Jak Orły na niebie… - Urząd Miasta Zgorzelec

Transkrypt

Jak Orły na niebie… - Urząd Miasta Zgorzelec
Liceum Ogólnokształcące im. Braci Śniadeckich w Zgorzelcu
Karolina Taboła, kl. I e
Jak Orły na niebie…
Legenda o dawnym Lembergu
Aż dziw bierze, jak ciężko jest zacząć opowiadać historię o ukochanym, rodzinnym
mieście. Jak trudno w zadowalający samego siebie sposób zaprosić towarzysza podróży do
przeszłości w znane od podszewki krainy. Tak więc długo plotłem z wartkiego potoku słów
ten oto wstęp…
Gdyby wzięło się mapę Europy, nawet i współczesną, choć lepiej oczywiście taką
sprzed wieku, i wyznaczyło na oko jej środek, to już byłoby się całkiem blisko celu. Szczypta
nawigacji kogoś bardziej wprawionego w kartografii i jest! Gród, o którym krążą bardziej i
mniej rzeczywiste legendy. Mury, które przetrwały setki lat, przeplatanych spokojem i
zawieruchą. Stolica Galicji, która przez długie pokolenia była niczym kresowa baszta
wspaniałego zamku polskości. Leopolis Semper Fidelis, jak jeszcze wzniośle o nim się mówi.
Lemberg, czyli nasz piękny, wspaniały Lwów.
Stare kroniki piszą o założeniu miasta przez księcia ruskiego, Daniela Halickiego,
który nazwał je na cześć swojego syna, Lwa. Jednak istnieje jeszcze jedna, zgoła odmienna
historia, także dotycząca pochodzenia Lemberga…
Dawno, dawno temu, na galicyjskich ziemiach pełno było maleńkich wiosek, nad
którymi majestatycznie wznosiły się górskie szczyty. Rosły tam wielkie i gęste lasy, które
chroniły prostą ludność przed najazdami nieprzyjaciół. Nadszedł jednak czas, który zakłócił
ich szczęśliwe życie. Ludzie zaczęli przepadać bez śladu. Długo nie potrafiono wyjaśnić tej
sytuacji, aż w końcu okazało się, że owe zaginienia są sprawką króla zwierząt – potężnego
lwa, który czatuje na samotnych wędrowców, porywa ich i pożera. Całą okolicę ogarnęła
wówczas panika.
Nadzieję przyniósł dopiero rycerz, który pewnego razu pojawił się w karczmie i
obiecał zabić brutalnego oprawcę, jeśli tylko otrzyma niezniszczalny miecz i zbroję. Kowale i
rzemieślnicy zabrali się więc do pracy, ale bezowocnie. Nie potrafili wytworzyć tak solidnego
oręża. Na szczęście i ten problem udało się wkrótce rozwiązać. Pewien zbłądzony podróżnik,
którego kręte ścieżki sprowadziły w idealnym momencie do Galicji, znał receptę na
pokonanie zwierza. Kazał wszystkim młodym kobietom nakłóć mały palec i upuścić kilka
kropel krwi do naczynia, w którym następnie miecz i zbroję, a nie uszkodzi ich żadna siła.
Usłuchano się jego poleceń i waleczny rycerz, wspierany zaczarowanym orężem, stanął do
boju z krwiożerczym lwem. Zwyciężył, a odcinając straszliwej bestii łeb, oddał strudzonym
ludziom wolność.
Opowieści o czynach walecznego rycerza krążyły w galicyjskiej rzeczywistości
jeszcze przez wiele pokoleń, a ku pamięci historii o zabójczym zwierzęciu, górę, na której się
ona zdarzyła, nazwano górą Lwa, a miasto, które niedługo później rozrosło się u jej podnóży
– Lwowem.
Leopolis Semper Fidelis
Lwów jest moją małą ojczyzną. Miejscem, w którym się urodziłem, choć byłem
zmuszony przedwcześnie opuścić. Przyszedłem na świat w roku 1905. Byłem jedynakiem.
Ochrzczono mnie jako Antoni Jabłoński. Mieszkałem z rodzicami, Aleksandrą i Witoldem, w
całkiem ładnej kamienicy na Łyczakowie. Na drzwiach do naszej klatki schodowej wisiała
srebrna kołatka w kształcie głowy lwa. Pamiętam ją z najdrobniejszymi szczegółami, z każdą
praktycznie ryską i przybrudzeniem na metalowej powierzchni, bo szalenie mi się podobała.
Dom mieliśmy przyjemny i przytulny – dosyć skromny, obejmujący dwie niewielkie
sypialnie, salonik połączony z jadalnią, kuchnię i łazienkę, ale przecież nic więcej nie było
nam potrzebne. Dobrze się w nim czuliśmy, dobrze czuliśmy się ze sobą i tyle się liczyło.
Moja mama pracowała jako pielęgniarka, a ojciec był nauczycielem. Zawsze mi
imponował. Był moim wzorem do naśladowania i niepodważalnym autorytetem. Zdawałem
sobie sprawę, że posiadanie tak bliskiej relacji to ogromne szczęście i szczerze to doceniałem.
Ojciec był bardzo silnym mężczyzną, wydawał się nie do zdarcia, z tym jego pokaźnym
wzrostem, umięśnioną sylwetką i szerokimi ramionami. Odziedziczyłem po nim wiele tych
najlepszych cech, choć w czasach, w których toczy się moja opowieść, moje ciało i umysł
dopiero się rozwijały i większość owych podobieństw była ciężka do zauważenia, to niektóre
z nich były widoczne już wtedy – mieliśmy te same gęste, ciemnoblond włosy i brązowe oczy
o prawie czarnej oprawie. Usta i nos odziedziczyłem za to po mamie, skądinąd bardzo ładnej,
ale zdecydowanie drobniejszej i delikatniejszej.
Byłem pełnym radości i energii dzieciakiem, ale nie wyróżniało mnie to jakoś
specjalnie z grona moich przyjaciół. Wszyscy tacy byliśmy. My, którzy czasem
zazdrościliśmy beztroski i niczym nieskrępowanej wolności lwowskim batiarom, czyli tak
zwanym ulicznikom, uwielbialiśmy przebywać poza sztywną granicą czterech ścian.
Szwędaliśmy się po niezliczonych labiryntach dróżek, przemykaliśmy cicho i niezauważenie
w gąszczu kamienic, poznawaliśmy coraz to nowe miejsca w rodzinnym mieście.
Poznawaliśmy je do szpiku kości, wnikaliśmy w jego struktury, przywiązywaliśmy się do
każdego rozłożystego drzewa, które w nim rosło. Zakochiwaliśmy się w nim, jak dorośli
mężczyźni zakochują się w swoich pięknych kobietach. Kochaliśmy nasz cudny Lwów już
wtedy. Kochaliśmy go całym sercem.
Czasami, kiedy wspominam te wszystkie wojaże, nasze losy kojarzą mi się z profesją
bardzo sprytnych przemytników. Myślę, że to trafne porównanie. W latach zaborów, kiedy
naszego kraju nie było na żadnych ogólnodostępnych mapach, w Galicji mieliśmy całkiem
sporo swobód i wytrwale pielęgnowaliśmy polskość, tworząc dla niej przytułek przede
wszystkim w sercach. Polska była nam niczym najczystszy diament; jak skarb, który
chroniliśmy przed wszelkimi niszczycielskimi siłami.
Wiele w swoim życiu zawdzięczam rodzicom. Wychowali mnie w pełnym nabożnej
czci patriotyzmie. Większy od matki, której praca nie pozwalała zbyt dużo przebywać w
domu, wpływ miał na mnie ojciec. To on uczył mnie czytać i pisać po polsku, pokazywał mi
książki w naszym ojczystym języku, do których niewiele osób miało dostęp, a przede
wszystkim dużo mi opowiadał. Dawał mi lekcje historii, ale bynajmniej nie takie nudne,
monotonne i jałowe, jakie często mają aktualnie miejsce w szkołach, gdzie nauczycielom
brakuje pasji, chęci i wiary. Nie, jego opowieści były inne. Wywoływały u mnie rumieńce i
wypieki, przyspieszały oddech i napędzały bicie serca.
Mógłbym długo mówić o swoim tacie. Był wielkim człowiekiem, nie mam co do tego
żadnych wątpliwości. Najczęściej był cichy, dość zamknięty w sobie, spokojny. Nie ciągle, bo
przy rodzinnych posiłkach dużo się uśmiechał i żartował, a kiedy coś opowiadał, także robił
to bardzo emocjonalnie, ale przez większość czasu był po prostu inny. Pogrążony we
własnych rozmyślaniach, lekko nieobecny, ale nie było w tym nic negatywnego. Każdego
dnia spacerował, niezależnie od pogody i w ogóle niezależnie od niczego. To był stały punkt
jego egzystencji, ta przechadzka po Lwowie; po mieście, które tak miłował. Czasem zabierał
mnie ze sobą, ale niezbyt często. Ja ganiałem z rówieśnikami, a on cenił te chwile swojej
samotności. Poza tym jest jeszcze jedna ważna rzecz, którą trzeba o nim powiedzieć, by
zrozumieć wiele późniejszych wydarzeń w mojej skromnej historii.
