Jaki piękny dzień! – powiedziała do siebie Emilka, podchodząc do

Transkrypt

Jaki piękny dzień! – powiedziała do siebie Emilka, podchodząc do
ROZDZIAŁ I
NIEZWYKŁE ODKRYCIE
- Jaki piękny dzień! – powiedziała do siebie Emilka, podchodząc do okna. –
Słońce świeci. Pewnie jest ciepło.
Otworzyła szeroko okno, obie jego połówki. Z zewnątrz buchnęło do pokoju
gorące powietrze. – Ale upał!
Spojrzała na niebo. Nie było na nim ani jednej, najmniejszej nawet białej
chmurki. - Gdzie się podziały wszystkie chmury? – zastanowiła się Emilka. –
Jeszcze wczoraj tu były.
Ta uwaga wydała się jej tak bardzo zabawna. że wybuchła śmiechem. Miała
zresztą powód do beztroski: nie musiała iść tego ranka do szkoły. Był to dzień
wolny od zajęć.
- Jak go spędzić? – zastanawiała się, ale tylko przez chwilę.
Bo właściwie nie szukała odpowiedzi na to pytanie. Wiedziała przecież, że
będzie to dzień wypełniony tylko przyjemnościami. Spotka się z Agnieszką, na
którą mówiło się Jaga, i z Loliną. Będą grać w gry i oglądać filmy. Emilka
bardzo lubiła wszystko sobie zaplanować.
Oczywiście nie uwzględniła w swoich planach zabaw tego, że może zajść jakieś
niespodziewane wydarzenie, bo przecież czegoś takiego nie da się przewidzieć.
Co więcej, nie miała pojęcia, jak ta historia zmieni wszystko, a może nawet całe
jej życie. Nie wiedziała więc, że będzie to nadzwyczajny dzień, absolutnie
wyjątkowy, taki który zdarza się tylko raz i tylko dziś.
Nie myślała tymczasem o niczym ważnym, cieszyła się. Emilka bowiem była
wesołą dziewczynką. W jej życiu krył się jednakże pewien smutek. A może
tylko tak się jej wydawało, bo Emilka często sobie wyobrażała różne sytuacje.
Lubiła również zadawać sobie pytania i szukać na nie odpowiedzi.
- Ciekawe – pomyślała znowu. – Czy promienie słońca dosięgną do podwórka?
Pod jakim kątem musiałyby padać na ścianę, żeby się odbić i dosięgnąć ziemi na
podwórku?
Rozglądała się, próbując odgadnąć. Słońce stało na niebie na wprost jej okien. –
Na pewno promienie nie dosięgały ziemi na podwórku – podejrzewała. – I jest
tam wciąż wilgotno i mrocznie.
Po drugiej stronie podwórka, oddzielony od niego płotem z desek, rozciągał się
sad. Było to niezwykłe i tajemnicze miejsce i dlatego bardzo ją pociągało, ale
nie wie, czy odważyłaby się wejść do sadu i krążyć samotnie wśród dziwnych
drzew. Często spoglądała na sad i myślała o nim.
Wiedziała, że nikt o niego nie dbał. Drzewa owocowe zdziczały i wydawały
kwaśne owoce. Ich gałęzie się splątały. Siedziały w nich duże czarne ptaki i
wydawały dźwięki – Trzask! Trzask!
Rosły kolczaste krzewy. Miały czerwone, szorstkie liście i małe, żółte kwiatki.
Wylewały się z nich krople gęstego nektaru, wabiące zielone mszyce, które
siedziały rzędami na gałązkach.
Były równie straszne jak cały sad.
Wiedziała również, że pilnował go stróż. Nikt go jednakże nigdy nie widział.
Czasami tylko poruszały się krzewy, jakby ktoś pomiędzy nimi się przedzierał.
Mówiono o nim „potwór”. Wyglądał podobno strasznie: był dziki i zapuszczony
jak jego sad. Miał potargane włosy i długie paznokcie. Spoglądał groźnie spode
łba i nigdy się do nikogo nie odzywał.
Stróż trzymał dwa olbrzymie psy, które pilnując, biegały wokoło sadu.
Mówiono, że z głodu polują na małe zwierzęta, rozszarpują gołębie w locie i
wiewiórki na drzewach.
Dziwne, że jakby w odpowiedzi na jej myśli, nagle usłyszała te psy.
Przedzierały się przez krzewy. Szur, szur, ich cielska szorowały o gęste gałęzie.
Podbiegły do płotu oddzielającego sad od podwórka. Zatrzymały się i
dziewczynka wyobraziła sobie, że podniosły łby i wpatrują się wprost w jej
okno, jakby chciały zwrócić jej uwagę.
- Ale to niemożliwe – powiedziała do siebie. – Przecież one mnie wcale nie
zauważyły. Są dwa piętra niżej. – Emilka zadała sobie pytanie, czy mogłyby ją
spostrzec i jak bardzo musiałyby odchylić do tyłu swoje łby.
Teraz psy biegały wzdłuż płotu, w tę i z powrotem i skomlały. Nagle zatrzymały
się i zaczęły głośno węszyć, wtykając nosy w szpary pomiędzy deskami.
Słyszała, jak głośno wciągają powietrze w nozdrza.
- Dlaczego tak niuchają? – zastanawiała się Emilka, używając dziwnego słówka,
bo mnóstwo ich znała.
Psy podbiegły do następnej szpary pomiędzy deskami i wcisnąwszy w nią nosy,
wciągały powietrze, aż świszczało im w rozszerzonych nozdrzach.
- Coś wywęszyły? Ciekawe, co to może być?
Ledwo wypowiedziała to pytanie, gdy zaszczekały w odpowiedzi. Emilce się
wydawało, że ich szczekanie jest tylko dla niej przeznaczone.
- Czyżby chciały mi coś powiedzieć? – zastanawiała się dziewczynka. –
Mogłyby podejść bliżej i wytłumaczyć, o co im chodzi.
Jakby odgadując jej życzenie, psy nagle rzuciły się na płot. Uderzyły go
ciężkimi cielskami.
- Chcą go przewrócić i wyskoczyć z sadu na podwórko. Ale dlaczego?
Psy wciąż skakały na płot, waląc się na deski swymi ciężkimi cielskami. Wyły
przy tym dziko. Było to naprawdę przerażające: wycie i odgłosy uderzania o
płot.
Cofnęła się przestraszona od okna, choć przecież psy nie mogły doskoczyć dwa
piętra w górę. Wyobraziła sobie, jak wskakują na ścianę i drapiąc pazurami,
usiłują wspiąć się po cegłach. Spadają jednak po kilku ruchach.
Mimo to postanowiła zamknąć okno. Psy zawyły głośno, jakby chcąc ją
powstrzymać. Było to coraz straszniejsze: psy zachowywały się jak szalone.
Coraz głośniej wyły i częściej uderzały o płot.
Przestraszona, chciała już zamknąć okno mimo upału i wybiec z pokoju. Była
jednak ogromnie ciekawską osobą. I bardzo lubiła dowiadywać się różnych
rzeczy. Pomyślała więc od razu, że psy nigdy dotąd tak się nie zachowywały.
Musi być jakiś powód ich szalonych skoków i dzikiego wycia. Dlaczego chcą
przewrócić płot i wyskoczyć na podwórko?
- Bo widocznie na podwórku było coś, co wzbudziło w nich tak wielką
wściekłość – Emilka odpowiedziała sobie na pytanie. – I to właśnie powoduje,
że węszą i aż się wściekają od tego zapachu.
Emilka czuła się coraz bardziej zaciekawiona. I właśnie chęć dowiedzenia się,
dlaczego psy tak szczekają, spowodowała, że odważyła się spojrzeć w dół przez
okno. Nie zauważyła jednak nic szczególnego.
Wychyliła się mocniej na zewnątrz, uchwyciwszy się parapetu i dopiero wtedy
zdołała dokładnie obejrzeć całe podwórko. Tuż przy płocie stało na ziemi
kartonowe pudełko po butach. Od razu się domyśliła, że to z niego wydobywał
się zapach, który wzbudzał dzikość w tych strasznych psach. Coś w nim się
poruszało. Co to może być?
Dziewczynka wychyliła się jeszcze bardziej przez okno. Przyglądała się i nie
mogła uwierzyć własnym oczom. W pudełku coś się kręciło, wierciło i wciąż
poruszało. Jakieś zwierzątka. Czyż to możliwe? Patrzyła i patrzyła, dziwiąc się i
zastanawiając się, skąd się tu wzięły. Kotki! Małe, niewiele większe niż piąstka
Emilki.
Były w kartonowym pudełku po butach. I wciąż się wierciły. Tak się kręciły, że
nie mogła ich policzyć. Jeden kotek, dwa kotki, ale już nie widać drugiego.
Emilka liczy więc od początku: jeden, dwa, ale już nie widać pierwszego.
Czemu tak się wiercą? Usiłują wpychać główki pod brzuszki swych braci,
kotków. Dopiero teraz mogła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy promienie
słońca dosięgają wilgotnej ziemi na podwórku. Owszem, tak! Biły w nią gorącą
falą. Jakże ostre było tam słońce! Promienie trafiały prosto w ich futerka. Jakże
musiało być im gorąco! Nie mogły wytrzymać tego żaru i dlatego wpychały
główki pod brzuszki swych braci, kotków. Chciały się ukryć przed palącym
słońcem. Bardzo cierpiały, bo chciało im się pić. Jakże to bolało Emilkę.
Uświadomiła sobie, że nie dostały ani kropli wody przez całą noc. Ich języczki
były suche i nie mogły nimi zwilżyć swojego futerka. To dlatego usiłowały
wpychać główki pod brzuszki swoich braci, którzy również się kręcili i
wpychali swe główki pod cudze brzuszki. Było im bardzo źle. Jeszcze chwila i
gorące słońce je zabije. Płot trzeszczał od uderzeń skaczących na niego psów.
Jeszcze chwila i rozwścieczone psy przesadzą płot. A co wtedy się stanie?
Rzucą się na kotki, pochwycą je w swoje ostre zębiska. Emilka już więcej nie
chciała sobie wyobrażać. Nie było chwili do stracenia. Nie było czasu, żeby się
zastanawiać ani też żeby się bać. Trzeba było szybko działać.
Emilka wybiegła z mieszkania. Zeszła szybko schodami aż na parter, co było
łatwe. Aby jednak dostać się na podwórko, musiała przejść przez piwnicę. Przed
drzwiami wiodącymi do piwnicy zatrzymała się, wyciągając rękę do klamki.
Wcale jej nie dotknęła, a drzwi same się otworzyły. Zaskrzypiały okropnie
żelazne zawiasy, a Emilka drgnęła przerażona.
Zajrzała do środka, było tam ciemno. Nie widać było nic, tylko stopnie
prowadzące na dół. Policzyła je: było ich pięć. W tej chwili poczuła dobiegający
z piwnicy zaduch stęchlizny. Był naprawdę wstrętny. Wciąż patrząc na stopnie,
postawiła nogę na pierwszym z nich i się zatrzymała. Po chwili jej wzrok oswoił
się z ciemnością i zobaczyła białe ściany korytarza. Nagle dobiegł do niej
skowyt psów. Ten straszny głos ponaglił ją do zrobienia następnego kroku.
Znowu zeszła o jeden stopień w dół i zatrzymała się, opierając ręką o ścianę.
Wyobraziła sobie, że korytarz jest krótki, a po drugiej jego stronie są drzwi,
wychodzące na oświetlone słońcem podwórko. Zeszła szybko trzy stopnie w
dół, ale znowu się zatrzymała. Bardzo się bała, serce jej łomotało. Już chciała
zawrócić, ale bała się obejrzeć. Stała więc, drżąc z przerażenia. Nie mogła
postąpić kroku do przodu i bała się cofnąć. Jakże trudne było udzielanie
pomocy! Co robić? Nagle zobaczyła cienką złotą nitkę, która dotknęła jej dłoni.
Co to jest? Był to promyk słońca. Jakże był wyraźny, jak mocno lśnił. Powiodła
wzrokiem wzdłuż promyka, by sprawdzić, dokąd prowadzi. Jej wzrok pomknął
przez cały korytarz i dotarł do drzwi, mieszczących się na jego przeciwległym
końcu. W drzwiach była dziurka od klucza i to właśnie przez nią wpadało
światło słońca. Wystarczy, że będzie szła wzdłuż złotej nitki, a na pewno dotrze
do drzwi po przeciwnej stronie. A one prowadzą na podwórko. Jakie to proste!
Od razu odszedł strach, serce się uspokoiło. Wyciągnęła rękę przed siebie i
zatoczyła dłonią kółko, jakby nawijała na nią złotą nitkę. Ruszyła do przodu,
patrząc na swoją rękę. Złota nitka wciąż tam była. Nie odrywając od niej
wzroku, szła przez ciemny korytarz. Wcale już się nie bała, nawet nie myślała o
strachu. Zapomniała, że jest w ciemnej piwnicy, gdzie nikogo nie ma. Promyk
wciąż się owijał na jej dłoni. Od słońca zrobiło się jakoś jaśniej i jakby wesoło.
Jeszcze krok i jej wyciągnięta ręka dotknęła drzwi. Pchnęła je, a one się
otworzyły.
Zatrzymała się na progu i spojrzała na podwórko. Od razu zobaczyła pudełko na
ziemi. Stało po przeciwnej stronie podwórka, tuż pod samym płotem. Psy
opierały się łapami na płocie, patrząc się wprost na pudełko z kotkami.
Maleństwa wciąż się w nim wierciły i wpychały główki pod brzuszki swoich
braci. Gorące słońce biło z góry na ich rozgrzane futerka. Nie było im tak
przychylne jak dziewczynce. Nie zastanawiając się dłużej i nie czekając ani
chwili, przebiegła podwórko, pochwyciła pudełko z kotkami i przytuliła je do
siebie.
Dopiero wtedy spojrzała przed siebie. Niemal tuż ponad jej głową, sponad
brzegu płotu wystawały dwie psie mordy. Z bliska jakże były olbrzymie! Psy
miały otwarte pyski, straszne ich kły były obnażone, a czerwone ozory zwisały
na boki. Czarne nosy psów wciągały powietrze, węsząc zapach kotków.
Olbrzymie tylne łapy drapały płot pazurami, usiłując wspiąć się na górną
krawędź płotu. Jeśli się im to uda, nie będzie ratunku ani dla Emilki, ani też dla
kotków.
Mając oczy utkwione w psach, dziewczynka cofnęła się o krok. Zatrzymała się,
odetchnęła głośno i cofnęła się jeszcze o krok. Jeden z psów warknął
ostrzegawczo i ten straszny głos spowodował, że serce znowu zaczęło mocno
łomotać. Nie mogła postąpić kroku ani w ogóle się poruszyć. I co teraz robić?
