Z języka angielskiego przełożyła Ewa Borówka fragment

Transkrypt

Z języka angielskiego przełożyła Ewa Borówka fragment
fragment
Z języka angielskiego przełożyła
Ewa Borówka
CZĘŚĆ 1
Wieczorna wyprawa
po kwiaty bzu czarnego,
nieopodal Litton w Somerset
Amy ma pięć lat i pierwszy raz widzi, żeby mamusia tak się zachowywała. Stoi przed nią na trawie w dziwnej pozycji, jakby dosięg­
nął ją ten ludzik z bajki Iniemamocni, ten, co to potrafił wszystko zamrażać ruchem rąk. Zamarła na jednej nodze z wyciągniętą
ręką, jakby właśnie biegła i ktoś kazał jej znieruchomieć jak posąg.
Ma też otwarte usta i jest całkiem blada. Byłoby to nawet śmieszne,
gdyby nie patrzyła dziwnie tymi szeroko otwartymi oczami z taką
miną, jaką ma, kiedy ogląda coś strasznego w telewizji. Za nią widać na niebie rządek puchatych chmur – jak u Simpsonów, tylko
że niebo jest trochę ciemniejsze, bo już prawie pora spania.
– Amy? – Mamusia stawia po chwili stopę. Już się na niej nie
kołysze. Przez chwilę tak śmiesznie tańczy na boki jak kukiełka, co już
ma się przewrócić, a gdy łapie znów równowagę, mina jej się zmienia.
– Amy?
Biegnie teraz, a jak biegnie, to krzyczy:
– Brian?! Brian, znalazłam ją. Brian? CHODŹ JUŻ! Znalaz­
łam ją. Tu jest, między drzewami.
Zanim Amy zdąży coś powiedzieć, mama porywa ją na ręce.
Dalej krzyczy do taty: „Brian! Brian!”, i przytula ją tak, jak wtedy, kiedy już prawie weszła na ulicę i mało brakowało, a zostałaby
z niej mokra plama. Mama mówi, że wtedy bała się najbardziej na
świecie, ale według Amy to nie było nawet w połowie tak przerażające, jak Pan Zgadula z Numeraków.
– Gdzieś ty była? – Mama łup! odstawia ją na ziemię. Przykuca i przesuwa dłońmi po jej rękach i nogach, wygładza sukienkę,
7
odgarnia włosy z twarzy. Przygląda jej się, zmartwiona jak nie wiadomo co.
– Amy? Amy, wszystko dobrze? Wszystko dobrze, skarbie?
– Wszystko dobrze, mamusiu. A co?
– A co? – Mama kręci głową, jak wtedy, kiedy tata naprawdę
głupio się odezwie. – A co? Och, maleńka, maleńka. Moja maleńka.
Zamyka oczy, opuszcza głowę na pierś Amy i tuli ją do siebie.
Naprawdę bardzo mocno i Amy czuje, jak wszystko jej się zgniata
w środku, ale nie chce się wywijać, żeby nie denerwować mamy.
– Amy! – Tata nadbiega ścieżką. Łąka jest bardzo duża i bardzo zielona, i nachylona, ludzie z samochodów, które tu wcześniej
stanęły, powysiadali i wszyscy stoją i się na nią patrzą.
Tata nie trzyma już pojemnika, do którego zbierali kwiaty, teraz ściska w ręku telefon. Zdjął ten swój ładny sweter i fuj, pod pachami koszuli ma mokre plamy. Mama mówi, że jak tata za szybko
biegnie, to mu tam cieknie, więc musiał teraz długo biec. Twarz ma
taką jak mama, bladą i wystraszoną, i Amy trochę chce się śmiać,
bo tak śmiesznie wyglądają oboje, tylko że nie wiadomo, czy tata
jest bardzo zły, czy bardzo smutny.
– Gdzieś ty była? Gdzieś ty się podziewała? – prawie ryczy. –
Ile razy ci mówiłem, żebyś się od nas nie oddalała?
Odwraca się i wrzeszczy do ludzi przy samochodach:
– Mamy ją! Mamy ją!
Znów patrzy na Amy. Jest zły, na pewno jest zły, zmrużył oczy.
– Tyle czasu cię nie było, matka już przez ciebie płakała.
Ostatni raz wybieramy się po czarny bez. Ostatni raz.
– Brian, ciszej już. Nic jej nie jest, to najważniejsze.
– Na pewno? – Tata kładzie dłoń na ramieniu mamy, odsuwa
ją i nachyla się, żeby zajrzeć Amy w twarz. Biegnie wzrokiem z góry
na dół, z lewa do prawa, oglądając badawczo każdy fragment jej
ciała.
– Nic ci nie jest, Amy? Gdzieś ty była? Rozmawiałaś z kimś?
Amy przygryza wargę. Coś ją piecze paskudnie w głowie i do
oczu napływają jej łzy, wypadają spod powiek i ciekną po policzkach.
– Amy? – Tata trzyma ją za ramię i potrząsa. – Rozmawiałaś
z kimś?
8
– Tylko z panem. Z nikim innym.
A tata robi się na to jakiś nie tentego. Jego dłonie już nie są
miłe, tylko zmieniają się w pazury ptaka i wpijają się jej w ramię.
– Z panem?
– Tak.
Mamie zaczynają drżeć wargi. To czarne na jej oczach spływa
i cieknie po twarzy.
– A mówiłam ci, że nie ma co tu przychodzić o tej porze dnia,
Brian, że oni wszyscy teraz wyłażą – dosłownie wszyscy. A tu niedaleko jest Ośli Lasek. Pamiętasz?
– Z jakim panem? – pyta tata. – Amy, tu nie ma żartów, opowiedz mi o tym tak poważnie, jak tylko umiesz. Z jakim panem?
Amy odwraca się do lasu i unosi rękę, żeby pokazać palcem.
Ale widzi od razu, że już go nie ma – tego pana, który lubi psy. Poszedł sobie. I musiał zabrać szczeniaka, bo jego też nie ma.
– Był naprawdę kochany.
– Kochany? – mówi mama. – Kochany?
– Piesek się nazywał Misiek.
– Piesek?
– Rany boskie! – Tata pociera mocno czoło. – Znowu piesek.
Zawsze ten zasrany piesek.
– Brian, zlituj się.
– No to już podstęp stary jak świat: mój piesek jest chory,
chodź ze mną do lasu, to ci pokażę. Zabieramy ją na policję. Tu są
potrzebne oględziny.
Amy marszczy brwi. Pan z lasu nie mówił, że piesek jest chory,
i nie prosił, żeby poszła do lasu go obejrzeć. To ona znalazła szczeniaka, a dopiero potem spotkała pana.
