Wywiad: Dwaj jak jeden brat mniejszy
Transkrypt
Wywiad: Dwaj jak jeden brat mniejszy
Wywiad: Dwaj jak jeden brat mniejszy „Św. Franciszek w swoich pismach przekazuje nam, jaki powinien być brat mniejszy, franciszkanin. Kiedy tak patrzę na Zbyszka i Michała to dla mnie jest to taki jeden święty franciszkanin.” – w szczerym wywiadzie wspomina o. Jarosław Wysoczański, który pracował w Pariacoto razem z męczennikami – o. Zbigniewem Strzałkowskim i o. Michałem Tomaszkiem. Jak to jest żyć z taką świadomością, że ma się bliskich przyjaciół w niebie? Po decyzji Papieża Franciszka, dotyczącej beatyfikacji Michała i Zbigniewa, postanowiłem sobie, że teraz trzeba popatrzeć na ich śmierć z innej perspektywy. Zastanowić się, jaką tajemnicę przez to męczeństwo chce nam pokazać Pan Bóg… Z jednej strony jest to praca umysłu, która wymaga, aby uporządkować sobie to wszystko, co się wydarzyło, a z drugiej trzeba przyjąć i zaakceptować to sercem, z którego przecież rodzi się misja. Chodzi o przedłużenie pamięci o tym, co się stało. To również dla mnie próba bycia narzędziem tej prawdy głoszącej, że krew męczenników jest posiewem chrześcijan. To spojrzenie w perspektywie tajemnicy Boga. Staram się przypomnieć teraz pewne fakty z ich życia, żeby odczytać, co było ich inspiracją. Mówi Ojciec o faktach z ich życia. Myślę, że Ojciec jest teraz trochę tu na ziemi ich rzecznikiem… Proszę o nich coś więcej opowiedzieć, o ich życiu, o tym, jacy oni byli, w relacjach z innymi, w ich pracy, w codzienności… Zacznę może od Zbyszka, bo był starszy – miał w chwili śmierci 33 lata… Był człowiekiem, który charakteryzował się dużą racjonalnością. Powiedziałbym, że był to umysł ścisły, filozoficzny. W sytuacji, gdy trzeba było rozwiązać jakiś problem, on najpierw dogłębnie go studiował, rozważał jakimi środkami dysponujemy, następnie myślał, z kim byśmy mogli współpracować, a później realizował dany projekt, sprawdzając przy tym, jak skuteczne okazało się to rozwiązanie. To bardzo mocno współgrało z metodą pracy stosowaną wśród ludzi w duszpasterstwie, jak również w innych sektorach życia społecznego – metoda ver, juzgar, actuar czyli zobaczyć, ocenić i działać. Myślę, że Zbyszek bardzo dobrze się czuł w tej metodzie pracy. To bardzo mocno współgrało z jego formacją intelektualną. Oprócz tego był na pewno człowiekiem bardzo ciekawym. Ciekawym rzeczywistości, w której żył. To właśnie u niego w pokoju można było zobaczyć książki o minerałach, publikacje dotyczące geografii. Zależało mu bardzo na tym, aby dobrze znać rzeczywistość, w której żyliśmy i pracowaliśmy. Miał też wielkie szczęście przez pierwsze pół roku pracować z człowiekiem, który pomógł mu zrozumieć życie w Peru. Był to ks. Pablo Fink pochodzący z Tyrolu, doktor teologii, z Gregorianum. Przez wiele lat żył w Peru i dzięki temu wprowadził doskonale Zbyszka w sytuacje Kościoła, państwa, duszpasterstwa, zwłaszcza na terenach wiejskich, oraz wśród ludzi Andów. Ks. Fink prowadził piękny internat dla chłopców. Zbyszek, będąc wcześniej w Niższym Seminarium, pracując wśród młodych, znalazł się jakby w swoim sosie. To znaczy, był do tego bardzo dobrze przygotowany. Myślę, że na polu pracy z młodymi czuł się jak ryba w wodzie. Michał natomiast ma 31 lat, kiedy ginie. On z kolei był taką „mamą”, człowiekiem o dużej wrażliwości. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że Zbyszek nie miał wrażliwości, bo również był wrażliwy, ale Michał był tym, który bardzo kochał młodzież i dzieci. Chodził po Pariacoto, od domu do domu i przekonywał rodziców, że jest czymś bardzo ważnym, aby dzieci przyszły w niedzielę do kościoła, na wspólną modlitwę, na katechezę…. Miał przy tym wielką cierpliwość. Rozmawiał, tłumaczył im dlaczego to jest takie istotne. Później udało się mu te dzieci gromadzić. Było ich coraz więcej. W kościele przygotował im specjalne miejsce – rozsunął ławki i położył maty, by wszystkie dzieci się zmieściły. Michał śpiewał z nimi, uczył uczestniczenia w