Nagle jeden z psów zaskomlał okropnie. Podniósł łapę do głowy i zaczął się
drapać za uchem. Przechylał głowę, drapał się pazurami, a jego oczy były
utkwione w niebo. Pchła! To mała, czarna psia pchła, która mieszkała w jego
sierści, również stwierdziła, że trzeba się przejść w ten piękny poranek. I zaczęła
wędrować w górę, aż doszła do czubka psiej mordy. Jakże to łaskotało psa!
Zapomniał o kotach, zapomniał o wspinaniu się na płot, chciał jedynie pozbyć
się tej małej, paskudnej i okropnie go łaskoczącej pchły.
Drugi pies bardzo się zainteresował przypadłością swojego kolegi. Wcale nie
patrzył na Emilkę, w ogóle o niej zapomniał. Patrzył tylko na kolegę, usiłując
dojrzeć, czy coś małego i czarnego nie zeskoczy z pazurów tamtego i ratując się
olimpijskim skokiem, wyląduje na jego uchu. Jakże nieważne były małe kotki
ani też dziewczynka, która je zabrała. Ich życiowym problemem była
umiejętność odbicia się pchły od głowy kolegi i utrafienia w ucho stojącego
obok psa. Tak był zajęty obserwacją, że nawet nie pomyślał, że mógłby się
odsunąć na bezpieczną odległość albo po prostu zeskoczyć z płotu, odbiec, uciec
i skryć się w głębinie krzaków porastających sad, gdzie żadna pchła nie
doskoczy i go nie odnajdzie.
Było to zabawne i Emilka od razu przestała się bać, a nawet miała ochotę się
roześmiać. Serce przestało łomotać. Nie odwracała się jednak plecami do psów,
gdyż była rozsądna i ostrożna. Postąpiła o krok do tyłu, i poczuła odór
piwnicznej stęchlizny. Już nie wydawał się jej tak wstrętny jak przedtem, gdyż
teraz wyznaczał drogę powrotną.
Wiedziała, że drzwi są dokładnie za jej plecami. Musi się odwrócić tyłem do
psów. Psy były wciąż pochłonięte uwalnianiem się od pchły. Odwróciła się
szybko i wbiegła do piwnicy. Światło słońca wpadało przez szeroko otwarte
drzwi i oświetlało korytarz. Wyglądał on teraz zwyczajnie, ze swymi
pobielonymi, betonowymi ścianami. Czego tu się bać? Bardzo się dziwiła, że
jeszcze przed chwilą ten mały korytarzyk wydawał się jej straszną, ciemną
piwnicą. Widziała pięć stopni po przeciwnej stronie korytarza, które prowadziły
do klatki schodowej. Wystarczyło przejść kilka kroków, przemknąć przez
schodki, by znaleźć się na klatce schodowej.
Czuła cieplutkie kotki, tulące się do jej piersi i miała nadzieję, że upalne słońce
nie zrobiło im krzywdy. Była już na ostatnim stopniu i przekroczywszy próg,
znalazła się na klatce schodowej. Szła do góry, wciąż tuląc do siebie karton z
kotkami, niezbyt jednak mocno ani też zbyt luźno. Mogło się przecież
wydarzyć, że jakiś kotek wypadnie i się uderzy o stopnie. Idąc na swoje piętro,
czuła coraz większą ciekawość: jakie one są? Chciała zobaczyć, jak wyglądają
kotki i sprawdzić, czy nic im się nie stało.
Wbiegła do domu i zamknąwszy za sobą drzwi wejściowe, odetchnęła z ulgą.
Postawiła karton na podłodze w kuchni. Dopiero teraz mogła je policzyć,
chociaż wciąż się wierciły. Jeden kotek był rudy, drugi czarno-biały, a pozostałe
dwa były całkowicie czarne. Razem cztery. Wchodziły sobie na grzbiety,
chwytały się pazurkami, spadały i miaucząc, znowu usiłowały się wspinać jeden
na drugiego.
Do ich futerek przykleiły się odchody, gdyż małe kotki często się załatwiają
podobnie jak niemowlęta. Emilka nie zastanawiała się zbyt długo, była
inteligentna i praktyczna. Wiedziała, że trzeba kotki powycierać. Ta czynność
była raczej nieprzyjemna, toteż postanowiła wykonać ją jak najszybciej, by mieć
ją już za sobą – tego właśnie uczyła ją Babcia. Emilka wzięła rolkę papieru
toaletowego i wytarła im futerko.
Pomyślała, że na pewno są bardzo głodne. Nie jadły przecież śniadania, a być
może przeleżały na ziemi całą noc i poszły spać również bez kolacji. Nalała
trochę mleczka do miseczki, podgrzała je w mikrofalówce i postawiła na
podłodze. Kotki dreptały naokoło miseczki, nie mogąc jednak do niej trafić.
Przytknęła więc mordkę czarnego kotka do mleczka, on jednak wcale nie pił,
tylko się wyrywał i przy tym parskał. Puściła go, a on usiadł obok miseczki,
wcale jej nie widząc i wycierał nosek łapkami.
Chciała przytknąć nosek rudego kotka do mleka. A ten zapierał się swymi
czterema malutkimi łapkami i wcale nie dawał się pochylić. Kiedy Emilka
wetknęła przemocą nosek do mleczka, nie pił i wciąż się wyrywał. Puściła go
więc: usiadł na podłodze i parskał, a z noska wydobywały mu się bąbelki mleka.
Dwa pozostałe kotki chodziły wokoło i miauczały z głodu. Biało-czarny kotek
wszedł nawet do miski z mlekiem i ją przewrócił, a pozostałe kotki dreptały
wokoło w kałuży mleka. Zamoczyły sobie łapki, a mokre ogonki wyglądały jak
sznurki.
Nie umieją jeść. Co robić?
Czarny kotek natrafił na palce Emilki i zaczął je mocno ssać. Zamoczyła więc
palec w mleku i dotknęła mu do mordki. Do palca przykleiła się jednak tylko
mała kropelka mleka, która została od razu zlizana i po chwili kotek ssał tylko
palec.
Emilka znowu zamoczyła palec w mleku i dotknęła do pyszczka kotka. Kopla
spłynęła po ręce i nic nie trafiło na języczek. Położyła kotka na podłodze, gdyż
tak nie można było go nakarmić. Kotki tuliły się do siebie i wchodziły sobie na
grzbiety, a potem wsuwały noski pod brzuszki, szukając jedzenia. Były bardzo
głodne.
Potrzebny smoczek!
W domu jednak nie było butelki ze smoczkiem.
A kotki były bardzo głodne.
Musi jakoś je nakarmić. Znaleźć sposób umożliwiający im ssanie mleka. Gdyby
Babcia była w domu, znalazłaby radę. Babci jednak nie było. Emilka nawet nie
mogła do niej zatelefonować, gdyż Babcia była na wykładach na kursie na
prawo jazdy. A potem będzie jeszcze miała dwie godziny jazdy po mieście. Jej
komórka była wyłączona na wiele godzin.
Emilka musi sama znaleźć rozwiązanie.
Przeglądała szafkę, szukając jakiegoś pomysłu, i wreszcie natrafiła na
plastikową buteleczkę z małą dziurką. Kiedyś była w niej woda utleniona, ale
wyschła. Dziewczynka nalała do niej wody i wylewała ją do zlewu, naciskając
butelkę. Kapały z niej kropelki, a kiedy nacisnęła mocniej, wypływał cienki
strumyczek.
To może zastąpić smoczek.
Wypłukała porządnie buteleczkę pod kranem i nalała do niej mleczka. Wzięła na
kolana rudego kotka, wsunęła koniec buteleczki do pyszczka i lekko ją
nacisnęła. Ssał mleczko tak łapczywie, że szybko znikało z butelki, która się
robiła miękka.
Dziewczynka nakarmiła w ten sposób wszystkie kotki po kolei. Ich brzuszki
zrobiły się pełne i tak duże, że pod ich ciężarem łapki rozsuwały się na boki,
kiedy dreptały po podłodze. Wszystkie kotki były bardzo zadowolone. Po chwili
zaczęły się układać na podłodze do snu. Było im tam z pewnością twardo i
nieprzyjemnie. Na pewno chciałyby się przytulić do miękkiego futerka swojej
mamusi. Emilka nie wiedziała, jak może im zastąpić ich futrzaną mamusię. Czy
może powinna założyć zimowy kożuch i położyć je sobie na kolanach, przykryć
połami i czekać, aż zasną? Ale nie może przecież siedzieć bez ruchu, podczas
gdy kotki będą spać. Nie wiadomo, ile godzin śpią takie małe kotki. Właściwie
nic nie wie o obyczajach tych zwierzątek. A więc od razu porzuciła pomysł z
zakładaniem zimowego kożucha. Byłoby jej zresztą o wiele za gorąco. Poranek
był przecież bardzo upalny. Musi skonstruować im coś w rodzaju domku.
Pomyślała, że na pewno będą się czuły dobrze i przytulnie w czymś takim jak
karton, w którym je znalazła. Z czego zrobić im domek? Babcia miała w
kredensie różne pudła, w których trzymała poukładaną odzież, kapelusze,
których nie chciała wyrzucić i rękawiczki, których nie udało się zedrzeć. Babcia
na pewno się nie pogniewa, gdy zobaczy, do jak wspaniałego celu posłużył
karton, w którym trzymała stare rzeczy, wciąż przydatne. Gdyby była w domu,
na pewno sama by zaproponowała, że opróżni karton i da go Emilce na domek
dla kotków. „Tak, Babcia nie jest konfliktowa” - pomyślała Emilka.
Wzięła więc karton i jakiś stary kocyk, który położyła na spodzie. Po kolei
powkładała kotki do ich nowego domku, ujmując je delikatnie, aby się
przebudziły i nie zaczęły płakać. Kiedy tylko je położyła, przytuliły się do
siebie, nawet nie otwierając oczu. Okryła je kocykiem i każdego lekko
pogłaskała. Siedziała, patrząc, jak śpią. Patrzyła, jak porusza się im futerko, gdy
oddychały. Pogłaskała je jeszcze raz po malutkich główkach i westchnąwszy,
odeszła.
Poszła do pokoiku, gdzie przy oknie stał komputer Babci, z którego i ona
korzystała. Ten pokoik służył Babci jako pokój do pracy. Wieczorami siedziała
przy nim, sprawdzając klasówki i wypracowania uczniów. Na przeciwnej
ścianie stały szafy z książkami. Pomiędzy szafami stał wygodny skórzany fotel.
Babcia miała bardzo dużo książek i wciąż kupowała kolejne. Codziennie wiele
godzin czytała.
Emilka była pewna, że wśród książek znajdzie jakiś poradnik na temat
opiekowania się zwierzętami w domu. Wszystkie książki zostały ułożone
tematycznie i na wewnętrznej ściance szafy były przyklejone karteczki z
numerami. Przebierała palcami w pomiędzy okładkami i kiedy natrafiła na
książkę „Nasz polski kanarek”, wiedziała, że wkrótce znajdzie książki o innych
zwierzętach. Jej tata, kiedy był małym chłopcem, miał kanarki w klatce. Książka
musiała być więc sprzed trzydziestu lat. Emilka znalazła książkę o rybkach.
Wiedziała, że jej tata jako mały chłopiec miał również akwarium z rybkami.
Opowiadano o nich różne historie. „Babcia na wszystko pozwalała tacie, kiedy
był mały” - pomyślała Emilka. Trochę się jednak niepokoiła, zastanawiając się,
co też Babcia powie, zobaczywszy kotki. Znalazła wreszcie książkę o kotach.
Na pewno tata ją czytał, kiedy był w jej wieku, gdyż znalazła karteczki włożone
pomiędzy stronice. Były na nich napisy: „karmienie”, „dieta”, „ważne”.
Przejrzała je pobieżnie. Po chwili odłożyła książkę na półkę i zasiadła przed
komputerem. Znalazłszy forum dyskusyjne o kotach, zaczerpnęła z niego wiele
praktycznych porad. Skopiowała je do osobnego katalogu. Dowiedziała się, jak
często powinna karmić kotki. Na forum ktoś jej poradził, aby włożyła gazetę do
kartonu. Małe kotki wciąż się załatwiają. Mocz i kał wsiąknie w gazetę, ale
trzeba ją często wymieniać.
Powiedziano również, że maleństwa potrzebują wiele ciepła, a wychłodzenie
może być niebezpieczne. Radzono jej, aby nalała gorącej wody do plastykowej
butelki. Należy owinąć ją ręcznikiem, aby się kotki ogrzały, lecz nie poparzyły.
Emilka wstała od komputera, gdyż zmartwiła się, że kotkom może być chłodno.
Wstawiła im więc do kartonu butelkę z gorącą wodą, jak jej poradzono. Nie
zapomniała owinąć butelki ręcznikiem. Kotki od razu się przytuliły do ciepłego
miejsca i zadowolone spały dalej.
Powróciła do komputera
Ciekawe, jakiej rasy są te kotki? Emilka chciała poszukać odpowiedzi w
Internecie. Na wpisane pytanie, otrzymała wiele fotografii kotów. Oglądała koty
perskie i syjamskie, ale nie były podobne do jej kotków. Potem wpisała hasło
„kot polski”, a kiedy się wyświetlił opis i pokazała fotografia w galerii, okazało
się, że jej kotki również ich nie przypominają.
A więc ostatnia próba: „kot europejski”. Wyświetliło się wiele rożnych linków,
a jeden z nich szczególnie zainteresował Emilkę. Było to „sieroty europejskie”.
Zabrzmiało strasznie. Słowo sierota bardzo ją bolało. Była to właśnie tajemnica
Emilki, o której nie chciała ani pamiętać, ani nawet myśleć. Teraz jednak tego
dziwnego i niezwykłego dnia tajemnica przyszła do niej sama.
Bała się więc czytać, ale tylko przez chwilę, gdyż jej ciekawość przemogła
strach.
Czytała, i w miarę jak patrzyła na kolejne linijki, musiała przybliżać twarz do
monitora. Widziała litery coraz gorzej, a to dlatego, że łzy napłynęły jej do oczu.
Czytała wciąż okropne i smutne informacje: „Już ponad dwa miliony Polaków
wyjechało do pracy za granicą - jedno z rodziców czy nawet dwoje,
pozostawiając w kraju dzieci. Nazywamy je sierotami europejskimi. Po pewnym
okresie nieobecności rodziców, pojawiają się u dzieci problemy emocjonalne.
Nie doświadczają codziennej obecności i uwagi rodziców. Zaczynają sobie
wyobrażać rzeczy najgorsze. Obawiają się, że rodzice przestali je kochać.
Przygnębienie dzieci wciąż się powiększa i utrwala. Dzieciom się wydaje, że już
nikomu nie są potrzebne. Tracą wiarę we własną wartość. Nie potrafią się
niczym cieszyć i wciąż są smutne.
