GIL Herbata z jaśminem
Transkrypt
GIL Herbata z jaśminem
Agnieszka GIL Herbata z jaśminem Na s za Ksiegar nia Po wyjściu z Gertrudy, mrużąc oczy przed światłem dziennym, ruszyli w górę zbocza, gdzie znajdowało się wejście do sztolni Czarnej Górnej. Trochę już zmęczeni nie śpieszyli się, niektórzy wręcz wlekli się noga za nogą – damy zawsze muszą płacić cenę za swoje większe przywiązanie do wyglądu niż do wygody. Kura z pogardą spojrzała na kuśtykającą Olkę i bez trudu ją wyprzedziła w drodze do góry. Czuła się świetnie, a nagły przypływ świeżego powietrza dodał jej sił, niemal biegła. Grześ ledwie ją dogonił na wysokości Skaliska, największego w Europie parku linowego. Zostawiwszy towarzystwo daleko w tyle, zatrzymali się na krótko i oglądali przejścia linowe, napowietrzne mosty i ruchome kładki. Kurze miękły kolana od samego patrzenia, wcale nie miała ochoty na spróbowanie swych sił pośród gałęzi. Wycofała się na drugą stronę drogi wiodącej dalej i szła wolno, tuż za sobą słysząc kroki Grzesia. A on nie chciał już dłużej czekać. Wykorzystując moment, kiedy przez chwilę byli sami na trasie, złapał dziewczynę od tyłu i gwałtownie odwrócił twarzą w swoją stronę. – Nie uciekaj ode mnie – szepnął. Uśmiechnęła się i usiłowała wyrwać się z jego objęć, ale nie dał za wygraną. Poddała się więc miękko i pozwoliła, by jego usta dosięgły jej warg, zachłannie, szybko, niecierpliwie. Och, gdyby tylko nie szła za nimi grupa, gdyby można było zniknąć na chwilę, nacieszyć sobą, zamknąć tę kruchą istotę w uścisku! Całował ją, ledwie nadążając nabrać powietrza, ale to nic, dla niej mógłby się nawet udusić! – Kocham cię – szeptał. – Dziewczyno, gdybyś ty wiedziała, jak ja cię kocham! 82 – Wiem, wiem – śmiała się otwarcie – ale oni zaraz tu będą. – Co nas to obchodzi. – Mocno przycisnął ją do siebie i przylgnął policzkiem do jej ramienia i ciepłej szyi. – Jednak powinno, bo zaraz zaczną gadać. – A niech gadają. Kocham cię i nic tego nie zmieni! A jeśli i ty… – Zawiesił głos i spojrzał z nadzieją. Ale ona nic nie mówiła. Patrzyła na niego z tym samym krzywym uśmieszkiem, nie uciekając wzrokiem, i milczała. – A ty? – Spojrzał spokojnie, wierząc, że odpowiedź nie może być inna niż… – Przecież wiesz. – Zaczęła się śmiać, coraz głośniej, prawie histerycznie, aż raptownie urwała. Rozejrzała się wokół i zobaczywszy nadciągających licealistów, odsunęła się od niego. – Czy ja potrafię kochać? – spytała niespodzianie. – A może ta cała miłość naprawdę jest bardzo daleko stąd? – To znaczy gdzie? – zapytał, nieco zbity z tropu. – Krąży po orbicie w niebiańskim czajniczku. Myślę, że on musi być niebieski, skoro od dawna nurza się w błękicie. Ma ładnie wygięty dzióbek i pokrywkę. Wygląda jak emaliowany. Jest maleńki, nie widać go przez teleskopy. Gdyby podnieść pokrywkę, miłość mogłaby się z niego wydostać. Albo gdyby ktoś go przechylił, toby się wylała. Może na Ziemię? Jednak czajniczek, niedościgły, niedosiężny, cyrkuluje z dala od nas. – Co wy tacy szybcy? – wydyszał wychowawca drugiej klasy, nie dając Grzesiowi szansy na zrozumienie tego, co mówiła Kura. Czy to się zresztą dało zrozumieć? * 83 Piątkowe popołudnie dopieszczało ich pogodą i choć słońce ledwie wyglądało zza gór, właściwie nie grzejąc, było przyjemnie. Zdążyli już trochę odpocząć podczas jazdy, kiedy autokary zjechały do rozległej zatoczki, oddzielonej od drogi sporą kępą drzew, co dawało złudzenie kameralności. Chłopcy rozstawili grille, na których po niedługim czasie zapachniała kiełbasa, powodując u zmęczonych i porządnie głodnych licealistów wzmożony ślinotok. Aby nie myśleć o jedzeniu, kilku z nich chwyciło gitary. Przytoczyli wielkie kamienie znalezione na brzegu lasu i usadowili się na nich wygodnie. W ciszy, przerywanej jedynie odległym szumem samochodów z drogi, zabrzmiały dźwięki strun. Kura zastanawiała się, co będą grali, sama najpewniej czuła się w klimatach, mówiąc