Pobierz artykuł - Colloquia Anthropologica et Communicativa

Transkrypt

Pobierz artykuł - Colloquia Anthropologica et Communicativa
IGOR PIOTROWSKI
Uniwersytet Warszawski
W niepe³nym s³oñcu.
Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera
W nocy z 2 na 3 stycznia 1871 roku, a wyrażając się ściśle — 3 stycznia nad
ranem, w swoim mieszkaniu w Krakowie został zamordowany profesor Ludwik
Zejszner. Liczący w chwili śmierci około 65 lat Zejszner był pionierem polskiej
geologii i mineralogii, pierwszym na naszych ziemiach geologiem terenowym
„w pełnym tego słowa znaczeniu”1, zasłużonym również na polu etnografii i krajoznawstwa autorem książki Pieśni ludu Podhalan, czyli Górali tatrowych polskich. Szczególnie Tatry były ulubionym przedmiotem jego badań: zarówno wyprawy badawcze (mające przynajmniej częściowo charakter wspinaczkowy), jak
i monografie geologiczne dotyczyły tego pasma górskiego.
Samą sprawę kryminalną rekonstruuję, głównie powołując się na dwa popularne, ale wiarygodne ujęcia sprzed lat: wydaną po raz pierwszy w roku 1962
książkę trzech wówczas młodych naukowców-prawników, obecnie emerytowanych profesorów — Stanisława Salmonowicza, Janusza Szwai i Stanisława
Waltosia Pitaval krakowski (zgodnie z tytułem opowiadającą najsłynniejsze sprawy kryminalne związane z tym miastem; tekst poświęcony sprawie morderstwa
Zejsznera jest autorstwa Szwai) oraz pracę Jana Widackiego Stulecie polskich
detektywów, opowieść — co może sugerować już sam tytuł — będącą poniekąd
polską, a ściśle: krakowską (pierwodruk z 1987 miał w tytule właściwy przymiotnik: „krakowscy”), odpowiedzią na bestseller Jürgena Thorwalda Stulecie detektywów2. I rzeczywiście, toutes proportions gardées w istocie jest nią, to znaczy
połączeniem mikropitawala z popularyzacją wiedzy z zakresu historii kryminalistyki. W odtworzeniu sprawy posiłkuję się częściowo innymi opracowaniami
i źródłami, nieprzywołanymi przez powyższe publikacje.
Ludwik Zejszner urodził się w Warszawie w roku 1805 (chociaż podawano
także datę 1807) w domu na ulicy Elektoralnej, w rodzinie dobrze sytuowanego
aptekarza Karola, który dostarczał mikstur jeszcze Stanisławowi Augustowi. Rodzina miała niemieckie korzenie (ojciec pisał nazwisko jeszcze przez „eu”), toteż
1
S. Czarniecki, Ludwik Zejszner (1805–1871), „Wszechświat” 1958, nr 4.
S. Salmonowicz, J. Szwaja, S. Waltoś, Pitaval krakowski, Kraków 1974, wyd. 2, s. 258–275;
oraz J. Widacki, Stulecie polskich detektywów, Kraków 1992, rozdział IV. Morderstwo Ludwika
Zejsznera, s. 63–89.