Czują się porzucone. Żyją w obawie, że ich rodzice nigdy nie powrócą, a one na
zawsze pozostaną osamotnione w wielkim i strasznym świecie, w którym nie ma
dla nich przyjaznej duszy i nikt ich nie kocha. Postrzegają życie jako puste i
pozbawione miłości”.
Emilka pomyślała o sobie: „To ja jestem sierotą europejską” - i wtedy gorące
zły bólu, tęsknoty i żalu popłynęły z jej oczu. Jej rodzice od dawna pracowali za
granicą. A ona pozostała z Babcią. Płakała, pochylając głowę i czuła się
zupełnie sama na świecie.
ROZDZIAŁ II
KTO TO ZROBIŁ?
Emilka usłyszała wreszcie kroki Babci na schodach i po chwili zgrzyt klucza w
zamku. Chociaż bardzo chciała od progu powiedzieć jej o kotkach,
powstrzymała się, czekając, aż Babcia powiesi żakiet na wieszaku w
przedpokoju i założy domowe pantofle.
Nie obawiała się bynajmniej reakcji Babci, która nigdy jej niczego nie
zabraniała i się na nią nie gniewała. Zawsze była spokojna i nie podnosiła głosu
na Emilkę. Mówiła tylko: „Teraz odrabiasz lekcje”. I Emilka wiedziała, że musi
usiąść przy stole i rozłożyć zeszyty, by napisać pracę domową.
W innych domach było pełno wrzasku. Często słyszała, jak na ulicy matki
wrzeszczały, przywołując swoje dzieci. Zachowywali się tak wszyscy dorośli,
których znała. Do swoich dzieci nie mówili, lecz na nie krzyczeli. Wyjątkiem
była jedynie mama Nuli, która się zwracała do wszystkich z wyjątkową
uprzejmością. Nula również zachowywała się uprzejmie. Uśmiechała się i znała
wiele grzecznych słów.
Po strasznym odkryciu w Internecie Emilka długo siedziała przed komputerem,
gdyż nie miała siły się podnieść ze zmartwienia. Myślała o swoich rodzicach,
którzy wyjechali do pracy za granicę. Najpierw pojechała mama, potem
wyruszył za nią tata. Podczas krótkiego okresu dzielącego jego wyjazd od
wyjazdu mamy był i tak jakby nieobecny. Wciąż roztargniony, zapominał, co się
do niego mówiło. A kiedy mu się zadało pytanie, nie odpowiadał, jakby nie
słyszał. Wyjechał niezauważalnie, pożegnał się niedbale i po prostu szybko
wyszedł z domu.
Dopiero dzisiaj, przeczytawszy w Internecie o opuszczonych dzieciach, Emilka
się poczuła sierotą. Rozłąka trwała już bardzo długo, a w dodatku rodzice nie
wspominali o powrocie. Kiedy wyjechali, wydawało się jej, że wkrótce
powrócą. Nie wyznaczała daty, nie dzieliła rozłąki na okresy. Nie myślała, że
powrócą za trzy miesiące, które i tak się wydawały bardzo długim okresem. Nie
umiała sobie wyobrazić roku rozłąki, a przecież rodzice byli o wiele dłużej.
- Nigdy nie wrócą – powtarzała. – Nigdy! Zostaną tam już na zawsze.
Zapomnieli o mnie, wcale nie jestem im potrzebna. – I wtedy jej oczy napełniały
się łzami.
Długo siedziała przy komputerze Babci w jej pokoju, będącym pracownią.
Spoglądała przez okno na stary sad. Jakże był smutny! W gałęziach drzew
trzepotały się uwięzione ptaki. Gałęzie krzewów owijały się wokół pni, wbijając
w nie swoje kolce i Emilka pomyślała, że drzewa odczuwają ból.
Martwiła się i smuciła, i być może siedziałaby jeszcze dłużej, rozpamiętując
swoją przykrą sytuację. Nagle usłyszała, że kotki kręcą się w kartonie. Jeden z
nich nawet zamiauczał. „Na pewno są głodne!” - pomyślała Emilka,
przypominając sobie, jak często należy je karmić. Zerwała się od biurka i
przeszła do kuchni. Kotki wchodziły sobie na grzbiety i usiłowały wdrapać się
na brzeg kartonu, lecz nie dawały rady, więc tylko ich pazurki ześlizgiwały się
na tekturze.
Dlaczego chciały się wydostać?
Emilka zajrzała do kartonu. Jakże tam było brudno! Maleństwa wciąż sikały i
robiły kupkę. Dziewczynka wyjęła kotki z kartonu i powycierała je delikatnie.
Wyjęła butelkę zawiniętą w ścierkę i kocyk. A potem wziąwszy dużą gazetę
wyjęła cały brud z kartonu i wyrzuciła gazetę do wiadra. Wyścieliła karton
suchymi gazetami, położyła kocyk i nalała gorącej wody do butelki.
Przygotowała im znowu ciepłe i czyste posłanie.
Pozwoliła im podreptać po podłodze, a w tym czasie przygotowywała mleczko.
Potem brała kotki na kolana i karmiła je po kolei. Kiedy piły mleczko, głaskała
je po główkach i tuliła. Kotki, ciągnąc strumyczek mleka, prostowały łapki i
zahaczały ją małymi pazurkami.
Jakże były kochane! Pielęgnując je i karmiąc, zapomniała o swoich
zmartwieniach. Zwierzątka przyniosły jej radość i odpoczynek od
nieprzyjemnych myśli.
Ledwo je nakarmiła i ułożyła do snu, usłyszała kroki Babci.
- Chodź szybko, zobacz.
Babcia pochyliła się nad kartonem.
- Cztery – powiedziała. – Hm.
- Uratowałam je przed psami. – Emilka opowiedziała swoją niesamowitą
przygodę.
- Przeszłaś przez piwnicę?
- Tak!
- Tam nie ma żarówki.
- Było ciemno.
- Bałaś się pewnie bardzo – powiedziała Babcia ze zrozumieniem.
Emilka pokiwała główką na wspomnienie strasznej chwili w piwnicy.
- Miejmy nadzieję, że przeżyją bez matki – powiedziała Babcia.
- Skoro ja przeżyłam! – wykrzyknęła. - Nakarmiłam je.
Pokazała z dumą buteleczkę z małą dziurką.
– Poradziłaś sobie sama – powiedział Babcia powoli. Myślała o wykrzyknieniu
dziewczynki, która czuła, że jak kotki przeżyła bez matki.
- Sama – powtórzyła Emilka. Już po raz drugi Emilka podkreślała swoje
osamotnienie, co Babcia zauważyła, lecz nie poczyniła żadnej uwagi.
- Ale to są aż cztery koty – powtórzyła Babcia.
- No i co z tego, że cztery! – targowała się Emilka.
- Trzeba się nimi zajmować, karmić je, zmieniać żwirek w kuwecie.
- Już wiem, co jedzą takie małe kotki. Sprawdziłam w książkach i w Internecie.
Nie znalazłam jednak takiej rasy.
- Nie są rasowe. To pospolite kotki podwórkowe.
Babcia unosiła po kolei kotki, oglądając je.
- Widać, że jest mieszańcem. – Pokazała dziewczynce czarno–białego kotka. –
Białe futerko jest na mordce i na brzuszku, a czarne na grzebiecie.
- Przypomina mi szpiega w masce – zaśmiała się Emilka. – Z tymi czarnymi
obwódkami wokół oczu.
- A mnie pana na balu w masce i w czarnym fraku, nałożonym na białą koszulę.
– Babcia wskazała białe futerko na brzuszku.
- Choć nie są rasowe i tak je lubię! – oświadczyła Emilka. – Są sierotkami jak ja.
- Bardzo ci na nich zależy? –zapytała Babcia szeptem, rozumiejąc cierpienie
dziewczynki.
- To moje kochane kotki! – wykrzyknęła Emilka. – Popatrz, jakie są śliczne!
Kotki spały przytulone do siebie. Rudy podniósł główkę i ziewnął, pokazując
różowy języczek.
Babcia i Emilka roześmiały się. Dziewczynka ucieszyła się, że kotki spodobały
się Babci i będą mogły zostać w domu.
- Zadzwonię do mamy – powiedziała Emilka, chwytając komórkę.
Babcia przestała się śmiać.
- Umówiłaś się z mamą, że będziesz dzwoniła do niej tylko w umówionych
porach.
- Ojej, ale to takie ważne – upierała się dziewczynka.
- Dla ciebie – napomniała ją Babcia. – Wyobraź sobie mamę, która jest na
ważnym spotkaniu. Panuje cisza w dużej sali i nagle odzywa się głośny dźwięk
telefonu komórkowego. Wszyscy spoglądają na twoją mamę, a ona w
zdenerwowaniu stara się wyszukać komórkę w dużej torbie, grzebiąc wśród
wielu przedmiotów. Ponieważ telefonujesz o niezwykłej porze, sądzi, że stało
się coś złego. Uległaś wypadkowi, czy może ja zasłabłam? Tymczasem ty
wesołym głosem mówisz: „Mamo, znalazłam cztery małe kotki”.
- Masz rację – westchnęła Emilka, odkładając komórkę.
- A jeżeli mama w zdenerwowaniu powiedziałaby: „Zanieś natychmiast te koty
tam, skąd je wzięłaś!” Czy posłuchałabyś?
- Nie mogłabym wytłumaczyć, że są bezradne i nie mają swego miejsca w
świecie – powiedziała Emilka, czując, jak jej oczy znowu napełniają się łzami.
- O kim ty mówisz? – zapytała cicho Babcia.
- Czy mama i tata wrócą kiedyś? Czy oni mnie porzucili? – Emilka wyszeptała
przez łzy.
- Wyobraziłaś sobie, że nie powrócą i dręczysz się tym, co sobie wymyśliłaś.
Myślisz: „Nie wrócą” i wierzysz w to. Boisz się tylko tego, co sobie wymyśliłaś.
Wyobrażaj sobie mamę, wchodzącą do domu z walizkami, i uśmiechaj się do
swoich myśli.
- To dlaczego nie wracają?
- Pojechali za granicę zarabiać pieniądze, na twoje również utrzymanie.
- Jestem dla nich ciężarem. Gdyby mnie nie było, nie musieliby wyjeżdżać, aby
ciężko pracować.
- Chcą zapracować na mieszkanie. – Babcia potoczyła wzrokiem po niewielkim
pomieszczaniu, powstałym po zburzeniu ściany z kuchni, powiększonej o
przedpokój. – Było nam bardzo niewygodnie.
- Mogłam nadal odrabiać lekcje na kuchennym oknie – powiedziała ze łzami
Emilka.
Babcia milczała chwilę.
- Teraz tak uważasz. Jednak marzyłaś o komputerze i markowej odzieży. Teraz
to wszystko możemy kupić. A tobie wydaje się to oczywiste.
- Wolałabym nic nie mieć, tylko żeby byli rodzice – wykrzyknęła dziewczynka.
- Oni nigdy nie wrócą! – Emilka rozpłakała się głośno.
- Czujesz się tak porzucona jak te kotki, prawda? – Babcia rozumiała, co czuje
dziewczynka. – Dlatego chcesz się nimi opiekować.
Babcia przestała mówić mądrze i rozsądnie wobec wybuchu żalu dziewczynki.
Na zawiedzioną miłość i utracone nadzieje brakuje słów, a rozum nie
przetłumaczy zbolałemu sercu, że ma przestać cierpieć. Babcia o tym wiedziała,
gdyż była babcią i sama wiele przeżyła. I chociaż uczucia się powtarzają i są
takie same, każdy je musi przeżyć osobiście i na własny rachunek. Toteż Babcia
milczała, nie wyciszając wybuchów dziewczynki.
- Muszę się nimi zaopiekować – powiedziała Emilka. - Umarłyby beze mnie!
Ktoś je zabrał od matki – rzekła oburzona. - I rzucił psom na pożarcie! –
krzyknęła.
- A może miał inne motywy – uspokajała ją Babcia.
- No jakie? – zaciekawiła się dziewczynka.
- Gdybyśmy wiedzieli, kto je wziął, moglibyśmy zapytać, dlaczego to zrobił –
powiedziała spokojnie Babcia.
- Dowiem się, jaki łobuz to robił! – krzyknęła Emilka.
– Niekoniecznie musi to być zły człowiek – powiedziała Babcia.
- Ty zawsze wszystkich bronisz! – upierała się Emilka.
- Bo ludzie są dobrzy – mówiła łagodnie Babcia.
- Dlaczego rzucił kotki na pożarcie psom? Tak robi dobry człowiek? – gniewała
się Emilka. Chciała również dodać „i porzuca swoją córeczkę”, ale nie
powiedziała tego.
- Od razu takie okropne podejrzenia – łagodziła Babcia.
- A dlaczego to zrobił?
- Może zgubił, zapomniał.
- Zgubił cztery miauczące kotki! Babciu, co ty mówisz? – Emilka już się
uśmiechała.
- Dowiedz się więc sama wszystkiego: kto i dlaczego – zakończyła rozmowę
Babcia.
- Pewnie, że się dowiem - Emilka powiedziała cicho, choć z wielką pewnością
siebie.
Babcia spojrzała przez okno na sad.
- Sama jestem ciekawa, kto się nie bał chodzić po sadzie.
- Tylko stróż się nie boi sadu. To on je wyrzucił za płot! – wykrzyknęła Emilka.
- Zabiłyby się, uderzając o ziemię! – powiedziała Babcia.
- One były w pudełku – powiedziała Emilka.
- Pokaż mi to pudełko – poprosiła Babcia.
Emilka wyjęła je z wiadra na śmieci.
- Jest w nim wata – zauważyła Babcia. – Ktoś chciał, aby im było miękko.
Wyjął z gniazd, to bardzo źle. Włożył jednak do pudełka wyścielonego watą, to
dobrze. Mówiłam ci: miał dobre intencje. – Babcia wrzuciła z powrotem
pudełko do wiadra. - Najpierw się dowiedz, kiedy to się stało.
- A dlaczego? – zdziwiła się dziewczynka.
- Będziemy wiedzieli, o co pytać – podpowiedziała Babcia. – Podejrzewam, że
zostały zabrane od matek wczoraj. I porzucone wieczorem na podwórku.
- Możemy się zapytać: „Czy byłaś wczoraj na podwórku?” – domyśliła się
Emilka.
- Pracowałam wieczorem przy komputerze. Słyszałam czyjeś kroki i jakieś
rozmowy – powiedziała Babcia.
- A twój komputer stoi przy oknie. – Emilka usiłowała skłonić Babcię do
przypomnienia sobie tego, co słyszała.
- Byłam pogrążona w pracy. – Babcia w ten sposób wyjaśniła, że nie
nasłuchiwała odgłosów z podwórka.
