OSKAR_Rozmowa z Krzysztofem Marią Załuskim
Transkrypt
OSKAR_Rozmowa z Krzysztofem Marią Załuskim
„Imigrant od urodzenia” - Rozmowa z Krzysztofem Marią Załuskim - prozaikiem, publicystą i wydawcą, autorem książki Imigranci. Opowieści nie tylko dla Niemców. Tomasz Czapla: Imigracja w Pańskiej twórczości zajmuje miejsce centralne. W jednym z wywiadów stwierdził Pan nawet, że czuje się „imigrantem od urodzenia”. Z czego to wynika? Krzysztof M. Załuski: Z geopolitycznego położenia miejsca, w którym się urodziłem… Mało kto zdaje sobie sprawę, że Gdańsk, jeszcze ćwierć wieku temu, był według prawa międzynarodowego - miastem niemieckim, pozostającym jedynie pod czasową administracją polską. Taki sam status miały: część Pomorza, Warmia i Mazury oraz prawie cały Śląsk. Zmiana nastąpiła dopiero w czerwcu 1991 r. po podpisaniu polsko-niemieckiego „traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Do tego momentu, Polacy mieszkający na wymienionych obszarach, byli w zasadzie „imigrantami”. I pewnie stąd to moje poczucie alienacji. A poza tym proszę pamiętać, że ja większość dorosłego życia spędziłem poza Polską, więc o czym miałbym pisać, jeśli nie o imigrantach? O Magdalence, o transformacji ustrojowej, o hiperinflacji, o mafii biznesowo-polityczno-prokuratorskosądowniczej? Ja tego w ogóle nie przeżyłem… Polskę opuściłem w drugiej połowie lat 80. Wtedy nikt, poza służbami, nie śnił nawet o upadku komunizmu - choć system był niewydolny i politycznie, i gospodarczo. W sklepach puste półki i nagie haki, w powietrzu jakaś taka duchota, a ziemia jak magma, w której grzęzły najbanalniejsze nawet marzenia… Tamten świat był kompletnie wyjałowiony, mdlił wszechobecną komunistyczną ideologią i natrętną propagandą. Jeden z wykładowców poradził mi: …skoro taka Polska Ci się nie podoba, to powinieneś wyjechać zagranicę. Tak też zrobiłem. Początkowo miał to być rok. Potem zrobiły się dwie dekady… I kto wie, gdyby nie sprawy osobiste, być może nie wróciłbym do Polski już nigdy. Uściślijmy - wyemigrował Pan w lecie 1987 r. Od wprowadzenia stanu wojennego, do czerwca 1989 roku, Polskę opuściło około miliona osób. Kolejna fala wyjazdów nastąpiła po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej. I ten exodus trwa w zasadzie do dziś. Czy mógłby się Pan pokusić o porównanie emigracji schyłku PRL-u, i tej po roku 2004? Tamtą i obecną falę emigracji dzielą lata świetlne. Pamiętam, jak na początku swojego pobytu w Londynie dzwoniłem z budki telefonicznej do kraju – aby uzyskać połączenie musiałem kręcić tarczą dwie godziny, a potem na dziesięciominutową rozmowę wydawałem moją budowlaną, zapracowaną na czarno, dniówkę... Wówczas Polacy w Anglii byli tolerowanymi wprawdzie, lecz jednak w większości nielegalnymi imigrantami. Pracowaliśmy bez pozwolenia, bez ubezpieczenia, bez możliwości ściągnięcia rodziny. W latach 80. do Anglii jechało się „na wakacje” na zaproszenie krewnych lub znajomych. Do Niemiec natomiast wyjeżdżali „wypędzeni”, czyli ludzie z „niemieckimi kwitami”, pochodzący z „terenów niemieckich, będących pod czasową administracją polską”, o których już wspomniałem. Teraz jako obywatele Unii możemy osiedlać się, gdzie tylko chcemy. Możemy w każdej chwili zmienić miejsce pobytu, pojechać dalej, lub wrócić do Polski. Mamy internet, komórki, tablety, telewizję satelitarną, radio, tanie loty. Współcześnie emigracja, to tak jak kiedyś wyjazd do sąsiedniego województwa. Kiedy