pobierz pdf - Muzeum Pamięci Sybiru

Transkrypt

pobierz pdf - Muzeum Pamięci Sybiru
Opowieść Witolda Borkowskiego
Zima roku 1939/40 była mroźna jak nigdy dotąd, nawet utarło się powiedzonko, że to „ruscy” przynieśli ją ze sobą.
Wszystko było pięknie oszronione, gdzie nie spojrzeć to wszystko było białe. Słońce wychodzące zza horyzontu świeciło
złoto czerwonymi promieniami jakby przypominającymi niedawną rzeź żołnierzy polskich dokonaną przez dwóch
potężnych zaborców. Święta Bożego Narodzenia minęły w nastroju smutku i przygnębienia. Nowy rok powitał nas
czterdziestostopniowym mrozem. Żyliśmy w strachu co dalej nas czeka. Nad ranem 10 lutego 1940 roku zbudziło nas
głośne stukanie kolbami karabinów do drzwi oraz stukanie do okna w pokoju. Ojciec odsłonił nieznacznie firankę i
zobaczył około dziesięciu mężczyzn, ale ponieważ było jeszcze ciemno i okno było oszronione, nie mógł dobrze
rozpoznać kim są przybysze i czego chcą o tej porze. Zaskoczeni nie wiedzieliśmy co mamy robić, matka zaczęła stukać
w ścianę do sąsiadów szukając jakiejś pomocy lecz bez odpowiedzi. Ponieważ nocni przybysze zaczynali się
denerwować bijąc w drzwi kolbami karabinów coraz mocniej i przeklinając wulgarnie w języku rosyjskim, ojciec odezwał
się zapytując ich kim są a jednocześnie oświadczył, że w nocy nikogo nie wpuści niech przyjdą w dzień. W odpowiedzi
posypały się wulgarne wyzwiska i zagrożenie, że będą wyważone drzwi. Dom był obstawiony, napastnicy przystąpili do
szturmu lecz przekonawszy się, że drzwi są mocne i nie dadzą rady ich wyważyć, zaczęli powoływać się na literę prawa:
„ot imieni sowietskowo prawicielstwa, otkrywaj” i odezwał się głos jednego z Białorusów , który zaczął po polsku
tłumaczyć ojcu, że opór jest zbędny, chcą tylko zrobić rewizję bo szukają broni. Po otwarciu przez ojca drzwi wpadli do
środka rosyjscy żołnierze w czubatych, szmacianych czapkach i skierowali w stronę ojca cztery karabiny z osadzonymi
na nich bagnetami krzycząc obrzydliwie „ruki w wierch”.
Jeden z napastników, mimo że ojciec był w nocnej koszuli i kalesonach obmacał go całego i kazał ręce założyć na kark,
to samo zrobiono z matką i postawiono ich pod ścianą.
Mnie i siostry nie rewidowano. Napastnicy wywrócili cały dom do góry nogami, co cenniejsze przedmioty, jak srebrne
nakrycia stołowe, zegarki, biżuterię i pieniądze kładziono na stół rekwirując rzekomo dla „gosudarstwa”, lecz wyglądało to
na rabunek bo niczego nie spisywano i nie kwitowano tylko rzucano „na kupę”. Zabrano nam również wszystkie
dokumenty, listy, odznaczenia ojca z Legionów i fotografie. Gdy nie było już miejsca, w które nie zajrzeli zakończono
rewizję, zabierając łup i chyba tylko dla formalności pytając czy ojciec posiada broń chociaż dobrze wiedzieli, że ojcu broń
już dawno zabrano chcąc go przy tym rozstrzelać, gdy raz jeszcze ojciec powtórzył, że żadnej broni nie posiada, kazano
ordynarnie w ciągu czterdziestu pięciu minut spakować się i jak to oświadczył jeden z czerwonoarmistów „pieriejeżdżajem
w druguju obłaść”, co miało znaczyć wyjeżdżamy do innego województwa. Wówczas ojciec powiedział po rusku
„praszczaj Białowieża, da zdrastwuj Sibir”. Nie wiem jak długo wszystko to trwało ale na dworze zrobiło się już całkiem
widno, widać już było blask słońca. Matka zaczęła płakać, a za nią my. Wytrąceni z równowagi, oszołomieni brutalnymi
ponagleniami rodzice potracili głowy i bezmyślnie pakowali to co nawinęło się pod rękę i co pozwolili wziąć rabusie,
zostawiając pościel i żywność oraz cały dorobek swojego życia znienawidzonym zaborcom. Chociaż rodzice nalegali nie
pozwolono nam wziąć albumów ze zdjęciami. Gdy opuszczaliśmy nasz dom na zawsze, był bardzo mroźny poranek,
ziemię przykrywała gruba warstwa śniegu, który skrzypiał pod nogami a na horyzoncie leniwie wstawało czerwone słońce.