- Czyje to były głosy? I co ten ktoś mówił? – Emilka była bardzo ciekawa.
- Nie potrafię odpowiedzieć dokładnie.
- Nie możesz zidentyfikować – powiedziała Emilka z wielką pewnością siebie.
Kiedy tylko to powiedziała, przypomniała sobie coś ważnego. I ona coś słyszała.
To było wczoraj wieczorem. Leżała już w łóżku i zasypiała. Słyszała bieganinę
na podwórku. Usłyszała również głos. Wtedy jednak, zasypiając, wcale nie
zwróciła na niego uwagi. Emilka starała się przypomnieć sobie, co naprawdę
usłyszała, ale na próżno.
Kotki się właśnie zbudziły, były głodne. Emilka nalała mleczka do butelki, a
Babcia znalazła drugą butelkę i również karmiła kotki. Wzięła do ręki rudego
kotka.
- Jedz, Rudolfie – powiedziała.
- Rudy Rudolf – roześmiała się Emilka.
Babcia karmiła czarnego kotka. Pił mleczko spokojnie, długimi łykami i
łapkami mocno trzymał butelkę. Kiedy butelka zrobiła się pusta, wypuścił ją z
pyszczka, a Emilka włożyła go do pudełka. Ujęła kotka z białymi łatkami na
pyszczku. Ten kotek był niecierpliwy. Uderzał łapkami w butelkę i szukał
otworu. Butelka wciąż mu wypadała z pyszczka, a mleczko spływało po futerku.
Wtedy kotek jeszcze gwałtowniej wymachiwał łapkami. Karmienie go
wymagało cierpliwości.
- Nakarm go, Babciu – poprosiła Emilka.
Babcia go przytuliła do siebie, ale i jej nie było łatwo uporać się z nerwowym
głodomorkiem.
- Nie psoć! – napominała go Babcia.
- Psotek! To imię mu pasuje! – ucieszyła się Emilka.
W końcu jednak i Psotek wypił swoje dwie miarki mleka i został włożony do
kartonu. Pozostał jeszcze jeden kotek do nakarmienia, czarny z białą łatką pod
brodą. Emilka wsunęła mu koniec butelki do pyszczka. Wypił połowę mleka i
odsunął mordkę.
- Zjedz jeszcze – poprosiła Emilka.
Kotek nie chciał jeść, więc został z powrotem włożony do pudełka, gdzie zasnął
obok swoich braci. Babcia jednak przyglądała mu się przez chwilę i przysunęła
go bliżej butelki z gorącą wodą i nawet otuliła kocykiem. Nie powiedziała
jednak dziewczynce o swoich przypuszczeniach. Nie chciała powiększać jej
zmartwienia.
Babcia spojrzawszy przez okno, powiedziała – O, Piotrek stoi.
Piotrek wystawał na ulicy prawie cały dzień. Był dorosły, a wyglądał na
chłopaka. Nikt również nie wiedział, ile ma lat, Jego mózg pracował na
zwolnionych obrotach i Piotrek nigdy nie pracował.
- Dam mu pięć złotych i powiem, żeby przetarł samochód – dodała wychodząc.
- Czy ty musisz wszystkim pomagać, Babciu? – zapytała cicho Emilka.
Kiedy Babcia wyszła, straszna myśl zakradła się do jej serca. Za co Babcia
kupiła samochód? Czy rodzice przysłali jej pieniądze? Czy dlatego nie wracają i
muszą tak długo pracować? Emilka oskarżała Babcię: „To przez ciebie pomyślała. - Gdyby nie twój samochód, na który wydałaś ich pieniądze, już
dawno byliby w domu”. - Dziewczynka chodziła po mieszkaniu, nie mogąc
sobie znaleźć miejsca.
ROZDZIAL III
DZIWNA WIZYTA
Ledwo Babcia wróciła po zapłaceniu Piotrkowi za przetarcie karoserii
samochodu, co było jedynie pretekstem do wręczenia mu jałmużny, zadźwięczał
dzwonek w domofonie. Cztery krótkie sygnały.
Emilka i Babcia spojrzały na siebie: „Pani Rysia” – powiedziała Emilka. Osoba
ta, o męskim imieniu, była koleżanką Babci ze szkoły podstawowej. Ustaliły
kod dzwonkowy, gdyż Babcia chciała wiedzieć, komu otwiera drzwi.
Przyzwyczaiła również do tego dziewczynkę.
Przychodził listonosz. Dzwoniła sprzątaczka, która mówiła o sobie:
„dozorczyni” i prosiła o nalanie wody do wiadra. Dobijali się roznosiciele
reklam. Czasami odzywał się głos z obcym akcentem: „Sprzedaje dywany,
parco tanie”.
Emilka była teraz bardzo niezadowolona z wizyty tej pani, gdyż straciła przez to
okazję zapytania Babci o pochodzenie pieniędzy na samochód. Pytanie ją
męczyło i dusiła w sobie okropne podejrzenia. Chciała je wykrzyczeć. Nie
mogła jednak wypowiedzieć ich głośno, więc tylko mówiła do siebie w myśli:
„To przez ciebie rodzice muszą tak ciężko pracować. I dlatego nie mogą jeszcze
przyjechać. Oni oszczędzają, a ty marnujesz pieniądze. A ja tak bardzo na nich
czekam”. Wizyta pani Rysi pokrzyżowała jej plany. Emilka chciała, żeby ta
osoba jak najszybciej sobie poszła. Nie miała jednak żadnego pomysłu
wypłoszenia dorosłej osoby.
Kiedy otworzyły się drzwi, pani Rysia zatrzymała się w progu.
- Proszę, wejdź – zachęciła ją Babcia.
Pani Rysia triumfalnie przekroczyła próg. Z dumą wykonała tę oczywistą
czynność, do której jednakże należało ją zachęcić. „Jak długo by stała w
otwartych drzwiach, gdyby Babcia nie zaprosiła jej do środka?” - zastanawiała
się Emilka. I wyobraziła sobie, jak pani Rysia wrasta w podłogę i pokrywa się
bluszczem. To ją rozbawiło, ale powstrzymała się od śmiechu. Pani Rysia
bowiem, była osobą nadzwyczaj dobrze wychowaną. Nie wypadało więc
wybuchać głośnym śmiechem podczas powitania w przedpokoju. Była to
bowiem ceremonia, w której wszystko było określone przepisami dobrego
wychowania.
- Witam cię, moja droga – powiedziała wyniośle do Babci. – Witam cię, drogie
dziecko – powiedziała do Emilki jak do kogoś głupiego i małego.
- Czy mam dygnąć, proszę pani? – zapytała Emilka.
Naumyślnie odezwała się tak niegrzecznie. Takim zachowaniem wyrażała swoją
złość. Nie liczyła jednak na to, że pani Rysia się obrazi i odejdzie.
- Nie jest to obowiązkowe – zażartowała Babcia, najwyraźniej trzymając stronę
Emilki.
- W moich czasach się dygało – powiedziała z powagą pani Rysia.
- A w moich nie – ucięła Babcia.
Było to obcesowe. Babcia zachowała się nieprzyjemnie w stosunku do swojej
koleżanki. Wiedziała, co czuje tak źle potraktowana Emilka. Chciała skłonić
swą koleżankę do zmiany zachowania. Były przecież rówieśnicami. Dyganie
obowiązywało je obie w tym samym czasie, Babcia jednak pokazała, że
przypominając te za bardzo staroświeckie maniery, pani Rysia źle traktuje
Emilkę.
Dyganie, czyli kłanianie się starszym poprzez wysuwanie prawej nogi do tyłu z
jednoczesnym ugięciem lewego kolana, było oznaką szacunku do dorosłej
osoby, dowodziło jednocześnie, że dygająca jest tylko małym, głupim
dzieciakiem. Właśnie na takie potraktowanie Emilki Babcia nie chciała
pozwolić.
Babcia wskazała gestem pani Rysi, by przeszła w głąb mieszkania. Wystawanie
przy progu, w najmniej do tego nadającym się miejscu, było przecież
niewygodne. Pani Rysia miała do tego talent: zatrzymywała się w niewłaściwym
miejscu. Przychodziła również nie w porę. Uważała, że jest bardzo dobrze
wychowana i zachowuje doskonałe maniery. Emilka widziała to inaczej, a
Babcię to najwyraźniej męczyło.
W dodatku wymienianie uprzejmości było sztuczne. Emilka unikała tych
ceremonii. Podczas wizyt pani Rysi, mówiła jej dzień dobry i znikała w swoim
pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dzisiaj jednak chciała być wciąż obok swoich
kotków i dlatego nie odeszła do pokoju w chwili wkroczenia pani Rysi do
mieszkania.
A ta zajęła miejsce na czarnej kanapie, ale dopiero wtedy, gdy Babcia zaprosiła
ją gestem.
- Zaszłam tylko na chwilę – zastrzegła.
Usiadła jednak głęboko na kanapie, podsuwając sobie mięciutkie poduszki.
Wizyta nie zapowiadała się na krótką. Postawiła obok torebkę, umieszczając ją
precyzyjnie obok swego boku. Poprawiła kok upięty wsuwkami. Biorąc w dwa
palce pasemka włosów, nasuwała je na prawe ucho.
- Muszę wreszcie obciąć te włosy – rzekła, skończywszy poprawianie fryzury.
- Dałam ci numer telefonu pani Xeni – zauważyła Babcia.
- Muszę do niej zatelefonować i się umówić.
Taką rozmowę Emilka słyszała prawie podczas każdej wizyty pani Rysi. Babcia
miała modnie ścięte włosy, a więc z jednego boku dłuższe niż z drugiego.
- Dlaczego nie uprzedziłaś mnie telefonicznie, że przyjdziesz? – zapytała
Babcia.
- Wyłączyli mi telefon. Właśnie wracam z urzędu telekomunikacyjnego. Ta
baba do mnie mówi: „Dlaczego pani nie płaci?” Wyjaśniam im, że przecież
spłacam rachunki, tyle że z opóźnieniem. Nie ukrywam się nigdzie, nie muszą
mnie więc monitować i wzywać. Wchodzę, a jakaś smarkata przy komputerze,
stuka dwoma palcami w klawiaturę, dziobiąc klawisze przyklejonymi pazurami.
Babcia westchnęła ze zrozumieniem dla kłopotów finansowych koleżanki,
stawiając czajnik na gazie. Ich kuchnia przechodziła w aneks jadalny, zrobiony
z zaadaptowanego przedpokoju. Babcia mogła więc rozmawiać z gościem i
przygotowywać poczęstunek. Kuchnia promieniowała ciepłem na tę niewielką
jadalnię, gdzie stał wygodny stół, przysunięty do kanapy. Siedziało się tam
swobodnie i miło. Wszyscy lubili to przytulne miejsce.
- Zjesz coś? – zapytała Babcia. – Mam naleśniki z twarogiem.
- Nie będę ci czynić kłopotu – certowała się pani Rysia.
Babcia już położyła na stole koronkową serwetkę.
- Piękna robota – pochwaliła pani Rysia. – Z pewnością stara. Moi rodzice mieli
takie koronki w swoim danym domu, ale wszystko utracili.
- W czasie wojny? – zagadnęła Emilka.
- Tak, skąd wiesz? – zapytała pani Rysia.
- Z podręcznika do historii – wykręciła się Emilka.
Pani Rysia opowiadała o utraconym mieszkaniu podczas każdej wizyty. Babcia
postawiła filiżanki z białej porcelany i cukierniczkę. Naleśniki zostały położone
na kwadratowych talerzykach.
- Proszę, jedz – zachęciła ją Babcia.
Pani Rysia siedziała przy stole, opierając się przedramionami, gdy Babcia
stawiała poczęstunek. Zdecydowała się posłodzić kawę, dopiero gdy Babcia
podsunęła jej cukierniczkę i zdjęła przykrywkę. Pani Rysia wymagała obsługi.
Uważała, że obowiązkiem gospodyni jest usługiwanie gościowi. Była bowiem
osobą nadzwyczaj dobrze wychowaną i naprawdę się znała na dobrych
manierach. Tak o sobie myślała.
Mieszała więc cukier łyżeczką, trzymając ją dwoma palcami, a trzy podnosząc
zagięte. Gest jakby trzymała skalpel i preparowała mysz. Kiedyś była
laborantką. „Technikiem laboratoryjnym, moja droga, specjalistą” - powtarzała
z naciskiem. Zajmowała się robieniem preparatów do mikroskopu. Teraz
również wykonywała takie gesty, jakby ujmowała drobne przedmioty lub je
kroiła. Delikatnie odłożyła łyżeczkę na spodeczek. Łyżeczka nie stuknęła o
spodeczek, co było mistrzostwem zachowania się przy stole.
Zabrała się do precyzyjnego krojenia naleśnika na małe kawałki. „Wkłada je do
otworu gębowego i przeżuwa starannie” – pomyślała Emilka. Spożywanie w
wykonaniu damy z doskonałymi manierami trwało bardzo długo.
„Do dobrego tonu należało nie pokazywać, że jest się głodnym ani też w
jakikolwiek sposób zainteresowanym jedzeniem. To bardzo śmieszne” –
pomyślała Emilka i nawet poruszyła ustami, wykonując staranne ruchy żujące.
Odwróciła głowę, by nie wybuchnąć śmiechem i opanowała się, zaciskając usta.
Po skończonym posiłku nóż i widelec zostały położone skośnie na talerzu,
równolegle do siebie. Pozostała jeszcze do zakończenia ceremonia dopijania
herbaty, co potrwa przez całą wizytę.
- Coś ci pokażę – powiedziała Babcia, lekko przechylając karton z kotkami.
- Widziałam, ale nie chciałam być natrętna – powiedziała pani Rysia.
Wzięła rudego kotka za skórę na grzbiecie i uniosła go do góry. Zwierzątku
zwisały łapki, nie mógł się jednak nimi bronić.
- Ależ proszę pani! – krzyknęła Emilka.
- Drogie dziecko – rzekła ze spokojem pani Rysia, oglądając brzuszek kotka. –
Mam ogromne doświadczenie w postępowaniu ze zwierzętami.
- Doceniam je! Ale proszę położyć mojego kotka! – nalegała Emilka.
- Samczyk – orzekła pani Rysia, wtykając kotka dziewczynce do ręki i biorąc
czarno–białego kotka w taki sam sposób. - Matka nosi swoje małe, ujmując za
skórę na grzbiecie, która jest luźna i zwierzę nie czuje żadnego dyskomfortu –
perorowała.
- Ale ja czuję! – upierała się Emilka.
- Samczyk – powtórzyła pani Rysia.