ja wyjeżdżałem, decyzja o emigracji decydowała o całym życiu. Oznaczała zerwanie wszelkich kontaktów ze światem, w którym się wyrosło. Taki śmiałek często zostawał sam, bez rodziny, bez przyjaciół, bez znajomych. Część sobie radziła - i to o nich są seriale, programy, artykuły. Ale są i tacy, którzy kończyli marnie, których przygniótł bagaż zabrany z Polski… Bo ludzie nie zdają sobie sprawy, że emigracja nie jest odmianą losu, lecz tylko szansą na tę odmianę. Jeśli ktoś był w kraju alkoholikiem, albo leniem, nie łudźmy się, pozostanie nim na emigracji. Taka izolacja może nawet spotęgować stare problemy. I właśnie o takich ludziach jest ta moja literatura - bez pudru, bez upiększania. Krytycy literaccy porównują pańską prozę do utworów Janusza Głowackiego i Tadeusza Konwickiego. Ktoś nazwał Pana „gdańskim Markiem Hłasko”. A jak Pan zakwalifikowałby samego siebie? Prawdę mówiąc, bardzo nie lubię takich zestawień. Mody pisarskie zmieniają się nieustannie i podejrzewam, że pisarze korzystają z różnych źródeł inspiracji. Często nieświadomie. Hłasko, Konwicki, Redliński, czy nawet Grass - nie czuję z nimi żadnego związku… A Głowackiego nawet nie czytałem. Pańskie dotychczasowe książki dotyczyły głównie Polonii i tzw. „Aussiedlerów”. Tymczasem perspektywa „Imigrantów” jest szersza – pojawiają się w nich Turcy, Arabowie, Rosjanie, Albańczycy, Szwajcarzy, Niemcy, Żydzi... Pierwszym miejscem mojego pobytu w Niemczech był obóz dla „Aussiedlerów”, czyli przesiedleńców. Obracałem się wśród nich na co dzień i widziałem, do czego ci ludzie są w stanie się posunąć, aby uzyskać niemieckie obywatelstwo, a co za tym idzie perspektywę lepszego życia. Zresztą nie tylko „Aussiedlerzy” potrafili wyprzeć się swojej przeszłości, ojczyzny, a nawet rodziny. Robili to również azylanci, a więc „uchodźcy polityczni” z okresu „Solidarności” i stanu wojennego. Jako pisarzowi zależało mi na zrozumieniu i opisaniu takich postaw. I temu tematowi poświęcona jest w zasadzie cała moja twórczość. W poszczególnych książkach zmieniają się tylko perspektywa i obiekty obserwacji. W „Imigrantach” piszę o ludziach różnych narodowości, bo w ciągu ostatnich dekad Niemcy stały się państwem wielokulturowym, zamieszkanym w niemal 20 procentach przez cudzoziemców. „Imigranci” to proza niezwykle realistyczna. Tak bardzo, że Andrzej Stasiuk, którego opinia o książce znalazła się na okładce, stawia nawet pytanie, o to czy, jako autor, jest Pan tutaj bardziej dziennikarzem czy pisarzem? No właśnie, jak to z tym jest? W zasadzie wszystkie opisane tutaj zdarzenia są autentyczne. W większości stanowią jednak tylko pretekst do opowieści, które już niekoniecznie się zdarzyły. Niektóre historie zostały poddane tak intensywnej literackiej obróbce, że nawet ja nie pamiętam, co jest rzeczywistością, a co moją imaginacją. O ile przy poprzednich książkach korzystałem wyłącznie z własnych przeżyć i obserwacji, tak praca nad „Imigrantami” wymagała źródeł „z drugiej ręki”: gazet, reportaży telewizyjnych, kronik policyjnych. Na przykład tekst o handlu afrykańskimi dziećmi, których organy pobierane są do przeszczepów, powstał po obejrzeniu relacji z procesu lekarzy zamieszanych w taki właśnie proceder. Podobnie powstały opowieści o walkach psów, o mężczyźnie skazanym za zabójstwo nieletniej, arabskiej prostytutki, czy o terrorystach z Rote Armee Fraktion. Na okładce znalazłem też taki cytat: „Świat opisywany przez