Les amis du président
Transkrypt
Les amis du président
Les amis du président W 1948 roku, kiedy osiągnąłem wiek uprawniający mnie do udziału w wyborach, mój pierwszy głos oddałem na starego, wytrwałego w swych staraniach kandydata na prezydenta z ramienia partii socjalistycznej, Normana Thomasa. Był to oczywiście mój protest przeciwko zarówno Harry’emu Trumanowi, jak i Thomasowi E. Deweyowi – głos oddany nie za, lecz przeciw, zresztą tylko tym razem – od tej pory bowiem już zawsze głosowałem na demokratów, choć nieraz, przyznaję, z ciężkim sercem. Dlatego w maju bieżącego roku, kiedy otrzymałem imienne zaproszenie do udziału w uroczystości inauguracji nowego prezydenta Francji François Mitterranda, mojemu wielkiemu zaskoczeniu towarzyszyła przelotna myśl, czy też przypadkiem ów zaszczyt nie wiązał się w jakiś sposób z tym, na kogo postanowiłem zupełnie wyjątkowo zagłosować trzydzieści trzy lata temu. Ale oczywiście jedno nie miało nic wspólnego z dru- 106 gim: François Mitterrand, jako być może jedyny wśród przywódców państw w naszych czasach, poświęca pisarzom więcej uwagi niż przedstawicielom innych zawodów – więcej niż prawnikom, naukowcom, nawet politykom – a zaproszenie wystosowane do mnie oraz sześciu innych pisarzy stanowiło po prostu tego potwierdzenie. Toteż poniższa relacja nie jest świadectwem polemisty, lecz sympatyka. Interesujący, jak sądzę, jest fakt, że wśród les amis du président – w niewielkim gronie około 125 osób, które ceremonia inauguracyjna zgromadziła pod Łukiem Triumfalnym – nie było żadnych przedstawicieli korpusu dyplomatycznego ani też żadnych członków oficjalnych międzynarodowych delegacji państwowych, a wszystko przebiegało bardzo uroczyście, lecz bez zbędnej pompy i przepychu. Ciekawe też, że wśród nas nie było żadnego pisarza francuskiego – najpewniej dlatego, by uniknąć podziałów i zazdrości. Obok mnie stało dwóch innych amerykańskich pisarzy, dramaturg Arthur Miller oraz Elie Wiesel, powieściopisarz i eseista, kronikarz Holokaustu; wszyscy byliśmy pod krawatami i w marynarkach, chociaż nasz strój był dosyć swobodny, nieformalny. Nasze grono uzupełniali, podobnie ubrani, kolumbijski powieściopisarz Gabriel García Márquez, meksykański pisarz Carlos Fuentes, Julio Cortázar z Argentyny i Yasar Kemal z Turcji. Zgromadziwszy się wcześnie, tuż po południu, pod szarym niebem zwiastującym deszcz, mogliśmy obserwować innych 107 gości przybywających przed ów wielki łuk zdobiony płaskorzeźbami wielkich bitew. Było oczywiste, że osobistości te reprezentują śmietankę światowego ruchu socjalistycznego. Przybywały w najwyraźniej całkowicie dowolnej kolejności, bez jakiegokolwiek ceremoniału. Po Willym Brandcie pojawił się Felipe González, przywódca Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej. Później Olof Palme ze Szwecji. Po nim przybyli socjalistyczni przywódcy Portugalii i Włoch, Mário Soares i Bettino Craxi. Następnie Léopold Senghor, prezydent Senegalu, a także poeta i pisarz, a krótko po nim Andreas Papandreu, przywódca Greckiej Partii Socjalistycznej*. W uroczystości brali udział nie tylko mężczyźni. Papandreu kroczył ramię w ramię z promienną Meliną Mercouri, która teraz musi godzić funkcję deputowanej do parlamentu z karierą aktorską. W końcu pojawiła się Hortensia Allende; jej osoba przywołała ponure wspomnienia tragicznych wydarzeń i upadek demokracji w Chile. Wdowie po zamordowanym prezydencie Chile towarzyszyła inna wdowa, żona wielkiego poety chilijskiego Pablo Nerudy. W sumie był to zupełnie wyjątkowy widok; owo zgromadzenie luminarzy i orędowników sprawy, która tyle już razy w historii Europy została uznana za przegraną, że jej nieoczekiwany triumf w tym właśnie miejscu sprawił, iż wszyscy robili wrażenie nieco * Właściwie: Ogólnogrecki Ruch Socjalistyczny, partia PASOK. 