– Ja nie chcę ględzinów, mamo – nie chcę.
– A widzisz, Brian, tylko ją wystraszyłeś. Posłuchaj, Amy… –
Mama siada na trawie i klepie się w nogę. – Chodź tu, słoneczko.
Usiądź sobie.
Amy siada mamie na kolanach. Ociera dłonią nos. Wciąga
resztę smarków, ale to jest ble. Nie chce, żeby tata był zły, dlaczego
on jest zły, przecież pan nie był straszny.
Śmiesznie wyglądał, miał włochate brodzisko jak chochlik
9
albo jak Święty Mikołaj na odwrót, bo broda była czarna, ale mówił
do niej bardzo, bardzo ładnie i coś jej obiecał, dał prawdziwe słowo
zucha, a przecież każdy wie, że słowo zucha jest najprawdziwniejsze. A poza tym nazywał ją Krokuskiem, a to jej się najbardziej podobało – jak jej powiedział, że jest śliczna jak krokus. Bo krokusy
są naprawdę śliczne i czasami fioletowe, a czasami żółte, a czasami
i takie, i takie. Pani Redhill ze szkoły mówi, że to drugie wiosenne
kwiaty, które pojawiają się, gdy przebiśniegi już umrą i wrócą do
ziemi.
– Amy – mówi mama. – A ten pan to… był dla ciebie miły?
– Tak. I był miły dla pieska.
– A to był jego piesek?
– Nie.
– A czyj to był piesek?
– Nie wiem. – Wkłada palec do nosa i dłubie z namysłem.
Przychodzi jej do głowy, że może szczeniak nie był tak naprawdę szczeniakiem, ale dorosłym psem – czasem wielki pies bywa
mały, kiedy jest szczeniakiem, a czasem stary pies bywa mniejszy
od szczeniaka, chociaż jest o wiele starszy. To się nazywa „rasa” to
coś, co sprawia, że pies jest mały lub duży.
– On przyszedł, jak już znalazłam pieska. Mówiłam to już
przecież, prawda?
Tata się prostuje.
– Chodź. Pokażesz, gdzie znalazłaś tego pieska.
Mama pozwala Amy zeskoczyć z kolan. Bierze ją za rękę
i wchodzą między drzewa. W lesie jest trochę straszniej, bo zrobiło
się już ciemno. Ale Amy widzi białą koszulę taty i gdy idą, mama
robi jej to coś z dłonią, ściska jej kciuk i daje jej w ten sposób znać,
że wszystko w porządku. Amy też ściska jej dłoń.
Zabiera mamę i tatę do miejsca, w którym spotkała pieska.
Robi się już naprawdę noc i drzewa są całkiem ciche i ciemne.
Szczeniaka nie ma. Pan obiecał, że weźmie pieska w bezpieczne
miejsce.
– Tutaj byłam – mówi. – I wkładałam kwiatki do… tu jest!
– Zauważa plastikowy pojemnik Tupperware. Podchodzi, podnosi go i obraca się, żeby pokazać mamie i tacie wszystkie kwiatki
10
w środku. Najlepsze kwiatki, bez robaczków, nie jak te, co znalazła
wcześniej mama z tatą.
– No i właśnie tu zrywałam kwiatki, i zrywałam, i przyszedł
piesek i miał chorą łapkę.
– Chorą łapkę? – Tata patrzy na mamę, a zamiast brwi ma
dwa łuki.
– Tak, z krwi i w ogóle. A jego człowieka nie było i ten pan
też nie wiedział, gdzie jest dorosły tego szczeniaka, a ja mówiłam
o, piesku, piesku, i chciałam ci go zanieść, tatusiu, bo jeśli nie miał
głaściciela, to trzeba by się nim…
– Właściciela – mówi mama.
– Właściciela – powtarza Amy. – Jeśli nie miał właściciela, to
musi mieć i pomyślałam, że jakby zamieszkał u nas w domu pod
kuchenką – bo tam jest tak cieplutko i mamo, oddałabym całe kieszonkowe, żeby mu kupować mleczko.
Mama ociera oczy i troszkę się śmieje. Miło. Odkąd to wszystko się zaczęło, nie zaśmiała się ani razu.
– Amy. – Przytula ją teraz. Już słabiej. – Czy on cię przypadkiem nie dotykał? Nie kazał ci robić czegoś, co ci się nie podobało?
Amy ssie przez chwilę palce. Smakują trawą i łodyżkami kwiatów. Chciałaby móc zatrzymać szczeniaka.
– Amy? Czy kazał ci robić coś, co ci się nie podobało?
– Nie. Nie robił nic. Był dla mnie miły i on pomoże pieskowi.
Na serio, mamo. Na serio.
Tata długo wypuszcza powietrze i odgłos jest taki, jak wtedy
gdy przekłuje się balonik. Kręci głową. Wkłada telefon z powrotem
do kieszeni, wstaje i odwrócony tyłem do Amy i mamy chodzi tam
i z powrotem i krzyczy w głąb lasu:
– Hej! Hej – chcesz wyjść i ze mną pogadać? Chcesz jeszcze
pogadać o szczeniakach, ty pojebie?
Długo, długo nic nie słychać. Potem tata wraca i o dziwo mama
nic w ogóle nie mówi o tych jego brzydkich słowach.
– Chodź, idziemy, już dawno powinnaś być w łóżku.
Mama bierze Amy za rękę i idą za tatą do furgonetki – białej
furgonetki, którą tata jeździ do pracy. Amy próbuje zetrzeć kciukiem zielone plamy, które się zrobiły na środkach jej dłoni. Kwiaty
11
stąd są podobno szczególnie puchate, dlatego tu dziś przyjechali, i można z nich robić naprawdę naprawdę dobre picie, jeśli się
dość pocukrzy, ale do tego trzeba kogoś dorosłego, bo się nagrzewa i jest gorące. Takie gorące, że jak się włoży palec do garnka, to
może całkiem odpaść. I poleci krew i w ogóle.
Miś Amy, Guzik, siedzi na przednim siedzeniu. Amy gramoli
się za mamą, łapie Guzika i przysuwa go do twarzy, żeby poczuć
jego puszyste futerko. Tata zapala kluczykami silnik, a Amy przekręca pas, klęka, przytyka nos do szyby i patrzy do tyłu, w las.
Mama jej nie zabrania. Tata zjeżdża z trawy na ulicę. Jedzie się
nierówno i Amy podskakuje, ale nie odrywa oczu od lasu. Ciekawe,
czy ten na odwrót Święty Mikołaj odnajdzie właścicieli pieska.
Kiedy furgonetka odjeżdża dalej drogą i nie widać już lasu,
tylko ulicę i przelatujące inne samochody i domy, Amy siada i poprawia sobie pas. Sadza sobie na kolanach Guzika, a on patrzy na
nią, z tym swoim noskiem, co go trzeba naprawić, i chorą łapką,
całkiem jak piesek.