2
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 165
2013-05-17 15:24:02
166
IGOR PIOTROWSKI
nie dziwi, że Ludwik, po epizodzie związanym z Uniwersytetem Warszawskim,
wyjechał na studia do Berlina i Getyngi, gdzie uzyskał doktorat z filozofii; jednocześnie jednak należał on już z urodzenia do spolonizowanego mieszczaństwa,
a z przynależności i aspiracji — do tworzącej się polskiej inteligencji: po powrocie do kraju wykładał i publikował po polsku, choć jego język i sposób wyrażania się bywały problematyczne. Po powrocie z Niemiec przez przeszło 20 lat
związany był z Uniwersytetem Jagiellońskim, prowadził katedrę mineralogii, wykładając również geologię i zoologię. Czynił to bardzo źle, również publicznie
popularyzując wiedzę, co stało się przedmiotem szyderstw kolegów naukowców
i wzbudzało śmiech krakowskich bywalców. Profesor medycyny sądowej na tym
samym uniwersytecie Fryderyk Hechell dał smakowity opis katastrofalnego wystąpienia Zejsznera:
W 10 minut po 6 wchodzi wyelegantowany p. profesor (w czarnym fraku, w białej kamizelce
i białych rękawiczkach glansowanych), idzie pewnym krokiem z głową podniesioną i z wyrazem na twarzy zaufania pełnym zasiada w katedrze. Zdjąwszy rękawiczki i otarłszy się chustką
batystową, z wyjętego z kieszeni pisma poczyna głosem wrzaskliwym i zarozumiałości pełnym
deklamować wstęp do obrazu, którym swych słuchaczów w podziwienie wprawić zamierzał. Ale
zaledwo parę wierszy pełnych, wyrażeń wzniosłych wykrzyczał, potyka się na trzecim, poprawia
się, krzyczy dalej, znowu wyraz jakiś buńczuczny, czytelnikowi nieznajomy, stawia się przed
oczy, przestrasza go jak jakieś niespodziewane widmo. Ten cofa się przed nim, ale widząc, iż
wstąpiwszy dobrowolnie w szranki uciekać z pola nie podobna i nieprzyjaciela tak mu groźnie
stawiającego się zwalczyć musi, próbuje go obejść, szuka innego wyrażenia, jąka się, a widząc, iż
z następnym nie zgadza się, rzuca go nie pokonawszy i deklamuje dalej; ale przebóg, natrafia na
inne podobne, równie nieprzebyte straszydła pisowni; coraz bardziej plącze się, coraz bardziej się
jąka, powtarza się, zamienia wyrazy, staje się coraz mniej, wreszcie zupełnie niezrozumiałym3.
Skutek tego mógł być tylko opłakany:
Przytomni z początku uważnie słuchali, a przebaczając pierwsze w czytaniu usterki chcieli
tylko myśl czytającego uchwycić i ją, nie zważając na okropną formę, w której się przedstawiała,
przyswoić. Ale gdy to nie było podobnym, gdy jedną niedokończoną myśl, druga podobna spychała, zaczęli usta do śmiechu ściągać, a wreszcie serdecznie śmiać się, a byli i tacy, którzy śmiechu
wstrzymać nie mogąc salę opuszczać poczęli. Rektor zaś i niektórzy profesorowie, dla nadania
więcej powagi tym prelekcjom zwyczajnie towarzyszący, między którymi i ja na nieszczęście
zasiadłem, ze wstydu płaszczami twarze pozakrywali, a prof. Kuczyński, człowiek słabowity,
z wrażenia tak przykrego spazmów nawet dostał4.
Później, w latach 50., gdy na krakowskiej uczelni jako wykładowy wprowadzono język niemiecki, wyjechał nieszczęsny wykładowca do Warszawy, gdzie
przez chwilę pracował w Akademii Medyko-Chirurgicznej (wykładał mineralogię), po czym związał się z Aleksandrem Wielopolskim i został urzędnikiem
rządowym do specjalnych poruczeń. Po likwidacji polskich urzędów w ramach
3
F. Hechel, Kraków i Ziemia Krakowska w okresie Wiosny Ludów. Pamiętniki, oprac.
H. Barycz, Wrocław 1950, s. 349.
4 Ibidem, s. 349–350; por. też opis wykładu Zejsznera w: M. Estreicherówna, Życie towarzyskie i obyczajowe Krakowa w latach 1848–1863, Kraków 1968, s. 134.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 166
2013-05-17 15:24:02
W niepe³nym s³oñcu. Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera
167
porządków po powstaniu, Zejszner pozostał jeszcze jakiś czas w Warszawie i dopiero jesienią 1870 roku przybył ostatecznie do Krakowa. Wynajął mieszkanie
w kamienicy na ulicy Brackiej nr 156 obok pałacu Larischa i ledwie po trzech
miesiącach od przyjazdu został we własnej sypialni uduszony w wyniku, jak głosiła ekspertyza lekarska, „silnego ściągnięcia szyi za pomocą powrozu”5.