Mój ojciec, Telek, bo tak mówili na niego koledzy, a nawet czasami mama, był
zagorzałym patriotą, a ważny status naszego miasta dla polskiego ruchu niepodległościowego
dawał mu wiele możliwości pracy dla kraju. Przecież to właśnie na naszych terenach tworzyły
się zalążki Legionów Polskich, funkcjonował Związek Walki Czynnej, a nawet często
wizytował w galicyjskich stronach Józef Piłsudski. Tatę wyraźnie ciągnęło do tych
organizacji, tak samo jak wyraźnie zatrzymywała go w domu troska o rodzinę. W końcu
dołączył do Związku Strzeleckiego i na pewien czas na tym się skończyło. Na pewien czas,
bo potem nadszedł rok 1914. Rok wybuchu wojny, która miała wszystko zmienić.
Do tego momentu wiodłem jednak dostatnie, szczęśliwe życie. Dzieciństwo spędziłem
w wyjątkowym mieście, jestem z tego powodu i dumny, i zadowolony. Cieszę się, że chociaż
początki tej opowieści są z owych radosnych dni, jak na przykład pewien wczesnowiosenny
poranek…
Panorama
Jak już mówiłem, ojciec codziennie spacerował i robił to raczej w samotności.
Zabierał mnie ze sobą rzadko, ale czasem się to trafiało i wówczas mogłem szczerze docenić
te wspólne chwile. Jedna z naszych wędrówek była zdecydowanie wyjątkowa, choć nic nie
wskazywało na jej epokowość. Zdarzają się w naszym życiu chwile, które przychodzą ni stąd
ni zowąd i zapisują się w naszej pamięci na dobre. Momenty, mimo że z pozoru całkiem
zwyczajne, bez wielkiej, głośnej i jasnej otoczki, to niezwykle ważne i robiące wrażenie.
Pozostawiające trwałe piętno w naszej głowie, mające wpływ na wiele późniejszych decyzji.
Była niedziela. Dzwony kościelne biły codziennie za pięć szósta, na znak, że pora
powoli przewracać się na drugi bok, a za trochę już całkiem zwlekać się z łóżka. Zawsze
budziłem się razem z nimi, ale tego ranka ze snu wyciągnęło mnie szturchanie taty.
- Wstawaj Antoś – szepnął z uśmiechem na ustach, wkładając jasną, kraciastą koszulkę w
spodnie. – Pójdziemy na spacer.
O ile przez chwilę nogi wydawały mi się niezdolne do przemieszczenia ze środka
łóżka na jego brzeg, a potem zsunięcia na dół, na podłogę, to po słowie ‘spacer’ moja energia
jakby przypomniała sobie o swoim istnieniu i pobudziła każdą komórkę mojego ciała. Parę
minut później byłem już gotowy, z umytymi zębami i twarzą, z rozczesaną gęstą czupryną i
ubrany w wygodne spodnie i sweter. Mogłem ruszać.
Tata cicho krzątał się w kuchni, a mama najwyraźniej jeszcze spała. Nic dziwnego,
poprzedniego wieczoru przedłużyło jej się w szpitalu i wróciła jeszcze później niż zwykle, tak
zmęczona, że nawet nie zjadła kolacji, zamieniła z nami tylko kilka słów, wykąpała się
szybko i od razu zasnęła. Idąc do kuchni, zauważyłem że wskazówka zegara dopiero kiwa się
w okolicach wpół do szóstej. Dobrze, że jej nie zbudziliśmy – pomyślałem.
Gdy wszedłem do kuchni, tata podał mi talerz z kanapkami, a sam wziął dwie ciepłe
herbaty z miodem i cytryną. Usiedliśmy przy stole w naszej salono-jadalni i szybko się
posililiśmy.
- Napiszemy mamie karteczkę, żeby się nie martwiła naszą nieobecnością. Chociaż i tak
pewnie nieprędko wstanie – powiedział ociec i wziął z komody notes z ołówkiem, trzymając
ostatnią kromkę chleba w wolnej ręce i przeżuwając jej kęs w buzi. Nakreślił szybko parę
słów i położył liścik na stoliku. Zebrał naczynia i odniósł je do zlewu.
‘Poszliśmy z Antosiem na spacer, śniadanie już zjedliśmy. Nie martw się i
odpoczywaj. Kochamy Cię’ – przeczytałem z krótkiej wiadomości, spisanej zawsze tak samo
pięknymi i nienagannymi literami. Wszystko było już załatwione, mogliśmy ruszać.
Była bardzo wczesna wiosna, a poranek rześki. Narzuciliśmy na siebie kurtki,
ubraliśmy wysokie buty i wyszliśmy, zamykając za sobą drzwi na klucz. Staraliśmy się być
jak najciszej, póki tylko mogliśmy zbudzić mamę. Na szczęście spała dalej, a my spokojnym i
równym krokiem skierowaliśmy się przed siebie - ku uliczkom, które oboje znaliśmy,
ceniliśmy i darzyliśmy miłością.
Szliśmy w milczeniu. Syciliśmy swoje zmysły urokiem budzącego się mozolnie do
życia świata. Nic więcej nie było potrzebne. Cisza, przerywana jedynie szumem wiatru
przemykającego przez korony drzew i przelatującego przesmyki między zabudowaniami,
świergotem ptactwa i nielicznymi odgłosami domowej krzątaniny zza pobliskich okien, była
cudowną towarzyszką marszu.
Nie wiedziałem, gdzie ojciec mnie prowadzi, ani nawet czy ma jakiś plan, ale to także
nie było w stanie nijak przeszkodzić radości rozkwitającej mi w sercu. Byłem bardzo, ale to
bardzo szczęśliwy. Oczy lśniły mi tym szczęściem, a nogi ledwo powstrzymywałem przed
przekształceniem lekkiego chodu w szybki bieg.
Jak się niedługo później okazało, plan naszego spaceru istniał i był bardzo dokładnie
przemyślany.
Pierwszym istotnym punktem był Kościół i Klasztor Bernardynów, do którego
mieliśmy całkiem blisko. W naszym domu wisiały nawet oprawione w ramki dwa śliczne
rysunki przedstawiające bazylikę w całej okazałości. Od zawsze uważałem ją za jeden z
najładniejszych zabytków naszego miasta, z tą jej charakterystyczną, wysoką wieżą, bogatym
i kunsztownym wnętrzem, ozdobną, pełną rzeźbiarskich dekoracji i monumentalną, zwłaszcza
z punktu widzenia kilkunastolatka, fasadą oraz stojącą przed nią kolumną, którą wieńczyła
figurka świętego Jana… To arcydzieło sakralnej architektury jest dla mnie jednym z symboli
owego zachwycającego, przedwojennego Lwowa, do którego wracam, mimo upływu tak
wielu lat, zarówno w snach, jak i we wspomnieniach.
Przystanęliśmy przed kościołem i zadarliśmy głowy do góry, by móc dostrzec
elementy jego dekoracji umieszczone w najwyższych partiach. Kiedy tak patrzyliśmy i
podziwialiśmy, twarze oświetlała nam nieśmiała, słoneczna poświata, która delikatnie
przebijała się przez mgłę i grubą warstwę zawieszonych nisko nad miastem chmur.
- Pięknie tu, ale musimy iść dalej. Mamy jeszcze sporo do zobaczenia – szepnął mi tato.
Kiedy odchodziliśmy, zaczęły bić dzwony. Pomimo cudownego humoru i szerokiego
uśmiechu na ustach, miałem nieodparte wrażenie, że zostawiamy coś za sobą, i chyba tak
było, w istocie.
Przyspieszyliśmy kroku. Czas nas powoli gonił, mknąc przed siebie z ulotną magią
poranka. Przeszliśmy przez Plac Halicki i weszliśmy na Plac Maryacki, z górującą nad
wszelkim architektonicznym stworzeniem kolumną Adama Mickiewicza. Ta akurat była dla
mnie symbolem polskości w najpiękniejszym tego słowa wydaniu; hołdem dla wielkiego
narodowego wieszcza, poetyckiego geniusza i mistrza pióra. Uwitym z podziwu pomnikiem
dla wielkiego człowieka, jakim ów twórca był.
- Pamiętasz tego pana? – zagadnął mnie tata, kiedy mogliśmy już dostrzec kolumnę.
- Oczywiście!
- A wiersze pamiętasz?
- Tak, przecież tyle mi ich czytałeś – odpowiedziałem z niekłamanym wyrzutem, bo wiedza ta
była dla mnie sprawą tak oczywistą, jak umiejętność odmawiania paciorka przed spaniem.
- No dobrze, już dobrze – zakończył, wyraźnie zadowolony.
Tam właśnie zaczynały się Wały Hetmańskie, pod którymi w kanale mozolnie wiła się
rzeka Pełtew - kolejne zachwycające miejsce we Lwowie. Jedna z głównych miejskich
promenad, składająca się z dwóch ulic, Hetmańskiej i Karola Ludwika, oraz pasa zieleni,
rozłożystych drzew, trawiastych połaci, klombów i kwiatów. Tam także wzniesiono dwa
pomniki – Stanisława Jabłonowskiego i Jana III Sobieskiego.
Ten pierwszy wysławiał obrońcę miasta przed Tatarami, wielkiego hetmana
koronnego, polityka, słynnego wojaka, którego historia pamięta między innymi z bitew pod
Chocimiem i Wiedniem. Postać Jabłonowskiego, wyrzeźbiona w piaskowcu, przedstawiała
walecznego dowódcę jako potężnego człowieka, ubranego w ceremonialną, bitewną zbroję, z
orężem i długim płaszczem w dłoniach. To na jego cześć nadano nazwę całej alei.