– Mamusiu – mówi, kiedy dojeżdżają do tego miejsca na końcu
ich drogi, tam gdzie ktoś nasprejował na znaku drogowym potworka
Moshi. – Mamusiu, jakie to się robi słowo, jak się weźmie najpierw
tę literkę, którą najbardziej słychać, jak jedzie samochód: brrrum?
– Chodzi ci o „er”? – pyta mama.
– Tak, to, co się robi, jak się da „er”, a dalej to „a”, co się mówi,
jak się pokazuje język, a potem ten krzyżyk z zakrętasem, „te”,
i jeszcze te dwie laseczki, „u”, i na końcu laseczka z kropką, „jot”.
– Er, a, te, u, jot? – mówi mama. – To się czyta „ratuj”. A co?
– Ratuj?
– Tak.
– A to „en” jak nos, „a” i wężowate ssss?
– En, a, es? Nas. Ratuj nas.
Mama patrzy z góry na Amy i uśmiecha się zdziwiona.
– Ratuj nas? A co? Dlaczego o to pytasz?
Amy przygryza wargę. Coś było doczepione do obróżki pieska
szczeniaka. Tyci-tyci kawałek papieru popisany na niebiesko. Był
podarty, a literki były rozmazane i rozlane w wielkie niebieskie kałuże i nie można było ich odczytać. Poza tymi.
12
Ratuj nas.
– Amy? Dlaczego pytasz?
Amy patrzy na głowę taty z boku. Jeśli jeszcze raz coś powie
o piesku szczeniaku, to tata znowu zacznie krzyczeć. No to kręci
głową.
– Dla niczego – mówi, gdy podjeżdżają pod dom. Szkoda, że
nie ma pieska szczeniaka. I innych rodziców. Rodziców, którzy by
się nie złościli, jak im mówi, jak było naprawdę.
– Dlani czego.
Tego samego dnia,
wcześniej: knurołak
Knurołak. Tak teraz o sobie myśli Oliver Anchor-Ferrers. Jak
o czymś wziętym prosto ze stronic wiktoriańskiego bestiariusza.
Dziewięć tygodni temu lekarze z londyńskiej kliniki Mayo podali mu
leki rozrzedzające krew. Otwarto mu worek osierdziowy stalowym
rozwieraczem do żeber, podłączono do ciała liczne kaniule i powierzono funkcje układu krążenia sztucznemu płucosercu, które przejęło zadania serca i dostarczało tlen tkankom i narządom. Akcję prawdziwego serca zatrzymano poprzez podanie płynu kardioplegicznego
w celu wywołania asystolii. Prawie godzinę Oliver leżał martwy na
stole operacyjnym. Chirurdzy usunęli zastawki, z którymi się urodził, i zastąpili je zastawkami specjalnej rasy świni, a następnie zamknęli aortę i umocowali mostek za pomocą stalowych drutów.
Prawda jest taka, że chociaż Oliver Anchor-Ferrers wygląda
jak całkiem przeciętny sześćdziesięcioparolatek, przy życiu utrzymuje go kawałek ciała obcego, który migocze mu w sercu. Jest pół
człowiekiem, pół knurem.
Wszczepienie zastawki to dość pospolity zabieg, który przeprowadza się od wielu lat – jak szacuje Oliver, po powierzchni ziemi
chodzą pewnie tysiące knurołaków – ale on jakoś nie może przejść
nad tym do porządku dziennego. Odkąd ocknął się na oddziale,
nasłuchuje swojego pulsu i główkuje, w jaki sposób zastawki łączą
się z mózgiem i czy pierwotne, instynktowne struktury móżdżku
rozpoznały już obcego. Od operacji leży nocą w łóżku i nasłuchuje,
jak serce du-du-dudni mu w piersi. Zastanawia się, na ile nad nim
panuje. Zastanawia się, kto wybrał życie: on czy świnia. Bij dalej,
knurze serce, szepce czasem pod nosem, bij dalej.
14
Oliver ma lat sześćdziesiąt cztery i majątek rzędu kilku milionów funtów. Jego krajem ojczystym jest Anglia, ma tu dwie posiadłości. Kwatera główna, szeregowa kamienica w stylu regencji,
mieści się w londyńskim Knightsbridge. Ale najbardziej swojsko
czuje się tam, gdzie znajduje się teraz, czyli w rozległym wiktoriańskim domu na wzgórzach Mendip w Somerset.
Jego ulubiony fotel, stary, sfatygowany i odkształcony przez lata
siedzenia na nim, stoi tam gdzie zwykle, przy kominku. Zdaje mu się
teraz, że od niepamiętnych czasów pragnie na nim usiąść. Londyńscy
lekarze pozwolili mu tu przyjechać dopiero po dwóch miesiącach.
Wyciąga nogi i rozsiadłszy się wygodnie, rozgląda się z zadowoleniem. W kominku nie płonie ogień, bo trwa lato; pustkę paleniska wypełniono koszem z suszonymi kwiatami. Ale poza tym
wszędzie widać znajome ślady bytności rodziny. Wyruszyli z Londynu o brzasku, przyjechali późnym rankiem i wokół, jak zwykle
pierwszego dnia, panuje teraz przyjemny rozgardiasz. Wszędzie
widać porozrzucane zakupy i różne różności, które Matilda przywozi z Londynu: niezliczone torby z delikatesów Waitrose i papierowe zawiniątka z przysmakami, i kartony płatków śniadaniowych
i soków. Jedyny niepożądany dodatek to leżący na parapecie pojemnik z przegródkami na lekarstwa.
Z sieni wychodzi żwawo Matilda, cała wielobarwna i wonna. Ma na sobie swój niebiesko-różowy fartuch ogrodniczy – ten,
który dostała lata temu od Kirana. Mocuje właśnie w pasie groszkowaną sakwę na narzędzia i Oliver zauważa, że zdążyła zetrzeć,
jak to ma w zwyczaju, swój londyński makijaż. Zamiast podkładu
i szminki czerwonej jak skrzynka pocztowa prezentuje teraz nagą
brzoskwiniową cerę. Jej wargi mają naturalny kolor delikatnego
różu, jak przekrojona figa. Matilda ma sześćdziesiąt lat i siwe włosy, ale skórę gładką jak bezchmurne niebo i przypatrując jej się,
Oliver widzi, że światło wikła jej ciało w osobliwe pląsy, jak zawsze
od tego dnia sprzed wielu lat, gdy po raz pierwszy się spotkali.
