pobierz

Transkrypt

pobierz
URLOP W STANACH
Postanowiliśmy wyjechać na urlop do Stanów Zjednoczonych.
Moja żona źle znosiła klimat w tropikach, więc musiałem
zgodzić się na tę kosztowną wycieczkę, chociaż wolałbym
spędzić czas na wyspie Barbados lub na Trynidadzie.
Zaczęliśmy zwiedzanie kraju od Nowego Jorku. Korzystaliśmy z usług biur turystycznych zapewniających zwiedzającym
autokary i przewodników. Obejrzeliśmy Metropolitan Museum
of Art, gdzie specjalną uwagę zwróciliśmy na bogate zbiory dzieł
sztuki staroegipskiej i na dział wypchanych zwierząt w ich
naturalnym środowisku. Zwierzęta, szczególnie rodzina goryli z
Ugandy, robiły wrażenie żywych. W stoisku pamiątek kupiliśmy
bardzo ładnie spreparowane, wysuszone koniki morskie,
zapakowane w miniaturowe drewniane skrzyneczki. Mogły się
przydać na prezenty dla znajomych. Zwiedziliśmy Muzeum
Sztuki Nowoczesnej, Muzeum Guggenheima, Wall Street,
Central Park, Rockefeller Center, a w nim kinokabaret „Radio
City". Wyświetlano tam najnowsze i najlepsze filmy oraz
prezentowano wspaniałe rewie z girlaskami, akrobatami, piosenkarzami, sztukmistrzami. Obejrzeliśmy z tarasu Empire State
Building, z którego tak chętnie skaczą samobójcy, panoramę
Nowego Jorku. W budynku tym funkcjonują szybkościowe
windy, nieprzyjemne dla osób wrażliwych lub chorych na serce.
Już w windach policjanci w cywilu obserwują zachowanie się
turystów i na ogół dość zręcznie wyławiają kandydatów na
samobójców. Są oni śledzeni i w momencie szykowania się do
skoku zatrzymywani. Byliśmy w kilku teatrach na Brodwayu, w
domach mody na Piątej Alei, w murzyńskim Harlemie, dzielnicy
chińskiej i w dzielnicy „zapomnianych ludzi". Ta ostatnia mieści
się w pobliżu Wall Street i robi wstrząsające wrażenie. W
śródmieściu jednego z największych i najbogatszych miast świata
bytują ludzie - widma. Brodaci, brudni, żebrzący, śpiący pod
gazetami na ławkach skwerów, w sieniach domów i w hotelach,
gdzie za siennik bez prześcieradła i koca płaci się dziesięć
centów. Pijacy, narkomani, obłąkani i biedacy zagubieni w życiu
spędzają tutaj ostatnie swoje dni na ulicy. Żadna nędza ludzka w
dotkniętych suszą krajach Sahelu nie da się z tym porównać. W
dzielnicy „zapomnianych ludzi" życie ludzkie nie ma żadnej
ceny. Codziennie zabierane są stamtąd czyjeś zwłoki. Odwozi się
je do miejskiego krematorium.
W Nowym Jorku spotkaliśmy naszych starych znajomych doktora Rodzińskiego z żoną. Przyjechali z Europy zaopatrzeni
w wizę wenezuelską. Nigdy tam jednak nie dotarli, zostali w
USA i byli już jako tako urządzeni.
Pojechaliśmy najpierw do Newarku, gdzie przedstawili nas
kongresmanowi Węgrockiemu (Wengroki). Przyjął nas bardzo
gościnnie i poczęstował dobrym obiadem. Wengroki dał nam
jedną dobrą radę. - W Stanach oczekuje się od Europejczyków
zachwytów nad tym krajem. Wszystko tutaj ma być najlepsze,
1
największe i najładniejsze. Wszelka krytyka może zakończyć się
„polowaniem na czarownice". Pamiętajcie, że w Stanach grasuje
senator MacCarthy, którego ja osobiście uważam za wariata.