Drugi zaś pomnik w niczym nie ustępował hetmańskiemu hołdowi. Przedstawiał
Sobieskiego dosiadającego prężnego rumaka, odzianego w narodowy strój – żupan i kontusz,
przeskakującego roztrzaskane działo armatnie, kierującego swoje spojrzenie w kierunku
południowo-wschodnim, czyli tym, z którego najczęściej zagrażało Lwowianinom
niebezpieczeństwo. Późniejszy król Rzeczpospolitej, którego lata panowania opisywano w
księgach i kronikach jako niezwykle udane i pełne wszelkich świetności, dosłownie stał na
straży kresowego grodu; stron, w których przyszedł na świat i jakże często w czasach swojej
sławetnej egzystencji gościł. Idąc tak jak my owego dnia, od strony Placu Maryackiego,
dumna postać Sobieskiego miała dla siebie równie znakomite tło…
Długą aleję, po której każdego dnia spacerowały rzesze rodowitych mieszkańców i
drugie tyle przyjezdnych, wieńczyła kolejna perełka budownictwa – gmach Teatru
Miejskiego, który w czasach późniejszych nazywany był Wielkim, a jeszcze bardziej
współcześnie Operą Lwowską. Można mówić nań różnie, ale bynajmniej nie jest błędnym
określanie go jako najpiękniejszego polskiego teatru. To przecież pod jego fundamentami,
niczym rzeczka Bievre pod Operą Paryską, wił się leniwie Pełtew. Architekturą przypominał
on Operę Wiedeńską, ale jakże różną miał historię i jakże innego wymiaru i znaczenia przez
wzgląd na nią nabierał… Obfitował w malarskie i rzeźbiarskie dekoracje nawiązujące do
sztuki teatralnej, miał kształt prostopadłościanu o powierzchni blisko 3000 metrów
kwadratowych. Był uwieńczony miedzianą kopułą. Z zewnątrz jasny, ale za to w
podziwianym przez każdego gościa wnętrzu, utrzymany w iście królewskich barwach i
charakterze. Od frontu, z trzech piedestałów, spoglądały na spacerowiczów alegoryczne
rzeźby: Poezji i Muzyki, Sławy i Fortuny oraz Komedii i Tragedii. Nie dało się przejść koło
tego arcydzieła obojętnie.
Im bliżej mieliśmy tenże Teatr, tym wolniej przebieraliśmy nogami, by móc jak
najdłużej podziwiać jego majestat. Wręcz hipnotyzował swoim pięknem, mimo że przecież
nie mijaliśmy go pierwszy raz. Jednak w końcu ruszyliśmy dalej i kiedy go minęliśmy, tylko
kilka razy odwracaliśmy się za plecy. Powoli wracaliśmy do normalnego tempa chodu. Czas
nas gonił. Mijaliśmy kolejne kamienice. Kierowaliśmy się do północnej części miasta i
mieliśmy zobaczyć jeszcze kilka zachwycających miejsc, nim w końcu dotarliśmy do kresu
swojej porannej wędrówki.
Nie trzeba było ujść długiego kawałka, by ujrzeć znamienity kontrast, jakby granicę
pomiędzy dwoma różnymi światami. Pamięć jeszcze nawet nam nie rozmyła wspomnienia
eleganckich, okraszonych soczystą zielenią, rozmyślnie zorganizowanych i otoczonych
kunsztowną architekturą Wałów Hetmańskich; gdyby się po raz kolejny odwrócić, dało radę
dostrzec fragmenty Teatru Miejskiego, a jednak obraz, który malował się przed nami, był
zgoła odmienny. Wkraczaliśmy na Plac Krakowski, na którym od dawien dawna odbywały
się Krakidła. Co to był za gwar pośród szeregów przeróżnych targowisk, przy których ludzie
rozmawiali, handlowali, śmiali się lub po prostu przemykali w drodze ku innym sprawom.
Owego, ciągle wczesnego i niedzielnego poranka, plac był aż dziwnie spokojny, ale i tak nie
sposób było nie dostrzec handlu, który wręcz płynął w jego żyłach.
Dalej mieliśmy już Stary Rynek, czyli kolejną epopeję potężnych i zapierających dech
w piersiach gmachów. Plac okalały budynki Kościoła Jana Chrzciciela i Synagogi Tempel, na
których także zdecydowanie przyjemnie było zawiesić oko. We Lwowie nic nie było nijakie i
bezbarwne. Wszystko miało swój urok i, bardziej lub mniej dostępne dla widzów, ale zawsze
niepodważalne piękno. Ponadto Lwów był wesołym miastem, w tym także tkwił jego
niewątpliwy urok. Do wojny zachwycał ową wesołością każdego, czy to mieszkańca czy
gościa w swych silnych murach.
Szliśmy jednak dalej, nie zatrzymując się na dłużej w granicach starówki, już dużo
szybciej niż kiedy wyszliśmy z domu na Łyczakowie. Czas mknął przed siebie z ulotną magią
poranka. Naokoło widzieliśmy i słyszeliśmy coraz więcej krzątających się domowników,
którzy powoli szykowali niedzielne, rodzinne śniadania, odsłaniali z okiennic zasłony i
wietrzyli swoje mieszkania, wpuszczając do wnętrz przyjemnie rześkie powietrze.
Kierowaliśmy się do północnej strony miasta. W końcu zamajaczyło przed nami pewne
wyjątkowe wzniesienie – Wysoki Zamek z usypanym na nim Kopcem Unii Lubelskiej.
Spojrzałem na ojca. Oczy mu nieznacznie zalśniły, nie patrzył w ogóle pod nogi, wpatrywał
się z zapartym tchem w ten jeden pnący się ku niebu punkt. Nie miałem wątpliwości, że to był
właśnie cel naszej wędrówki.
Już samo wzgórze miało bardzo ciekawą historię. Znajdowało się na obszarze
Roztocza Wschodniego, w wydzielonej części Roztocza Lwowskiego. Od zamierzchłego XIII
wieku przyciągało znaczną uwagę możnych. Na jego szczycie, za rozkazem władcy Rusi,
Daniela Halickiego, wybudowano drewniany zamek. Półtorej wieku później, Kazimierz III
Wielki, jakże wspaniały i sławny władca Rzeczpospolitej, za którego panowania tak dużo
dobrego się w Polsce działo, rozkazał, w miejsce drewnianej budowli, wznieść murowany
zamek, który nazwał Wysokim. Do dziś niewiele informacji się o nim uchowało, ale przez
długie dekady górował nad miastem, odpierał wiele ataków i najazdów wroga, stateczny i
nieugięty wobec nieprzyjaciół, tak samo jak i całe miasto Lwów, nie bez powodu nazywane
Leopolis Semper Fidelis. Rok 1772 postawił jednak grubą kreskę, kończącą bezpowrotnie
czasy świetności niepodległej Polski. Wysoki Zamek został w większości rozebrany,
uchowała się tylko jego jedna ściana, stojąca odtąd samotnie, niczym pamiątka po lepszych
dniach. Nastała dla Rzeczpospolitej era zaborów, w której jednak Galicja Wschodnia całkiem
dobrze dawała sobie radę. Uchowaliśmy w naszych miastach, wioskach i grodach bezcenną
wartość. Zdołaliśmy ocalić i bez chwili spoczynku pielęgnować polskość. Przykładem na to
jest między innymi kopiec, usypany na wspominanym aktualnie wzgórzu w 300. rocznicę
zawarcia unii lubelskiej. Jakież uroczystości miały tam miejsce w dniu poświęcenia kamienia
węgielnego! Był to sierpień, rok 1869. Pod Wysokim Zamkiem panował iście manifestacyjny,
podniosły i pełen patriotyzmu nastrój. Ziemię sypano ze wszystkich stron kraju, a nasi rodacy
przyjeżdżali odtąd pod jego zbocze równie tłumnie jak na jasnogórskie pielgrzymki.
Także i my owego wczesnego poranka rozpoczęliśmy wędrówkę na szczyt. Droga
była dosyć długa, kręta. Naokoło było pełno zieleni, drzewa szumiały bardzo delikatnie, jakby
nie chciały zagłuszyć otaczającej nas, magicznej ciszy i spokoju. Ptaki ćwierkały, ale nie tak
nachalnie, jak to czasem robią. Wszystko, co żywe i nieożywione, miało wówczas wyczucie.
To była bardzo ważna chwila w moim życiu, nie wiem czy nie jedna z najważniejszych, i nic
nie miało jej zakłócić.
Zanim się obejrzałem, nasza mała wspinaczka dobiegła końca. Byliśmy u celu.
Mieliśmy przed sobą lwowską panoramę w całej okazałości. Oczywiście nie byłem tam
pierwszy raz, ale ten widok zawsze mnie zachwycał. Nie mógł równać się z żadnym innym.
Słońce leniwie rzucało swe promienie na senne jeszcze ulice. W końcu była niedziela,
czyli, jak jest przykazane, dzień odpoczynku. W oddali gdzieniegdzie paliły się jeszcze
latarnie. Trawa wciąż była zroszona kropelkami skrzącej się lekko rosy. Przyjemny, wiosenny
wiatr orzeźwiał nam twarze, wybrzuszał ubrania i burzył czupryny. Lwów roztaczał swe uroki
i nieuleczalnie oczarowywał każdego, kto miał szansę się mu przyglądać.