– Kochany. – Matilda zastyga i uśmiecha się do Olivera. Ten
uśmiech niesie wszystko: miłość i współczucie, i obopólną rozpacz,
że tego doczekali: operacji serca i lekarstw w ponumerowanych
pojemnikach. – Kochany, nie będzie ci przeszkadzało, jeśli…?
15
Chce iść do ogrodu. Nie minęło nawet pół godziny od przyjazdu, a ją już ciągnie na dwór. Od dwudziestu ośmiu lat, czyli odkąd stali się właścicielami tego domu, Matilda wkłada całe serce
w kwiaty, krzewy i rabatki.
– Koniecznie. – Oliver uśmiecha się. – Słychać nawet, jak roś­
liny cię wzywają.
– Na pewno sobie poradzisz?
– Oczywiście, oczywiście, jestem zdrów jak ryba.
Matilda dopina pas z sakwą i nachyla się nad nim. Wsuwa mu
rękę pod koszulę i przykłada chłodną dłoń do blizny na piersi.
– Jak się sprawuje?
– Całkiem, całkiem.
– Nie pochrząkuje? Nie popiskuje? Nie kwiczy? Lekarze kazali nasłuchiwać, szczególnie kwiczenia.
Oliver kładzie palce na jej dłoni i przyciska ją mocniej do swojej piersi, żeby poczuła to łup-łup-łup.
– No dobrze. – Zapina mu koszulę i przez chwilę wygładza
materiał, aż w końcu daje za wygraną i cmoka go w głowę.
– Siostra Matilda jest trochę jędzowata, więc szykuj się na reżim. Herbatka, tabletki co trzy godziny. A ciasto będzie gotowe za
dwadzieścia minut, więc niedługo wrócę.
Wychodzi z pokoju, wygrzebując z sakwy sekator. Oliver obserwuje jej wyprostowane plecy, dystyngowaną sylwetkę. Nikt by
nie odgadł, jaka jest w głębi duszy wrażliwa. Tak jak patrząc na
niego, nikt by się nie domyślił, że przy życiu utrzymują go świńskie
narządy.
– Wszystko gra?
Oliver podnosi wzrok. We wnęce okiennej siedzi Lucia, przy
niej dosunięty stół kuchenny zasypany rysunkami, czasopismami
i wierszami. Zza jej głowy przesącza się słońce, które podświetla jaśniejsze pasemka nastroszonych czarnych włosów. Cerę ma białą,
a oczy podkreślone makijażem tak mocno, że wyglądają jak głębokie rozmazane otwory w czaszce. Patrzy teraz na niego wyzywająco. Jej spojrzenie jest nieruchome i mroczne. Razem z Matildą
nazywają je „spojrzeniem à la Lucia”. Lucia może i dobiega trzydziestki, ale nadal zachowuje się jak posępna małolata.
16
– Tak. A dlaczego pytasz?
– Tak tylko… – prycha znudzona i wzrusza ramionami. – No
wiesz, pomyślałam, że wypada zapytać. Z grzeczności.
Wraca do swojego zajęcia, a Oliver patrzy, jak pochylona nad
swoimi papierami gryzmoli i drapie się po głowie, a co kilka chwil
sięga machinalnie po czarne winogrono ze stojącej przed nią miseczki. Misiek, ich border terrier, śpi pod stołem, na wpół rozwalony na stopach Lucii. Misiek nie wygląda na miśka, raczej na misiaczka o nierówno rozstawionych uszach, które trzeba przycinać
każde na swój sposób, żeby sprawiały wrażenie symetrycznych.
Jest drobny, ale szybki jak wiatr i pierwszego dnia tutaj trzeba go
uwiązywać. Ma w zwyczaju zrywać się do ucieczki i pędzić do lasu,
więc zawsze nosi obrożę. Smycz leży pod nogą krzesła Lucii, łeb
Miśka spoczywa na jej glanach, martensach w pastelowe stworki.
Całe stopy w idiotycznych buźkach z dziecięcych kreskówek.
Oliver sięga po kubek z herbatą i popija powoli. Na kolanach
znajomy zatęchły koc w szkocką kratę, jego ulubiony, z piekarnika dobywa się zapach placka Matildy, w dłoniach wyszczerbiony kubek z herbatą, używany czasem przez żonę podczas prac
w ogrodzie. Wydrukowano na nim tandetne zdjęcie Kirana i Lucii
tulących starego golden retrievera, który towarzyszył im w dzieciństwie. Jeszcze rok temu nie napiłby się z takiego kubka, zawstydzałby go taki sentymentalizm.
– Oliverze.
W drzwiach staje znów Matilda, jeszcze z sekatorem w dłoni. Na jej twarzy nie maluje się już spokój, lecz nieufność i strach.
Świńska zastawka trzepocze gwałtownie.
– Tak? – pyta on, nie dając nic po sobie poznać.
– Mamo?
– Oliverze – mówi beznamiętnie Matilda, nie zwracając uwagi
na córkę. – Masz chwilę? Żeby pogadać?
– Jak to: pogadać? – pyta Lucia.
Matilda nie patrzy jej w oczy, tylko nie spuszczając wzroku
z Olivera, znacząco przechyla głowę, sygnalizując, że muszą pomówić na osobności. Ten podnosi się z wysiłkiem, ignorując znajomy już przypływ mdłości wywołanych tym gwałtownym ruchem.
17
Chwyta laskę i jak najszybciej przechodzi przez pokój, cały czas
czując na sobie spojrzenie Lucii. Gdy dociera do okolic spiżarni,
Matilda przykłada palec do ust, łapie go za nadgarstek i wyciąga
z kuchni.
– Przepraszam cię bardzo – szepcze. – Wybacz, że ci to robię.
Ale musisz coś zobaczyć. Inaczej pomyślę, że oszalałam. Tak mi
przykro.
Bez słowa przywołuje go gestem i wychodzi tylnymi drzwiami. Oliver rusza za nią, świadom świstu towarzyszącego każdemu
wdechowi i wydechowi. Bij dalej, bij. Knurze serce.
Słońce sięgnęło już prawie zenitu i zalewa wzgórze oślepiającym blaskiem. Matilda wsuwa Oliverowi rękę pod łokieć i razem
oddalają się od domu. Idą powoli. Ogród, choć położony wysoko
na wzgórzu i otwarty z każdej strony na niebo, zamiast odsłoniętej
przestrzeni przypomina raczej rzędy pokojów. Ścieżka z otoczonego murem ogrodu wiedzie do sadu orzechowego, dalej przez przejście w żywopłocie do eleganckiego układu bukszpanowych alejek,
potem przez furtkę do trzech teras połączonych schodami o zdobionych zmurszałych balustradach. Po tych obszarach można wędrować w dowolnie wybranej kolejności, od połaci rozkołysanych
u kolan traw, usianych latem polnymi kwiatami, po omszałe murki
otaczające warzywnik, w którym byliny rabarbaru tryskają z ziemi
niczym gigantyczne fontanny. To istny labirynt, labirynt i pomnik
miłości Matildy. Jej witalności.