108 zdziwionych i przez to wyjątkowo poważnych i dostojnych. Nastrój całej uroczystości był oczywiście podniosły, jednak szok z powodu zwycięstwa ich wspólnej sprawy okazał się dla socjalistów tak wielki, że poruszali się jakby niepewnie, trochę jak na pogrzebie. Przybycie Mitterranda okazało się znacznie mniej spektakularne, niż można by się tego spodziewać. Nowy prezydent jest Francuzem w każdym calu: w swoim zwyczajnym ciemnym garniturze biznesmena mógłby wmieszać się w tłum paryżan i z powodzeniem uchodzić za postawnego profesora któregoś z liceów, prawnika lub nawet gościa, który wyszedł właśnie z eleganckiej restauracji. Dlatego, kiedy pochylał się, składając kwiaty przed wiecznym płomieniem na Grobie Nieznanego Żołnierza, wyglądał niewątpliwie jak zwykły obywatel, jednakże dźwięk Marsylianki, granej z werwą przez orkiestrę wojskową, sprawił, że wszystkim, co mogłem wyraźnie wyczuć, przebiegł po plecach ten sam dobrze znajomy zimny dreszcz. Podczas obiadu w Pałacu Elizejskim siedziałem koło Claude’a Cheyssona, który nie otrzymał jeszcze nominacji na stanowisko ministra spraw zagranicznych, ale niewątpliwie sprawiał już wrażenie, całkiem naturalne, iż wie, że wkrótce zostanie na nie powołany. Jest to bardzo sympatyczny i elokwentny człowiek; w pewnej chwili spytał, co sądzę o całej uroczystości, a zwłaszcza jak się czuję jako oficjalnie na nią zaproszony wraz z innymi pisarzami. Odparłem, że jestem 109 pewien, iż każdy z nas żywi wielki szacunek dla człowieka, który, bardziej niż jakikolwiek przywódca dużego zachodniego państwa, wydaje się gotowy, by pełniej i bardziej stanowczo występować na rzecz obrony praw człowieka, i że jego obecność na światowej scenie politycznej będzie znaczącą przeciwwagą dla sił prawicowych, które w ostatnim czasie zdają się odgrywać na niej dominującą rolę. Nieco mniej oficjalnym tonem dodałem, że pisarzom rzadko kiedy dane jest spotykać się z tego rodzaju oznakami uznania, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych – gdzie, przynajmniej od czasu Johna F. Kennedy’ego – takie honory przypadają zwykle w udziale gwiazdom rocka, aktorom i artystom komediowym oraz mistrzom golfa – i że to wielka radość i przyjemność móc świętować ten dzień razem z prezydentem, który jest tak wielkim miłośnikiem słowa pisanego. (Paryski korespondent „New York Timesa”, Richard Eder, odniósł się później do naszej tam obecności, uznając ją za „fasadowy” element radykalnego chic nouveau, lansowanego w polityce przez Mitterranda. Mylił się jednak. Troska o kulturę i intelektualistów nie wynika jedynie ze stylu sprawowania rządów przez Mitterranda, lecz z jego głębokich przekonań osobistych). Co do Reagana, powiedziałem Cheyssonowi, któremu to przywództwo wydawało się pewnego rodzaju zagadką, że dla nas nie jest zaskoczeniem, iż Amerykanie wybrali w