- Pięknie tu, czyż nie? – powiedział ojciec, przerywając ciszę. Pokiwałem mu głową w
odpowiedzi. – Długo myślałem, jak ująć w słowa to wszystko, co mam ci do przekazania.
Bowiem jestem pewny, że te słowa zostaną ci w pamięci na dobre. Wiem, że tak jak i ja,
kochasz to miasto, kochasz ten nasz Lwów całym sercem. Dzięki wartościom, które
staraliśmy ci się z matką przekazać od kiedy przyszedłeś na świat, może ci się to wydawać
oczywiste, ale bynajmniej takie nie jest. Prawdziwa miłość potrzebuje poświęceń. Ile byłbyś
w stanie dać od siebie dla naszej małej ojczyzny? Dla tych wszystkich miejsc, placów,
pomników, które dzisiaj zobaczyliśmy? Dla historii i przodków, którzy wylewali swoją krew
w obronie murów tego wielkiego grodu? Ja o tym ostatnio bardzo długo myślałem, synku.
Spędzało mi to sen z powiek – to mówiąc, zaprzestał kluczenia wzrokiem między bliżej
nieokreśloną dalą, czubkiem własnych butów i moim odzieniem. Wreszcie spojrzał mi w oczy
i kucnął, tak byśmy byli praktycznie na równi. Zadał mi jeszcze jedno pytanie, a na
poprzednie najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi. – Ale na początku pomyśl przede
wszystkim o tym, jak, dlaczego i co miłujesz w tym mieście. Zastanów się porządnie, tak byś
szczerze mógł odpowiedzieć sam przed sobą. Myśl o tym Antoś, a ja niech złapię oddech – i
znowu opuścił głowę, podpierając podbródek o ręce złożone na kolanach, jakby nagle jego
czaszka stała się wielokroć cięższa niż zwykle. A ja myślałem, tak jak mi przykazał.
Wracałem pamięcią do chwil, których wspomnienia uchowałem niczym najcenniejsze
skarby. Większość z nich była aż dziwnie zwyczajna i wręcz codzienna, ale przecież to
własną codzienność tak bardzo uwielbiałem, do szczęścia nie potrzebne mi było nic więcej.
Miałem przed oczami matkę, która gotowała obiad i szykowała pyszne ciasto drożdżowe na
deser. Ojca, kiedy recytował mi Mickiewicza, Słowackiego, czy innych wspaniałych polskich
twórców. Naszą trójkę na wspólnym spacerze sprzed kilku lat, kiedy mogliśmy po prostu być
razem, nie obciążeni żadnymi troskami. Przyjaciół, z którymi przemierzałem te częściej i
rzadziej uczęszczane uliczki rodzinnego miasta. Moich najlepszych druhów, z którymi
paliliśmy ogniska, wspinaliśmy się na drzewa, zakradaliśmy się do piwnic, stychów czy
opuszczonych domów. Wspominałem pierwsze książki, które sam przeczytałem i naukę
najpiękniejszych wierszy na pamięć. Te dzwony z bazyliki, które każdego dnia zwiastowały
mi poranek. Zachody Słońca i czyste, gwieździste niebo, i Księżyc, który rzucał magiczną i
niepowtarzalną łunę na stare kamienice… Tak, za to wszystko kochałem Lwów. Kochałem
całym sercem i ani wtedy, ani nigdy później, nie zamieniłbym swojej miłości na żadną inną.
Byłem już zadowolony z rezultatu swoich przemyśleń, ale ojciec jeszcze nie był
najwyraźniej gotowy do dalszej rozmowy. Jednak mój mózg, który rozpoczął już działanie na
zwiększonych obrotach, nie był zbyt łatwy do zatrzymania. Parł dalej naprzód.
Zastanawiałem się więc nad poprzednimi zadanymi mi pytaniami. Ile mógłbym poświęcić dla
Lwowa? Nie wiedziałem, nie potrafiłem sobie odpowiedzieć na to pytanie i denerwowało
mnie to. Bo co, wykrzyknąć całą piersią, że wszystko mógłbym dlań poświęcić i zakończyć
ten temat? Nie, to był zdecydowanie bardziej złożony problem. Zaczynałem rozumieć to, co
musiał czuć ojciec, kiedy sam się nad tym głowił. Tyle że on był już dorosły,
odpowiedzialniejszy i ciążyło nad nim brzemię przymusu podjęcia bardzo ciężkiej decyzji;
wyboru, o którym właśnie miał mi powiedzieć i w miarę możliwości wyjaśnić.
- Zbliżają się ciężkie czasy, Antoś. Nadchodzą wielkie zmiany, które dotkną nas bardzo
mocno, to nieuniknione. Od dawna zanosi się już na konflikt o niespotykanej dotąd skali.
Wojna wisi już na włosku, synek. Jestem w takim wieku, że będą chcieli wziąć mnie do
wojska, nawet i siłą, jeśli będą zdesperowani, a tego się spodziewam. Ta decyzja nie przyszła
mi łatwo, ale chcę bić się o nasz kraj. Wiesz, że gdyby nie wy, już dawno wciągnąłbym się w
coś mniej bezpiecznego niż nasz Strzelec. Teraz nie mam już zbytniego wyboru. Jeśli mam
czekać dnia, kiedy wyciągną mnie z domu, bym włożył germański mundur i walczył w
całkiem obcych szeregach, to wolę tego uniknąć. Wolę to wyprzedzić. Gdy tylko będzie ku
temu okazja, wyruszę do polskich oddziałów, tak postanowiłem – znowu przerwał na dłuższą
chwilę, bo głos zaczynał mu się łamać.
Próbowałem sobie to wyobrazić, ale nie mogłem. No bo jak to tak? Że taty nie będzie
już przy niedzielnych śniadaniach? Że nie będę słyszeć każdego wieczoru wertowanych stron
z grubych książek, które czytał jedna za drugą? Nie, tak przecież nie mogło być. Rozumiałem,
że może trzeba będzie trochę zmienić swoją codzienność na potrzebę sytuacji w wielkim
świecie, ale chyba nie aż tak… To by była przesada – mniej więcej to zdążyło mi przemknąć
przez myśl podczas tej chwili ciszy.
- Wiem, że ciężko ci to pojąć, ale posłuchaj mnie jeszcze, Antoś. Bo może jeszcze nie dziś ani
nie jutro, ale wkrótce nadejdzie taka chwila, że to ty będziesz musiał zaopiekować się domem
i zająć mamą. To głupie, ale o nią martwię się nawet bardziej od ciebie. Jej serce jest takie
delikatne, taka jest wrażliwa… Będziesz jedynym mężczyzną w rodzinie. Małym jeszcze, ale
obciążonym wielką odpowiedzialnością. Nikt się nie będzie ciebie pytał, czy aby na pewno
podołasz. Nie będziesz miał innego wyjścia. Bardzo wiele będzie od ciebie zależało, synek.
Był smutny i bardzo przejęty, zresztą tak samo jak ja. Kiedy skończył mówić, złapał
mnie za rękę. Normalnie broniłbym się przed czymś tak dziecinnym, ale nie wtedy. Tamta
chwila rządziła się innymi prawami. Nie byłem pewien czy dobrze widzę, ale wydawało mi
się, że w kącikach oczu ojca zalśniły łzy. Nawet jeśli, to szybko wytarł je o rękaw. Byłem za
to pewny czegoś innego.
- Tato?
- Tak synku?
- Ja dam radę, nie musisz się martwić.
Wtedy już na pewno popłynęły po jego lewym policzku dwie duże łzy.
Ojcowie prawie nigdy nie płaczą. A jeśli już, to w bardzo znaczących chwilach; takich
chwilach, które niezwykle wiele zmieniają.
Katechizm polskiego dziecka
Wielkie zmiany, które przepowiedział mi ojciec, były już niestety nieuniknione, ale
zanim nastąpiły, jeszcze trochę minęło. Jeszcze przez pewien czas mogłem wieść radosne
dzieciństwo w ukochanym Lwowie.
Swobody, jakimi cieszyliśmy się, kiedy cały nasz kraj był pod zaborami, stawiały
nasze miasto w wyjątkowym świetle. Zjeżdżali się do nas ludzie z całej Polski, by móc
odetchnąć pełną piersią, powietrzem, które ciągle było polskie; by spędzić choć chwilę w
murach, które ciągle były, od fundamentów aż po zwieńczenia, polskie. Dzięki temu Lwów
rozkwitał. Rozwijał się z ogromną szybkością, w przeróżnych dziedzinach. Z doskonałego
stawał się jeszcze doskonalszy, przyrównywany nawet do włoskiego Piemontu…
Tak więc wystawiano w Teatrze Skarbkowskim, a później w Miejskim, wspaniałe
dramaty i wiele operowych premier. Działały u nas aż trzy szkoły muzyczne i filharmonia.
Wzniesiono szereg pomników, głównie patriotycznych. Mieliśmy też pierwsze polskie kluby
piłkarskie – Lechię, Czarnych i Pogoń. To we Lwowie powstało polskie harcerstwo z
czasopismem Skaut, które stale gościło w moim domu i które ojciec czytał mi czasem
wieczorami zamiast typowych bajek na dobranoc. Kształtowała się u nas polityka i
kiełkowały ruchy narodowowyzwoleńcze, narodziło się również harcerstwo. Zawsze
myślałem, że kiedy podrosnę, dołączę do skautów, ale niestety nie było mi to dane.