Od czasu do czasu w oczy rzuca się czarny punkt. Jak plamy
grzyba. Albo kropki patogenu na szalce Petriego. To efekt sabotażu,
którego dokonuje na zaplanowanej przez Matildę kolorystyce Lucia, ilekroć u nich pomieszkuje. Zakrada się do ogrodu i potajemnie sadzi czarne tulipany i krwistofioletowe ciemierniki; podkreśla
w ten sposób swoje prawo do posiadłości, pilnuje, żeby zostawić
po sobie ślad. Matildę doprowadza to do szału i gdy tylko Lucia
znów opuszcza dom, gdy wydaje się, że choć chwilowo naprostowała swoje życie, Matilda korzysta z okazji i wyrywa winowajców.
U podstawy schodów teren opada i przechodzi w rząd niewielkich, na wpół zapadniętych zagajników; z daleka przypominają podłużną zmarszczkę na pejzażu. Przy pierwszym zagajniku Matilda
18
puszcza rękę Olivera i spieszy naprzód. Oliver, wspierając się na
lasce, kroczy w niewielkiej odległości za nią. Matilda zatrzymuje
się jakieś dwadzieścia metrów dalej na małej polanie nieopodal
drzewa, o które oparła grabie. Obok leży porzucony kosz, jakby
Matildzie coś przeszkodziło w zbieraniu liści.
– Proszę bardzo. – Odwraca się do niego. Odgarnęła z twarzy
włosy, a jej wargi nie są już różowe, lecz białe. Gdy mówi, widać
trzon zębów na styku z dziąsłami. – Proszę. Teraz rozumiesz? Czy
to ja zaczynam już wariować?
Jego spojrzenie pada na rosnące za nią brzozy. Oliver zauważa, co tam jest, i musi się oprzeć o drzewo, żeby nie zasłabnąć. Drży
mu każdy mięsień.
To niemożliwe. To wprost niemożliwe.
Nie z tej ziemi
Matilda Anchor-Ferrers uważa, że dom jest nawiedzony. Ale nie –
jak się powszechnie sądzi – przez ducha dawno zmarłej osoby, ale
przez zbiorowe wspomnienie zdarzenia, do którego doszło piętnaście lat temu, gdy Kiran miał szesnaście, a Lucia zaledwie piętnaście lat. To był punkt zwrotny w ich życiu. Wypadek, który nieodwracalnie wszystko odmienił. A zdarzył się w letni dzień, całkiem
podobny do dzisiejszego. I to w lesie identycznym z tym.
Szczególnie Lucia nie odzyskała równowagi. To ona była najbardziej poszkodowana i do dziś otacza ją mroczna aura tych zdarzeń, dlatego też Matilda nie poprosiła jej teraz o wyjście na dwór. To
ją należy chronić przed tym niewiarygodnym leśnym znaleziskiem.
– Tak to wyglądało, gdy to znalazłaś? – Oliver stoi na polanie,
z ramieniem zaklinowanym dla pewności w pniu bzu czarnego. Na
jego twarzy widać ślady szybkiego marszu i głębokiego wstrząsu.
– Właśnie tak?
– Tak. Zbierałam liście i… – Matilda milknie. Nie wie, co powiedzieć. – Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
– To czysty przypadek. Zbieg okoliczności.
– Przypadek? – powtarza ona. – Jaki znów przypadek, Ollie?
– Może zwierzyna to przywlekła i traf chciał, że… – Z roztarg­
nieniem wskazuje ręką krzaki. Próbuje mówić szorstko, pewnie,
ale wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. – Traf chciał, że to
wygląda tak, a nie inaczej.
– Jakie zwierzę jest na tyle duże, na tyle wysokie, żeby zrobić coś…
– Mamo?
Matilda urywa. Za Olliem, przy wejściu do zagajnika, stoi
nieśmiało Lucia, która wygląda, jakby składała się tylko z czarnej
koszulki i białej cery. Na dworze jest gorąco, ale ona narzuciła na
20
siebie należącą do Olivera starą kurtkę Barboura, jakby marzła.
Okrycie ją przytłacza, zwisa do samych kolan.
– Tato?
Oliver odrywa się chwiejnie od drzewa i odwraca niezgrabnie.
– Lucia.
Rusza z wysiłkiem ścieżką w jej stronę i wskazuje ją uniesioną
laską.
– Żebym cię tu nie widział. Chodźmy do domu.
– Co się dzieje?
– Nic. – Oliver wyciąga rękę i próbuje jej zasłonić widok. Odsunąć ją. – Nic takiego. Wracaj do swoich zajęć.
– Ale ściema. – Lucia próbuje go wyminąć i wyciąga szyję,
żeby zajrzeć na polanę. – Znam cię, tato. Kłamiesz.
Podchodzi Matilda i usiłuje zasłonić jej widok.
– Lucio, skarbie, może byś poszła do domu i wyjęła ciasto
z piekarnika. Jeszcze się spali.
Ale Lucia już widzi.
– O! – mówi i unosi dłoń do ust. – O nie.
Matilda ujmuje córkę za ramiona. Obraca ją w stronę domu.
– Posłuchaj. Rób, co ci każę. Idź do domu i wyjmij ciasto
z piekarnika. My tu z tatą wszystko załatwimy. To nie jest to, na co
wygląda. W porządku? Lucio? Możemy tak zrobić?