Od początku głównym podejrzanym był nowy, zatrudniony kilka dni wcześniej lokaj profesora, który następnego ranka po krytycznej nocy udał się w niewiadomym kierunku, najwyraźniej wraz z kluczami do sypialni swojego pracodawcy. Przeciwko lokajowi przemawiało wiele, obciążające były zwłaszcza
zeznania poprzednich służących, Madejskich — przebywali oni jeszcze tej nocy
w mieszkaniu i przyczynili się do szybkiego powiadomienia policji o śmierci
Zejsznera. Dzięki temu udało się dość szybko zatrzymać podejrzanego, mimo
że nie było wiadomo, jak lokaj się nazywa, a także mimo że zdołał on tymczasem przekroczyć granicę pruską. Sprawność taktyczna policji austro-węgierskiej, prowadzącego śledztwo młodego policjanta Henryka Aleksego Engela,
działająca bez zarzutu współpraca prusko-austriacka, mająca długotrwałą tradycję także o genezie związanej z polskim ruchem konspiracyjnym, pozwoliły
pięć dni po morderstwie ująć podejrzanego w wielkopolskim Pleszewie. Podejrzanego Józefa Bachowskiego — dokumentami na takie nazwisko posługiwał
się bowiem delikwent — już 12 stycznia przywieziono z powrotem do Krakowa. Wina jego w toku śledztwa i przed sądem została bezspornie dowiedziona
(zresztą w pewnym momencie przyznał się on do zarzucanych mu czynów),
toteż został skazany na karę śmierci zamienioną w akcie cesarskiej łaski na
dożywocie. To nie operacyjna sprawność policji i drożność aparatu sprawiedliwości są jednak w tej sprawie frapujące.
Uderzające jest to, że nie udało się ani w przekonywający sposób przedstawić
motywu zbrodni, ani (co łączy się ściśle z poprzednim) ustalić tożsamości bohatera tej sprawy czy wiarygodnego przebiegu jego życiorysu, choć przedsięwzięto
kroki jak na ówczesne czasy nadzwyczajne i nowatorskie. Zrobiono zdjęcie i rozesłano 18 odbitek do kilkunastu punktów w Królestwie i poza jego granicami:
posterunków, miejscowych władz, które okazywały z kolei zdjęcia domniemanym krewnym „Bachowskiego”; wzywano również licznych świadków i przeprowadzano szeroko zakrojoną akcję wywiadowczą. W toku konfrontacji dochodziło
do tego, że świadkowie przypominali sobie twarz oskarżonego, lecz nie potrafili
go zidentyfikować, na przykład przed sądem wystąpiło aż trzech byłych uczestników powstania służących w korpusie pułkownika Ludwika Żychlińskiego: dwóch
oficerów i wachmistrz, którzy stanowczo twierdzili, że kojarzą oskarżonego, lub
wnosili to z przebiegu opisywanych przez niego walk. Nie byli jednak w stanie
podać jego tożsamości. Morderca za to ciągle zmieniał swoje zeznania, tocząc
grę z przesłuchującymi go sędziami, przede wszystkim przez podawanie nowych
5
Cyt. za: J. Widacki, op. cit., s. 69.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 167
2013-05-17 15:24:02
168
IGOR PIOTROWSKI
nazwisk — Józefa Bachowskiego, Jana Zdziarskiego, Józefa Szulewicza vel Silewicza, Józefa Gębskiego, Michalskiego — oraz nowych okoliczności, z których
część, i to ta brzmiąca najbardziej fantastycznie, okazywała się prawdziwa (na
przykład ponad wszelką wątpliwość udowodniony został jego pobyt w Lucernie
i kontakt z tamtejszym środowiskiem polskim).
Twórczość „samozwańca”, bo tak go oficjalnie nazywano, była w dziedzinie wymyślania życiorysów obfita, studiuje się te warianty z zainteresowaniem.
Charakterystyczne dla dobrych oszustów jest to, że potrafią oni przechwytywać
najdrobniejszą informację i wykorzystywać ją w swoim celu, wszystkie te tożsamości były najwyraźniej skradzione osobom, z którymi musiał się albo zetknąć bezpośrednio, albo przynajmniej wejść w kontakt z ich historiami. Tyle, ile
się dało, zostały one zsyntetyzowane z tożsamością mordercy. Bez zająknięcia
i mrugnięcia okiem samozwaniec odpowiadał na pytania i nie peszył się, gdy
wychodziło na jaw, że kłamie, wprost przeciwnie — dodawało mu to animuszu.
Zdaje się, że cała sytuacja sprawiała mu przyjemność.
Zachowanie się głównie oskarżonego — donosił „Czas” z grudnia 1871 roku — odznaczało
się przez cały ciąg rozprawy zadziwiającą obojętnością, pewnym rodzajem cynizmu, graniczącego z idiotyzmem. Ilekroć nie był pytany przez przewodniczącego lub sędziów albo podczas
przesłuchiwania świadków, stał prawie ciągle obrócony do publiczności, uśmiechał się, jakby go
bawiło tak liczne zgromadzenie, wychylał się, stawał na palcach, jakby szukał znajomych6.