Po około godzinnej jeździe saniami znaleźliśmy się na stacji Białowieża towarowa gdzie załadowano nas do zimnych,
towarowych wagonów, z piecykami ale bez węgla. Po obu stronach wagonu były piętrowe prycze, po dwie rodziny na
każdej pryczy. Ponieważ odjechaliśmy bez śniadania i nie zabraliśmy w pośpiechu niczego do jedzenia, co
spostrzegliśmy dopiero gdy zaczął doskwierać nam głód, błagaliśmy znajomych Białorusów z czerwonymi opaskami na
lewym ramieniu o dostarczenie nam jakiejś żywności, niestety oni nie chcieli czy też nie mogli nam pomóc.
Dopiero na interwencję u komendanta dostarczono nam soloną słoninę, trochę wędzonej wędliny oraz kartofle i chleb.
Nie da się opisać naszej rozpaczy, byliśmy śmiertelnie wystraszeni, czuliśmy się straszliwie skrzywdzeni, opuszczeni i
bezradni. Miałem wtedy dziewięć lat, czułem, że moje dzieciństwo dobiegło końca.
Na stacji staliśmy kilka dni, nim wyjechaliśmy, a któregoś kolejnego dnia obudziłem się na stacji Baranowicze
przestraszony przeraźliwym wyciem ruskiego parowozu, który jechał po sąsiednim torze. W Baranowiczach znowu
czekaliśmy na coś, a przy tej okazji kilku Polakom udało się uciec z pociągu. Po kilku dniach oczekiwania oznajmiono
nam, że będziemy przesiadać się do pociągu rosyjskiego o szerszym rozstawie kół. Były to drewniane kołyszące się w
czasie jazdy tzw. „ciepłuszki”, a kołysząc się przeraźliwie piszczały i skrzypiały, przez te kołysanie często spadała rura
kominowa, tak więc w „ciepłuszce” zawsze więcej było dymu niż ciepła.
W.C. mieściło się za zasłoną, w metalowym wiadrze, które za każdym użyciem opróżnialiśmy przez okno wagonu
(zakratowane kolczastym drutem) bo drzwi były z zewnątrz pozamykane a otwierane były tylko w czasie zaopatrywania
nas w gorącą wodę tzw. „kipiatok”, czasem byle jaką ale gorącą polewkę a raczej pomyje i opał. Zaopatrzenie odbywało
się raz lub dwa razy w tygodniu. Chleba nie otrzymywaliśmy.
W miarę oddalania się ustawały oznaki wojny lecz coraz częściej spotykaliśmy się z nędzą, prymitywem, zacofaniem i
dziczą. Przejeżdżając przez tereny zamieszkałe widzieliśmy ludzi zarośniętych, pozawijanych w szmaty i „oberwanych”.
W oknach mijanych domów można było zobaczyć mieszkańców „iskających się” nawzajem (nawet im to zręcznie
wychodziło).
Wkrótce mieliśmy tego doświadczyć na własnej skórze, kiedy to po przeszło miesięcznej podróży, zostaliśmy osiedleni w
przydzielonych nam chatach, wszy, pchły i pluskwy masowo umilały nam życie, poczuliśmy fizycznie, że jesteśmy w
ustroju socjalistycznym.
Ale wracając jeszcze do naszej podróży, w miarę zagłębiania się coraz dalej w nieznane, w ciemnych skrzypiących
wagonach niosły się od jednego wagonu do drugiego sentymentalne, przerywane wyciem syreny ruskiego parowozu,
stare polskie pieśni np. „Pod Twą obronę Ojcze na niebie”, „Góralu czy ci nie żal”, „Czy umrzeć nam przyjdzie się w boju,
czy w tajgach sybiru nam zgnić” itp. Chyba przynosiło to zrozpaczonym ludziom ukojenie i dawało jakąś nadzieję.
Przez całą naszą podróż byliśmy strzeżeni przez „krasnoarmiejców”, z tym że w miarę oddalania się od Polski konwojenci
byli coraz bardziej okrutni, milczący i głusi na nasze prośby. Brakowało nam dosłownie wszystkiego, zaopatrzenie nie
dość, że było nędzne to jeszcze śmierdzące i brudne co spowodowało, że wszyscy zaczęli chorować na biegunkę i inne
schorzenia, panowała rozpacz i strach przed nieznanym, od wagonu do wagonu niosły się żałosne łkania.
Po obficie zaśnieżonych drzewach, widocznych z poza zasp śnieżnych dachach chat wiejskich, z kominów których unosił
się dym, mogliśmy miarkować, że zbliżamy się do celu naszej zsyłki. Zgubiliśmy rachubę czasu i nikt nie umiał określić
dnia i miesiąca, zaś konwojujący nas „krasnoarmiejcy” uporczywie milczeli, toteż nie wiem kiedy nasz transport przybył do
Nowosybirska, naszej docelowej stacji, który nawiasem mówiąc jeszcze raz przyszło się nam odwiedzić w drodze
powrotnej, po ogłoszeniu amnestii 31 sierpnia 1941 roku, kiedy to czekaliśmy na pociąg kilkanaście dni.