Lucia ma siną skórę wokół ust. Po dłuższej chwili kiwa tępo
głową. Robi sztywno krok w stronę domu, potem następny. Głowę
ma zwieszoną, nogi poruszają się niezgrabnie i niezbornie. Matilda śledzi jej odejście i czuje znajome wyrzuty sumienia… jakby w pewnym sensie zawiodła córkę. Może każda matka to czuje
i może każdej matce jest pisane jedno dziecko-utrapienie. Jeśli
chodzi o Matildę, to tym dzieckiem nie jest Kiran, lecz Lucia; jakoś nigdzie w świecie nie może zagrzać miejsca. Nie sposób zliczyć, ile razy wybierała i porzucała ścieżki kariery – w jednej chwili
występuje w kapeli punkowej, a już za moment projektuje odzież
dla fanów rocka gotyckiego, jeśli zaś mowa o chłopakach, to cóż,
częstotliwość, z jaką się zmieniają, przyprawia Matildę o zawrót
głowy. Ilekroć praca albo związek kończy się fiaskiem, Lucia wraca
z podkulonym ogonem do domu, żeby lizać rany. Teraz mieszka
21
z nimi od dwóch miesięcy. I oczywiście los musiał ją w tym momencie rzucić akurat tutaj. Matilda unosi głowę i patrzy na dom,
na ciemne ściany wzniesione z miejscowej skały, mieszanki wapienia niebieskiego z łupkiem. To budynek o czterech kondygnacjach, łącznie z rozleg­łymi wieżami dostawionymi przez drugiego
właściciela u schyłku dziewiętnastego wieku, stąd też nazwa: „Pod
Wieżyczkami”. Ciemny niczym wrona. Boże wielki, myśli Matilda,
trzeba było sprzedać dom wtedy, gdy to wszystko się stało. Tylko
że piętnaście lat temu w ogóle nie dało się sprzedać nieruchomości
w tej okolicy – nawet za półdarmo. Strach i przesądy brały górę
i nic nie mogło skłonić nabywców do zamieszkania tutaj, szczególnie w posiadłości tak odosobnionej jak „Pod Wieżyczkami”. Ile czasu zajmuje służbom dojazd tutaj? pytali. I ten podjazd – ma chyba
ponad pół mili. A najbliższy posterunek policji w Compton Martin.
Ciszę przerywa odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych przez Lucię drzwi. Żadne z nich się nie odzywa. Gdzieś śpiewa ptak, gałęziami
porusza wietrzyk. W końcu Matilda przekonana, że Lucia nie wróci,
odwraca się i spogląda na ohydne kłębowisko, splątane z substancją
roślinną i ziemią. Chwilę już tu wisi, ponad kilka godzin, domyśla
się, obserwując lśniący nalot. Wysycha na słońcu. Już obsiadają ją
plujki, niektóre zastygają na dłużej. Pewnie składają jaja, myśli.
Oliver pociera nos.
– Wydaje mi się, że robimy z igły widły.
– Czyżby?
– Wiemy przecież, że nie mógł wrócić.
– Wiemy, Oliverze? Jesteś tego pewien?
– Oczywiście, że jestem pewien.
– Wiadomo na pewno, że go nie wypuścili? Przynajmniej ja
tego ostatnio nie sprawdzałam. A ty?
Oliver burczy pod nosem, że ma inne sprawy na głowie. Że nie
ma czasu kontrolować miejsca pobytu więźniów.
– Na pewno nie wyszedł na wolność. Ktoś by nam powiedział.
Byłoby o tym głośno.
– Wobec tego nie ma sprawy. – Matilda łapie oparte o drzewo
grabie i obraca się w stronę domu. – Nie ma sprawy i oczywiście ci
wierzę. Ale i tak zawiadomię policję.
Gaj zadumy
Piętnaście mil na wschód od domu Anchorów-Ferrersów pogoda
nie jest już tak łaskawa. Po niebie rozbijają się niespokojnie drobne
chmury. Słońce rozbłyskuje i gaśnie, a czas odmierzają dziś gwałtowne miejscowe ulewy. Wieś zachodniego Wiltshire ożyła ptasim
śpiewem i świeżą, zjadliwą zielenią wiosny. W niewielkim zagajniku na opustoszałym wzgórzu zgromadziło się prawie sto osób.
Kobieta w średnim wieku na niebotycznych szpilkach, w sukience
mini i czarnym kapeluszu z woalką zajmuje centralne miejsce na
przystrojonym wstęgami podium. Przemawiając do oczekujących
dziennikarzy, wyraźnie hamuje łzy.
– Wielu przyjedzie tu tylko po to, żeby zastanowić się nad
swoim życiem i tak dalej.
Rozkłada ręce i wskazuje otaczający ich zagajnik, z chorągiewkami, flagami i stołami dla gości.
– W tym miejscu będą mogli naprawdę gruntownie przemyśleć swoją ścieżkę rozwoju osobistego i stąd decyzją moją oraz
władz kliniki nadajemy jej nazwę Gaj zadumy.
Ooooo, rozlega się w tłumie pomruk aprobaty. Klik-klik,
trzas­kają migawki.
– Tak – potwierdza kobieta. – Gaj zadumy. I pragnę wam
podziękować, podziękować z głębi serca każdemu, kto się do tego
przyczynił. Świadomość, że jej tragedia może w jakiś sposób przysłużyć się społeczności, z pewnością wiele by znaczyła dla mojej
pięknej córki. Jakie to wspaniałe: móc dać coś w zamian.
To Jacqui Kitson. Dwa lata temu jej dwudziestodwuletnia córka, wschodząca gwiazdka, uciekła z kliniki odwykowej położonej
jakąś milę od tego wzgórza. Zażywszy śmiertelną mieszankę leków
i alkoholu, straciła kontakt z rzeczywistością, upadła i ostatecznie
23
zmarła dokładnie tam, gdzie stoją teraz dziennikarze. Jej ciało odkryto między liśćmi dopiero po kilku miesiącach.
Jacqui Kitson przetrwała traumę i wyszła na prostą. Po wszystkim zebrała od darczyńców piętnaście tysięcy funtów na zakup tej
polany dla kliniki. Ma upamiętniać jej córkę i służyć pacjentom
jako miejsce samotnej zadumy. Pośrodku polany wzniesiono pagodę z wierzbiny. Na parterze zaprojektowano łukowate sklepienie
i ustawiono pod nim ławki, żeby można było usiąść i zapatrzyć się
na równiny Wiltshire.
W uroczystościach bierze udział dziesięciu obecnych pacjentów. Są ubrani w dresy, dżinsy, czapeczki z daszkiem i przestępując z nogi na nogę, stoją w rzędzie wokół podium. Są tu też władze
kliniki: trzy kobiety w garsonkach, a każda wprost nie może się
doczekać, kiedy przejmie mikrofon i przemówi do zgromadzonych
dziennikarzy. Tylko jeden człowiek nie chce brać w tym udziału.
Człowiek, który stoi samotnie w oddali, nieco na uboczu całego
tego zamieszania, w miejscu osłoniętym przez strzeliste brzozy.
W miejscu, w którym jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.
Inspektor Jack Caffery, czterdziestoparolatek, pracuje w wydziale śledczym. Przyjechał tu półprywatnie, tylko po to, żeby
zasygnalizować obecność policji, ale dałby wszystko, żeby ktoś
go zabrał z tego cyrku. Stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach
i patrzy na tłumek gromadzący się wokół Jacqui Kitson. Ta kiwa
głową i rozdaje uśmiechy oraz uściski dłoni. Teraz pozuje do zdjęcia z jedną z kobiet z zarządu kliniki. Unoszą szklanki i wznoszą
toast do obiektywu. Zieloną herbatą, nie szampanem – w końcu to
miejsce ucieczki przed mackami środków odurzających. Ktoś prosi
ją o pozowanie wewnątrz altany. Robi to bez mrugnięcia okiem:
siada, składa skromnie dłonie na kolanach i wystawia twarz do
słońca.