Aż dziw bierze, że, o ile mi wiadomo, nie zainteresował się tą sprawą Władysław Lech Terlecki albo jakiś inny pisarz lubujący się w epoce i podobnych
fabułach.
Trzeba podkreślić, że w sprawie ustalenia niepodważalnej tożsamości „Bachowskiego” zrobiono wszystko, co można było w tamtych warunkach zrobić,
łącznie z wykonaniem owego fotograficznego portretu (tzw. wizytowego) i rozesłaniem go po Polsce. Dopiero przecież kilkanaście lat potem zostaną sformułowane zasady fotografii rozpoznawczej7. Również za pomocą daktyloskopii
(reguły posługiwania się nią ujął sir Francis Galton w swojej pracy dopiero
20 lat później) potrafimy kogoś zidentyfikować, pod takim wszakże warunkiem,
że jego odciski figurują w kartotece8. Oczywiście w alternatywnym świecie,
w którym wynaleziono i rozpowszechniono daktyloskopię 30 lat wcześniej, hipotetyczne założenie, że samozwaniec był wcześniej notowany, mogłoby się
także okazać niewystarczające. Toteż człowiek ten w innych warunkach równie
dobrze mógł pozostać tylko tym, kim był, czyli „mordercą Ludwika Zejsznera”.
6
7
„Czas” 1871, nr 282.
Por. T. Kozieł, Zarys historii fotografii kryminalnej, „Problemy Kryminalistyki” 1982,
nr 157.
8
J. Widacki, op. cit., s. 89; więcej na ten interesujący temat np. w: J. Thorwald, Stulecie
detektywów. Drogi i przygody kryminalistyki, przeł. W. Kragen i K. Bunsch, Kraków 1997,
cz. I. Niewymazalna pieczęć, czyli przygody z identyfikacją, s. 18–126.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 168
2013-05-17 15:24:02
W niepe³nym s³oñcu. Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera
169
Mimo utrudniania śledztwa przez „samozwańca” udało się ustalić, że człowiek ten brał udział w powstaniu styczniowym i to być może jako „żandarm
wieszający”. Co więcej, w świetle zeznań Madejskich i wspólnika oskarżonego,
powinowatego prawdziwego Bachowskiego, niejakiego Łempickiego (który zeznał, że oskarżony miał powiedzieć o swej ofierze: „Długom za nim chodził, alem
wreszcie go zdybał”) uznano, że musiał on znać się z Zejsznerem wcześniej. Niechęć do ujawnienia własnego nazwiska tłumaczono strachem oskarżonego przed
ujawnieniem jego innych zbrodni. Z braku lepszych motywów przyjęto rabunkowy, bo rzeczywiście morderca zabrał profesorowi parę cennych przedmiotów,
między innymi zegarek, łańcuszek i nieco gotówki, ale było to sformułowanie
motywu na zasadzie „tonący brzytwy się chwyta”.
Wszystko wskazuje na to, że motywem mogła być zemsta. Jej przyczyn należy chyba szukać we wspólnej przeszłości obu mężczyzn. Mogła to być jakaś
ciemna sprawa osobista, zatarg, „samozwaniec” mógł wreszcie działać na zlecenie grupy osób (inna rzecz, że profesor miał się ze swym lokajem-mordercą
przywitać raczej serdecznie). Niewykluczone, że mogło to być zabójstwo na tle
politycznym, Zejszner był w końcu urzędnikiem związanym z margrabią Wielopolskim, może zrobił coś, co było niezgodne z poglądami uważanymi za patriotyczne. To oczywiście czyste spekulacje, ale cóż nam pozostało. Jak konkluduje
Jan Widacki w swojej rekonstrukcji:
prawdopodobnie przyczyna śmierci […] uczonego leżała w dziwnie i tragicznie splątanych dziejach narodu polskiego doby powstania styczniowego, wśród wypadków głęboko dzielących naród,
wśród tragicznych wyborów na całej skali pomiędzy bohaterstwem a zdradą, wśród pospiesznych
sądów i nie zawsze przemyślanych ocen, między wyrozumiałością a potępieniem. Przyczyny tej
nigdy już zapewne nie poznamy9.