Przyjeżdżali do nas także słynni pisarze, którzy wspólnie z rodzimymi twórcami zgromadzili
się na ramach Dziennika Literackiego i Kuriera Lwowskiego. Wśród nich byli między innymi
Adam Asnyk, Leopold Staff czy Władysław Bełza. Znajomość „Katechizmu polskiego
dziecka’’ była dla mnie tak samo oczywista jak umiejętność odmawiania pacierza. Wersy
tego utworu wciąż mam przed oczami i mimo upływu lat, wzbudzają we mnie te same
dreszcze i silne emocje co kiedyś…
„- Kto ty jesteś?
- Polak mały.
- Jaki znak twój?
- Orzeł Biały.
- Gdzie ty mieszkasz?
- Między swemi.
- W jakim kraju?
- W polskiej ziemi.
- Czym ta ziemia?
- Mą ojczyzną.
- Czem zdobyta?
- Krwią i blizną.
- Czy ją kochasz?
- Kocham szczerze.
- A w co wierzysz?
- W Polskę wierzę.
- Coś ty dla niej?
- Wdzięczne dziecię.
- Coś jej winien?
-Oddać życie.”
Od dziecka byłem dumny, że to wspaniałe dzieło zostało po raz pierwszy wydrukowane
właśnie we Lwowie.
Mieszkałem na Łyczakowie i chociaż nie wszyscy moi najbliżsi towarzysze
dziecięcych zabaw także tam mieli swoje domy, to właśnie w jego granicach najczęściej się
spotykaliśmy. Trzymaliśmy się i bawiliśmy najlepiej w kilkuosobowej grupie. Prócz mnie
byli w niej Jurek, Tadzio, Helenka i Janeczka. Przeżyliśmy razem wiele wspaniałych przygód.
Łączyła nas miłość do Lwowa; do miasta, które mimo braku polskich granic na ówczesnych
mapach, zachowało biało – czerwone barwy. Była to miłość silniejsza niż więzy krwi.
Mieliśmy swoje ulubione podwórko, na którym zbudowaliśmy schron. Skleciliśmy go
z kawałków blach, patyków, gałęzi. Był bezpieczny, bo znajdował się zaraz pod oknem babci
Jurka, która obiecała go pilnować. Naznosiliśmy do środka starych koców i różnorakich
płacht. Przesiadywaliśmy tam głównie w ciepłe, letnie dni. Wieczorami mogliśmy nawet
obok rozpalać ogniska i nikomu to nie przeszkadzało. Siadywaliśmy wówczas, odcięci od
reszty świata, i snuliśmy długie opowieści, żartowaliśmy lub śpiewaliśmy. Jedną z takich
piosenek, trochę zakazaną i brzydką, ale jakże przez nas lubianą, pamiętam jak dziś:
"U Bombacha fajna wiara,
wcina precli, ćmi cygara.
Oj, diridiri, rach, ciach, ciach,
ruchaj, ruchaj, uhaj, dana,
oj, didiri, rach, ciach, ciach,
ruchaj, ruchaj, uha!
Szac chłopaki lwoskie dzieci
kużdy ładny, aż si świeci.
Oj, diridiri.
Już szklankami hebra dzwoni,
Jóźku szpila na harmonii.
Oj,diridiri..
Wtem nadchodzi ciemna sztuka
i na sali szpargi szuka,
oj, diridiri.
My du niego czaru-maru:
hulaj za drzwi, ty batiaru!
Oj, diridiri.
A jak nas przyprosi grzeczni
upijemy si serdeczni.
Oj, diridiri.
Niech si dowi, ży we Lwowi
so chłopaki honorowi.
Oj didiri.
Ni ma to jak batiar lwoski,
Lecz najlepszy łyczakoski.
Oj, diridiri.
Każda hebra je murowa,
Lecz najlepsza z Łyczakowa.
Oj, diridiri.
Chto si z naszy wiary śmieji,
naj gu nagła krew zaleji.
Oj,diridiri.
I kto Lwowa ni szanui,
Naj nas w dupy pocałuji.
Oj, diridiri.
Kto we Lwowi raz był bity,
ten udwalić musi kity.
Oj,diridiri.
A chto z nami trzyma sztamy,
temu lepi jak u mamy.
Oj, diridiri. ‘’
Była to skoczna, uliczna, batiarska piosenka, o melodii jak polka. Mamy zatykały nam uszy,
gdy ktoś ją śpiewał, ale chyba tylko dla zasady; ciężko było jej nie lubić, taka była wesoła.
Wiele jeszcze mieliśmy takich cygarowych utworów, a kolejne i kolejne miały być jeszcze
napisane w latach późniejszych.
Tak więc śpiewaliśmy sobie, cieszyliśmy się słodką beztroską i ceniliśmy wspólnie
spędzony czas. Nie mieliśmy go niestety zbyt dużo. W 1914 przeżyliśmy dopiero po jakieś 8,
9 lat, a świat kazał nam w bardzo szybkim tempie dorastać. Wiosną i wczesnym latem było
jeszcze pięknie. Tak pięknie, że aż później ciężko mi było w to uwierzyć.
Na miejskich peryferiach latały sobie czaple i bociany. Dni były coraz dłuższe, a
temperatury wyższe. Świat się zielenił i budził po mroźnej zimie. Ptaki przeróżnej maści
ćwierkały radośnie, tworząc cudowną w swej krasie muzykę. Lwowski krajobraz nabierał
niepowtarzalnego wyrazu…
Starałem się nie myśleć za często o słowach ojca z tamtego pamiętnego poranka na
Wysokim Zamku, ale tak całkiem zapomnieć ani nie mogłem, ani nie chciałem. Przez pewien
czas nie musiałem na szczęście brać z nich lekcji. Tak naprawdę to niby nic się wtedy jeszcze
nie zmieniło. Kartki z kalendarza zrywałem jedna po drugiej, a tata wciąż wieczorami czytał
grube książki i dużo spacerował, mama oddawała się pracy, a mnie nosiło i byłem wszędzie.
Jednak gdzieś tam w moim wnętrzu zaszła maleńka, wręcz niezauważalna zmiana, która
miała zapoczątkować inne, wielkie. Głęboko w sercu zdawałem sobie sprawę, że już nic nie
jest całkiem takie same.
Byłem ciągle szczęśliwym dzieciakiem. Nie potrzebowałem do tego szczęścia stosu
zabawek, które zawaliłyby mi każdy kąt w pokoju. Zbyteczne były mi kosze pełne słodyczy
czy nowoczesne urządzenia. Jak niewiele było mi do tego szczęścia potrzebne! Wygodne buty
i luźne ubranie, i przyjaciele przy boku, i najedzony brzuch, i Lwów, i wolność naokoło, i
szalone pomysły tworzone w odważnych głowach, które wytrwale i z zapałem
realizowaliśmy. Niewiele, a zarazem tak dużo…
Pamiętam jak dziś, jak pewnego, bardzo ciepłego i przyjemnego dnia, wybraliśmy się
z Jurkiem na rowery, a może raczej na rower, bo to on podjechał po mnie swoim jednośladem
i pozwolił wskoczyć na tył. Kiedy zjeżdżaliśmy z górki, ciągle mnie straszył, że puści
kierownicę.
- Nie bądź głupi – odkrzykiwałem mu, bo pęd powietrza był tak głośny, że nie mogliśmy
porozumiewać się normalnym tonem głosu.
Jurek kierownicy oczywiście nie puścił, bo to mogłoby się źle skończyć dla nas obojga. Poza
tym i tak aż dziwne było, że mimo wszystko się nie wywróciliśmy. Jeździliśmy tak od placu
do placu, aż w końcu mój tragarz się zmęczył. Zatrzymał się po prostu i powiedział:
- Dalej już nie pojadę, nie ma mowy.
No i musiałem wymyślić dla nas nowe zajęcie, bo nie śpieszno było nam wracać do domów.
Podeszliśmy kawałek do małego parku i przysiedliśmy w cieniu na ławeczce. Zaczęliśmy
sobie mówić, czyli po naszemu bałakać, raz ciszej raz głośniej, przez większość część czasu
zanosząc się donośnym śmiechem. Przypomniałem sobie, że mam w kieszeni kilka
ołowianych żołnierzyków, więc zaczęliśmy się nimi bawić. Udawaliśmy prawdziwych
bojowników, ale dosyć ciężko nam to szło, bo nie potrafiliśmy walczyć naprzeciw siebie, a
nie mieliśmy trzeciego kompana, byśmy mogli połączyć wobec niego siły. Mimo to, czas
zleciał nam bardzo przyjemnie i nie wiadomo kiedy. Już wtedy uznałem ten dzień za bardzo
udany, a była przed nami przecież jeszcze taka długa droga do domu…
Chyba z nikim nie dogadywałem się tak dobrze jak z Jurkiem.
Wojna
Nawarstwienie ogólnoświatowych sporów przerodziło się w I wojnę światową w lipcu
1914 roku. Miesiąc później, w sierpniu, mój tata wyruszył do Krakowa, by tam dołączyć do
Legionów Piłsudskiego. Był jednym z pierwszych ochotników z naszej okolicy, ale później
poszło jeszcze wielu mężczyzn. Mieli różne ku temu powody, ale jednym była na pewno chęć
walki w polskiej armii – chociaż chęć to może za dużo powiedziane; była wojna, jutro było
terminem bardzo niepewnym, a obraz Legionów na tle innych możliwości prezentował się
całkiem dobrze.