Caffery jest zaprawiony w bojach; poświęcił masę czasu na
pracę nad najtrudniejszymi i najgłośniejszymi sprawami kryminalnymi w kraju. Naprawdę widział niejedno i w wielu sytuacjach
czuł się nieswojo. Ale nigdy dotąd nie chciał znikąd uciec tak bardzo jak stąd.
Misiek
Państwo Anchorowie-Ferrersowie są już z powrotem w domu.
Owładnięci niejasną, tłumioną paniką pozamykali drzwi i okna.
Lucia patrzy na tatę stojącego z pochyloną głową w korytarzu. Oliver próbuje podważyć nożem do masła obudowę telefonu bezprzewodowego, żeby sprawdzić baterie; marszczy przy tym brwi, bo
mama próbowała dodzwonić się na policję i z niewiadomych powodów nie uzyskała połączenia. Promienie słońca wpadają przez
wielkie witrażowe okno i oświetlają mu twarz. Zielenie i purpury
arlekinowych rombów, jaskrawe jak klejnoty, nadają jego twarzy
potworny wygląd. Jakby ten dzień sam w sobie nie był wystarczająco nierzeczywisty.
Tu, w kuchni, mama nie przestaje się krzątać. Torby są rozpakowane, ciasto wyjęte z piekarnika i przełożone do ostudzenia
na drucianą kratkę, a mama przystaje od czasu do czasu i poprawia ubrania, niemal jakby oczekiwała gości. Tyle że to nie gości się
spodziewa, myśli Lucia. Przynajmniej nie takich zaproszonych na
ciasto.
– Lucio – mówi mama. – Zajmij się Miśkiem. Domaga się uwagi.
Lucia patrzy odrętwiała na matkę. Chce odpowiedzieć, ale z jej
ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jakby podano jej środek znieczulający; cała jej twarz, wszystkie mięśnie pozostają nieruchome.
To coś w ogrodzie jest takie samo jak wtedy. Dokładnie takie samo
i nic tego nie zmieni. Wie, jak ma wyglądać ta sceneria – i domyśla
się, kto ją zaaranżował – ale teraz, gdy to wszystko na nią spadło,
ma poczucie, że stało się to zbyt nagle, że to zupełnie nie na miejscu.
Mruga z wysiłkiem. Próbuje się skupić na twarzy mamy, ale
wzrokiem ucieka za jej plecy, w stronę zagajników i ciągnącego się
za nimi lasu. Zabawne, że najsilniej wstrząsa nią widok drzew. Ich
25
normalność. To, że w żaden sposób się nie zmieniły, nie zareagowały, skoro poza tym wszystko jest nie tak.
– Zajmij się Miśkiem. – Mama jest coraz bardziej rozdrażniona. – Lucio. Proszę. Zrób coś, żeby przestał szczekać. Nie słyszę
własnych myśli.
Siedzącego pod stołem Miśka zaniepokoiło całe to poruszenie.
Ujada miarowo i płaczliwie, i szarpie się na smyczy, aż krzesło szura po kamiennych płytach. Lucia otrząsa się i dochodzi do siebie.
To się dzieje. To się naprawdę dzieje.
Idzie przez pokój na nogach jak z gumy. Koszulka przesiąkła
jej potem. Misiek zakreśla szaleńcze kółka i zaplątuje się w smycz.
Należało go zaczipować, wtedy nie musiałby być tu uwiązany. Zdarzało mu się uciekać wiele mil – raz zawędrował aż na pole golfowe
w Farrington. Tak jakby zawsze wiedział, że czai się tu zło, choć
gdy doszło do podwójnego zabójstwa w Oślim Lasku, nawet nie
było go jeszcze na świecie.
– Już dobrze, Miśku. – Lucia rozpina smycz i ją zwija. Siada we
wnęce okiennej i tuląc do piersi szorstkie psie ciało, szepcze uspokajająco: – Będzie dobrze, słowo daję. Wszystko będzie dobrze.
Serce jej się kraje na widok jego strachu. Kocha tego małego
zwierzaka najbardziej na świecie i najczęściej uważa, że Misiek to
jedyne żywe stworzenie, któremu naprawdę na niej zależy. Lucia
może i bywa często milcząca i ponura, ale nie jest głupia i ma niezły
zmysł obserwacji. Wie doskonale, że nie jest pupilką mamy i taty; od
urodzenia żyje z tą świadomością. A jeśli chodzi o to, co się zdarzyło
piętnaście lat temu… nie, nigdy, przenigdy nie zaleczy tych ran.
Hugo… Hugo.
Nigdy, przenigdy nie zapomni Hugona. Od czasu jego śmierci jedynym stworzeniem, które może bezpiecznie kochać, jest ten
piesek.
Światło
Olbrzymie okno witrażowe, które na polecenie Olivera zamontowano dwadzieścia lat temu nad balkonem dla muzyków, to swoisty
hołd dla rodziny Anchorów-Ferrersów. Przedstawia ich czworo:
Matildę, Olivera, Lucię i Kirana stojących na pomniejszonej kuli
ziemskiej, otoczonych rozchodzącymi się promieniami słońca,
pomarańczowymi i żółtymi. Oliver kocha światło. Możliwe, przeczuwa czasem Matilda, że kocha je bardziej niż własną rodzinę.
Wielbi je i kontempluje w każdej wolnej chwili. Znajome mówią
jej, że światło przynajmniej nic nie kosztuje, tymczasem golf, latanie jednosilnikową cessną albo wędkowanie w Peru – cóż, te rzeczy oczywiście bezpłatne nie są i Matilda powinna uważać się za
szczęściarę. Mimo to zawsze czuła się trochę zazdrosna o światło.
Nawet dzieci nazwali na jego cześć – Kiran, czyli „snop światła”, no
i Lucia, co wielu osobom niebezpiecznie kojarzyło się z Lucyferem.
Matilda nigdy nie była całkiem przekonana do tego imienia.
Witraż przedstawia rodzinę jakby podporządkowaną światłu
i niebiosom. Nieba, płonącego w blasku chwały, nie powstydziłby się
sam William Blake. Stojący za nimi budynek ma być domem „Pod
Wieżyczkami”, ale zdaniem Matildy to kiepskie i niestaranne odwzorowanie. Nie widać też psa, co jest błędem, ponieważ rodzinie zawsze
towarzyszył w życiu pies. Ani ogrodu. Niczego, co by ukazywało, kim
właściwie są. Nikt nie zrywa kwiatów, nikt nie piecze ciasta.