Trudno się z tym nie zgodzić, choć trzeba podkreślić, że nie jest to jedyne
prawdopodobne wyjaśnienie możliwych pobudek mordercy. Kusiłoby pójście
tropem osobistym, o którym skądinąd nie wiemy właściwie prawie nic. Nawet
tak niewinne na pozór zdanie, jak wtrącenie w przywoływanych wspomnieniach
złośliwego Fryderyka Hechela, że „p. Zejszner, który dawniej tylko kilku kupcom był znajomy, przez zapoznanie się z domem kasztelana Wężyka poznał inne
naszej arystokracji familie i do nich wieczorami wystrojony jak stara panna (tak
go też w wielu domach rozsądniejszych nazywano) biegać i umizgać się począł”,
w tej sytuacji nabiera zastanawiającego wydźwięku10.
Swą tajemnicę morderca zabrał z sobą do grobu, jak głosi popularnie używany w takich wypadkach frazes. Zostało po nim — poza wykluczającymi się zeznaniami — tylko jedno zdjęcie. Bachowski vel Szulewicz vel Gębski vel Zdziarski ma na nim dosyć duże wąsy, hiszpańską bródkę, wyraziste brwi i dziwne,
krótkie, ale jakby potargane włosy, wcale nie wygląda na nim na kogoś prostego
9
10
J. Widacki, op. cit., s. 86.
F. Hechel, op. cit., s. 347.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 169
2013-05-17 15:24:02
170
IGOR PIOTROWSKI
czy prymitywnego. Trochę wypłosz. Nie będę się zagłębiał w analizę psychologiczną fotografii mordercy, choć to właściwy moment, by zauważyć, że zabójstwo Ludwika Zejsznera miało miejsce kilka lat przed krótkotrwałym boomem
lombrozowskim w kryminologii, który dotknął także ziemie polskie, choć chyba
nieco bardziej Królestwo niż Galicję. Nierozwiązanie tej sprawy nadaje fotografii
dodatkowej aury i w ogóle czyni ją zrazu bardziej fascynującą, lecz trzeba powiedzieć szczerze: z punktu widzenia, o który nam chodzi, jej rozwiązanie właściwie
nic by nie dało, gdyby nawet jakimś cudem teraz objawiło się zawieruszone, niepozostawiające wątpliwości źródło. Gdyby nawet wtedy sprawa została na końcu,
przed sądem, rozwiązana, to i tak nie zmieniłoby to jej współczesnej wagi. Jest
ona bowiem intrygująca i ważna niezależnie od tajemniczego braku jej motywu
i nierozwiązanej zagadki tożsamości.
Sprawa ta łączy dwa typy wydarzeń spełniających funkcję papierków lakmusowych wspólnoty i społeczeństwa, potęgując ich newralgiczność. Nietypowe, głośne historie kryminalne są bowiem zwierciadłem odbijającym i ogniskującym społeczeństwo danego czasu: ukazującym jego tęsknoty, potrzeby
i skrywane pretensje. Jeśli popatrzy się na sprawę przetrzymywania Barbary
Ubryk przez zakon karmelitanek w krakowskim klasztorze na Wesołej, zabójstwo Marii Wisnowskiej przez korneta lejbgwardii Barteniewa czy sprawę
o podważenie ojcostwa hrabiego Węsierskiego-Kwileckiego, a przywołuję tu
tylko trzy słynne polskie sprawy z trzech zaborów rozgrywające się w czterdziestoleciu po upadku powstania styczniowego, to są one jak trzęsienia ziemi, które
ujawniają ukrytą tektonikę płyt11.