Początkowo, ze sporym opóźnieniem, ale otrzymywaliśmy listy od ojca. Mówił, że na
pewno wróci. Żebyśmy się z mamą nie martwili. Pisał, że wojna jest straszna, ale bije się z
Orzełkiem na piersi i w sercu, i to mu wyraźnie dodawały otuchy.
Najpierw próbowaliśmy ciągle żyć jako tako normalnie. Był to dla mnie czas pełen
kontrastów. Z jednej strony, dokładnie tak, jak przepowiedział mi ojciec od owego
pamiętnego poranka na Wysokim Zamku, od wybuchu wojny praktycznie wszystko się w
moim życiu zmieniło, i to już tak zauważalnie. Wiele wywróciło się wręcz do góry nogami.
Niby niektóre czynności pozostały takie same, ale jednak nie do końca, jak na przykład
przynoszenie mamie ziemniaków z piwnicy na obiad – niby ciągle to robiłem, ale noszone
codziennie wiaderko było lżejsze i mniej napakowane. Ciągle nakrywaliśmy posiłki dla trzech
osób, ale jedną zastawę ściągaliśmy ze stołu czystą. Na małżeńskim łóżku rodziców jedna
strona pościeli była po nocy zawsze nienaruszona. Wieczorami, kiedy kładłem się spać, z
salonu nie dobiegał już ciepły promień światła i szelest stron wertowanych przez ojca książek.
Drzwi także nie otwierały się ani nie zamykały tak często. Matka nie miała komu rzucić się na
szyję, a ja nie miałem już silnego ojcowskiego ramienia, na którym mógłbym oprzeć głowę.
Obojgu było nam ciężko.
Nie od razu dostrzegłem zmiany, jakie we mnie zaszły. Działy się tak jakby z boku.
Skupiałem się na swojej mamie i za to zmiany w jej zachodzące dostrzegłem bardzo szybko.
Obserwowałem ją, analizowałem jej zachowanie tak skrupulatnie, jak robią to wynajęci
psychologowie. Próbowała wyraźnie zamknąć w sobie wszystkie targające nią emocje. Nie
potrafiła tak całkiem, bo często miała czerwone, zapuchnięte oczy, czyli dużo płakała. To
jednak było normalne, mogłem przyznać. Przez większość czasu przyjmowała jednak tak
ignorancką postawę, że zwyczajnie mnie to denerwowało. Zdawała się mnie w ogóle nie
zauważać, tak jakbym nie czuł się podobnie jak ona. Nie wiedziałem, jak mogę jej pomóc; nie
potrafiłem ulżyć sam sobie w wewnętrznym bólu, a co dopiero wesprzeć kogoś innego.
Irytowało mnie, że mimo mojego dziecięcego stanu rozwoju, to ja musiałem bardziej się nią
opiekować niż ona mną. Przybyło mi obowiązków, także jej starych obowiązków, bo jej
jeszcze więcej nie było w domu. Całkowicie oddawała się pracy, a kiedy już wracała do
mieszkania, to snuła się zmęczona życiem i w tym swoim deszczu emocjonalnym całkowicie
nieobecna.
Jeśli można w ogóle mówić o szczęściu w czasie wojny, to praktyczne oszczędzenie
Lwowa przed fronty I wojny światowej za jego przejaw można uznać. Ciągle, tak samo jak w
czasie zaborów, mimo gradu przeciwności uderzających w mury miasta ze wszystkich stron,
nie poddawaliśmy się. Był głód, panowała jeszcze większa bieda niż wcześniej, a w
szpitalach było jeszcze gęściej i żałośniej. Cmentarze też szybciej się poszerzały. Aż do
listopada 1918 było jednak względnie spokojnie. Dopiero wówczas, dla mnie, jak i dla wielu
innych kresowiaków, rozpoczął się prawdziwy bój.
Najpierw jednak przestały docierać listy.
Od kiedy ojciec odszedł do Legionów, pisywał do nas dosyć często. Fakt, że jego
wiadomości docierały do nas ze sporym opóźnieniem, ale były i dawały nam za każdym
razem nową nadzieję na jego powrót. Były jedynym, co potrafiło rozświetlić mamie oczy do
takiego blasku, jakim jarzyły się przed wojną. Później jednak cienka nić kontaktu z ojcem się
zerwała i nijak nie mogliśmy jej w wojennej zawierusze odnaleźć. Nawet po latach nie
potrafiłem znaleźć żadnego śladu, poszlaki, która mogłaby naprowadzić mnie na jego los.
Nigdy nie pogodziłem się z jego stratą, a zwłaszcza z tym, że rozpłynął się w powietrzu
zupełnie bez pożegnania i niespodziewanie.
Ostatni list, jaki od niego otrzymaliśmy, był datowany na wiosnę 1916 roku. Pisany
pośpiesznie, literami o wiele brzydszymi od tych, jakie kreślił w swoich notesach. Był
podobny do wszystkich innych, niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ojciec uspokajał nas,
że dobrze sobie radzi i jest zdrów. Że tęskni i nie może się doczekać chwili, kiedy znowu się
zobaczymy. Że coraz śmielej marzy o wolnej Polsce.
Było mi potem jeszcze ciężej, ale udało mi się jakoś podźwignąć. Mama znosiła to
wszystko o wiele gorzej ode mnie. Próbowaliśmy nie tracić nadziei na jego powrót, ale chyba
w głębi serc wiedzieliśmy, że takowy nigdy nie nastąpi.
- On już nie wróci, prawda? – spytała się mnie w kilka miesięcy po otrzymaniu ostatniego
listu od ojca. Nie mogłem jej odpowiedzieć. Wyszedłem z domu, nie mogąc jednocześnie
patrzeć na jej łzy i czuć tego co miałem w sercu. A czułem się na nią zły.
Nie powinna pytać się mnie o coś takiego. Bo czego tak naprawdę oczekiwała? Że będę
próbował i ją i siebie oszukiwać, czy że brutalnie rozdepczę ostatnie skrawki jej nadziei?
Lepiej było milczeć. Tylko cisza mogła dać nam ukojenie.
Wędrowałem tamtego dnia po Lwowie przez dłuższy czas. Szukałem w sobie
odpowiedzi, których nie mogłem znaleźć. Czy dam radę udźwignąć to brzemię, którym
obarczyło mnie życie? Czy mam siły choćby próbować? Ale wiedziałem, że tak łatwo się nie
poddam. Nie chciałem okazać się tchórzem i złamać danej tacie obietnicy. Chciałem, by
ojciec mógł być ze mnie dumny, nawet jeśli miałby się już na mnie patrzyć z nieba. Chciałem
podkreślić wśród kart historii nasze nazwisko - tak, by zostało dobrze zapamiętane.
Orlęta
W październiku 1918 roku zakończenie wojny było już tylko kwestią czasu. Polskie
dążenia niepodległościowe były już całkowicie jawne. Wojska wycofywały się z frontów,
rozbrajały. Jednak bój o Galicję miał dopiero rozgorzeć.
Mój kontakt z przyjaciółmi od 1914 osłabł, ale bynajmniej nie został zerwany.
Dopiero listopad miał nas rozdzielić. Ostatni raz spotkaliśmy się dokładnie w przeddzień
wybuchu walk w rodzinnym mieście. Umówiliśmy się wcześnie, na dosyć krótko, bo
planowaliśmy w niedalekiej przyszłości dłuższy, wspólny wieczór.
Wszyscy bardzo zmieniliśmy się od wybuchu wojny. Fizycznie ciągle jeszcze byliśmy
dzieciakami – wyższymi już, silniejszymi, z chłopakami szerszymi w ramionach, ale ciągle
dziećmi; jednak nasze wnętrza daleko za sobą zostawiły w rozwoju ciała. Rozumieliśmy o
wiele więcej.
Mówiliśmy o wolności. O zawieszeniu na lwowskim ratuszu biało – czerwonych flag.
O odśpiewaniu Mazurka Dąbrowskiego stojąc na baczność. Przez 4 lata żyliśmy w ciągłym
lęku o kolejny dzień. Kres bitew na światowych arenach zbliżał się już jednak nieubłaganie, a
wraz z nim porażka naszych dotychczasowych zaborców. W sercach płonęła nam całkiem
nowa i silna nadzieja. Wiara w powrót polskich granic na europejskie mapy rosła z dnia na
dzień. Najpierw powoli i po cichu, ale potem coraz to głośniej i bardziej otwarcie, zaczynano
się cieszyć. Aż do listopada. Wtedy wielu osobom odebrano szansę na ziszczenie
najśmielszych marzeń.
Nie byliśmy odosobnionym narodem w Europie, który dążył do pełnej autonomii i
niepodległości. Niezależność i swoje miejsce na arenie nowego świata chcieli uzyskać dla
siebie między innymi Ukraińcy. Zanim między naszymi narodami wybuchł spór o kresowe
ziemie, Lemberg był bezsprzecznie miastem o biało – czerwonych barwach. O ile w małych,
okolicznych wsiach, często przeważali Ukraińcy, to w stolicy zdecydowanie więcej było
Polaków.
Mieliśmy 1 listopada 1918 roku. Święto Zmarłych, kultywowane w naszej tradycji od
pokoleń. Zawsze lubiłem ten czas. Kojarzył mi się z długimi, wieczornymi spacerami po
Cmentarzu Łyczakowskim i urokliwej okolicy, podczas których mrok był o wiele jaśniejszy.