Jakby nie miała większych zmartwień, myśli teraz; przecież to
nie ma żadnego znaczenia. Ollie stoi pod oknem i z zajęciem majstruje przy telefonie. To niepokojące, że aparat właśnie teraz musiał się rozładować. Lucia siedzi skulona we wnęce okiennej z Miśkiem przyciśniętym do piersi i Matilda nie wie, co z sobą począć.
Na razie nie zrobiła nic konstruktywnego, tylko nerwowo chodzi
27
tam i z powrotem, przestawia rzeczy z miejsca na miejsce, zaprowadza ład. I co chwila sprawdza, czy okna i drzwi są zamknięte.
– Sprawdź jeszcze raz tylne drzwi – mówi do Lucii. – I nie zapomnij o górnej zasuwie.
Lucia idzie wąskim korytarzem i po chwili słychać szczęk rygli. Matilda nie może sobie przypomnieć, czy zaryglowała drzwi
frontowe, ale gdy już ma ruszyć i to sprawdzić, coś nakazuje jej
się zatrzymać. Wpatruje się w posadzkę, serce jej bije cicho i powoli. Widać tam cztery czy pięć kropli czegoś brązowawego, każda
w kształcie wydłużonej łzy.
Matilda klęka i paznokciem kciuka próbuje zeskrobać największą z nich. Złuszczone wiórki przywierają do jej palca. Unosi
głowę i rozgląda się po pomieszczeniu. Kuchnia jest ogromna – ciągnie się wzdłuż jednej ze ścian domu i obejmuje niewielką jadalnię
oraz część wypoczynkową z wielką niszą kominkową. To wszystko
jest tak swojskie i znajome jak okoliczne wzgórza, tyle że coś nie
gra. Nie chodzi tylko o to, co podwiązano między gałęziami w zagajniku; we wnętrzu domu też jej coś nie pasuje. Zapach? Nikła nieznana woń. A to? Matilda rozciera kciukiem i palcem wskazującym
złuszczony wiórek. Ten rozpada się i wnika w linie papilarne na
opuszkach. Krew? Czy to krew? Nie, dobry Boże, nie. Oczywiście,
że nie. Podchodzi do zlewu, żeby opłukać palce. Między tymi krop­
lami czerwieni – które mogły się wziąć skądkolwiek, dosłownie
skądkolwiek – a tym, co właśnie widziała między drzewami, nie ma
żadnego związku. Oliver ma rację. To pochodzi od jakiegoś zwierzęcia przywleczonego przez drapieżnika. Całkiem normalna sprawa i nadawanie jej szczególnego znaczenia byłoby zwykłą histerią.
Wyciera z wściekłością dłonie. Zgina się wpół, wychyla i wygląda przez korytarz do dużego przedpokoju, gdzie Oliver dłubie
jeszcze przy telefonie. Dlaczego tak długo? Wymiana baterii zajmuje dwie minuty. Oliver przerywa teraz majstrowanie przy aparacie i przekrzywiwszy głowę, wbija w nią spojrzenie. Twarz nabrzmiała mu silnie od leków, a na czoło wystąpiła błękitna żyła,
której Matilda wcześniej nie widziała. Jakby w ramach operacji
chirurdzy dołożyli mu nowe naczynie krwionośne.
Oliver podnosi telefon.
28
– Nie działa – mamrocze, a jego mina mówi: i co mam zrobić?
Czy to się dzieje naprawdę?
Matilda nie reaguje. Nie wolno jej panikować, bo do pokoju
wróciła właśnie Lucia. Ale w głębi duszy chciałaby krzyczeć. Telefon stacjonarny to ich jedyny środek łączności. Gdy lekarze pozwolili w końcu Oliverowi wyjechać z Londynu, dopytywali, czy będzie
mógł szybko dojechać do szpitala, skoro posiadłość „Pod Wieżyczkami” leży w tak ustronnym miejscu, a Matilda odpowiedziała, że
w razie potrzeby odwiezie go do Wells lub wezwie karetkę. Sygnał
sieci komórkowych tu nie dociera, ale linia naziemna działa doskonale. Nigdy dotąd nie było z nią problemów. Aż do teraz.
Na miejscu Matilda porusza się niewielkim samochodem,
który przechowują w garażu, ale kluczyki znajdują się w gabinecie Olivera po przeciwnej stronie domu. Land rovera, londyński
samochód, parkują na podjeździe. Tak będzie szybciej. Matilda
wchodzi do sieni i zanurza ręce w kieszeniach swojego wiszącego
tam sztormiaka. Szpera w poszukiwaniu telefonu komórkowego
i kluczyków do land rovera. Na początku podjazdu można złapać
nikły sygnał. Będzie musiała tam podjechać i zadzwonić na policję.
Ale w sztormiaku kluczyków nie ma. Może zostawiła je w torebce
wiszącej na krześle w przedpokoju.
Wraca do kuchni i staje jak wryta. Siedząca we wnęce okiennej Lucia z uniesioną głową i nieznacznie rozchylonymi ustami
wpatruje się zdumiona w dwóch mężczyzn stojących w drzwiach
kuchennych z Oliverem, który zapomniawszy o trzymanym w dłoni zepsutym telefonie, również przygląda im się zdziwiony. Drzwi
frontowe za nimi są otwarte na oścież. Mężczyźni są ubrani w ciemnoszare garnitury i obaj mają poważne miny. Jeden jest niski i długoręki, i ma piegi oraz rude włosy ścięte na modłę wojskową. Na
nosie ma okulary w czarnych oprawkach i sprawia wrażenie nieco
skrępowanego, a jego wzrok błądzi nerwowo po kuchni. Drugi jest
spokojniejszy. Wysoki, wyprostowany, z wielkim nosem i mocno
rozwodnionymi zielonymi oczami w obramowaniu jasnych rzęs.
Ma kręcone włosy, ale łysina sięga mu tak daleko, że czubek głowy
jest nagi i lśniący jak u mnicha, co upodabnia go do młodego Arta
Garfunkela. W dłoni trzyma legitymację policyjną.
29
– Pani Anchor-Ferrers? – mówi. – Inspektor Honey. A to
sierżant Molina. Przepraszamy za wtargnięcie – próbowaliśmy
państwa wezwać interkomem przy bramie na końcu podjazdu, ale
nikt nie odebrał, więc musieliśmy podejść.
– Nie – mówi z roztargnieniem Matilda. – Byliśmy na dworze,
w ogrodzie.
Sierżant Molina wymienia z inspektorem Honeyem pełne niepokoju spojrzenia, a ten odchrząkuje. Chowa do kieszeni legitymację. Na jego twarzy próżno szukać uśmiechu.
– Chciałbym – mówi – zamienić z państwem kilka słów.