Dodatkowo sprawa morderstwa na Zejsznerze jest jeszcze przykładem przynamniej częściowo fortunnej mistyfikacji: po pierwsze, morderca udający Bachowskiego przez kilka miesięcy funkcjonował w kręgu rodziny profesora oraz
oficjalnie jako Bachowski, po drugie, próbując bawić się z policją i sądem, produkował kolejne warianty swojego życia. Opowieści samozwańca wydobywają
na światło dzienne lęki i nadzieje, właśnie one demaskują społeczne oczekiwania
i frustracje (tak jak historia Floriana Susligi, który w I połowie XVI wieku oszukał bez mała pół Europy, obnaża wyobrażenia świeżo podzielonego konfesjami
starego kontynentu, zręby będącego wówczas na zakręcie świata republique des
lettres, z kolei sprawa Agnieszki Machówny czy Aleksandra Kostki-Napierskiego
to opowieść o fantazmatach zamkniętej stanowo i zamkniętej przed wrogiem zewnętrznym Polski siedemnastowiecznej). Skompromitowane zostaje także funkcjonowanie państwa. Można zapytać przy okazji: właściwie dlaczego państwo,
władze policyjno-sądowe ck monarchii tak intensywnie próbowały dociec, kogo
skazują? Czy sama heteronimia jest irytująca dla każdej instytucji państwowej,
11
Pisałem o tym w: I. Piotrowski, Zwierciadło bezradne — słynne sprawy kryminalne
drugiej połowy XIX wieku (1869–1914), „Uniwersytet Kulturalny” 2002, nr 26; sprawy te mają
oczywiście różnorodne źródła i obfitą literaturę przedmiotu, którą omawiam ibidem.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 170
2013-05-17 15:24:02
W niepe³nym s³oñcu. Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera
171
a jednocześnie te tyle metodyczne, ile bezskuteczne próby choćby negatywnego
zweryfikowania tożsamości, które dostarczyły kilku zaskakujących pozytywnych
elementów biografii podsądnego, nie zmieniły w niczym skazującego dla niego
wyroku. Być może rzeczywiście liczono, że coś jeszcze wyjdzie na jaw? Być
może chciano utrzeć nosa komuś, kto bawił się w kotka i myszkę z funkcjonariuszami dwóch cesarstw.
Punktem wyjścia kreacji jest odgrywana przez samozwańca postać Bachowskiego z podkrakowskiej Alwerni, dobrze funkcjonującego w rozbudowanej sieci
krewnych zamieszkałych w Krakowie i jego okolicach. Bachowski jest garncarzem, odwykłym od zawodu (z trudem lepi garnek, kiedy burmistrz Alwerni każe
mu to zrobić, chcąc rozwiać wątpliwości przed wydaniem mu stosownego dokumentu), byłym powstańcem, w chwili powrotu z Syberii niemal czterdziestoletnim. Został on w pewnym momencie przez przewodniczącego krakowskiego
Towarzystwa Wzajemnej Pomocy Sybiraków Wiktora Bylickiego zdemaskowany, ale nie przeszkodziło mu to nadal posługiwać się dokumentami na nazwisko
Bachowski. Bachowski już wieziony z Pleszewa do Krakowa jest jednocześnie
Szulewiczem i Zdziarskim. Szulewicz lub Sielewicz to zbieg rosyjski pochodzący
ze Świętokrzyskiego. Zdziarski pochodził zaś z Mławy, był w powstaniu żandarmem wieszającym, mającym na koncie 11 egzekucji, po powstaniu wywieziono
go na Sybir, „stamtąd zbiegł” i „tułał się po świecie”, wrócił do Polski, wędrował
po dworach, trudniąc się dorywczo służbą, kiedy dotarł do Alwerni, wzięli go
za Bachowskiego. Jako byli powstańcy Zdziarski i Szulewicz nie mogli znieść
wyrzekania profesora Zejsznera na powstańców, dlatego zabili go, podejrzewając o bycie rosyjskim agentem. Do tego dochodzi tożsamość niejakiego Michalskiego, nieudanego, używanego tylko do ciężkich posług, służącego w karczmie
w podkrakowskiej Morawicy. Oraz postaci, jako która ostatecznie chciał być sądzony (bo odsiedzieć karę wolał jako Zdziarski), czyli Józefa Gębskiego ze wsi
Gąby w powiecie rawskim, chociaż Gąby nie leżały w powiecie rawskim, lecz
w błońskim. Gębski — 26- lub 30-letni, bezdzietny kawaler — to również nastawiony patriotycznie były żandarm wieszający z powstania, walczący pod Rudowskim i Hauke-Bosakiem i chętnie opowiadający o swoich przygodach wojennych,
które skończyły się przejściem przez granicę austriacką, internowaniem w Ołomuńcu, udaniem się na emigrację do Monachium, Genewy i Lucerny, aczkolwiek
w Lucernie był również Zdziarski, który załatwiał sprawy finansowe w kantorze
Władysława Rylskiego.