Wszędzie tliły się znicze zapalone ku pamięci osób, które odeszły z tego świata. Ruch na
nekropoliach natężał się już kilka dni wcześniej. Ludzie zawczasu robili wstępne porządki na
grobach bliskich, by właściwej daty móc tylko pogrążyć się w modlitwach, wspomnieniach i
refleksyjnej zadumie. Tego roku miało jednak być inaczej. Wróg odebrał nam to piękne
święto. Wyrwał je bezwzględnie z kalendarza, a kartki dat podarł, opluł i zhańbił.
Tchórzliwie, pod osłoną nocy, Ukraińcy wkroczyli zbrojnie i zajęli ogromne tereny
odradzającej się Rzeczpospolitej. Uderzyli niespodziewanie, z zaskoczenia, ale jeszcze nim
wzeszło Słońce, zdołały wytworzyć się polskie ośrodki oporu. We Lwowie przebywała
garstka oficerów i członków organizacji wojskowych z orzełkami na mundurach. Była to
jednak tylko garstka, w dodatku słabo uzbrojona, naprzeciw dobrze wyposażonej i licznej
armii. Zwłaszcza na początku, walczono więc sercem i głową. Niebo lśniące czystym
błękitem nad żołnierzami obu stron, było bez wątpienia polskie, i to rodzimej stronie
sprzyjało.
Aż do postawienia w sytuacji praktycznie bez wyjścia, polskie władze w Galicji były
rozdrobnione, poróżnione i pozbawione wspólnego dowództwa. Jednak stojąc pod ścianą,
szybko osiągnięto porozumienie. Szeregi obrońców miasta organizowały się i poszerzały, za
sprawą tłumnie zgłaszających się ochotników, którym nie brakło zapału, ofiarności i chęci.
Wielu mężczyzn i dorosłych było porozrzucanych po frontach jeszcze nie zakończonej wojny,
więc o sile miasta miała stanowić jego młodzież. Pomimo wszystko, ludność Lwowa nie
miała zamiaru oddać tak łatwo małej ojczyzny najeźdźcy.
Każdy z grona moich przyjaciół dołączył do walecznych oddziałów lwowskiej reduty.
My, lwowskie dzieci, wzlecieliśmy niczym Orły na kresowe niebo, by bić się o polską
koronę. Nawet wiersze o nas później pisano…
„Nas nauczono. Walczyć trzeba.
Walkę mamy w genach.
Póki sił wystarcza, możemy pomóc.
Winniśmy iść za wyrokami nieba.
Za przykładem.
Najpierw patrzyliśmy z okien.
Stojąc za murami domów,
Próbowali wmówić nam bezpieczeństwo.
Jak mielibyśmy być bezpieczni,
Kiedy padało całe miasto?
Wiedzieliśmy, że tego już starczy.
Że dość już obcych tarczy i godeł.
Że nie pozwolimy znowu na zrywanie polskich flag.
Nie skończymy tak biernie. Widzieliśmy rówieśników z klasy,
Idących z bronią w dłoniach.
W za dużej czapce moro.
W starych, dziurawych butach.
Dziewczynki w dwóch warkoczach,
Z torbą sanitariuszki.
Obrońców naszej ziemi,
Stojących w dwuszeregu,
Gdzie niektórzy nie sięgali dowódcy ramion.
Poszliśmy za przykładem.
Jeden za drugim.
Kolejny za kolejnym.
Wychodziliśmy z domów.
W ciemną noc po światło.
Wzbijaliśmy się do lotu.
Wyrastały nam skrzydła,
Byśmy nasze lwowskie niebo,
Mogli w biel i czerwień przybrać.
Skrzydła były nam jak zbroja,
Ale wiedzieliśmy jak mali jesteśmy.
Jak mały jest każdy wobec huku strzał.
Jak kruche są nasze ciała.
Całe, oprócz serca.
To w nim kryła się nasza siła.
W nim kryła się miłość i wierność.
To dzięki nim walczyliśmy,
Kiedy ledwo mogliśmy unieść karabin.
Biliśmy się jak Orły dla Matki.
Dla Orła Białego, Orlęta.”
Od samego początku wiedziałem, że także chwycę za broń. Musiałem jednak trochę
dojrzeć do tej decyzji. Gdy tylko doszły mnie słuchy o ataku Ukraińców, długo myślałem.
Wspominałem ojca i chyba pierwszy raz nie sprawiało mi to tak dużego bólu. Wiedziałem, że
on nie wahałby się przed ruszeniem do boju; że mam szansę go godnie zastąpić. Miałem
zamiar uczynić go dumnym, choćby miał ową dumę odczuwać będąc już w niebie.
Moja matka także i wówczas oddała się pracy. Jeszcze dłużej zostawała w szpitalu,
sińce pod oczami z przemęczenia miała jeszcze większe i ciemniejsze. Kiedy wybuchł
listopadowy spór, po prostu nie zmieniła rutyny. Nie wiem, ile w jej decyzjach było
pracoholizmu i wręcz wrodzonej niemożności patrzenia bezczynnie na ludzkie cierpienie, a
ile patriotyzmu. Pomagała rannym i chorym z wielkim oddaniem, które szczerze
podziwiałem. Bynajmniej nie była pozbawiona niebezpieczeństw. Grady kul nie omijały
wysłanników czerwonego krzyża.
Rankiem 3 listopada stanąłem przed lustrem, które wisiało niedaleko drzwi
wyjściowych naszego domu. Z bardzo daleka słyszałem strzały. Moje odbicie pozostawiało
sobie wiele do życzenia. Ciało miałem jeszcze raczej wątłe, choć byłem dosyć wytrzymały.
Mięśnie nie były mocno zarysowane, a ramiona niezbyt szerokie. Mimo wszystko byłem
pewny, że jakoś podołam zadaniu, którego się powziąłem.
W salonie mieliśmy jeden stary, uchowany karabin. Był już obwiązany jakąś szmatą,
więc od razu gotowy do zabrania. Odstawiłem go do kąta przy wyjściu, by na mnie czekał.
Postanowiłem wyruszyć tego samego dnia wieczorem, kiedy się ściemni. Uznałem, że tak
będzie najbezpieczniej. Miałem jeszcze nadzieję, że do tego czasu wróci chociaż na chwilę
matka, bym mógł jej powiedzieć o swoich zamiarach i się pożegnać. Tak się zaiste stało.
Usłyszałem klucz przekręcany w zamku, kiedy na zegarze minęła już godzina czwarta.
Miałem już powoli zacząć zbierać się do wyjścia, więc powitałem ten dźwięk z ulgą.
- Cześć Antoś! – powiedziała, nawet z nutką wesołości, choć w jej głosie dominowało
zmęczenie i boleść.
- Cześć mamo – odpowiedziałem, stojąc na progu mojego pokoju. – Musimy porozmawiać…
- O co chodzi?
- Idę dzisiaj dołączyć do obrońców miasta. Wiesz dobrze, że nie mogę postąpić inaczej.
Przez chwilę zapanowała cisza, która bynajmniej mi się nie podobała.
- Jesteś zupełnie taki jak ojciec, synku. Nie mogę cię nijak powstrzymać, ale obiecaj mi, że
wrócisz.
Oczywiście obiecałem. Później wiele razy miałem wątpliwości, czy uda mi się dotrzymać
danego jej słowa. Wyruszyłem w kilkadziesiąt minut później, by rozpocząć swoją osobistą
batalię.
Dołączyłem do kompanii, która miała odbić z rąk Ukraińców Szkołę Kadecką.
Początkowo, ze względu na wiek, dowódca nie chciał mnie przyjąć. W końcu jednak go
ubłagałem. Potrafiłem jako tako posługiwać się bronią i chociaż moje umiejętności do
największych nie należały, specjalnie nie odbiegałem w nich od reszty rekrutów.
Zaatakowaliśmy skoro świt. Przez kilka godzin byliśmy pod prawie ciągłym ostrzałem,
odpowiadając równie zaciętym ogniem. Udało nam się odnieść zwycięstwo i zajęliśmy
placówkę. Od tego momentu rozpoczęliśmy ciężką misję jej obrony przed wrogiem, który
mimo odwrócenia roli bynajmniej się nie poddawał. My także nie pozostawaliśmy bierni.
Konstruowaliśmy umocnienia, barykadowaliśmy się, a niektórzy z nas przemykali do
potrzebujących większego wsparcia oddziałów. Nie oddaliśmy szkoły aż do końca
listopadowego boju.
Tak jak wspominałem, moi przyjaciele także chwycili owego miesiąca próby za broń.
Myślę, że mogę nazwać Jurka moim najlepszym przyjacielem. Zawsze podziwiałem
jego mamę, która miała na imię tak samo jak moja, Aleksandra. W czasach, kiedy kobieca
służba wojskowa była o wiele mniej rozwinięta, ona wytrwale działała na jej rzecz. Walczyła
dzielnie, niczym nie odstając w boju od płci przeciwnej. Była założycielką Ochotniczej Legii
Kobiet. Nawoływała inne matki, żony, córki i siostry do wstąpienia w szeregi obrońców
ojczyzny.
Jej syn wręcz nie mógł być inny.
Jego rodzicielki także nie było przez większość czasu w domu. Biła się o Lwów już od
pierwszych dni listopada. On sam także wyrywał się do walki, ale przytrzymywał go ojczym.
Jednak w końcu wola mojego dzielnego przyjaciela przeważyła. Wymknął się późnym
wieczorem z domu, zostawiając tacie list.