końcu na prezydenta aktora filmowego. Przeciwnie, było to nieuniknione, jako że ludzie 110 w Ameryce zawsze gloryfikowali gwiazdy ekranu, darząc je uwielbieniem graniczącym wręcz z bałwochwalstwem, i od początku ery kina pragnęli, by któryś z ich idoli stanął u steru rządów. Cheysson przyjął moje słowa z niejakim smutkiem, lecz ze zrozumieniem. Socjalistyczna dążność do równania nie dotyczyła jednak, na tym obiedzie, potraw, które nam zaserwowano, począwszy od pâté de foie gras truffé des Landes (wyśmienitego dania z rodzinnych stron Mitterranda), do którego podano wino Château d’Yquem rocznik 1966, aż po niesamowity deser malinowy z szampanem Dom Pérignon rocznik 1971. Magazyn „Time” napisał kiedyś, że Mitterrand nie przywiązuje większej wagi do jedzenia – tu także dziennikarze byli w błędzie. Od prezydenta dzieliło mnie zaledwie kilka miejsc, i obserwując, jak nakłada sobie na talerz eleganckie białe pałeczki szparagów, przekonałem się naocznie, że na dobrym jedzeniu zależy mu co najmniej tak samo jak na uwadze, jaką obdarzają go atrakcyjne młode kobiety – jego wyrafinowany smak zdecydowanie wykraczał poza standardy, którym hołdowała reprezentowana przez niego partia. Po obiedzie przeszliśmy do pałacowego ogrodu, w którym, stojąc w małych grupkach, gawędziliśmy z Mitterrandem. Chcąc nie chcąc, cały czas byłem świadomy nieobecności prezydenckiej ochrony; Mitterrand robił wrażenie nieco wycofanego i zamkniętego w sobie, mimo to z przy- 111 jemnością zamieniał parę zdań z każdym, kto się do niego zbliżył – w końcu wszyscy życzyli mu jak najlepiej. Panowała tu zdumiewająco nieformalna i swobodna atmosfera, niczym na zwyczajnym prywatnym garden party, które mogłoby się odbywać także gdziekolwiek indziej we Francji. Rozmowa z prezydentem, choć nie poruszaliśmy w niej raczej tematów wyjątkowo doniosłej wagi, silnie utkwiła mi w pamięci. Mówiąc o Ameryce, Mitterrand zdawał się równie zdumiony tym krajem jak wcześniej Cheysson wyborem Reagana. – Wielki, osobliwy kontynent – powiedział – tak ogromny i tajemniczy, tak trudny do zrozumienia. Ale ludzie są wspaniali. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego o waszej polityce zagranicznej. Kiedy Elie Wiesel spytał go, jak to jest być prezydentem, Mitterrand milczał chwilę, a na jego twarzy pojawił się wyraz prawdziwego zaskoczenia. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć – powiedział półgłosem. Takie szczere i otwarte wyznanie skłoniło mnie – niegdysiejszego wyborcę Normana Thomasa – by skomplementować jakoś prezydenta, tak więc wyznałem, że w głębi duszy ja też na niego głosowałem. Słysząc to, Mitterrand po raz pierwszy zwrócił się do nas po angielsku: – I appreciate that*. * Bardzo mi miło. 112 Późnym popołudniem oznajmiono nam, że wraz z innymi amis du président mamy wziąć udział w krótkim triumfalnym przemarszu ulicą, która pod kątem prostym odchodzi od bulwaru Saint-Michel i prowadzi do Panteonu. Miller, Wiesel, Fuentes i ja udaliśmy się na miejsce naszym samochodem, kierowca pomylił się jednak i zamiast wysadzić nas na skrzyżowaniu, z którego mieliśmy wyruszyć, zostawił nas na rogu innej ulicy, wśród tłumu paryżan. Zgromadzone na ulicach rzesze ludzi były rozentuzjazmowane, niezwykle hałaśliwe, radosne i niewiarygodnie gęste. Zarówno Fuentes, który w połowie lat