Jeśli przyjrzeć się tym opowieściom, są to wersje tego samego polskiego
losu, warianty polskiego losu młodego mężczyzny połowy XIX wieku niczym
warianty mitu. Dwa elementy się powtarzają — są najwyraźniej najważniejsze
dla bohatera — i były prawdopodobnie udziałem samego samozwańca: powstanie
(czynna walka, a nawet wieszanie) i konieczność czasowego opuszczenia ojczyzny (Syberia i/lub emigracja na zachód). Są to elementy, które dają mu możliwość
działania, umieszczają go w kontekście, mają wzruszyć, ostatecznie w każdym
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 171
2013-05-17 15:24:02
172
IGOR PIOTROWSKI
razie wpłynąć na przesłuchujących i sędziów. Charakterystyczna jest mediacyjna
funkcja samozwańca, typowa dla każdego oszusta, zwielokrotniona przez nadpodaż sensotwórczą biografii i wykonywaną profesję służącego — samozwaniec
kłusuje między przestrzeniami polskości II połowy XIX wieku rozumianymi na
różne sposoby: Syberią a zachodem Europy; Królestwem, Galicją a zaborem pruskim; dworami, zajazdami i kamienicami mieszczańskimi; szlachtą i inteligencką
elitą a środowiskiem rzemieślniczym i drobnomieszczańskim; żandarmerią wieszającą a ugodowym politykiem i urzędnikiem, którym był Zejszner.
Jest jeszcze jedna kwestia: jak to możliwe, że ktoś brany jest za kogoś innego
przez ludzi mu najbliższych? Sukcesu bohatera jako Bachowskiego nie daje się
sprowadzić do psychologii widzenia i pamięci, otumanienia chłopów, zbiorowej
halucynacji, nawet psychicznej potrzeby widzenia niewidzianego od lat członka
rodziny i wcześniej zapowiadanej możliwości przybycia, chociaż one wszystkie
składają się na ten sukces. Tak jak w wielu innych wypadkach: opisywanych jako
rzeczywiste i reprezentujących różne gatunki, stajemy przed pewną tajemnicą.
Spróbujmy na koniec przyjrzeć się temu aspektowi sprawy.
W Historyjach świeżych i niezwyczajnych12, frapującym rękopiśmiennym
zbiorze z I połowy XVIII wieku, zbiorze opowieści, których przynależność genologiczna sprawiła badaczom wiele kłopotów, ręka jezuity Michała Jurkowskiego
wpisała również tę, której fabuła nasuwa skojarzenia z Utalentowanym panem
Ripleyem Patricii Highsmith. I choć, jak wiele innych „historyj”, zdaje się mieć
niemal obiegowy charakter, to do dziś nie udało się wskazać innego niż podane
przez samego Jurkowskiego źródło, którym jest — wedle określenia Mariusza
Kazańczuka — popularny „na miarę raczej prowincjonalną”13 ówczesny jezuita
Marcin Rakowski i zapewne jakieś jego — bliżej nieznane — exemplum. „Historyja” owa opowiada o pewnym utalentowanym studencie podłego urodzenia,
który wysłany przez profesora-jezuitę do krakowskiego nowicjatu, woli udać się
na służbę do młodego magnata, z którym po jakimś czasie wyjeżdża na nauki do
Paryża. Tam truje guwernera i młodego pana swego, po czym podaje się za niego,
wraca w końcu po grand tourze do rodzinnego domu, gdzie „się odmienny zdał
rodzicom i niepodobnym bardzo do syna ich, wybili to sobie z głowy, że droga,
kraj inny i lata odmieniają fizjognomikę”14. Po dobrym ożenku i wykończeniu
trucizną rodziców, dochodzi on do zaszczytów, zostaje senatorem, ma już dzieci — po latach poznaje starego profesora, budzi się w nim sumienie i spowiada
się przed nim. Ten, zadając mu pokutę (którą jest, a jakże, jałmużna na rzecz
klasztorów jezuickich), zaprzysięga go, by nie przyznawał się „do podłości swego
urodzenia, ale bona fide utrzymywał tę tragiczną scenę”15. To oczywiście historia
12 M. Jurkowski, Historyje świeże i niezwyczajne, wydał M. Kazańczuk, Warszawa 2004,
s. 239–241 (cz. II, 14).