Słowa kongresmana były prorocze, a diagnoza trafna. Poniewczasie, kiedy wielu ludzi zostało już przez niego zniszczonych,
zorientowano się, że MacCarthy kwalifikuje się do leczenia w
zamkniętym zakładzie psychiatrycznym.
Z Newarku pojechaliśmy samochodem Rodzińskich do Princeton. Tutaj poznaliśmy doktora Taylora z żoną i kilka innych
osób. Dr Taylor był chirurgiem, ordynatorem w miejscowym
szpitalu. Wypytywał się o Amerykę Południową, o ludzi,
warunki pracy itp. Radził nam kupić samochód na czas pobytu w
Stanach, ponieważ to się opłaca. Przy sprzedaży stracimy
niewiele, tylko tyle ile wyniesie zużycie. Zaoszczędzimy na
przejazdach taksówkami, pociągami i autobusami. Zyskamy
także na zaoszczędzonym czasie.
Dr Taylor miał rację. Następnego dnia kupiłem pontiaka z
automatyczną skrzynią biegów. W olbrzymim parku sąsiedniego
miasteczka Kingston uczyłem się jeździć. Po dwóch dniach
zdałem egzamin na prawo jazdy. Mogliśmy teraz lepiej rozejrzeć
się po okolicy.
Któregoś dnia państwo Rodzińscy zaproponowali nam obejrzenie domu pułkownika Karola Lindbergha, słynnego lotnika,
który przeleciał pierwszy nad Atlantykiem i to na małym,
jednosilnikowym samolocie. Witany był przez Amerykanów jak
bohater narodowy. Niedaleko Princeton, w gęstym ponurym
lesie, pułkownik wybudował sobie piękny dom rodzinny. Nie
miał tam żadnych sąsiadów, a odległość do najbliższej szosy
wynosiła kilka kilometrów. Lindbergh był pupilkiem całego
narodu, toteż nie mógł przewidzieć, że znajdzie się ktoś, kto
zniszczy jego szczęście rodzinne. Pod nieobecność rodziców
kidnaper porwał ich jedyne dziecko celem uzyskania okupu. W
niezbyt jasnych okolicznościach dziecko zmarło, a kidnaper po
długich poszukiwaniach został ujęty i skazany.
Jechaliśmy obejrzeć scenerię tego dramatu. Po śmierci dziecka
Lindbergh oddał swoją rezydencję władzom stanowym.
Urządzono w niej dom poprawczy dla nieletnich przestępców
samochodowych, to znaczy dla takich, którzy kradli lub okradali
samochody, przecinali opony, wkładali do nich gwoździe,
powodowali wypadki samochodowe itp. Psycholog pracujący
nad tą trudną młodzieżą pokazał nam pokój dziecka, okno, do
którego kidnaper przystawił drabinę i całe miaszkanie. W poprawczaku nie było krat okiennych ani pasiastych ubranek.
Młodzież była grzeczna i dobrze odżywiona. Fakt, że wkrótce po
wyjeździe stamtąd znalazłem gwóźdź w oponie, był chyba
czystym przypadkiem.
W pobliżu Priceton wybudowano szpital-miasteczko dla
umysłowo chorych. Dr Rodziński miał zamiar tam pracować,
mimo iż pobory dla lekarzy były wówczas raczej niskie. Nie
przekraczały trzystu dolarów. Oczywiście tyle zarabiali tylko
lekarze cudzoziemscy nie posiadający nostryfikacji. Jednym z
nich okazał się mój kolega szkolny Kosieradzki. Kończył razem
2
ze mną gimnazjum. Kiedy oprowadzał mnie po tym
pięciotysięcznym miasteczku, dotarliśmy na oddział najciężej
chorych. Byli to ludzie zamknięci w kilkuosobowych klatkach,
podobnych wyglądem do tych, w których trzyma się kanarki czy
papużki, tyle że proporcjonalnie większe. Chorzy nie mieli na
sobie ubrań, a swoje potrzeby fizjologiczne załatwiali bezpośrednio na podłodze. Na innym oddziale leżały dziecipotworki, których głowy ważyły więcej niż reszta ciała. Ciężar
głowy nie pozwalał im na podnoszenie się z łóżek.
