo. Później tylko raz udało mi się odwiedzić ukochany Gród, o którym mówiono semper fidelis – zawsze wierny. Tak, taki właśnie był Lwów. Kresowa ostoja polskości. Moim marzeniem było, by być w nim pochowanym, na Cmentarzu Orląt Lwowskich, wśród tych, którzy „polegli, byśmy żyli wolni”. Wśród moich przyjaciół. (i to marzenie się spełniło) Bibliografia „Dom pod żelaznym lwem” Witold Szolginia „Lwów stolicą” Zdzisław J. Zieliński www.lvivcenter.org „Nasz Dziennik” nr 225 https://pl.wikipedia.org/wiki/Lwów Mapa królewskiego stołecznego miasta Lwowa Mapa warstwicowa królewskiego stołecznego miasta Lwowa Panorama plastyczna dawnego Lwowa „Lwów – Gród Orląt” „Katechizm polskiego dziecka” Władysław Bełza „O cmentarzu Obrońców Lwowa” Kornel Makuszyński „We Lwowie muzy śpiewały zawsze” Aleksander Szumański https://pl.wikipedia.org/wiki/Cmentarz_Obrońców_Lwowa