siedemdziesiątych był ambasadorem Meksyku we Francji, jak i Wiesel, który po drugiej wojnie światowej przez pewien czas mieszkał w Paryżu, stwierdzili, że nigdy jeszcze nie widzieli takich mas ludzi na ulicach. Zgromadzonych było tak wielu, że gdyby nie ich uśmiechnięte i radosne twarze, mogliby budzić w nas strach i grozę. Ludzie byli dosłownie wszędzie – stali tuż przy jezdni, na całym chodniku, wypełniali szczelnie boczne uliczki, czekając na kawalkadę samochodów prezydenckich, która miała przejechać przez cały bulwar aż do skrzyżowania, z którego powinien rozpocząć się przemarsz. Tymczasem nasza literacka czwórka z Ameryki Północnej nie była w stanie przedrzeć się przez tłum ani też sforsować ustawionych szczelnie wzdłuż całego bulwaru zapór. Choć wielokrotnie ponawialiśmy próby, wymachując identyfikatorami, nie było żadnego sposobu, żeby przedostać się na 113 skrzyżowanie. Zdesperowani, mieliśmy już dać za wygraną, wejść do jakiegoś baru i obejrzeć całą uroczystość w telewizji, kiedy nagle zauważyliśmy w pobliżu Melinę Mercouri, która w towarzystwie Andreasa Papandreu siedziała w zupełnie zablokowanym przez tłum samochodzie. I uratowała całą sytuację. Po błyskawicznej naradzie z naszą czwórką Melina wysiadła i przedarła się w pobliże barierki oddzielającej tłum od jezdni. Tam, błagając z typowo grecką, pełną dramatyzmu gestykulacją, udało jej się przekonać znajdującego się akurat w pobliżu funkcjonariusza policji bardzo wysokiej rangi, by nakazał rozsunięcie barierek i przepuszczenie nas na drugą stronę. I tak oto wzięliśmy udział w najbardziej osobliwej procesji, o jakiej ktokolwiek z nas słyszał. Wzdłuż szerokiego bulwaru Saint-Michel, teraz całkowicie pustego i wyludnionego, ciągnęły się po obu stronach gęste szpalery złożone z dziesiątków tysięcy gapiów. Jego środkiem kroczyło czterech pisarzy, przewodniczący Greckiej Partii Socjalistycznej oraz Melina Mercouri, a jej obecność wywoływała głośne okrzyki entuzjazmu wśród zgromadzonych, którym rozdawała hojnie swoje szerokie uśmiechy, wymachując trzymaną w dłoni socjalistyczną różą. W rzeczy samej niezwykłe i fascynujące przeżycie, nawet jeśli – na co zwrócił uwagę Fuentes – wiwatujący tłum był przekonany, że tych pięciu dżentelmenów w płaszczach przeciwdeszczowych to ochroniarze Mercouri. Nie miejsce tu na refleksje o przyszłości socjalizmu we 114 Francji. Tamtego wieczoru na kolacji kilkoro bardzo bogatych paryżan, których znałem, racząc się homarami, żałobnymi głosami, jak na stypie, wieszczyło niewesołe perspektywy. O historii partii socjalistycznych w Europie z pewnością nie można powiedzieć, że jest nieprzerwanym pasmem sukcesów. Kto zatem wie, jakie szyderstwa losu kryje w sobie dzień chwały François Mitterranda, podobnie jak dzień chwały Ronalda Reagana czy też, w równym stopniu, każdego na tyle zdeterminowanego i odważnego człowieka, by sięgać po władzę w państwie. Ale jako pisarz zaliczony do grona przyjaciół prezydenta nie mogłem przecież – kiedy tak staliśmy w siąpiącym deszczu na szarych stopniach Panteonu, słuchając Ody do radości Beethovena, a rozpogodzony Mitterrand delektował się swoim ciężko zapracowanym triumfem – nie odwzajemnić uczuć zawartych w dedykacji, którą tamtego dnia wpisał mi do jednej ze swoich książek: „Z wdzięcznością i nadzieją”. „The Boston Globe”, 26 lipca1981