Tymczasem teraz w Nowosybirsku nakarmiono nas w jakiejś kolejowej stołówce, niesmaczną ale gorącą polewką,
zaopatrzono w chleb i margarynę tzw. „pajok”(czyli porcję, rację) a następnie ładowano kolejno na sanną karawanę,
składającą się z kilkudziesięciu konnych zaprzęgów aby odjechać w siną biel, gdzie nikt nie mógł odróżnić, mimo
wyrastających górzystych krajobrazów, nieba od ziemi i rozpoznać linii horyzontu. Tylko karawana zaprzęgów konnych
rozciągnięta na przestrzeni kilkuset metrów czerniejących na białej pustyni punktów, jednych ciężko wspinających się do
góry a drugich pod wpływem ładunku szybko ześlizgujących się z góry w dół, umożliwiała jakąś orientację terenu. Widok
był coraz bardziej fascynujący, bowiem czegoś podobnego nie widziałem w swoim krótkim życiu, napawałem się więc tym
niezwykłym widokiem a w miarę upływu czasu zaczynałem stopniowo odróżniać tereny pustynne od ośnieżonej tajgi.
Uroku dzikiemu krajobrazowi dodawały pojawiające się czasem na nieboskłonie chmury, na tle których zakreślały się
kontury wysokich, łysych lub coraz częściej porośniętych cedrowymi lasami syberyjskich gór. Wjeżdżając na taką górę
zdarzało się wjeżdżać w obłoki, na tej wysokości pełzające po ziemi, a wtedy wszystko znikało nam z oczu a ogarniało
przerażenie. Po kilku dniach takiej podróży znów powracała nostalgia i tęsknota za Polską a zmęczenie powodowało
zapadanie w sen, lecz strach, niepewność tego co nas czeka i upokorzenie przy najmniejszym fałszywym ruchu budziły
ze snu.
Ze względu na syberyjskie burze śnieżne postoje ograniczały się tylko do koniecznego minimum czyli spożycia posiłku i
zmiany koni, zaś sterroryzowani przez N.K.W.D. (Narodnyj Komisariat Wnutriennych Dieł) przewoźnicy nie chcieli nas o
niczym informować ograniczając się tylko do rozmów służbowych.
„Wstań dziatki, obudź się” docierały do mojej świadomości słowa ojca, gdy na wpół przytomny, zmęczony kilkudniową
podróżą otworzyłem zaspane oczy było ciemno, chyba był to wieczór, przypuszczalnie był to marzec 1940 roku. W
ciemnościach widać było ludzi z pochodniami w rękach, mówiących niezrozumiałym dla mnie językiem a w oddali widać
było światła w oknach.
Przez chwilę myślałem, że jesteśmy w Polsce i czekamy w kolejce do młyna lecz rzeczywistość była inna. Nawoływania
niezrozumiałe były dla większości, zaś ojciec mój znał rosyjski toteż został mianowany tłumaczem przez „naczalnika”
N.K.W.D. Jak się okazało wywoływano nas według listy, spisywano personalia i wpuszczano do olbrzymiego baraku, w
którym były świeżo zrobione z nieheblowanych desek stoły i ławy, ustawione w trzy rzędy. Po zakwaterowaniu w tym
baraku wszystkich Polaków, podano nam w drewnianych miskach gotowane w łupinach ziemniaki z pokrojoną margaryną
i gorącą kawę zbożową do popijania. Upragnionego przez wszystkich chleba niestety nie było. Pod ścianami stali tubylcy
z wytrzeszczonymi oczami, z nie ukrywaną zawiścią obserwowali nas, wyglądali na wygłodniałych, byli nędzni i chudzi,
odziani w brudne i połatane ubrania watowane tzw. „fufajki”, „walonki” czyli obuwie z ubitej na twardo sierści wielbłądziej i
czapki z nausznikami.
Gdy kończyliśmy już posiłek na stojącej wyżej „mównicy” zjawiła się zachowująca się zuchwale, przyodziana w wojskowy
mundur koloru granatowego, z kołnierzykiem pod brodę i patkami, na których widniały dystynkcje oficerskie, postać. Był
to komendant N.K.W.D., który od tej chwili był naszym aniołem stróżem. Przedstawił się, że on tu jest władzą jedyną i
wszechmocną i bez jego wiedzy niczego nikomu robić nie wolno, w przeciwnym razie będą surowe kary, a na
zakończenie, z ironicznym uśmiechem dodał: „wot towariszczy Polaki o Polszy zabudźcie” i pokazując dłoń dodał: „zdzieś
pierwej u mienia wyrastut tut wołosy niźli wy wiernutieś w Polszu”.