Załuskiego jest światem pod pustym niebem. Jego diagnoza jest bardzo bliska filozoficznemu egzystencjalizmowi. Piekło to inni, albo my sami… ”. Czy Pan nienawidzi swoich bohaterów? Nie… Ja w ogóle staram się swoich bohaterów nie osądzać, między innymi dlatego, że sam byłem imigrantem. Pisząc, chcę pokazać złożoność ich losów. Stąd ten suchy, pozbawiony komentarzy język. Te teksty są tylko szkicem, taką malowanką, którą czytelnik musi sobie sam pokolorować , aby wyobrazić sobie dalszy ciąg historii. Moi bohaterowie są ludźmi z wyrwanymi korzeniami, którzy przegrali z losem. Być może nie są źli, a na pewno nie wszyscy, ale ich demoralizacja postępuje. I te opowiadania są właśnie zapisem takiego procesu. Czytelnik możemy zadawać pytania: Skąd się bierze zło? Jak je zwalczać? Niestety, ja nie znam na nie dobrej odpowiedzi. W naszej rozmowie nie sposób pominąć tematu imigracji najnowszej, tej z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. W debacie publicznej wiele mówi się o rozmieszczeniu tych ludzi w poszczególnych krajach i o weryfikacji motywów ich przyjazdu do Europy. Pomija się jednak praktycznie w ogóle kwestię ich asymilacji. Co należałoby zrobić, aby uniknęli losu Pańskich bohaterów? Musimy im pomagać. To nasz obowiązek. Moim zdaniem, powinniśmy robić to w miejscu ich pierwotnego zamieszkania - w Syrii, w Erytrei, Afganistanie itd. Fiasko programów multi-kulti we Francji, w Niemczech czy Wielkiej Brytanii pokazało, że o asymilacji i integracji ludów pozaeuropejskich nie ma co nawet marzyć. Arabowie, Pakistańczycy, czy Turcy żyją w gettach - mówią w swoich językach, pracują u swoich przedsiębiorców, czytają swoje gazety, jedzą w swoich restauracjach, oglądają swoją telewizję itd. Nowi przybysze będą żyć podobnie… W ogóle nazywanie tych młodych ludzi „uchodźcami” jest nieporozumieniem. W większości są to bowiem imigranci ekonomiczni status uchodźcy przysługuje jedynie w miejscu pierwszego, bezpiecznego kraju po opuszczeniu terenu konfliktu zbrojnego. Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie - Europa potrzebuje siły roboczej. Niemcy robią taki nabór co dwadzieścia lat. Jednak tym razem coś poszło nie tak, a elity polityczne przespały moment, kiedy można było jeszcze zatrzymać tę falę. Teraz wszelkie działania pomocowe powinny być ukierunkowane na miejsca, skąd przybywają imigranci. Po pierwsze, kosztuje to mniej, niż utrzymywanie tych ludzi w obozach przesiedleńczych w głębi Europy. Po drugie – nie tworzy napięć społecznych, jakie już obserwujemy. Nie chciałbym nikogo straszyć, ale moim zdaniem to dopiero początek. Jeśli nie zatrzymamy tego exodusu, zaczną się problemy o jakich piszę w swojej książce. Przestępczość zorganizowana, terroryzm, przemyt broni, narkotyków, handel żywym towarem, prostytucja, zabójstwa, gwałty, rozboje? Tak, tyle tylko, że na skalę masową. Ale, czy istnieje w ogóle jakieś rozwiązanie tej sytuacji? Nie jest już za późno? Nie chcę być złym prorokiem, ale jeśli nie odrzucimy raz na zawsze lewicowoliberalnej propagandy, która zatruwa naszą cywilizację i nie zastąpimy jej ładem moralnym i tradycyjnymi wartościami chrześcijańskimi, to Europa - ta jaką znamy - wkrótce zginie. Świat bez wartości, bez tradycji, bez poszanowania rodziny nie może przecież istnieć. Ale nie wierzę, że jest już za późno. Świat rządzi się cyklami - po burzy przychodzi słońce, po zimie lato, po śmierci… nowe życie? Dziękuję za rozmowę.