Emilka pochwyciła kotka z rąk okrutnej znawczyni zwierząt i preparatów
mikroskopowych. Następne dwa koty zostały ujęte i obejrzane w taki sam
sposób. I te określono jako samczyki. Emilka przytuliła każdego po kolei i
powkładała z powrotem do kartonu. Przykryła je kocykiem i usiadła obok na
krześle, postanawiając ich pilnować i bronić przed następnym badaniem. „Jak je
dotknie, tymi swoimi pazurami jak skalpele, wyrwę je” - postanowiła ze złością.
- Ten jest słaby – orzekła pani Rysia, obejrzawszy czarnego kotka. - Daję mu
najwyżej…
- Dolać ci herbaty? – wrzasnęła nagle Babcia, wyjmując kotka z jej rąk i
wkładając go do kartonu.
- Poproszę.
- Może wolisz kawę? – zagadywała ją Babcia, odsuwając karton na bok.
- Chętnie! – przyznała pani Rysia.
- Mogłaś wcześniej powiedzieć – dogadywała Babcia.
Zajmowała wciąż uwagę pani Rysi, nie dopuszczając, by wypowiedziała pewne
straszne słowa, których się nie mówi przy dziewczynce, czującej się jak sierota i
skupiającej swą czułość na zwierzątkach, tak samo bezradnych i jak ona
opuszczonych. Pani Rysia była delikatna tylko w stosunku do noża i widelca.
Babcia już podawała jej kolejnego naleśnika. Postawiła dzbanuszek ze
śmietanką do kawy.
- Proszę, jedz, bo wystygną – nalegała, polewając naleśniki śmietanką.
- Och, ja tylko odrobinkę – zastrzegała pani Rysia.
- Pyszne te naleśniki – rzekła, zjadając malutkie kęsy. – Odsmażane na maśle.
Teraz trudno jest kupić prawdziwe produkty żywnościowe. Pamiętam, jak moja
matka mi opowiadała, że w czasie wojny jadali margarynę, z powodu biedy. A
teraz z powodu nadmiaru, aby nie utyć.
- Taak – powiedziała Babcia nieuważnie, przeglądając pocztę. – Przepraszam
cię – powiedziała do koleżanki – ale dopiero wróciłam do domu. Spodziewam
się pewnej ważnej wiadomości służbowej.
- Będziesz musiała wiele zmienić w domu – mądrzyła się pani Rysia. Wychyliła
się zza stołu, by spojrzeć do pokoju.
- Ten dywan jest z prawdziwej wełny – zauważyła. – Teraz trudno jest dostać
rzecz tej jakości.
- Mhm – potwierdziła Babcia, zagłębiona w czytaniu.
Ich rozmowa była bardzo tajemnicza. Emilka się dziwiła.
- Przynieśli ci niedawno fotele od obicia – powiedziała pani Rysia.
- Wczoraj – mruknęła Babcia, nie podnosząc wzroku znad kolorowych kartek.
- Musisz kupić opakowanie folii malarskiej – dodała pani Rysia.
To było rzeczywiście bardzo dziwne, ale Emilka się nie dopytywała. Pilnowała
kotków przed pochwyceniem ich w pazury.
- Mam krótkie firanki – powiedziała pani Rysia. – Po babce. Może zechcesz je
przyjąć – zaproponowała Babci.
- A po co nam krótkie firanki? – zdziwiła się Emilka.
Pani Rysia tylko się uśmiechnęła z wyższością w odpowiedzi, krojąc i żując
ostatnie kawałki naleśnika. Naprawdę znała się na obyczajach zwierząt,
szczególnie domowych.
- Oczywiście, przynieś te firanki – powiedziała babcia niedbale. – Chętnie
przyjmę.
Słuchając wspomnień i uwag pani Rysi, Babcia wciąż rozcinała koperty. Nagle
spośród kartek wypadła wąska karteczka reklamy.
- Wszędzie te reklamy – rzekła niezadowolona pani Rysia. – Ciągle dzwonią do
drzwi i je roznoszą. Nie otwieram takim domokrążcom. Potem leży tyle tej
makulatury na klatce schodowej. Nikt tego nie czyta.
- Mówisz o sobie – wtrąciła uwagę Babcia, czytając jednocześnie ulotkę.
- Telefon za złotówkę – powiedziała, wciąż czytając. - Abonament na trzy
miesiące po dwadzieścia złotych.
- Nie zapłaciłam trzech rachunków - powiedziała pani Rysia.
- Nie możesz więc telefonować, póki ich nie uregulujesz. Przez trzy miesiące.
- Nawet do mnie nie można się dodzwonić – wyjaśniła. – Stąd moja
niezapowiedziana wizyta.
Było to jakby usprawiedliwienie.
- Musisz kupić sobie komórkę. Akurat przez trzy miesiące będziesz mogła sobie
telefonować, i to tylko po dwadzieścia złotych – powiedziała Babcia stanowczo.
Pani Rysia, oszołomiona, milczała. Zasłoniła usta, przechylając filiżankę z
kawą, i starała się zyskać na czasie.
- Ale co do tego trzeba? Zaświadczenia o zarobkach?
- Nic nie trzeba – Babcia wyjęła z portmonetki złotówkę. – Zafunduję ci –
dodała ze śmiechem.
- Ale to dla młodzieży – wykręcała się pani Rysia.
Babcia w odpowiedzi dotknęła swoich komórek, leżących pod ręką.
- Widziałam, że młodzież nosi komórki na szyi, na smyczy – rzuciła ostatni
argument. – Jak ja będę wyglądać z taką niebieską smyczą? – zastrzegała pani
Rysia.
- Damy noszą komórki w torebce, w etui. Mam zapasowe.
Babcia wyjęła przejrzyste etui z szufladki z różnymi drobiazgami i położyła
obok filiżanki na stole. Zawsze wszystko załatwiała od ręki i wobec starych
znajomych zachowywała się zwyczajnie.
Pani Rysia nie chciała ujawnić swoich obaw. Bała się, że nie potrafi uruchomić
komórki.
- Taką aparaturę trzeba umieć obsługiwać – wyjąkała w końcu.
- Dwa klawisze: włącz i wyłącz – prychnęła Emilka pogardliwie.
- Młodzież to szybciej chwyta – wykręcała się pani Rysia.
- Dopij kawę, idziemy.
Kiedy tylko wyszły, zrobiło się cicho. Emilka wzięła na kolana czarnego kotka i
głaszcząc go, myślała o trudnych sprawach, które się tego dnia wydarzyły.
Nagle przez otwarte okno wdarł się krzyk ptaka: Trza, trza, trza! Emilka od razu
przypomniała sobie dźwięk, jaki słyszała poprzedniego wieczoru. Tamten głos
przypominał wrzask ptaka. Kto tak mówił? Znała chłopaka. Był to Lolo.
Nazywali go Mały Lolo, gdyż był bardzo niski i wcale nie rósł.
To on przebiegał pod oknami, jego kroki słyszała i jego głos. Poprzedniego
wieczoru była jednak zbyt senna, by zrozumieć słowa. A gdzie jest on, tam i
Lolina. Kilka osób przebiegało, i to kilkakrotnie. Nietrudno się domyślić, że
dołączyła do nich Jaga. Byli nierozłączni.
Emilce trudno było uwierzyć, że to oni zrobili coś tak brzydkiego. Jednakże na
pewno słyszała, jak biegali i krzyczeli w ciemności. Nie mogła sobie
przypomnieć, czy szczekały psy. I co mogło znaczyć ich milczenie? Czekała na
Babcię, nie mogąc znieść panującego pomiędzy nimi niedopowiedzenia.
ROZDZIAŁ V
PAN JANUSZ
Emilka szła do osiedlowej biblioteki. A to dlatego się tam wybrała, gdyż mówiła
sobie, że musi koniecznie przejrzeć kilka książek, to niezwłocznie, dzisiaj. Po
pierwsze, o kotach oczywiście. Dziewczynka jakby zapomniała, że przecież już
ściągnęła z Internetu sporo wiadomości na temat pielęgnacji kotów. Przejrzała
również książki z domowej biblioteki, a ważne informacje były pozakładane
skrawkami papieru. Nie chciała o tym pamiętać.
Drugi temat, który wymagał zgłębienia, i to właśnie tego dnia, to były mutacje
genetyczne. Musi zrozumieć, dlaczego Lolo wcale nie rośnie. Koniecznie
chciała również odgadnąć, co spowodowało, że rodzeństwo, czyli Lolo i
Lolinka, w ogóle nie są do siebie podobni.
Szła więc szybko do biblioteki, mając pilne powody do odwiedzin. Tak sobie
przynajmniej tłumaczyła,. Prawda jednak była zupełnie inna. Do tego jednakże
Emilka nie chciała się przed sobą przyznać.
W wypożyczalni był bibliotekarz, czarodziejski i niezwykły pan Janusz, o
czarnych włosach, wciąż spadających na czoło, które odrzucał do góry szybkim
ruchem głowy. Bardzo chciała go dzisiaj zobaczyć. Czuła się bardzo wzburzona
z powodu podejrzeń wobec Babci. Jej serce odczuwało tęsknotę za rodzicami,
pragnęło miłości, sympatii i spotkania z kimś lubianym, dlatego więc chciała
zobaczyć pana Janusza.
Ku jej ogromnemu zdziwieniu cicha zazwyczaj uliczka przed biblioteką była
pełna gwaru. Przed drzwiami stała grupa starszych kobiet, rozmawiających z
ożywieniem. Co więcej, na ich twarzach malował się wyraz oburzenia. A
niektóre z nich okazywały wyraźne zmartwienie.
- Ależ to niemożliwe! – krzyknęła jedna z nich.
- Wszystko mogą z nami zrobić – wyraziła przekonanie inna pani.
- Cała dzielnica zostanie pozbawiona kultury! – rzekła głośno gruba pani.
- Niech pan Janusz się wytłumaczy! – zadecydowała obok niej stojąca. –
Reprezentuje przecież bibliotekę jako jej pracownik.
- Tak! – wrzasnęła gruba i najbardziej krewka pani. – Postawimy go do raportu,
damy mu popalić.
Pani ta była żoną emerytowanego oficera, stąd w jej słownictwie znalazły się
groźby w żołnierskim stylu. Starsze panie pochyliły się ku sobie i szeptały jakieś
tajemnice. Ustalały, jak bardzo ostre sposoby zastosować wobec pana Janusza.
Wreszcie odchyliły się od siebie i rzuciły gniewne spojrzenia na boki.
Najwidoczniej ustaliły metodę i zdecydowały walczyć z nim i go pokonać.
Dziewczynka jednak nie wiedziała, o co stoczą tę straszną bitwę. Ruszyły do
ataku. Biedny pan Janusz! Będzie musiał się tłumaczyć rozsierdzonym paniom.
Obeszła grupę szerokim łukiem, nie chcąc podsłuchiwać ani też narazić się na
ich gniew, bo były bardzo rozzłoszczone z tajemniczego powodu, którego
dziewczynka ani nie odgadła, ani też nie próbowała się domyślać.
Otworzyła drzwi i znalazła się w obszernym pomieszczeniu. Stały tu wszędzie
regały wypełnione książkami w plastykowych oprawach. Przed każdym regałem
stał albo niewielki stołeczek, albo trzy schodki do odsuwania. Postawił je pan
Janusz. Powiedział, że zrobił to dla wygody dzieci, aby mogły zdjąć sobie
książkę z górnej półki. Zawsze jednak i on wchodził na stołeczek, by zdjąć z
góry książkę. Mówił wtedy do dziecka, stojącego pod regałem – O, to się tak
robi!
Pan Janusz udawał, że pokazuje dzieciom, jak się sięga książkę z górnej półki,
korzystając ze stołeczka lub ze schodków. Udawał, że on sam wcale nie musi
wchodzić na stołeczek, aby sięgnąć książkę. Była to nieprawda. Pan Janusz miał
trudności ze zdjęciem książki już z czwartej od dołu półki. Półka piąta
wymagała wejścia na drugi schodek. By zdjąć książkę z półki szóstej, wspinał
się na trzeci schodek. Potem zbiegał szybko, stawiając swe nóżki na każdym
stopniu i wołał „Hop! Tak się to robi”, gdy zeskakiwał z najniższego schodka.
Pan Janusz był mistrzem kamuflażu. Coś ważnego ukrywał i nie chciał się do
tego przyznać. Co takiego ukrywał? Co było wielką tajemnicą pana Janusza?
Emilka miała odpowiedź na to pytanie przez oczami. Jednakże tak bardzo pan
Janusz się jej podobał, że nie uznawała za wadę skłonności pana Janusza do
udawania. Czy we wszystkim udawał, ukrywał się i kamuflował? Czy pan
Janusz był krętaczem i wolał uniknąć kłopotów, kłamiąc i mamiąc innych, niż
stawić im czoła? Nie wykazywał się odwagą.
Emilka jednak o tym nie myślała, gdyż bardzo się jej podobał. Wolała swoje o
nim wyobrażenia niż prawdę. Uwielbiała słodkie oszukiwanie siebie i
spoglądanie na jego czarne, spadające na czoło włosy, które odrzucał szybkim
ruchem głowy.
Podeszła do regału i wziąwszy książkę, udawała, że ją przegląda. Spoglądała
jednak w stronę stolika przy oknie, nie mając śmiałości podejść ani nawet
patrzeć na niego bezpośrednio.
Pan Janusz z pochyloną głową wpisywał numery książek do kart bibliotecznych,
które czytelniczka przyniosła, by oddać. Kiedy skończył pisać, podniósł wzrok
na stojącą przed nim dziewczynę. Patrzył na nią, ale nie wręczył jej karty, jak to
zazwyczaj robił. Było to bardzo dziwne.
Emilka szybko pochyliła głowę. „Jak on na nią patrzy!” - pomyślała z
zazdrością. Odwróciła się plecami do stolika, gdzie siedział pan Janusz. Co
zrobić, żeby pan Janusz przestał patrzeć na tamtą dziewczynkę? Zamknęła
książkę i odstawiła ją na półkę. Głośno szurając, przysunęła do siebie schodki.
Weszła na pierwszy stopień i wyciągnęła rękę. Potem weszła na dugi stopień i
udawała, że znowu nie może dosięgnąć. Weszła na trzeci stopień i wspięła się
na palce.
Nagle usłyszała za plecami jego kroki. Odwróciła się i patrzyła na niego z góry.
Pan Janusz pokręcił z naganą głową i podał jej rękę, by pomóc jej zejść.
Emilka ociągała się z uchwyceniem ręki pana Janusza. Bała się jej dotknąć.
Byłoby to dla niej zbyt silnym przeżyciem. Patrzyła przez chwilę na jego małą
dłoń o szczupłych palcach. Opuścił rękę i poruszył brwią, wyrażając
dezaprobatę. Nie powiedział ani słowa.
Szyja pana Janusza była owinięta grubym szalikiem.
- Jest pan przeziębiony? – zapytała Emilka.
Pan Janusz wskazał palcem na swoją krtań.
- Gardło?