„Kochany tatusiu, poszedłem dołączyć do obrońców. Czuję, że to mój obowiązek, a ciągle
brakuje rąk do oswobodzenia miasta. Mam dość sił, żeby podołać temu zadaniu. Jerzy” – tak
napisał.
Po wojnie, kiedy czytałem te naprędce sklecone słowa, łzy niekontrolowanie ciekły mi
po policzkach. Ile było w tym małym, drobnym ciele oddania i miłości do ojczyzny, tego nie
sposób opisać.
Dołączył do kompanii kulparkowskiej, z którą ruszył w kierunku Pohulanki i
Snopkowa. Stał na warcie, a później poszedł wraz z całym oddziałem przeprowadzić atak na
ukraińskie siły zgromadzone w koszarach naprzeciwko cmentarza Łyczakowskiego. Tam
spotkał ich prawdziwy grad kul, spod którego Jurek miał się już nie wydostać. Walcząc
dzielnie, został postrzelony. Następnego dnia odnaleziono jego ciało na zakrwawionym
śniegu, okryte białymi chryzantemami…
Helenka już wcześniej była obyta z bronią. Przeszła szkolenia realizowane przez
kobiece organizacje wojskowe. Dołączyła do Legii Kobiet bardzo szybko. Biła się w
okolicach Kleparowa, w jednym szeregu ze swoim młodszym bratem, Romkiem, którego
nigdy za dobrze nie poznałem. To on pierwszy został postrzelony, a ona próbowała go
ratować. Wtedy została ranna. Nie zdołano jej uratować.
Janeczka była sanitariuszką, jedną z młodszych we Lwowie. Odznaczała się wielką
ofiarnością, zdobyła ogromny szacunek i wzbudzała podziw służących wraz z nią dziewcząt.
Zginęła, próbując ocalić żołnierza przed wykrwawieniem się. Było to gdzieś aż na
Zamarstynowie.
Tadzio dołączył do kompanii walczącej na Górze Stracenia. Była to placówka
szczególnie mocno atakowana przez wroga. Wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk pomiędzy
obiema stornami. Później poszedł za swoim dowódcą, by bronić Persenkówki. Właśnie tam
został ciężko ranny. Trafił do szpitala, w którym próbowano uratować jego wątłe ciało.
Niestety, nie udało się. Zmarł po trzech tygodniach.
Pomoc dla miasta nadeszła na początku czwartego tygodnia listopada. Ukraińcy
wycofali się za mury, rozpoczynając oblężenie. Walki miały trwać jeszcze przez długie
miesiące, będące trudnymi i niespokojnymi czasami dla młodej, dopiero co odrodzonej
Rzeczpospolitej.
Z owej fazy boju wyszedłem praktycznie bez szwanku, więc od razu wyrwałem się do
oddziałów kontynuujących swój szlak i idących naprzeciw wrogom. Do końca walczyłem z
Ukraińcami. Później byłem uczestnikiem wojny polsko – bolszewickiej. Ale to już całkiem
inne historie, na których opowiadanie zeszłoby jeszcze bardzo dużo czasu. Kiedy wreszcie się
uspokoiło, mogłem wrócić do mojej małej ojczyzny, nad którą powiewały biało – czerwone
flagi.
Wolność
Lwów był wolny, ale kosztowało go to bardzo wiele. Już nigdy nie patrzyłem tym
samym wzrokiem na znane mi od dziecka ulice, skwery, podwórka i kościoły. Niby same
miasto nie straciło w czasie wojennej zawieruchy zbyt wiele, ale to w ludziach zaszły wielkie
i nieodwracalne zmiany.
Każdy inaczej przechodzi przez najcięższe chwile w życiu. Każdy inaczej radzi sobie
z problemami, ma odmienne antidotum na trapiące go sprawy. Obiera różną drogę w
poszukiwaniu go. Ja, po tym co zobaczyłem i przeżyłem, nie umiałem wrócić choćby do
względnej normalności. Kiedy wróciłem z frontu, nie mogłem poznać ani siebie, ani matki,
ani niczego, co było mi niegdyś bliskie. Czułem się obco w rodzinnych stronach. Straciłem
praktycznie wszystko, co miałem do stracenia. Próbowałem się jakoś odnaleźć. W końcu
wywalczyłem i mogłem dotknąć tego, za co życie oddali moi najbliżsi. Mimo wszystko, nie
potrafiłem. Nie umiałem zacząć żyć od nowa, kiedy każdy kamień na chodniku przypominał
mi, co bezpowrotnie przepadło z mojej codzienności.
Musiałem odejść, inaczej bym się nie pozbierał.
Matce też było to potrzebne. Chociaż nigdy za dużo o tym nie mówiliśmy, bo jak
wspominałem, rozmawialiśmy po prostu bardzo niewiele, pewnego dnia przy obiedzie sam
zacząłem ten temat. Zgodziła się bez wahania.
Wkrótce potem przeprowadziliśmy się do Warszawy. Tam ona dostała pracę w
pobliskim szpitalu, a ja poszedłem na studia. Powoli, dzień po dniu, układaliśmy sobie nową
rzeczywistość. Chociaż tęskniłem za Lwowem, wiedziałem, że tak było po prostu lepiej.
Wracałem do rodzinnego miasta jeszcze wielokrotnie. Za każdym razem było mi
łatwiej i w końcu przebywanie w jego murach ponownie zaczęło sprawiać mi przyjemność.
Miałem bardzo burzliwe życie, ale w końcu zdołałem je sobie jakoś poskładać.
Założyłem rodzinę, zakochałem się w cudownej kobiecie, z którą urodziła nam się piękna
córeczka. II wojna światowa okazała się dla nas w miarę łaskawa, ale gdybym miał
opowiadać wszystkie epizody swojego życia, tchu by mi nie starczyło. Chciałbym opisać
jeszcze tylko jeden dzień…
Jednego z ostatnich razy, kiedy byłem we Lwowie, pogoda była praktycznie taka, jak
owego pamiętnego ranka na Wysokim Zamku. Miasto zmieniło się bezpowrotnie. Polskość
kryła się w nim po rogach, kątach i zaułkach. Wciąż w nim była, niepodważalnie.
Spacerowałem samotnie po starych ulicach, którym zmieniono nazwy. Próżno także było
szukać pomnika Sobieskiego na Wałach Hetmańskich czy wielu innych obiektów, do których
za dzieciaka wzdychałem. Ale kopiec Unii Lubelskiej ciągle był ten sam. Górujący nad
miastem, przepiękny, tak ważny dla mnie… Wspiąłem się na niego, choć kosztowało mnie to
niewspółmiernie więcej trudu niż w dawnych czasach. Mogłem ostatni raz podziwiać
zachwycającą panoramę miasta, którego nigdy nie przestałem kochać.
W latach dwudziestych powstał pomysł zbudowania cmentarza, który miałby uczcić
czyny Orląt Lwowskich. Ogłoszono konkurs i zaczęto realizować zwycięski projekt. Aż do
wybuchu II wojny światowej nie został on jednak całkowicie ukończony, a mimo to
zachwycał. Był godnym upamiętnieniem wielkich czynów obrońców polskości. Także o nim
pisano we wzniosłych słowach, jak na przykład w wierszu Kornela Makuszyńskiego…
„Na te groby powinni z daleka
Przychodzić pielgrzymi,
By się uczyć miłości do Ojczyzny.
Powinni tu przychodzić ludzie małej wiary,
Aby się napełnić wiarą
Niezłomną.
Ludzie miałkiego ducha, aby się nadyszeć
Bohaterstwa.
A że tu leżą uczniowie
W mundurkach
Przeto ten cmentarz jest jak szkoła,
Najdziwniejsza szkoła,
A której dzieci nauczają siwych o tym,
Że ze śmierci ofiarnej
Najbujniejsze wyrasta życie.”
II wojna światowa był to konfliktem, który ponownie ogromnie wiele zmienił. Także i
ta wieloletnia batalia zdawała się omijać swoimi najbardziej niszczycielskimi siłami miasto,
ale w ostatecznym rozrachunku i tak wyrządziła mu straszliwą krzywdę. Lwów oddzielono od
macierzy. Postanowiono zrobić z niego ukraińską stolicę. To było dla mnie jak
świętokradztwo.
Później tylko raz udało mi się odwiedzić ukochany Gród, o którym mówiono semper
fidelis – zawsze wierny. Tak, taki właśnie był Lwów. Kresowa ostoja polskości. Moim
marzeniem było, by być w nim pochowanym, na Cmentarzu Orląt Lwowskich, wśród tych,
którzy „polegli, byśmy żyli wolni”. Wśród moich przyjaciół.
(i to marzenie się spełniło)
Bibliografia
„Dom pod żelaznym lwem” Witold Szolginia
„Lwów stolicą” Zdzisław J. Zieliński
www.lvivcenter.org
„Nasz Dziennik” nr 225
https://pl.wikipedia.org/wiki/Lwów
Mapa królewskiego stołecznego miasta Lwowa
Mapa warstwicowa królewskiego stołecznego miasta Lwowa
Panorama plastyczna dawnego Lwowa
„Lwów – Gród Orląt”
„Katechizm polskiego dziecka” Władysław Bełza
„O cmentarzu Obrońców Lwowa” Kornel Makuszyński
„We Lwowie muzy śpiewały zawsze” Aleksander Szumański
https://pl.wikipedia.org/wiki/Cmentarz_Obrońców_Lwowa