Przygoda człowieka apolitycznego
Transkrypt
Przygoda człowieka apolitycznego
Przygoda człowieka apolitycznego Beatę, matkę dziecka w wieku przedszkolnym, pytam, co sądzi o działalności Karoliny i Tomasza Elbanowskich (mieszkańców naszego miasta), o ich akcji pod hasłem „Ratuj malucha”. – Zastanawia mnie – dodaję – ile w tym wszystkim jest słuszności, a ile pieniactwa i chęci zwrócenia na siebie uwagi. Beata rzecze: – Od czasu, jak Duda został prezydentem, ta sprawa zaczęła nabierać rumieńców. Reaguję, jakby ta delikatna kobieta pozwoliła sobie na złośliwość pod moim adresem. – Coś ty powiedziała?! Jak mogłaś... – Nie rozumiem. – Mam do ciebie żal; nigdy ci tego nie wybaczę. – Ale czego? Co ja takiego powiedziałam? – Dobrze, wyjaśnię ci. Następuje obszerne moje wyjaśnienie: – Od wyboru nowego prezydenta minęło parę tygodni, wynik elekcji szczęśliwie nie dotarł do mnie i ceniłem sobie tę nieświadomość. Raptem w niedzielę na mszy usłyszałem coś, co mnie zelektryzowało: „pan Komorowski”. Najpierw było cytowanie orędzia biskupów w sprawie ustawy „in vitro”. Słuchałem jednym uchem, a ocknąłem się dopiero na dźwięk nazwiska Komorowski. Według księdza warto przeczytać, jakiej odpowiedzi udzielono „panu Komorowskiemu” w prasie katolickiej. Podobało mi się, że facet został zlekceważony: „pan Komorowski”, zamiast „prezydent Komorowski”. Było to miłe dla mojego ucha, ale jednocześnie odezwałem się w duchu: „Mam żal do ciebie, księże, żeś mnie uświadomił. Do tej pory żywiłem jedynie podejrzenia. A teraz już wiem ponad wszelką wątpliwość, że ten niewydarzony polityk znowu został wybrany.” Na księdza jednak nie mogłem się długo gniewać. Podczas kazania, zakłóconego wrzaskami jakiegoś dziecka, księżulo rozbroił mnie, wtrącając do swojej oracji retoryczne pytanie: kto się wykaże większą siłą głosu, on czy ten małolatek. Zabrzmiało to bardzo gładko: „W czytanym dzisiaj fragmencie listu świętego Pawła do Koryntian, ciekawe, kto głośniej, ja czy to dziecko, znamienne są słowa o mądrości Bożej, która nie jest mądrością tego świata.” Ale wróćmy do tematu. Termin „in vitro” znowu obił mi się o uszy, było to w redakcji tygodnika, z którym współpracuję. Więc kiedy w rozmowie z panami redaktorami wypłynęła sprawa owej nieszczęsnej ustawy, przypomniałem sobie wypowiedź księdza i wtrąciłem: „Proboszcz mojej parafii sprawił mi przyjemność, wyraziwszy się: pan Komorowski. Pan, a nie prezydent.” Bo ja cały czas, przez te kilka tygodni, jakie minęły od dnia głosowania, trwałem w przypuszczeniu, że Komorowski został wybrany ponownie. Chciałem się jednak upewnić na dwieście procent i teraz, w trakcie tej towarzyskiej gadki, nie mogłem się powstrzymać od pytania: „Bo Komorowski jest wciąż prezydentem, prawda?” Zdumienie moich słuchaczy: „No wie pan! Można nie znać nazwisk lokalnych polityków, ale żeby nie wiedzieć, kto jest głową państwa!...” Ośmieszyłem się, skompromitowałem, lecz znów, podobnie jak w kościele, uczucie było mieszane. Wtedy czułem z jednej strony przygnębienie dowiadując się o czymś, czego wolałbym nie wiedzieć. Że mianowicie wciąż bryluje ten nieobyty ciemniak, co robi błędy ortograficzne, a podejmując w Warszawie głowy innych państw nie umie się zachować. Liczyłem, że ludzie mu to zapamiętają i nie wybiorą go po raz drugi. I oto ze słów kapłana jakby wynikało, że ponowny wybór nastąpił jednak. A więc miałem żal do księdza-informatora; z drugiej strony sprawiała mi zadowolenie myśl, że bubka poczęstowano epitetem pan, tak jakby nie był wart tytułowania go prezydentem. Teraz, w redakcji, mieszanina pozytywnych i negatywnych wrażeń polegała na tym, że chociaż skompromitowany, to jednak uraczony zostałem dobrą nowiną: pajaca nie wybrano po raz drugi, choć chyba bardzo się starał. O to, kto po nim zajął fotel prezydencki, już nie pytałem. Zadowoliłem się tym, że wiem, kto nie jest na świeczniku. A kto jest, mniejsza. Niechaj się o tym nigdy nie dowiem. Takie było moje pragnienie: niech mnie ta informacja ominie. Ale mnie nie ominęła. Z twojej winy, Beato. Nigdy ci nie zapomnę, że tak brutalnie wyrwałaś mnie z błogiej nieświadomości.