Pan Janusz kiwnął z rozmachem głową, a jego piękne czarne włosy opadły mu
na czoło. Odgarnął je gestem, który tak lubiła.
- Infekcja?
Znowu kiwnął gwałtownie głową, włosy jednak nie spadły na czoło.
Emilka popróbowała więc ponownie.
- Czy bardzo boli?
Gwałtowne kiwnięcie głową, czarne włosy zsypują się na czoło i znowu ten
gest, za którym szalała. Pan Janusz wykonał szeroki gest ramieniem,
oznaczający „Przeglądaj książki, nie będę ci przeszkadzał”.
- Potrzebuję czegoś o genetyce – rzekła szybko.
Przeciągała rozmowę, by nie odchodził.
Spojrzał na nią pytająco, jakby prosił o uściślenie tematu.
- Chciałabym się dowiedzieć, dlaczego niektórzy chłopcy nie rosną?
Pan Janusz rzucił gwałtownie głową i na czoło spadły mu włosy. Odgarnął je
dziko, potem drugi raz, lecz wciąż stał przed Emilką. Patrzyła na niego z góry, z
wysokości trzech schodków.
Dziewczynka nagle zrozumiała, dlaczego przed każdym regałem stoją stołeczki
albo schodki. Pan Janusz się na nie wspinał, udając, że pomaga małym
dzieciom. Jednakże wcale nie chęć pomocy była jego celem. Wesoło wołał
„Hop! Tak się to robi” - zeskakując ze schodka. Nie było mu jednak wesoło.
Udawał tylko, że się śmieje. Bolało go to, że musi się wspinać na schodki, by
sięgnąć książkę z wyższej półki.
Dziewczynka zrozumiała swój nietakt. Pan Janusz był bardzo niski. Pomyślał z
pewnością, że chciała mu po prostu dokuczyć.
- Chodzi mi o jednego chłopaka - zaczęła Emilka.
Na szczęście nie dokończyła zdania. Brzmiało ono bowiem: „Wcale nie mam
pana na myśli”. Z pewnością ta uwaga przekreśliłaby wszelkie jej szanse na
zdobycie sympatii pana Janusza, na czym tak bardzo jej zależało. Po tym, co
powiedziała, i tak już nie mogła liczyć na to, że ją polubi.
- Poza tym –usiłowała nadal uzasadniać swoje zainteresowanie – wcale nie jest
podobny do swojej siostry. Ani też do swoich rodziców, co jest bardzo dziwne,
prawda?
Pan Janusz kiwnął z rozmachem głową.
- Wczoraj się wydarzyło coś okropnego, wie pan, one by umarły na tym
okropnym słońcu, więc uratowałam im życie.
Pan Janusz spoglądał na nią dzikim wzrokiem. Jego czarne oczy patrzyły tylko
na nią i pojawiało się w nich coraz większe zainteresowanie.
- Wiem, że to jest bardzo dziwne, ale jestem pewna, że słyszałam jego głos.
Muszę się dowiedzieć, dlaczego to zrobił. Taki straszny czyn, czy może ma coś
w genach. Gen przestępcy, jest coś takiego, czytałam w Internecie.
Pan Janusz odsunął się i wpił w nią wzrok z dystansu. Potem potrząsając głową,
jakby była makówką, z której chciał wytrząsnąć ziarnka, odszedł do swego
stolika przy oknie, by obsłużyć kolejnego czytelnika. Pan Janusz był bowiem
odpowiedzialnym bibliotekarzem, a poza tym nikt nie lubi być nabierany na
jakieś dziwaczne historyjki, które mają służyć dla zatarcia nietaktu.
Emilka opadła na krzesło przy stoliku stojącym tuż obok. Siedziała do pana
Janusza plecami, nie chcąc, by odgadł z wyrazu jej twarzy, jak niezręcznie się
czuje.
Na stoliku stał komputer, z którego Emilka wielokrotnie korzystała. Dzisiaj
jednak komputer był zakryty czarnym pokrowcem. W dodatku tuż przed nim
leżały dokładnie zwinięte przewody.
- Popsuł się? – zapytała Emilka, wstając.
Pan Janusz potrząsnął przecząco głową.
- Zabierają go – rzekła ze złością starsza kobieta z laską, która siedziała przed
stolikiem pana Janusza.
Wypisywał jej kartę biblioteczną. Nagle przekreślił kartę z jednej strony, a
potem z drugiej i odłożył na bok do pudełka. Leżało tam już wiele kart
bibliotecznych tak samo przekreślonych.
- Wszystko zabiorą! – dodała ze złością starsza kobieta. – Nic nie będzie!
Pan Janusz nie mógł nic powiedzieć z powodu silnego bólu gardła.
Emilka wyszła z biblioteki zaintrygowana wydarzeniami. Nie rozumiała, co się
dzieje. Nie odgadła, dlaczego starsze panie, które nadal stały przed schodkami
wiodącymi do biblioteki, dyskutowały z takim gniewem. Nie domyśliła się,
dlaczego pan Janusz tak nagle przeziębił sobie gardło mimo ciepłej pogody,
cierpiąc tak bardzo, że nie może wypowiedzieć ani jednego słowa ani też
odpowiedzieć na ważne pytanie, czy to jej, czy zagniewanych pań, które miały
pretensje z tajemniczego powodu.
Wyszła z biblioteki, czując, jak źle postąpiła wobec pana Janusza. Do ulicy
przylegał płot strasznego sadu, tyle że od strony przeciwnej do jej domu. Tutaj
płot był zrobiony z metalowej siatki, która zardzewiała. Przez jej oczka
przeplatały się wijące się rośliny. Usiłowały się wydostać z sadu. Przed płotem
jednakże rosły rzędy wysokich parzących pokrzyw i kłujących ostów.
Przechodziła obok, starając się nie patrzeć na dziko splątane drzewa. Nikt nie
dbał o ten sad i nie wyrąbał starych drzew, które, choć martwe, nadal stały
wczepione w sąsiednie gałęziami.
Zobaczyła, że ze sklepu mięsnego wyszedł Piotrek. Niósł w każdej ręce dużą
kość, trochę tylko zawiniętą papierem. Po obu stronach sterczały stawy, okrągłe
i lśniące niebieskawo.
Kiedy zobaczył Emilkę powiedział – Kupiłem za pieniądze od twojej Babci.
Każda kość po pięćdziesiąt groszy. Pięć złotych wystarczy na pięć dni.
Dziewczynka była nieco przestraszona nagłym pojawieniem się Piotrka i jego
zagadywaniem. Kości wyglądały przerażająco. Główki stawowe były duże.
Wyobraziła sobie, jak Piotrek się wgryza w te kości i jak je pożera. Musiało to
być okropne. Siedzi pewnie w swoim ciemnym pokoju i wyciąga z garnka
parujące, obgotowane gnaty i w samotności żuje na miazgę. A może pożera je
na surowo?
Nękana tymi okropnymi obrazami, nie wiedziała, co odpowiedzieć. A wtedy
Piotrek uśmiechnął się szeroko. Z przodu nie miał prawie wcale zębów.
Sterczały mu z ust tylko dwa długie i cienkie ząbki. Na pewno nie można było
nimi przegryźć kości, co najwyżej naleśniki.
Nic więc nie odpowiedziała, tylko wyminęła go szybko i poszła ku głównej
ulicy. Piotrek ruszył w stronę przeciwną. Po chwili Emilka się obejrzała, gdyż
wciąż bała się okropnego Piotrka, niosącego wielkie kości. A może zaczął je
pożerać od razu na ulicy?
Piotrka jednak nigdzie nie było. A to naprawdę bardzo przestraszyło
dziewczynkę. Widziała, jak poruszają się gałęzie w strasznym sadzie i to było
przerażające.
Ruszyła szybko, już się nie oglądając. Pomyślała o swoich kotkach. Czy się
obudziły i czy wyciągają główki, czekając na mleczko? Może się wdrapują na
karton? Na pewno chodzą sobie nawzajem po grzbietach i popiskują.
Uśmiechała się teraz do swoich myśli. Przyspieszyła kroku, aby jak najszybciej
znaleźć się przy swoich kochanych zwierzątkach. Były takie bezradne i miały
tylko ją na świecie. Poczuła bardzo mocno, że musi się nimi opiekować.
Nagle usłyszała dobiegające zza płotu okropne dźwięki. To psy! Skomlały i
skowyczały. Słychać było również, jak skaczą do góry, jakby chciały czegoś
dosięgnąć i opadały głośno na cztery łapy. Potem odezwały się jeszcze
okropniejsze dźwięki, których w ogóle nie umiała zrozumieć. Wydawało się, że
coś pożerają i rozgryzają ostrymi zębiskami.
Mimo że jej kotki siedziały bezpiecznie w kartonie, martwiła się o nie.
Wyobraziła sobie, że zębiska psów szarpią miękkie futerko bezbronnych
kotków. Tak właśnie by się stało, gdyby ich nie uratowała. Biegła szybko, aby je
przytulić i przekonać się, że są bezpieczne, choć przecież nic im nie groziło.
ROZDZIAŁ VI
CHŁOPCY BIJĄ SŁABSZEGO
Kiedy Emilka wyszła z biblioteki, wciąż myślała o panu Januszu. Bardzo się
martwiła swoim nieuprzejmym zachowaniu. „Straciłam go na zawsze –
powtarzała sobie. – Już nigdy na mnie nie spojrzy”. Idąc, nie zauważyła, że
minęła bramę prowadzącą do hali sportowej. Właśnie wybiegło z niej kilku
chłopców. Omal jej nie potrącili, wcale nie widząc, jakby była przejrzysta. To
ona w ostatniej chwili zwolniła kroku, a chłopcy ją minęli.
Biegli bezładną grupą, wciąż się potrącając łokciami. Rozmawiali głośno, choć
właściwie były to tylko wykrzyknienia i zaczepki. Po każdej takiej słownej
zaczepce potrącali się i przepychali. Było im bardzo wesoło.
Emilka się domyśliła, że popołudnie spędzili w hali sportowej. Nigdy w niej nie
była, gdyż chodzili tam tylko chłopcy, i to starsi. Nie wiedziała nawet, jakie
uprawiali dyscypliny sportowe.
Właśnie zauważyła, że najwyższy z nich podskoczył najwyżej jak potrafił i z
góry uderzył jednego z chłopców w czubek głowy. Najwidoczniej trenował
koszykówkę i wracał po rozegranym meczu. Był to Artek, najładniejszy chłopak
w całej dzielnicy. I teraz się popisywał swoją gibkością.
Trafiwszy kolegę w głowę, wybuchnął głośnym śmiechem, a wszyscy koledzy z
grupy śmiali się tak samo. Po ulicy potoczyła się kanonada ich śmiechu.
Emilka jednak nie była pewna, czy jest im naprawdę wesoło.
- Ha, ha, ha! – Śmiała się cała grupa, jakby trzaskało.
Wysoki chłopak już przestał się śmiać, oni jednakże byli lepsi od niego w
śmiechu. Ten śmiech wcale nie był wyrazem ich radości. Był to śmiech złości i
strachu, śmiech lizusowski, jakim się śmieją dworzanie stojący za tronem
okrutnego króla. Śmiali się jeszcze głośniej niż najwyższy chłopak, śmiali się o
wiele lepiej niż on. A ten śmiech oznaczał: „Jesteśmy z tobą, jesteśmy twoimi
kumplami. Zrobimy to, co ty zrobisz, wykonamy twoje rozkazy, choćby były złe
i okrutne”. Być może chłopcy nigdy by nie wypowiedzieli takich słów, nie znali
ich jeszcze, ale wracali przecież z treningu.
Emilka szła za nimi w pewnej odległości, bo akurat zmierzali w tę samą stronę.
Nic dziwnego, znajdowali się przecież na głównej ulicy. Wszystkie ulice w tej
dzielnicy odchodziły od niej na boki. Emilka mieszkała na jednej z bocznych
ulic, a każdy z chłopców na podobnych ulicach. Główna ulica pełniła rolę
szerokiego korytarza w szkole, każdy więc musiał nią przejść.
Szła powoli i patrzyła, co robią. Szturchanie i zaczepianie, bezładne, jak się jej
na początku wydawało, miało pewien cel i kierunek. Cała grupa wciąż potrącała
jednego chłopca. Rozmawiali ze sobą, śmiejąc się, namawiali się i potem
wszyscy kolejno uderzali go ręką z góry w głowę.
Chłopiec kurczył się, wciskał głowę w ramiona i szedł pochylony. Wcale nie
próbował uciec ani przyspieszyć kroku. Ani razu nie usiłował oddać ciosu
żadnemu z napastników ani nawet się próbował się uchylić przed uderzeniem.
„To Aki!” – powiedziała do siebie, rozpoznawszy go od razu. – Czemu go
krzywdzą? - Biją tylko jego! Dlaczego nie ucieka?” Nie mogła tego zrozumieć.
Tak przykro było jej patrzeć na bitego chłopca, że przyspieszyła kroku, aby
wyminąć grupę. Jeden chłopak był szczególnie napastliwy, ten najwyższy i
najbardziej rozrośnięty, Artek, oczywiście.
Kiedy ich mijała, do jej uszu dotarły ich wyzwiska, jakie wywrzaskiwali do
chłopaka. „Nie nadajesz się! Jesteś za chudy w uszach! Każdy z nas cię pokona!
- A po chwili dorzucili jeszcze oskarżenie - To przez ciebie przegraliśmy,
niezdaro!”
Dopiero teraz zauważyła, że bity chłopiec był najniższy z nich wszystkich. Co
więcej, odznaczał się wyjątkowo szczupłą budową. Brakowało mu paru
kilogramów wagi w stosunku do jego wzrostu.
Przyspieszyła jeszcze kroku, mijając ich z podniesioną głową. Oni jednakże byli
zbyt zajęci swoimi chłopackimi sprawami, by na nią spojrzeć. Aki, brat Jagi, był
okropnie sponiewierany. Tak było mu jego żal, że przyglądała się mu z
ogromnym współczuciem. Zastanawiała się, czy to od uderzeń jego policzki są
tak bardzo czerwone? Kiedy się z nim zrównała, chłopak obrzucił ją
spojrzeniem pełnym nienawiści. Dlaczego? Nie mogła zrozumieć. I nagle w
jego oczach pojawiła się złość. Gdyby byli gdzieś indziej, pewnie by się na nią
rzucił, by ja pobić. Ale dlaczego?
Przecież tak bardzo mu współczuła! Widziała każdy cios, jaki spadał na jego
głowę i plecy. Bolało ją to, że jest wciąż bity. Nie pomyślała wcale, że on nie
ma pojęcia o tym, że było jej przykro patrzeć na to, jak nim poniewierają.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że chłopiec odczuwał ogromny wstyd z tego
powodu, że dziewczynka była świadkiem jego klęski. Wolałby znieść jeszcze
więcej ciosów, byle tylko nikt nie widział jego poniżenia. Mógłby nawet leżeć
posiniaczony i zbity, byleby tylko jakaś dziewczyna nie patrzyła na jego rany.