Po zakończeniu tego referatu, ze względu na późną porę oraz przemęczenie, rozpoczęto zakwaterowywać nas.
Przypadła nam w udziale połowa dwuizbowej, starej chaty do spółki z rodziną Orłowskich. Chata była położona nad rzeką,
której nazwy nie pamiętam, obie części chaty były przedzielone płytą kuchenną i kominem.
Był marzec 1940 roku, powoli przyzwyczajaliśmy się do nowych warunków życia i do nowego klimatu. Miejscowość
nazywała się Oktiabrskij Pasiołok i była położona w górach na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza, w kotlinie
górskiej, 750 kilometrów od Nowosybirska, czyli najbliższej linii kolejowej i 8000 kilometrów od Polski. Na niektórych
szczytach śnieg nie topniał nawet latem, które trwało tu od czerwca do września, czyli trzy miesiące. A reszta to zima.
Grubość opadów śniegu w ciągu zimy wynosiła od 6 do 7 metrów, zaś mróz dochodził do minus 54 stopni Celsjusza.
Całe ciało musiało być szczelnie i ciepło okryte, w przeciwnym wypadku można było niepostrzeżenie odmrozić sobie
policzki, nos lub kończyny. Dobrze pamiętam ojca po powrocie ze szpitala z odmrożonymi palcami rąk i nóg, kiedy
zbłądził w czasie zamieci wracając z pracy w kopalni złota do domu, a którego znaleziono na wpół przytomnego wraz z
innymi pracownikami. Pamiętam kota, który zamarzł bo przez nieuwagę pozostawiliśmy go w sieni. Nie można było w
żadnym wypadku dotykać gołą ręką do żelaznych przedmiotów, groziło to natychmiastowym przymarznięciem ciała i
zerwaniem przymarzniętej do żelaza skóry. Ślina nim doleciała do ziemi zamieniała się w bryłkę lodu.
Mieszkanie, które otrzymaliśmy w dwuizbowym wiejskim domu, wspólnie z rodziną Orłowskich, zbudowane było z
okrąglaków na rogach łączonych na zakładkę i utkanych mchem. Ściany wewnątrz były wylepione gliną zmieszaną ze
słomą i pomalowane na biało wapnem. Część kuchenną od pokojowej, o ile tak to można określić, oddzielała ściana
kominowa płyty kuchennej przedłużona przepierzeniem z desek przez ¾ swojej szerokości. Drzwi i okna trzeba było na
noc i w czasie wiatru zasłaniać grubymi zasłonami, w płycie praktycznie trzeba było palić bez przerwy, przez dzień i noc
przez dziewięć miesięcy w roku. Było to typowo katorżnicze lokum, położone nad płytką w porze letniej zdawałoby się
niewinną rzeczką lecz w okresie topnienia sześciometrowej warstwy śniegu, rzeczka ta stawała się szalonym górskim
żywiołem, którego wody zdolne były porwać taki jak nasz budynek w kilka minut. Masywy wód topniejącego w górach
zimowego śniegu były tak szybkie, że gdy trafiały na przeszkodę jak zatrzymanie się dużego kamiennego głazu, rozpylały
w mgłę, która w słońcu mieniła się kolorami tęczy, ale o tym później.
Wracając do wyposażenia wnętrza naszego lokum, otóż w części kuchennej obok płyty do gotowania i ogrzewania, z
prawej strony pod oknem stał zrobiony z desek ze skrzyżowanymi nogami, niemalowany mały stolik a obok niego
podobna ławeczka. W części pokojowej stała pod ścianą z prawej strony szeroka rodzinna, zbita z desek prycza, również
na skrzyżowanych nogach, która miała służyć całej rodzinie za miejsce wypoczynku. Na środku pokoju o ile można go tak
nazwać, stał taki sam, może nieco większy niż kuchenny stół a po obu jego stronach dwie ławki. Wszystkie te „meble” z
niemalowanych desek.
Ponieważ z powodu zimna, spanie na pryczy pod ścianą było niemożliwe musieliśmy ją przestawić pod ściankę
kominową, natomiast stolik umieściliśmy przy oknie wschodnim z widokiem na rzekę. Poza tymi „meblami” mieliśmy kufer
z odzieżą, który przywieźliśmy z Polski, a który umieściliśmy w lewym rogu pokoju.
Oktiabrskij Pasiołok, podobnie jak kilka innych osad robotniczych umieszczonych w przy kopalniach złota, wchodziły w
skład tzw. Centralnego Gorodka – przemysłowego miasteczka, gdzie pozyskiwano z rudy złoto za pomocą przemiału i
płukania tej rudy. Prawdopodobnie miejscowość ta, będąca terenem tzw. „zołotych proiskow” – kopalń złota, położona
była w okolicach jeziora Bajkał. Nie potrafię na 100% określić adresu tego osiedla, przypuszczalnie to: „Oktiabrskij
Pasiołok, Tisulskowo Rajona, Kiemierowskoj Obłaści”. Możliwe, że w tak zwanym „Krasnojarskim Kraju”. Po powrocie do
Polski nie mogłem tego miejsca znaleźć na żadnej mapie a na niczyją pomoc w poszukiwaniach nie mogłem liczyć, bo
temat Syberii był zakazany. Wysłane przeze mnie w odstępach czasu, trzy listy pozostały bez odpowiedzi.