najogólniej, ballad. No i szant, znanych jej z obozów czy klubu. Jednak koledzy ze szkoły okazali się mistrzami muzyki współczesnej. Po chwili większość ludzi śpiewała, krzyczała, klaskała w rytm najmodniejszych przebojów. Gromadę ludzi pochodzących z najróżniejszych rodzin, środowisk, o skrajnie różnych gustach i zainteresowaniach, połączyły popularne hity. Kura, początkowo nieufnie podchodząca do wszystkiego, zaczęła rytmicznie przytupywać, lekko podrygiwać, wreszcie i ona sięgnęła po gitarę. Zrobiło się na tyle ciemno, iż Grześ być może nie zauważy od razu, czyj instrument znalazł się w jej posiadaniu. Nie miała śpiewnika z chwytami, ale zupełnie nieźle szła jej gra ze słuchu, dołączyła więc do czwórki gitarzystów i już w piątkę napełniali coraz zimniejsze powietrze kaskadą dźwięków. A Miguel Almeria Grześka za co najmniej tysiaka niemal sam grał, wystarczyło lekko dotknąć strun. 84 Przerwali na moment i z uznaniem pokiwali głowami. Długowłosa Natalia z klasy trzeciej pokazała Kurze uniesiony kciuk – znalazła się kolejna dziewczyna, która odważyła się zagrać na forum klas, nie jak dotąd tylko ona, Nataszka. I nastąpił moment, w którym Kura niespodziewanie dla siebie poczuła, że jest tu z nimi. Nie obok, nie sama czy z Grześkiem. Przez chwilę stała się częścią tej społeczności. Niezwykłe uczucie ogrzewało jej serce, starała się nie podnosić głowy, by nikt nie zauważył nagłego wzruszenia. „Co się ze mną dzieje?”. Zmarszczyła nos i potarła powieki palcem wskazującym i kciukiem. Wreszcie podniosła głowę. – Jak tam, jemy?! – zawołała i wstała, żeby schować gitarę do pokrowca. – Tu są jednorazowe talerzyki, nałóż sobie, a ja to schowam, bo chyba zaraz potem jedziemy, co? – Grześ ledwie widząc w mroku, podszedł do niej i chwycił instrument, zanim zdążyła zareagować. – Zaniosę od razu do autokaru. Jedz, jedz, jeśli jesteś głodna. – I odszedł. Kura struchlała. Chwyciła talerzyk, plastikowy widelec i wmieszała się w tłum. Chociaż nie miała złudzeń – on zaraz i tak ją znajdzie… Znalazł, choć próbowała skryć się gdzieś na uboczu. Bez słowa stanął przed nią i przez chwilę usiłował dostrzec jej minę. Było jednak za ciemno. – Martyna. Cisza. – Skąd masz tę gitarę? Głośno przełknęła ślinę. – Ktoś mi pożyczył. – Kto?! 85 – Twoja mama… Zacisnął szczęki, aż zazgrzytały zęby. Dłonie same zwinęły mu się w pięści, a mięsień łydki pulsował nerwowo. Sapał przez chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć, bo najchętniej przełożyłby ją przez kolano i przyrżnął klapsa. Próbując zdobyć się na spokój, wycedził: – Mogła się zniszczyć. To nie jest gitarka za dwieście złotych. – Nie przesadzasz? – Odetchnęła wreszcie, bo dotąd nie śmiała głośniej wypuścić powietrza z płuc. – Przecież nic takiego się nie stało, sam ją sztauowałeś w autobusie, teraz też nią nie rzucam. Bezpieczna była i jest. A przynajmniej się do czegoś przydała… – Martyna, czy ty nie rozumiesz? Nie chciałem jej brać. Ani tobie nie pożyczyłem. – Oczywiście – wysyczała – bo ty potrafisz tylko brać! – Jesteś niesprawiedliwa. – A ty durny. Spieprzaj z tą swoją gitarą i… swoją zasraną miłością. Nie potrzebuję ani jednej, ani drugiej! – Odwróciła się na pięcie i zniknęła w mroku. Kiedy całe towarzystwo się najadło, wystudzone grille poskładano, a resztki węgla zalano wodą ze specjalnie przygotowanych butli, Grześ wszedł do autokaru. Nie znalazł Kury na poprzednim miejscu, pewnie pojechała drugim. Po wyjściu też jej nie zauważył, mimo że poszedł spory kawałek w stronę jej domu. * 86 – Martyna, wstawaj. Już dziewiąta, muszę wyjść. „Co to za głos?” – zastanawiała się Kura, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek do niej dociera. To nie ojciec i nie Stara przecież. Może sen? Bo głos jest miły, głęboki, z całą pewnością męski. Kogo on przypomina? Naprężyła mięśnie, przeciągając się i niechcący dotknęła ręką głowy. O, matko! Ból otrzeźwił ją