Eucharystii oraz katechizmu. Potrafił spędzać z nimi po trzy, cztery godziny w niedzielę po południu. Miał wielki dar czasu „straconego” dla młodzieży. On prawie codziennie, po każdej mszy świętej wieczornej spotykał się z młodzieżą. Oczywiście mówimy o rzeczywistości, która miała miejsce 24 lata temu. W Pariacoto nie było światła, żadnych rozrywek, jedyną taką atrakcją była po prostu Eucharystia. Mieliśmy generator prądu i mały telewizor, dlatego mogliśmy wieczorami wyświetlać dla całego Pariacoto wartościowe filmy. Można powiedzieć, że wówczas nasza misja była głównym punktem zainteresowania dla całej wioski… Dzisiaj to się wszystko zmieniło, bo jest światło, prąd, dyskoteki… Trzeba przyznać, że w tamtym czasie mieliśmy trochę ułatwioną drogę dotarcia do młodych. I takim szczególnym towarzyszem dzieci i młodzieży był właśnie Michał. Kiedy tak patrzę na Zbyszka i Michała to dla mnie jest to pełny brat mniejszy. Czytamy w pismach św. Franciszka, że ideał brata mniejszego jest w stanie wypełnić dopiero wspólnota – kilku braci, z których każdy swoimi darami i talentami służy wspólnocie. Można więc powiedzieć, że Zbyszek z Michałem to jeden święty franciszkanin, bo pierwszy ma większy dar do racjonalnego myślenia i działania, a drugi większą łatwość wyrażania miłości. Czyli uzupełniali się nawzajem… Właśnie tak. A jak wyglądały ich relacje z ludźmi? Słyszałam, że ludzie gór, ludzie Andów są bardzo zamknięci, a jednak jakoś udało się do nich dotrzeć… No tak. To prawda. Po hiszpańsku mówi się nawet: Tu ves la cara, y no sabes lo que dice el corazon, czyli „Ty patrzysz na twarz, a nie wiesz, co mówi serce.” Myślę jednak, że jednym z bardzo mocnych elementów, w naszym życiu wśród ludzi było to, że byliśmy ubodzy. Ubóstwo jest pięknym, wspaniałym narzędziem w ewangelizacji. Nie dlatego, że my staramy się być ubodzy, tylko że Chrystus uniżył samego siebie i był wśród nas. I jeżeli my jesteśmy ubodzy, czyli schodzimy do dołów, wtedy mamy w sobie siłę Chrystusa w budowaniu wspólnoty. W praktyce wygląda to tak, że w momencie kiedy ja czegoś nie mam, to muszę zapukać i poprosić. Kiedy proszę, nawiązuje się najpierw kontakt wzrokowy, potem werbalny, gdy się o coś prosi i właśnie w ten sposób nawiązuje się więź między osobami. A z tego osobistego kontaktu z drugą osobą, tworzy się wspólnota. Do Pariacoto przyjechaliśmy nie jako misjonarze, którzy operowali jakimiś wielkimi pieniędzmi. Zerwaliśmy z koncepcją misjonarza, który ma worek pełen dolarów. Przyjechaliśmy jako ubodzy i przez to ubóstwo byliśmy bardzo blisko ludzi. To jeden z pierwszych elementów, który bardzo zbliżył nas do ludzi. Później przejawiało się to już w konkretnych relacjach. Po prostu pracowaliśmy razem z ludźmi na przykład wtedy, gdy musieliśmy zrobić coś na terenie misji. Te zwykłe, proste czynności łączą. Nie tylko dyskurs Kościoła wygłaszany z mównicy. To pewnie też, ale my zresztą nie byliśmy jeszcze za dobrzy w języku… Najważniejsze dla nas było po prostu bycie między ludźmi. Zbyszek z Michałem są wspaniałymi przykładami, tego co św. Franciszek wyraził w 16. Rozdziale Reguły Niezatwierdzonej, w którym polecił, że bracia, którzy znajdują się wśród niewierzących, po pierwsze powinni żyć z nimi w pokoju i po chrześcijańsku, a dopiero po czasie, gdy rozeznają, że taka jest wola Boża, mogą zacząć głosić Słowo Boże. Czyli u nas, u franciszkanów najpierw powinno być życie, a potem przepowiadanie. Dlatego w wielu miejscach świata franciszkanie są, modlą się, żyją między ludźmi. Czasem nawet nie mają kościołów żeby przepowiadać, a są bardzo kochani i szanowani przez ludzi. Siła franciszkanizmu polega na byciu z ludźmi na takim poziomie, na jakim ci ludzie żyją. I to nie jest nasza siła, ale moc pochodząca od Chrystusa, który zamieszkał między nami. Ten aspekt bycia między ludźmi był przez nas bardzo mocno przeżywany. Po prostu przyjechaliśmy z bardzo biednej Polski. Najpierw pomagały nam siostry, które zaprosiły nas do wspólnego