Ojciec pracował w położonej w odległości 3 kilometrów kopalni złota zwanej „Tysiacznaja”. Kotlina, w której położone było
osiedle Oktiabrskij, wokoło otoczona była niezliczonymi, ginącymi w zielonkawo sinej panoramicznej dali skałami i
porośniętymi tajgą szczytami gór, z których dwie były przykryte wiecznie białymi czapkami śniegu. Poza nimi w tle bujnej
syberyjskiej zieleni, tuż za osiedlem bielały, mieniąc się w słońcu, rozległe hałdy wydobywanej z kopalni „Tysiacznaja”
rudy złota, w postaci białych jak śnieg kamieni pochodzenia kwarcowego, o przepięknie mieniących się oczkach
przeważnie koloru złotego, choć nie brakowało też innych kamieni z oczkami koloru srebrnego, błękitnego, miedzianego,
biało krystalicznego, mocno czarnego i innych cudnych kamieni o niespotykanej u nas barwie. Przepiękne kamienie
można było spotkać w szerokim lecz w porze letniej suchym korycie rzeki.
Ponieważ owa rzeczka rokrocznie zmieniała swoje koryto z powodu topniejącego wiosną śniegu w diabelski potok, który
swoim hukiem całkowicie zagłuszał wszystko na odległość kilkunastu metrów, pracujący w tym czasie u jej brzegów
ludzie mogli porozumiewać się tylko znakami umownymi.
Ponieważ potok w czasie topnienia śniegu stanowił zagrożenie, dlatego jeszcze przed topnieniem, z rozkazu naczelnika
N.K.W.D. wszystkie kobiety kopały w śniegu rów, przez całą długość osiedla i na głębokość sześciu metrów a w czasie
powodzi wszystkich mieszkańców z zabudowań położonych w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, w tym i nas ewakuowano
do mieszkań położonych wyżej. Wierzyć się nie chciało, że ta niewinna, szemrząca w porze letniej, płytka rzeczka,
płynąca spokojnie przez kotlinę górską, pomiędzy pionowymi, kilkusetmetrowej wysokości skałami, bujnymi łąkami i
rozległymi trzęsawiskami, gdzie każde stuknięcie było trzykrotnie powtarzane przez echo (w szczególności ładnie
brzmiały śpiewane przez wracające z pracy i trzymające się za ręce kobiety tak zwane czastuszki – ludowe przyśpiewki,
wówczas echo przeplatało się kilkakrotnie, napełniając całą okolicę głosami o różnym natężeniu a jeśli do tego dodać
urok przebijających przez nisko wiszące obłoki snopów promieni słonecznych to był wspaniały koncert fonii i wizji),
rzeczka nagle zamieniała się w rwący i pieniący się potok. Na skutek przewróconego cedrowego drzewa lub
zagradzającego drogę, osuniętego ze zbocza góry skalnego głazu, zmieniała gwałtownie kierunek na skos podmywając
wysokie skarpy, powodowała zmianę koryta lub spiętrzenie ogromnych mas wody po to tylko aby za chwilę usunąć
brutalnie wszystko co stoi na przeszkodzie i burzliwą falą ruszyć naprzód niszcząc po drodze wszystko z wielką siłą.
Obok naszej chaty na lewym brzegu stała jeszcze jedna, jednorodzinna chata, w której zamieszkiwał niejaki pan
Ochrytiuk, będąc inwalidą niezdolny był do pracy w kopalni więc pracował przy płukaniu piasków złotonośnych
(obowiązywała zasada: „kto nie pracuje, ten nie je”, każdy bez względu na wiek i płeć musiał pracować). Po prawej
stronie rzeki na nieco wyższym poziomie, stało kilka zabudowań tubylców i naszego komendanta N.K.W.D. oraz w
jednym z tych zabudowań mieścił się sklep wielobranżowy „Łariok”, w którym za wyjątkiem artykułów przemysłowych
reszta czyli wszystkie artykuły żywnościowe były sprzedawane na kartki, a były dostarczane niesystematycznie, bo
zawsze coś utrudniało ich dostarczenie albo przydziały po prostu gdzieś przepadały lub ktoś je sobie przywłaszczał, ale z
N.K.W.D. nie było żartów więc każdy wolał siedzieć cicho.