13 Ibidem, s. 13.
14 Ibidem, s. 240.
15 Ibidem, s. 241.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 172
2013-05-17 15:24:02
W niepe³nym s³oñcu. Cz³owiek, który zabi³ Ludwika Zejsznera
173
z kaznodziejskich exemplów. Gdy jednak wczytamy się w rekonstruującą proces
sądowy głośną mikrohistoryczną książkę Natalie Zemon Davis Powrót Martina
Guerre’a, to znajdziemy w niej fragment o Armandzie du Tilh, który grał rolę
Guerre’a:
To prawda, że nie wyglądał tak samo, jak ten Martin Guerre, który odszedł. Lecz rodzina
Guerrów nie miała portetów, które mogły przypomnieć jego rysy twarzy. Uważano za coś naturalnego, że człowiek nabiera nieco kształtów, kiedy przybędzie mu lat i że mężczyzna się zmienia
po latach wojaczki. Jeżeli ludzie mieli jakieś wątpliwości, to albo milczeli, albo się ich wyparli
i pozwolili nowemu Martinowi zagrać swoją rolę16.
Obie te sprawy ukazują przejście do porządku dziennego nad wątpliwościami
i w obu wypadkach kontekstu i okoliczności możemy się częściowo domyślać,
częściowo je rekonstruować. To zazwyczaj splot, którego tłem jest wzmożenie
ruchliwości społecznej, mobilności jednostki, przyspieszenie procesów społeczno-gospodarczych z różnorodnych przyczyn: nie tylko wojennych. Możliwe też,
że są czasy i sytuacje, w których członkowie społeczności, instytucji do tego powołanych pozwalają grać rolę — pomimo wątpliwości. Relacja między czasami
zawieruchy a generowaniem potencjalnych Martinów Guerre’ów jest niewątpliwa, ale nie jestem pewien, czy prosta i opisywalna jednoznacznym równaniem.
Mechanizm uznania samozwańca za Bachowskiego należy także rozpatrywać w kontekście społeczno-kulturowym. Ostatecznie cała sprawa morderstwa
Ludwika Zejsznera idealnie pasuje do rzeczywistości społecznej dotkniętej stanem anomii. Klasycznego pojęcia Emila Durkheima i Roberta Mertona użył Marian Płachecki jako niezwykle poręcznego do rekonstrukcji „biegu rzeczy w Królestwie Polskim w dwudziestoleciu popowstaniowym”, czyli właśnie w latach
70. XIX wieku17. Sprawa ta pokazuje, że anomia ta, co zrozumiałe, przekraczała
granice Królestwa. W świecie, w którym nie wiadomo, czego się trzymać, można
się trzymać czegokolwiek i łatwiejsze jest pojawienie się człowieka bez właściwości i odniesienie przez niego sukcesu. W trakcie rozprawy przeciwko samozwańcowi przesłuchano mnóstwo świadków, przytaczano zeznania, odczytano
rozległą korespondencję, między innymi „z Sądem Pokoju w Mławie, konsulatem
austriackim w Królestwie Polskim, burmistrzem miasta Mławy, Sądem Policji
Poprawczej w Kielcach, Sądem Policji Prostej w Szydłowcu, wójtem gminy Piekary, dyrekcją policji w Brun, żandarmerią w Monachium, Sądem Policji Prostej
w Rawie i poselstwem austriackim w Szwajcarii”18. Można by rzec „na próżno”.
W sensie pragmatycznym nic bowiem z tego nie wynikało, niemniej dla nas to
kapitalny wziernik w polską kulturę, historia ukazująca całe uwikłanie społeczeń16 N. Zemon Davis, Powrót Martina Guerre’a, przeł. P. Szulgit, posł. E. Domańska, Poznań
2011, s. 64.
17 M. Płachecki, Makrospołeczna sytuacja komunikowania w dobie niewoli. Królestwo
Polskie 1864–1885, [w:] idem, Wojny domowe. Szkice z antropologii słowa publicznego w dobie
zaborów (1800–1880), Warszawa 2009, s. 165.
18 S. Salmonowicz, J. Szwaja, S. Waltoś, op. cit., s. 270.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 173
2013-05-17 15:24:02
174
IGOR PIOTROWSKI
stwa polskiego, a pozostając przy kategoriach zoperacjonalizowanych w Wojnach
domowych przez Płacheckiego, także całą zróżnicowaną społeczną, mikro- i makrospołeczną sytuację komunikowania. Wszak opowieść o morderstwie Ludwika
Zejsznera jest wciąż możliwym studium „antropologii słowa publicznego w dobie
zaborów”.
Colloquia Anthropologica et Communicativa vol. 6, 2013
© for this edition by CNS
Colloquia-6-Maski.indb 174
2013-05-17 15:24:02