Wrażenie z tych odwiedzin było przygnębiające i mimo
namowy kolegi, ażeby podjąć tam pracę, nie mogłem się na to
zdecydować. Dr Kosieradzki zarabiał sto pięćdziesiąt dolarów
miesięcznie, dostawał posiłki szpitalne i korzytał z bezpłatnego
szpitalnego mieszkania.
Princeton to małe, ośmiotysięczne wówczas miasteczko, nudne
i schludne, utrzymujące się niemal wyłącznie z uczelni
uchodzącej za centrum życia intelektualnego kraju w dziedzinie
fizyki i matematyki. W tym zwykłym miasteczku mieszkał
niezwykły człowiek. Widywałem go niemal codziennie, kiedy z
miotłą w ręku usuwał śmieci i opadłe liście z chodnika. Ten siwy
mężczyzna o dziwnie znajomej, smutnej i nieśmiałej twarzy miał
widocznie bardzo dużo wolnego czasu.
Dopiero dr Taylor wyprowadził mnie z błędu. - Ten człowiek
to najznakomitszy fizyk wszystkich czasów, wykładowca z Instytutu Studiów Zaawansowanych, prof. Albert Einstein - powiedział z naciskiem, akcentując każde słowo. - To dziwny
człowiek, nie przystaje do tutejszego środowiska. Nie ma
samochodu, nie interesują go zarobki, moda, sport, teatr, wyścigi
konne i wszystko to co interesuje normalnych ludzi.
Z nim nie ma o czym rozmawiać, dlatego jest tak przeraźliwie
samotnym. Prawdę mówiąc to i jego wykłady są dla większości
słuchaczy nie do pojęcia. Któż zrozumie w pełni zależność
między całkowitą energią ciała a masą i prędkością światła w
próżni, wyrażone w równaniu E=mc2. Według niego czasoprzestrzeń jest równoważna czterowymiarowej powierzchni
walca znajdującego się w pięciowymiarowej przestrzeni. Oś tego
walca wskazuje kierunek czasu. Można oszaleć. Nikt nie ma
dostatecznej wyobraźni, żeby to dobrze zrozumieć. Einstein
poddał rewizji prawa grawitacji, udowodnił zjawisko
zakrzywienia promienia świetlnego w polu grawitacyjnym,
stworzył podstawy prawideł, które doprowadziły do sterowanego
wyzwolenia energii jądrowej.
- Niektórzy go rozumieli - zauważyłem. - Weźmy Leopolda
Infelda z Krakowa. Napisał wspaniałą książkę o Einsteinie, a
drugą razem z nim. Ich „Ewolucja fizyki" jest dziełem
popularnym, zrozumiałym nawet dla nauczycieli licealnych, a
ujmującym między innymi wszystkie zagadnienia, którym
poświęcił się Einstein. Nie czytałem jej wprawdzie, ale znam
kilka recenzji o niej.
W pięć lat później Albert Einstein zmarł. Prosił przed śmiercią
swoich najbliższych, ażeby miejsce jego grobu nie było znane
3
nikomu. Może leży pod innym nazwiskiem na jakimś żydowskim
cmentarzu? W historii, tylko ci co obawiali się profanacji
swojego grobu, kazali zachować miejsce pochówku w tajemnicy.
Czyżby Einstein czuł się odpowiedzialnym za rozpętanie zbrojeń
atomowych i za masakrę w Japonii? Skądinąd wiadomo, że był
to człowiek gołębiego serca i wielkiej dla ludzi życzliwości. O
ludziach nauki mawiał, że prawdziwy uczony to człowiek, który
zadaje sobie pytania, szuka na nie odpowiedzi i udowadnia je.
Powielając zaś wyłącznie cudze wypowiedzi można w
najlepszym razie zostać naukowcem.
Urlop nasz skończył się już miesiąc temu. Trzeba było wracać
do domu, do zwykłej codziennej pracy.
4