Przydziały żywności, czyli dzienna norma teoretycznie wynosiła 200 gramów chleba na pracującego i 100 gramów na
członka rodziny, t.j. miesięcznie sześć kilo chleba na pracującego i trzy kilo na członka rodziny ale połowa tego gdzieś
przepadała. Zamiast tłuszczu dawali tran, zamiast mięsa śmierdzącą rybę, która miała być suszoną rybą, w tej sytuacji
śmierć zaczęła zbierać coraz większe żniwo, a ci którzy jeszcze poruszali się o własnych siłach zaczynali słabnąć z
wycieńczenia, głodu i zimna. Na naszym osiedlu nie było tygodnia, żeby nie było pogrzebu, może to wpłynęło na
zwiększenie przydziałów żywności ale i tak nadal połowa przydziałów znikała bez wieści. Zaczęto też dostarczać, poza
śmierdzącą jak onuca suszoną rybą, także soloną rybę i solone śledzie zaś zamiast tranu oliwę czarną jak smoła i mocno
zanieczyszczoną.
Kartofle sprzedawano na wiaderka a nie na kilogramy, w cenie 60 rubli za wiaderko, zaś litr mleka kosztował 40 rubli.
Zarobki ojca wynosiły 115 do 120 rubli miesięcznie, ponadto za spóźnienie się ponad 15 minut kierowano sprawę do
sądu, za nieobecność rozstrzeliwano.
Nieco w dół rzeki za mostem, obok drewnianego budynku, w którym mieszkał naczelnik, prostopadle do rzeki stał
olbrzymi drewniany barak, w którym tak „uroczyście” nas powitano zaraz po przyjeździe. Barak ten był zbudowany
podobno dla sportowców jako „Fizkulturnyj kłub”. Reszta drewnianych domów i baraków, rozmieszczona była na
wzgórzach z dala od rzeki, po lewej stronie baraki, między innymi nasza chata i szkoła, a po prawej stronie zaufani
tubylcy i naczelnik, który codziennie objeżdżał konno całe osiedle polaków, sprawdzał obecność i podkreślał zakaz
opuszczania osiedla bez jego wiedzy.
Pomimo ciężkiej pracy w kopalni złota, gdzie wszyscy pracowali, po pracy mężczyźni musieli obowiązkowo pracować też
codziennie w czynie społecznym przy budowie umocnień przybrzeżnych, które składały się z wbitych w ziemię pali
przeplatanych wikliną, a przestrzeń pomiędzy tym płotem a brzegiem wypełniało się kamieniami, które trzeba było znosić
zrobionymi ręcznie tzw. „nosiłkami” (dwie około dwumetrowej długości żerdzie po środku zbite w poprzek kilkoma
deskami, na których kładło się kamienie)
Na wierzchu kamieni budowało się drewniane tratwy i mocowało łańcuchami do wbitych w ziemię pali, tak że gdy przyszła
wiosenna powódź tratwy te pływały po wodzie jako ochrona brzegu przed szaloną falą, zapobiegając podmywaniu
brzegów. Zważywszy na krótki bo zaledwie trzymiesięczny okres letni, musieliśmy chodzić do lasu by stawiać w metry
drewno, które po wyschnięciu, gdy wzbierały wody w rzece w porze jesiennej, trzeba było spławiać idąc z żerdzią lub
bosakiem wzdłuż koryta rzeki i rozrywając zatory zatrzymującego się drewna. Przed domem na rzece budowało się
zaporę aby drewno zatrzymać a następnie wybrać z wody, zanieść na podwórko układając w tzw. „sztable” na
dziewięciomiesięczny okres zimy. Drewna musiało być sporo bo w przeciwnym wypadku zimą było wiele kłopotu z jego
dostarczeniem ze względu na sześciometrową warstwę śniegu i straszny mróz. Oprócz tego wszystkiego czekała jeszcze
praca w polu, gdzie rosły zasiane wiosną płody rolne a mechanizacji żadnej nie było i wszystkie prace odbywały się
narzędziami ręcznymi. Poza ziemniakami co wyrosły w polu, resztę uzupełniała natura np. dzikie śliwki, maliny, porzeczki
(czarne, czerwone i żółte), „kłubnika” (odmiana dzikiej truskawki), dziki czosnek, siedem odmian dzikiej cebuli, moc
grzybów (szczególnie opieńków), orzechy cedrowe itd.