„Dlaczego na mnie patrzysz z taką niechęcią?” - pytał wzrok dziewczynki.
„Nie potrzebuję twojego współczucia, głupia dziewczynko – mówiły oczy
chłopca. – Jedyne, co chcę w nich widzieć, to podziw dla mojej siły i zachwyt
dla mojego zachowania”. Emilka wcale jednak się nie domyślała, że brat
Agnieszki tego pragnie. On również tego wcale nie wiedział, ale tak właśnie
było. Chłopiec rzucił na nią ostatnie spojrzenie, wyrażające wściekłość i opuścił
oczy.
Obejrzała się zdziwiona i jej wzrok spotkał się z zadowolonym i kpiącym
wyrazem oczu najwyższego chłopaka. Jakże się cieszył! Puszył się niby głupi
indor na podwórku. „Gul, gul gul! Jestem największym indorem na całym
podwórku! – mówiły jego oczy. – Gul, gul gul! Nikt mnie nie pokona, bo nie ma
tu innego indora, grzebią się tylko w piachu same chude i tchórzliwe kurczaki!”
Ale w jej wzroku nie znalazł zrozumienia. Oglądała go teraz jak obcego, choć
mieszkał po drugiej stronie jej ulicy. Miał piękne czarne włosy. „Prawie takie
same jak pan Janusz” - pomyślała Emilka.
Jednak Artek ściął sobie włosy na krótko, zostawiając na karku jeden długi
kosmyk. Przez jego głowę biegła czerwona smuga ufarbowanych włosów.
Wyglądała jak płomień, który wypalał jego mózg.
Emilka szła teraz naprawdę szybko. Czuła się okropnie! Zdarzyło się tak wiele
przykrych rzeczy. Uraziła pana Janusza, który był w dodatku bardzo chory.
Naraziła się na nienawiść brata Agnieszki, i to wtedy, gdy tak bardzo mu
współczuła! Odczuwała ogromną niechęć do Artka. Zachowywał się odrażająco.
To prawda, potrafił skakać bardzo wysoko. Na pewno świetnie grał w
koszykówkę, ale zachowywał się nikczemnie. Artek miał takie piękne włosy,
prawie jak pan Janusz, i na pewno by spodobał się Emilce, ale po pierwsze nie
był panem Januszem, więc nie mógł się jej spodobać, a po drugie bił słabszego.
Dopiero teraz pomyślała, że ojciec Jagi jest od dawna chory i wcale nie
wychodzi na ulicę. Może jest im trudno związać koniec z końcem. Przecież ich
ojciec nie pracuje, nie przynosi więc do domu pieniędzy. Pracuje tylko ich
mama i ona musi utrzymywać całą rodzinę z jednej pensji. Na pewno nie mają
takiego dobrego jedzenia jak Artek i z tego powodu brat Jagi nie może skakać
tak wysoko, aby dobrze grać w koszykówkę.
Wołali przecież, że każdy go pokona. Co więcej, przez niego przegrali mecz. To
z tego powodu byli na niego rozzłoszczeni. Wyładowywali swój gniew, bijąc
kolegę. Emilka wcale nie rozumiała, jak to się dzieje pomiędzy chłopakami i
dlaczego tak właśnie się zachowują. Nigdy by się nie domyśliła, że chłopiec
przyjmuje ciosy jako zasłużoną karę i wcale nie odczuwa żalu ani też przykrości
z tego powodu, że go biją. Jest tylko zły, gdyż przegrali mecz i okazali się gorsi
od przeciwników. A stało się to przez niego. Zasłużył na karę i pouczenia,
jakimi są razy i ciosy, które zresztą wcale go nie bolały.
Emilka o tym wszystkim nie wiedziała. Patrzyła na chłopaków jak na bandę
okrutników. Nagle zauważyła posuwającą się z trudem z naprzeciwka dziwną
postać. Osoba ta opierała mocno ręce na kulach, wsunąwszy dłonie w rzemienne
pętelki. Zrobiła krok do przodu prawą nogą i postawiwszy ją, zadrżała z
wysiłku. Zmusiła się jednak, by podnieść lewą nogę, co było o wiele trudniejsze.
Stopa była uwięziona w bucie o kilkunastocentymetrowej podeszwie. Cholewka
buta, zasznurowana, opinała mocno kostkę nogi. Choć tak unieruchomiona,
noga jednak sprawiała ból. Teraz więc idąca musiała podnieść tę okrutnie ciężką
stopę, uwięzioną w pancernym bucie i przesunąć ją do przodu. Uczyniła to z
trudem, opierając się mocno na kulach. Dłonie w rzemiennych pętelkach
zacisnęły się na uchwytach kuli.
Po tym wielkim wysiłku lewa stopa została wreszcie postawiona na ziemi. Na
twarzy idącej pojawił się grymas bólu. Każdy krok przynosił jej cierpienie.
Mimo to szła i miała za sobą już długą drogę od domu. Codziennie udawała się
na spacer, zmuszając się do wysiłku, by rozruszać mięśnie. Chciała chodzić,
poruszać się, żyć. Pragnęła czuć powiew powietrza na twarzy, słyszeć szum
ulicy i mijać ludzi. Teraz jednak naprzeciwko niej kotłowała się grupa
chłopaków, posuwając się wciąż w jej kierunku. Nie patrzyli na nikogo, nie
dostrzegali innych, tylko swoje sprawy.
Emilka, widząc cierpiącą osobę o kulach, przeraziła się mocno. Wyobraziła
sobie, że za chwilę chłopcy potrącą tę biedną dziewczynę. Przewrócą ją, ona
upadnie na wznak, kule wypadną jej z rąk. Uderzy się mocno głową o płyty
chodnika i nie będzie mogła się podnieść. Jakże mocno będzie ją bolała
poraniona noga! Może nawet kość trzaśnie i się złamie. Jakże to będzie straszne.
Emilka wręcz czuła ból, jakiego ta dziewczyna mogłaby doznawać. Co robić?
Musi ją ratować! Nie mogła znieść myśli, że dziewczyna będzie tak mocno
cierpieć.
Ale jak udzielić jej pomocy? Nie może przecież krzyknąć na chłopaków:
„Uważajcie!” Wcale jej nie usłyszą. Są zbyt daleko i wciąż się potrącają. O,
właśnie jeden z nich, popchnięty, wybiegł nieomal na jezdnię. Nie widzą biednej
dziewczyny.
Emilka rzuciła się biegiem. Musi ją ratować. Minęła chłopaków. Jak się
spodziewała, wcale jej nie zauważyli. Dziewczyna o kulach już się zbliżała.
Patrzyła w ziemię, tuż przed sobą. Musiała wypatrzyć każdy kamyk, by go
ominąć. Nie mogła przeoczyć żadnej krzywej płyty chodnikowej, gdyż
stąpnięcie na nią groziło utratą równowagi. Wypatrywała dziur, które mogłyby
uwięzić jej ciężki but.
Emilka ledwo zdążyła. Stanęła pomiędzy dziewczyną o kulach, a chłopakami,
którzy właśnie nadbiegali.
Widząc Emilkę, zasłaniającą rozkrzyżowanymi ramionami idącą dziewczynę,
spojrzeli bezmyślnie. I nagle rozpierzchli się na wszystkie strony jak stadko
wróbli. Ominęli Emilkę i dziewczynę ze wszystkich stron, opływając je niby
wzburzona woda, otaczająca głazy. Odbiegli, niebezpieczeństwo minęło.
- Nic się pani nie stało? – zapytała Emilka.
Dziewczyna podniosła głowę i przechyliwszy ją wybełkotała niewyraźne
pytanie.
- Czemu stoisz mi na drodze?
Usta jej wykrzywiły się ponownie, by ułożyć się do wypowiedzenia następnej
głoski, która była trudniejsza.
- Odejdź – powiedziała.
- Przepraszam – wymamrotała Emilka, odsuwając się na bok.
Dziewczyna o kulach podjęła swoją trudną wędrówkę. Trzęsła się i męczyła,
mimo to nie zrezygnowała z walki o każdy kolejny krok.
Emilka szła w stronę domu. Było jej tak przykro, że łzy wypełniły jej oczy. Tak
bardzo chciała uratować chorą dziewczynę od poturbowania! Okazało się
jednak, że ta wcale nie zauważyła, co Emilka chciała dla niej zrobić. Co więcej,
uznała, że to Emilka stanęła jej złośliwie na drodze. Szlachetny czyn nie tylko
nie został zauważony, ale wręcz uznany za coś karygodnego. Jakie to okropne!
Wszystko tego dnia było przykre, co Emilka odczuwała jako ból.
Kiedy doszła do domu, powstrzymując się od płaczu, zauważyła Artka. Chłopak
stał przed swoimi drzwiami. Pochylał głowę, nasłuchując. Stał już długo i
pochylał się coraz bardziej. Nasłuchiwał, czy drzwi zostaną otworzone. Nie miał
jednak odwagi nacisnąć ponownie guzika domofonu. Nie miał również odwagi
podnieść głowy, by spojrzeć w okno swojego domu.
Emilka spojrzała. Za szybą widniała twarz kobiety, stojącej w oknie i gapiącej
się na Artka. Usta kobiety były mocno zaciśnięte w postanowieniu. W oczach
widniała wielka złość. Nagle głowa się podniosła i oczy spojrzały w dal, a
potem ponownie w dół na kornie schylającego się Artka. W spojrzeniu była taka
wściekłość, że Emilka się cofnęła przerażona.
Była to twarz matki Artka, kobiety niemłodej, jednak uczesanej jak nastolatka
sprzed trzydziestu lat. Włosy zostały związane na czubku w tak zwany koński
ogon, będący niegdyś modną fryzurę, teraz jednak śmieszący i niestosowny dla
kobiety w tym wieku.
Matka Artka nie chciała się pogodzić z odległością, jaka ją oddzielała od
młodości, której już od dawna nie mogła dostrzec, choć wciąż spoglądała daleko
przed siebie. Winiła za to swojego syna, Artka. Nie wpuszczała go do domu,
gdy miała taki kaprys lub za jakieś przewiny, których nie było, lecz je
wymyślała. W jej oczach widniało postanowienie złojenia mu skóry, gdy już
raczy wpuścić go do domu.
Chłopak miał na plecach sine pręgi od kija od szczotki, czy jakiegokolwiek
innego przedmiotu, który właśnie matka chwyciła. Ukrywał je jednak przed
wszystkimi. I dlatego nie pozwolił się nikomu uderzyć. Na dnie jego serca
gromadziły się wielkie pokłady krzywdy, tyranizował więc innych, by chociaż
w połowie cierpieli jak on.
ROZDZIAŁ XIV
ZWYCIĘZCA I PRZEGRANY
Kiedy Emilka wracała z biblioteki, zauważyła grupę chłopców stojących na
placyku przed salą gimnastyczną, mieszczącą się w parterowym domu przy
głównej ulicy. Przewodził im oczywiście Artek, który był najwyższy z nich i
mówił bardzo głośno. Stali naprzeciwko niewysokiego chłopca, od którego
dzieliła ich pusta przestrzeń. Małym chłopcem i zupełnie bezbronnym wobec
całej grupy był oczywiście Aki.
Emilka była pewna, że za chwilę nastąpi atak. Cała grupa dużych i silnych
chłopaków rzuci się na jednego. Pobiją go i mogą mu zrobić poważną krzywdę.
Przez moment zastanawiała się, co ma zrobić. Wyjęła komórkę. Postanowiła
zatelefonować do Straży Miejskiej, jeśli tylko na niego się rzucą. Kiedy zaczną
go bić, podbiegnie, na bezpieczny jednak dystans, podniesie do góry komórkę z
wyświetlonym numerem i krzyknie do nich: „Uwaga, zaraz przyjedzie po was
policja”.
Nie bała się wcale. Nie była też przerażona bijatyką. Możliwość skrzywdzenia
chłopca i okropna niesprawiedliwość nie wzbudzała w niej cierpienia, jak to
było dotychczas.
Zatrzymała się nieopodal i obserwowała, co robią chłopcy. Nie zwracali na nią
uwagi, bardzo zaabsorbowani swoimi sprawami. W ogóle jej nie zauważyli.
Żaden z nich nie spojrzał w jej stronę. Artek groził Akiemu, mówiąc, że nie lubi
tchórzy. Kazał mu się od razu poddać.
- Nigdy! - odpowiedział dumnie Aki, podnosząc głowę.
Patrzył na wysokiego chłopaka bez lęku.
- Sprawimy ci lanie! - groził mu. - Długo nas popamiętasz.
- Nie chcę się z tobą bić - odrzekł spokojnie Aki.
- Ze mną bić?! – zadrwił Artek. - Zrobimy ci taki łomot, że nie zdążysz podnieść
ręki.
- Nie zmuszaj mnie - oponował Aki.
Koledzy stali nieopodal, przyglądając się. Mieli na twarzy niezdecydowane
uśmiechy, które gasły w miarę spokojnych odpowiedzi małego chłopaka.
Artek podskoczył i podstawił pięść pod podbródek małego kolegi. Ten lekko
tylko poruszył głową, odsuwając się i nie pozwolił, by ręka tamtego choćby go
dotknęła.
Ten unik rozwścieczył Artka. Zamachnął się mocno i jego pięść już miała spaść
na głowę chłopaka, lecz nikt nie wie, jak to się stało, lekki ruch głowy, pięść
minęła głowę i Artek nieomal nie stracił równowagi.
- Chcesz się bić? - zapytał spokojnie Aki.
- Zaraz ci dołożę! - wrzasnął Artek.
- Dobrze! - powiedział Aki. - Biję się z tobą na twoje życzenie. Walka jeden do
jednego.
Koledzy Artka, zorientowawszy się, że sprawa jest poważna, cofnęli się i żaden
z nich nie zamierzał brać udziału w bójce ani też stawać po stronie Artka. A ten
był tak rozsierdzony, że utracił nie tylko nad sobą kontrolę, ale i ocenę sytuacji.
Aki był opanowany i zupełnie spokojny.
Odsunął się na brzeg placyku i zmierzył wzrokiem przeciwnika. Stał chwilę
milcząc, a potem pochylił się przed nim w ukłonie. Artek zarechotał i już ruszał
do walki.
Jednym szybkim ruchem Aki zrzucił przez głowę bluzę. Był szczupły i miał
wąskie twarde muskuły. Jego spodnie biodrówki zsunęły się nieco i wtedy
wszyscy zobaczyli, że Aki ma na sobie czarny pas. Owijał go wokoło i przylegał
tak dokładnie, jakby był zrobiony tylko dla niego.