szybko. Zerwała się na nogi i z powrotem upadła na wersalkę, na której spała przykryta kocem w granatową kratkę. – Kręci ci się w głowie? Jak się czujesz? – Maciek spojrzał na nią z troską. Nie wyglądała dobrze. Oczy miała zapuchnięte od płaczu, widać było tylko wąskie szparki, a nad prawym, tuż pod linią włosów, ale i między nimi, rozlał się niewielki siniak w żywym kolorze wątróbki w czerwonawe żyłki. Prawdopodobnie po jakimś czasie zejdzie niżej, na oko i twarz, ale i tak dobrze, że skóra pękła, bo gdyby gromadziła się pod nią krew, wyglądałoby to jeszcze gorzej. Przy krwiaku twarz wydawała się jeszcze bledsza, biała jak kreda. – Byle jak, ale chyba nie jest najgorzej – wyszeptała dzielnie. – Możesz wstać? – Tak, jasne. Kubek herbaty postawił ją na nogi, ale na jedzenie nie miała ochoty. Maciek obawiał się, czy to nie wstrząśnienie mózgu, postanowił na wszelki wypadek zadzwonić później do dziewczyny, więc zapisał numer jej komórki w swoim telefonie. Potem zamówił taksówkę – zdecydował, że odwiezie Kurę do domu. Sam korzystał z komunikacji miejskiej, 203 nie opłacało mu się ruszać auta, by przejechać te kilka przystanków bez przesiadek. Samochód zatrzymał się na Hubskiej, naprzeciwko okien żółtego budynku, brudnego jak kostka masła, którą ktoś upuś- cił na ziemię. Kura wysiadła i pochyliła się do środka auta. Przez chwilę milczała, patrząc ma Maćka, wreszcie szepnęła: – Przepraszam. – Nie ma za co, dobrze, że przyszłaś. Może jednak odprowadzić cię do domu? Pokręciła głową i popatrzyła, jakby zastanawiając się, co powiedzieć. Kierowca kręcąc się i spoglądając na nią przez ramię, rzucił od niechcenia: – Zimno. – Przepraszam – powtórzyła na konto kierowcy i znów zerknęła na pasażera. – Powinnam oddać ci sweter. – Innym razem, nie przejmuj się, naprawdę, nie zdążę zmarznąć. Kiwnęła głową i zatrzasnęła drzwi. Nic nie jechało, więc przebiegła przez jezdnię między dwoma przejściami dla pieszych i znikła w bramie. Weszła po rozlatujących się schodach i stanęła pod drzwiami mieszkania. Słabo się jej robiło na myśl, co ją za chwilę czeka. Ojciec pewnie się wścieknie, że wraca dopiero teraz, a Stara tylko doleje oliwy do ognia. Drżąc z chłodu i trochę ze strachu, już miała zadzwonić, kiedy tknięta przeczuciem, nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte. Weszła do mieszkania. Zasłony w oknach zasunięto, a ciemny pokój śmierdział papierosowym dymem i resztkami potraw z kolacji, stojących na stole. Choinkowe lampki paliły się tak, jak je wczoraj zostawiła. Ojciec spał z twarzą przytuloną do półmiska 204 z wystygłymi ziemniakami. Jego jedna ręka zwisała pod stół, a w drugiej, opartej o blat, trzymał niedopalonego papierosa. Palił jakieś najtańsze śmierdziele, które na szczęście gasły same od czasu do czasu, co i tym razem pozwoliło uniknąć pożaru. Martyna przymknęła powieki i przez chwilę stała nieruchomo. „Otworzę je – myślała – a wtedy ojciec, umyty i pachnący wodą po goleniu, podejdzie do mnie z wymówkami. Będzie miał rację, bo Wigilia to czas, w którym nie powinno się opuszczać domu…”. Drgnęła i otworzyła oczy – ojciec chrapnął? Nie, to Stara. Zacharczała i przekręciła się na drugi bok, pomlaskując bezzębnymi ustami. 205 Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail: [email protected] Dział Handlowy: tel. 22 331 91 55, tel./faks 22 643 64 42 Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 641 56 32 e-mail: [email protected] www.nk.com.pl Książka została wydrukowana na papierze Ecco-Book Cream 60 g/m2 wol. 2,0. MAP Polska Redaktor prowadzący Anna Garbal Opieka redakcyjna Joanna Kończak Redakcja Adriana Dobrzyńska-Suchy Opracowanie DTP, redakcja techniczna Agnieszka Czubaszek Korekta Małgorzata Ruszkowska, Jolanta Sztuczyńska, Ewa Mościcka ISBN 978-83-10-12253-7 P R I N T E D I N P O L A N D Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2012 r. Wydanie pierwsze Druk: Opolgraf SA