Wszystko to traktowano bardzo poważnie, bowiem od tego zależało przetrwanie długiej i ciężkiej zimy. Tak naprawdę
żyło się właśnie dzięki nagromadzonym w lecie zapasom, bo z pracy w kopalni, jak już wspominałem, otrzymywało się
symboliczną zapłatę, z której nie sposób było przeżyć. Tu właśnie dobitnie i w całym słowa tego znaczeniu można było
zobaczyć co to jest wyzysk. Ja jako dziesięcioletni chłopiec musiałem ciężko pracować wraz z ojcem w polu, zbierać
owoce leśne, łowić ryby, przygotować drewno na zimę itp. Obowiązki zaczynały się o 3-ej lub 4-ej rano a kończyły
późnym wieczorem. Wszystko trzeba było sobie zrobić samemu począwszy od koszyka z wikliny poprzez przedmioty
domowego użytku a kończąc na prymitywnych narzędziach potrzebnych przy pracach gospodarczych. Na przykład
wózek zrobiliśmy z ojcem z obciętych dwóch krążków z grubego cedrowego pnia, które służyły za koła i znalezionej rurki
żelaznej, która służyła za ośkę do skonstruowanego przez nas wózka. Wszystko to zapewne odbiło się na moim rozwoju,
wzroście i zdrowiu. O ile miałem trochę czasu dla siebie to tylko zimą lecz i tu z powodu braku ciepłej odzieży musiałem
siedzieć w domu. Wówczas nie pozostawało mi nic innego jak tylko marzyć o Ojczyźnie, o rodzinnej polskiej mowie a w
szczególności o Białowieży, o szkole, zabawach, kolegach …
Pamiętam gdy pewnego mroźnego dnia chuchając na grubo oszronioną szybę w oknie aby zobaczyć co się dzieje na
świecie, powtarzałem sobie wierszyk wyuczony w polskiej szkole w Białowieży:
„ W Warszawie, w Stolicy, wiecie o tym dzieci,
Pałacyk Belweder w słoneczku się świeci.
A do Belwederu brama jest otwarta
W tej otwartej bramie stoi wierna warta…”
I mimo, że tu w Oktiabrsku również uczęszczałem do rosyjskiej szkoły, to jednak tęsknota za Ojczyzną przesłaniała
wszystkie uroki dziewiczej syberyjskiej natury.
Zimą podczas zamieci i śnieżyc, które zjawiały się dość często i nieoczekiwanie, obowiązkiem wszystkich mieszkańców
osiedla było sprawdzanie sąsiednich zabudowań czy nie zostały zasypane, bowiem przez dziewięciomiesięczny okres
zimy, domy były z jednej strony zawiewane śniegiem podczas gdy z drugiej strony budynku powstawał kilkumetrowy,
urwisty często z obwisającą grubą warstwą śniegu dół, wydmuchany przez wirujący, silny wiatr. Nasza chata usytuowana
pomiędzy rzeką z jednej strony a drogą z drugiej strony, była zawsze zawiewana od strony rzeki czyli od wschodu,
natomiast gdy chcieliśmy widzieć kto idzie drogą to musieliśmy się kłaść pod oknem na podłogę ponieważ od drogi
wzdłuż całej ściany śnieg był wydmuchiwany do gołej ziemi i w odległości do trzech metrów od ściany budynku stała
wysoka urwista ściana śniegu dochodząca do pięciu lub sześciu metrów wysokości. Kiedy ktoś szedł drogą obok chaty to
widać było tylko jego cień na kuchennej podłodze. Ponieważ nasze drzwi wejściowe zwrócone były ku wschodowi dlatego
też często nie mogliśmy wyjść z pomieszczenia a nawet nie mogliśmy widzieć dziennego światła, bo nie było łatwo
odkopać okien gdy warstwa śniegu była równa ze szczytem dachu a burza śnieżna trwała tydzień lub dłużej.
W drugim roku pobytu na Syberii wejście zasłanialiśmy drewnem opałowym, które zwoziliśmy z ojcem na „nartosankach”
własnej produkcji i tym przygotowanym latem. Wraz z wiosną wszystkie kobiety, w tym i moja matka, musiały wzdłuż
koryta rzecznego, przez całą długość osiedla wykopać w śniegu kilkumetrowej szerokości rów, podając śnieg jedna
drugiej z dolnych pięter na górne, do sześciu, siedmiu metrów w górę. Praca trwała od rana do wieczora z przerwą na
obiad. W okresie topnienia, gdy zaczynały ruszać lody akcję przejmowali mężczyźni, kopalnia w tym czasie stała
nieczynna bowiem most łączący oba brzegi był rozbierany. Akcja przeciwpowodziowa polegała też na pełnieniu dyżurów
przez całą dobę i naprawianiu uszkodzonych umocnień przybrzeżnych o ile to było możliwe, bo pamiętam przypadek
zatrzymania się potężnego głazu na środku nurtu rzeki, który spowodował że woda uderzając w niego tworzyła mgławicę
opadającą deszczem na ziemię, zaś prąd wody uderzając z wielką siłą pozrywał z łańcuchów przybrzeżne tratwy
ochronne, podmył stojący w pobliżu budynek, który rozsypał się na kawałki i zniknął w ciągu kilku minut bez śladu w
nurtach szalonego potoku.
Następnej wiosny widziałem wypadek utonięcia naszego sąsiada, pana Orłowskiego, który przy pracy zachwiał się i
wpadł do tego dzikiego potoku. Niestety o ratunku nie było mowy bo szalony nurt porwał go natychmiast w swoje wiry i
tylko przez moment widzieliśmy jego nogę a drugi raz z odległości kilkunastu metrów mignęła jego ręka. Ciała nigdy nie
odnaleziono.