Koledzy Artka pokazywali sobie palcami czarny pas przeciwnika i szeptali
zdziwieni. Walka miała być straszna. Czuli to.
Artek rzucił się na przeciwnika, ale nawet go nie dotknął, gdyż jego pięści
trafiły w powietrze. Aki zrobił szybki ruch i już był za plecami przeciwnika.
Jeden ruch nogą powalił Artka na ziemię. Aki jednak wcale się na niego nie
rzucił, aby go uderzyć. Poczekał, aż chłopak się podniesie. I tak wyglądała cała
walka. Aki wykonywał błyskawiczne ruchy, powalał go, a kiedy tamten dążył
do zwarcia, wykręcał mu ramiona. Po wielu upadkach Artek był brudny i
potłuczony. Umazał sobie twarz ziemią i rozdrapał wargę i policzek o ziarnka
piasku. Aki uderzył go tylko raz w twarz, trafiając w nos. To już wyeliminowało
Artka. Po chwili leżał na ziemi, twarzą do dołu, Aki siedział mu na plecach,
wykręcając mu rękę do tyłu, podciągając ją jednocześnie w stronę karku.
Musiało to być bardzo bolesne, gdyż straszny grymas wykrzywił pokrwawioną
twarz leżącego na ziemi Artka.
- Masz dosyć - rzekł Aki. - Przegrałeś.
Puścił jego rękę, zdjął kolano z pleców i wyciągnął do niego rękę, by pomóc mu
wstać. Tamten jednak odtrącił jego wyciągniętą do pomocy rękę. Aki odszedł na
brzeg placyku i przyglądał się przeciwnikowi. Tamten dźwigał się powoli.
Ukląkł na kolano, opierając się o nie ramieniem. Dyszał ciężko i ocierał twarz z
piasku. Spojrzał na swoją dłoń, była na niej krew ze skaleczonej wargi. Splunął i
spojrzał ze złością na przeciwnika. Podniósł się na nogi i nie patrząc na nikogo,
nie zaszczyciwszy wzrokiem kolegów, ruszył przed siebie.
Aki zarzucił na siebie bluzę takim samym błyskawicznym ruchem, jak ją zdjął.
Nigdy nie kończył walki, póki przeciwnik był na placu, gdyż zdarzało się, że
następował ponowny, niespodziewany atak.
Emilka uznała, że niebezpieczeństwo minęło. Chciała już wracać do domu.
Postawa chłopca zdziwiła ją niepomiernie. Nie spodziewała się, że Aki trenuje
sztuki wschodnich walk, a co więcej, że zdobył w tej dziedzinie mistrzostwo.
Był nie tylko bardzo silny i gibki, ale wykazał się równie wspaniałymi cechami
charakteru. Nie potraktował Artka jako napastnika i wroga. Dla niego kolega
pozostał kolegą i tylko stał się na chwilę przeciwnikiem, z którym musi stoczyć
walkę. A ponieważ miał przystąpić do zmagań, okazał przeciwnikowi szacunek.
Tuż przed walką oddał mu ukłon. Przez jego gest wspaniałość przeszła również
na Artka. Z łobuzującego zabijaki, który wykorzystywał swą przewagę fizyczną,
wzrost i potężną posturę, poprzez ten gest stał się współzawodnikiem, któremu
należy oddawać honory.
Emilka wysunęła się zza drzewa, za którym stała, przyglądając się walce i już
chciała iść, ale nagle zaciekawiły ją poruszenia chłopców, należących do
zwolenników Artka.
Spoglądali przez chwilę za swoim przywódcą, jak, nie oglądając się, odchodził.
Potem pochylili ku sobie głowy i szeptali. Naradzali się, co zrobić. Kamil
potrząsał głową przecząco, jakby się nie zgadzał. Patryk natomiast pokazywał
ruchem głowy oddalającego się Artka i najwyraźniej nakłaniał pozostałych
chłopców do podążenia za byłym przywódcą. Dyskusja robiła się coraz bardziej
zapalczywa.
Jeszcze chwila i chłopcy zaczną się bić między sobą o to, czy uważać dalej
Artka za kolegę i wodza, czy też znaleźć sobie innego.
Emilka zastanawiała się, czy może się wydarzyć, że cała grupa rzuci się na
zwycięzcę i Aki będzie musiał stawić czoła gromadzie? Nie jest pewne, czy ma
aż tyle siły, by się obronić. Przed chwilą stoczył przecież walkę,
prawdopodobnie był zmęczony. Pozostała więc na swoim miejscu, gdyż będzie
telefonować na policję, jeżeli wszyscy chłopcy rzucą się na jednego.
Aki zorientował się, co się dzieje. I z pewnością rozumiał, że może znaleźć się
w niebezpieczeństwie. Mimo to nie odchodził z placu. Ubrał się tylko i oparł
ręce na swoim czarnym pasie mistrza, ukrytym teraz pod bluzą. Jego postawa
nie była wyzywająca, ale wskazywała pewność siebie i wiarę we własne siły i
możliwości.
Emilka nie chciała, aby chłopcy pobili Akiego. Jednak nie martwiła się o niego
ani też nie była przerażona możliwością okropnej bójki. Jej emocje nie były tak
szalone jak przed miesiącami. Wzmocniła się wewnętrznie i nawet
zachowywała się spokojniej. A stało się tak przez to, że miała kogoś do
kochania. Nie pragnęła tak bardzo jak kiedyś, żeby ktoś okazywał jej uczucia,
co przecież było wołaniem „zauważ mnie”. Uczucia dziewczynki zwróciły się w
stronę przeciwną. Miała ich wiele i okazywała miłym stworzonkom.
Opiekowała się nimi i tuliła je, dawała im jeść i troszczyła się o wszystkie ich
potrzeby. Uspokajała się przez to i cichł w niej jej krzyk o uczucia.
Toteż teraz patrzyła na rozwój wydarzeń, wcale się nie bała o Akiego, chociaż
oczywiście nie chciała, aby stała mu się krzywda. Pragnęła również, aby
pozostał zwycięzcą.
Chłopcy rozdzielili się i stanęli w dwóch grupach naprzeciwko siebie. „No,
zaraz będzie bijatyka” - pomyślała Emilka. Stwierdziła jednak, że jej to wcale
nie obchodzi. Były to sprawy do załatwienia między chłopakami. Nie musiała
się o nich troszczyć ani dbać o ich bezpieczeństwo. Ruszyła przed siebie,
omijając ich szerokim łukiem.
Aki najwidoczniej stwierdził, że sprawa również go nie dotyczy. Odwrócił się
do nich plecami i wtedy zobaczył Emilkę. Stanął na brzegu placu i czekał, aż
dziewczynka się z nim zrówna.
- Widziałaś? - zapytał.
Kiwnęła głową.
- W porządku?
- Tak - potwierdziła.
- Idziemy w tę samą stronę? - Aki raczej stwierdził, niż zapytał.
Znowu kiwnęła głową.
Byłoby jej bardzo niezręcznie powiedzieć, jak podziwia jego wytrenowanie i
szlachetność. Aki dobrze to rozumiał i dlatego użył jednego uniwersalnego
słowa, które tutaj znaczyło bardzo wiele.
Emilka się obejrzała, zaciekawiona decyzjami chłopaków. Czy już się biją?
Jednak dwie grupy podzieliły się jeszcze bardziej, zamieniając się w bezładną
mieszaninę. Nie było wiadomo, kto jest za Artkiem i jeszcze uznaje jego
przywództwo mimo przegranej, a kto przeciw, i czy były wódz nie ma szans na
odzyskanie pozycji. Stali chwilę, wreszcie zaczęli się rozchodzić, trzymając ręce
wbite w kieszenie, tłumiąc wściekłość i urazy. Szli z pochylonymi głowami,
rozproszeni, szukając sposobu, aby się zjednoczyć, znaleźć nowego przywódcę,
by móc zrzucać na niego swoje przewiny i grzechy.
Zobaczyła, że za kioskiem Jolka czeka na nadchodzącego Artka. Kiedy do niej
podszedł, spojrzała na niego, wykrzywiając usta. Jej mina jednak wcale nie
okazywała współczucia, wprost przeciwnie, pogardę.
- Dobrze ci tak - powiedziała z satysfakcją. - Nie będziesz bił słabszych.
- To właśnie słabszy tak mnie urządził - rzekł Artek. - Aki.
- Widziałam wiele razy, jak nim poniewierałeś - Jolka podnosiła głowę,
upierając się przy swej opinii.
- Tak to jest między chłopakami - próbował wytłumaczyć swoją postawę
powszechnym jej występowaniem wśród mężczyzn.
- Tak! - wybuchła. - Wszyscy jesteście tacy sami! Moja matka przekonała się o
tym boleśnie. Do dzisiaj ma bliznę przez cały policzek!
Artek stał z pochyloną głową, ocierając grzbietem dłoni krew, sączącą się z
rozciętej szkłem wargi.
- Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytał cicho.
- Mnie! - krzyknęła Jolka. - Nie potrzebuję nikogo ani niczego.
- Napaść spotkała twoją matkę, a nie ciebie - mówił wciąż cicho. - Tobie się nic
nie stanie, obronię cię.
- Teraz, gdy jesteś pokonany! Też mi obrońca!
Artek nic nie odpowiadał. Jolka miała poranione serce i te rany nie chciały się
zagoić. I choć chłopak był dla niej miły i opiekuńczy, odpychała go i drwiła z
niego, nie chcąc, by jej pomógł i uleczył jej uczucia. Przeżycia związane z
napaścią jej ojca na matkę wciąż były dla niej udręką, ale nadal musiała je
przeżywać. Będzie powtarzała je tak długo jako wzór swoich przeżyć, aż nie
zblakną. I będzie drażnić każdego chłopaka drwiną i pogardą, by wywołać w
nim gniew i może napaść, udowadniając sobie w ten sposób, że ma prawo tak
mocno ten ból przeżywać.
Emilka ponagliła gestem Akiego, by szedł szybciej. Nie chciała słuchać
tajemnic Jolki, uznając, że jest to złe. Jolka i Artek na pewno nie chcieliby, aby
ktoś wiedział o tym sporze. Emilka zdziwiła się zachowaniem Artka. Nie
spodziewała się, że może być taki łagodny i ustępliwy. W stosunku do Jolki był
opiekuńczy i wyrozumiały, tylko wobec chłopaków zachowywał się jak tyran.
Jaki więc był naprawdę? Czy kiedyś się dowie?
Zrozumiała teraz, dlaczego Jolka zareagowała przerażeniem, widząc pręgę na jej
twarzy. Jakże delikatna i wrażliwa była Jolka, jak bezbronna! Łatwo było ją
zranić, zaiste, potrzebowała opieki Artka.
Emilka zastanawiała się przez chwilę, czy powiedzieć chłopcu o tym, że
opiekuje się kotkami i bardzo je kocha. Ale przypomniała sobie, że kiedyś już
chciała mieć z nim wspólna tajemnicę. I on powiedział, że jest to niepotrzebne i
nie musi trzymać jego strony. Wtedy się pomyliła w ocenie chłopca i jego uczuć
w stosunku do niej. Przez chwilę myślała, że jest jej bliski i może dać mu coś
własnego i cennego.
Okazało się wtedy, że Aki jest zupełnie inny i wcale nie potrzebuje jej tajemnic.
Było to dla niej bardzo nieprzyjemnym doświadczeniem i źle się czuła, będąc
odrzuconą. Nie mogła go potępić i przekreślić, gdyż był przecież poważnym,
porządnym chłopakiem. Czuł się odpowiedzialny za swoją siostrę. I jak się
niedawno okazało, przerwał jej znajomość z chłopakiem z sieci. W dodatku
zrobił to jeszcze tego samego wieczoru. Jaga przecież jej powiedziała, że ten
niby jej chłopak przysłał post z wyzwiskami i przekleństwami następnego dnia.
Aki załatwił sprawę brutalnie i skutecznie. Poinformował tamtego o wieku
swojej siostry. Na pewno przedstawił się jako jej starszy brat. Tamten więc się
zorientował, że Jaga nie będzie dla niego łatwym łupem. Nie zdoła jej zwabić,
obiecując pracę kelnerki i potem skłaniać do rozbierania się przed innymi.
I teraz ten Aki okazał się jeszcze bardziej twardy i silny, niż podejrzewała.
Trenował sztuki walki i osiągnął mistrzostwo. A przecież nikt o tym nie
wiedział. Jakiż on miał mocny charakter! Potrafił utrzymywać tajemnice i dążyć
wytrwale do celu.
Tym bardziej więc nie powinna dzielić się z nim swoją własną delikatną
tajemnicą, gdyż jest silny i potrafi przeciąć szybko sytuację, która mu nie
odpowiada. Nie wiadomo, jak zareaguje na wiadomość. Może być
nieprzyjemny. Po co więc ma wystawiać się na ciosy?
Trenował i nikomu nie wyznał swojej tajemnicy. To jest dla niej znak, że swoje
delikatne tajemnice trzeba zatrzymywać przy sobie i pokazać je wtedy, kiedy
mogą przynieść coś dobrego.
Szli więc, milcząc. Mimo to milczenie wcale nie ciążyło Emilce. Nie było ciszą,
która dzieli i jest zamiast wielu niewypowiedzianych słów. A są to słowa złe i
ciężkie, słowa, które mają w sobie ból i złość. Milczenie ukrywa w swojej głębi
zamierzony atak, który jest powstrzymywany z wysiłkiem i tylko czeka, aby
wybuchnąć.
Milczenie, które było pomiędzy nimi, oddzielało ich i zamykało w dwu bańkach
lekkich jak mydlane. Każde z nich czuło się dobrze w swojej banieczce i mogło
w każdej chwili jednym słowem przebić delikatną ściankę, która się rozpryśnie.
Szli więc razem, obok siebie. Ciesząc się ze swojego towarzystwa, nie
potrzebując siebie naprawdę, czując się ze sobą dobrze i żegnając bez żalu, jak
dwoje znajomych.
Małe dzieci na chodniku bawiły się w sklepik. Wystawiły swoje stare zabawki
na sprzedaż. Leżały tam misie i lalki, stały koniki i kredensy. Dziewczynki
oferowały plastikowe serwisy i kuchenki do gotowania.
Mijali je, stąpając pomiędzy zabawkami, starając się nie nadepnąć. Dzieci
zachęcały ich do kupienia garnuszka bez uszka, misia bez oczka i laleczki z
potarganymi loczkami. Szli pomiędzy nimi, uśmiechając się, ale nie
potrzebowali niczego i sami nic nie mieli na sprzedaż.
Mijali właśnie dziki ogród. Emilce zaczął się podobać ten tajemniczy sad.
Szumiały drzewa, mówiące o swoich tajemnicach, ale nikt nie rozumiał ich
mowy, były więc bezpieczne.

Podobne dokumenty