stołu, do siebie. Później, w miarę jak zaczęliśmy pracować, ludzie także przynosili nam różne rzeczy, którymi chcieli się z nami dzielić. Czy były też jakieś przyjaźnie między męczennikami a ludźmi z wioski? Tak. Na pewno Zbyszek miał tam przyjaciół. Dzisiaj, po czasie dowiaduję się o wielu konkretnych osobach, które znał bliżej, z którymi chodził po górach, dyskutował, towarzyszył ich życiu. Michał w tym względzie był nawet bardziej otwarty. Wiem, że był kierownikiem duchowym wielu młodych ludzi, którzy zwierzali mu się z różnych problemów, również z trudnej sytuacji, w której żyli. Oni dzisiaj są tymi, którzy tam przekazują pamięć o nich. Razem z o. Michałem i o. Zbigniewem beatyfikowany będzie ks. Alessandro Dordi. Pracował on wprawdzie 100 km od Pariacoto, ale była to ta sama diecezja. Czy nasi męczennicy go znali? Czy mieli z nim kontakt? Tak, oczywiście. Alessandro Dordi był tym, który dużo dłużej żył w Peru i miał większe doświadczenie. Znał Pariacoto, nawet tam bywał, ponieważ uczestniczył w kursach dla katechistów, które organizowaliśmy. Przed naszym przybyciem do Peru, to on współpracował z siostrami, przygotowującymi takie kursy. Stąd też był dla nas takim ojcem, pewnego rodzaju mistrzem, pokazującym, jak żyć w tym świecie ludzi, do których zostaliśmy posłani. Od kiedy pracował w Peru? Na pewno dłużej niż my. Wydaje mi się, że przyjechał już w latach 70 –tych. Ks. Dordi bardzo chciał być misjonarzem w Afryce. Jednak Pan Bóg posyła go do Peru. Odwiedził nawet wcześniej Pariacoto, ale ostatecznie ks. Bp Luis Bambaren zaproponował mu pracę w Santa. Ks. Alessandro był kapłanem, który bardzo dobrze znał świat i duszpasterstwo wśród ludzi wsi. Odwiedzaliśmy go bardzo często, spotykaliśmy się z nim także na różnego rodzaju spotkaniach diecezjalnych. Jak wiemy z przekazów świadków, w momencie, kiedy ks. Dordi dowiedział się o śmierci o. Michała i o. Zbigniewa, powiedział: „następny będę ja”. Jakoś czuł to wewnętrznie… Mówiliśmy o przyjaźniach misjonarzy, o życzliwości, której doświadczali, ale patrząc na okoliczności, w których zginęli o. Michał i o. Zbigniew to nie sposób nie zapytać, czy mieli wrogów? Czy byli ludzie, którym ich działalność nie odpowiadała? Myślę, że Zbyszek na pewno miał wrogów… W jakim znaczeniu? W takim, że uczył bardzo mocno prawdy i był bardzo przejrzysty. Również jeżeli chodzi na przykład o rozliczenia budowlane. Był w tym bardzo konkretny i radykalny. Wiem, że zdarzały się takie przypadki, że gdzieś przez ludzką słabość wykrywał różne nadużycia i mówił o nich jasno. Myślę więc, że ci ludzie, którym powiedział wprost, że coś się nie zgadza, mogli nie być z tego zadowoleni. Poza tym jednak nie mieliśmy jawnych, otwartych przykładów, że ktoś był naszym wrogiem czy nieprzyjacielem. Obecnie poznajemy wiele faktów, o których wcześniej się nie mówiło. Na przykład informacja o tym, że w grupie młodzieży był ktoś, kto szpiegował czy nawet wydał misjonarzy… Ks. biskup publicznie wymienia imię tego człowieka… Mieliśmy świadomość, że w naszych środowiskach mogą być ludzie, którzy na nas donoszą. Zresztą wskazywać może na to świadectwo Zbyszka, wypowiedziane wkrótce przed śmiercią, gdy nasza kucharka mówi, że w wiosce są terroryści. O. Zbigniew odpowiada: „nie mamy nic do ukrycia. Jeśli przyjdą, damy świadectwo prawdzie”. I rzeczywiście nie mieliśmy w tym obaw, bo nasze życie było bardzo przejrzyste. Nie było nic, co trzeba by było ukrywać. Chłopak, o którym wspomina biskup pochodził z rodziny, która była w jakiś sposób związana z Sendero Luminoso. On był postrzegany wśród młodych zawsze jako taki ciekawski. Czasem pojawiał się ni stąd, ni z owąd. Niektórzy zamieniali to nawet w żart i mówili do niego: o, zobacz, skąd się tutaj bierzesz?… Ale my po prostu tam żyliśmy, pracowaliśmy. Nie było czasu zastanawiać się nad tym, czy ktoś i kto na nas donosi. Drugą część wywiadu z o. Jarosławem można przeczytać -> tutaj <Rozmawiała Agnieszka Kozłowska www.misje.franciszkanie.pl