Największe spustoszenie czynił ten piekielny potok w drugiej połowie maja, kiedy to najgwałtowniej topniały śniegi. Na
szczęście tylko dwa takie „wesela” było nam dane przeżyć, bowiem 30 lipca 1941 roku została ogłoszona amnestia z
okazji sformowania na terytorium Z.S.R.R. Polskiej Armii przez generała Andersa na podstawie porozumienia generała
Sikorskiego, reprezentującego polskie uchodźctwo na zachodzie, z władzami Z.S.R.R.
Amnestię ogłosił zebranym w tym samym baraku, w którym nas witał ten sam naczelnik N.K.W.D., który na powitanie
oświadczył nam, że wpierw mu włosy na dłoni wyrosną niż my wrócimy do Polski, jednak teraz niewiele się tym
przejmował lub już o tym nie pamiętał. Po odczytaniu zarządzenia o amnestii dla obywateli polskiego pochodzenia i
ogłoszeniu zezwolenia na swobodne poruszanie się po terytorium Związku Radzieckiego oraz możliwość osiedlania się w
dowolnym miejscu, ojciec mój zwrócił się do niego z zapytaniem „czy już mu wyrosły włosy na dłoni”, przez chwilę milczał
jakby przypominając sobie swoje słowa i nie wiedząc jak zareagować odpowiedział dosłownie „Tak ja że szucił”, czyli że
żartował, jednak wydawało się, że było mu wobec tak licznego grona Polaków trochę głupio.
Aż do 18 września czekaliśmy na transport, a gdy odjeżdżaliśmy „kołchoznymi podwodami”, czyli furmankami, z nieba
sypał pierwszy śnieg, zwiastun kolejnej długiej i ciężkiej syberyjskiej zimy a ziemię skuwały pierwsze przymrozki. Byliśmy
Bogu wdzięczni, że znaleźliśmy się na początku listy i zdążyliśmy wyjechać przed rozpoczęciem się zimy, bowiem wiele
rodzin pozostalo do następnego lata a może już nie mieli możliwości wyjazdu w ogóle?
Wiele kobiet polskich będących w ciężkich warunkach materialnych, zmuszonych było do wstąpienia w związek
małżeński z tubylcami automatycznie przy tym zmieniając obywatelstwo, teraz ze smutkiem i łzami w oczach żegnały nas
pozostając tam wbrew swej woli na zawsze. Współczuliśmy ze smutkiem pozostającym Polakom, lecz świadomość tego
że wracamy tam skąd nas przemocą wysiedlono i obrabowano nawet z dokumentów, dając jedynie zaświadczenie
wystawione 30 sierpnia 1941 roku przez N.K.W.D., tzw. „udostawierienije”, będące jedynym naszym dokumentem
zezwalającym na wyjazd i osiedlenie się w wybranym przez ojca województwie Kujbyszewskim.
Ważność tego dokumentu opiewała na trzy miesiące, po czym podlegało wymianie na dowód osobisty, którego
oczywiście rodzice nigdy nie otrzymali, aż dopiero w Ojczyźnie na podstawie świadków.
Nie pamiętam dokładnie szczegółów drogi powrotnej z Oktiabrskiego osiedla a to być może z powodu radości, która we
mnie wstąpiła, zresztą nie tylko we mnie, wszyscy żyliśmy nadzieją, że wkrótce będziemy w Polsce. W wyobraźni
rozmawiałem sam ze swoimi myślami i na nic już nie zwracałem uwagi.
To co utkwiło mi w pamięci, to pionowe skały kredowe o przedziwnych kształtach na tle zielonej równiny (Tiażyn). Krótkie
postoje dla uzupełnienia żywności lub spożycia czegoś gorącego i przejazd przez głębokie wąwozy skalistych ścian,
wysokie szczyty górskie, z których rozpościerała się przepiękna górska panorama i na które z wielkim trudem wspinały
się nasze konne zaprzęgi. Lecz najstraszniejszy był zjazd ze stromych górskich poboczy, często w pobliżu skalnych
przepaści, widocznych ponieważ jeszcze nie zasypanych śniegiem. Pamiętam również przesiadki i oczekiwania na
podstawienie nowych furmanek oraz błagalne prośby ojca kierowane pod adresem dzikich i cynicznie uśmiechających się
„komisarzy”. Pamiętam przejazd przez kołyszący się, długi, drewniany mostek, rokrocznie rozbierany i po ustąpieniu
powodzi ponownie budowany, przez rzekę Jenisej, której mętne wirujące wody na tle urwistych brzegów sprawiały wielkie
wrażenie i obawę czy oby się ten mostek za chwilę nie zawali i spadnie z nami wszystkimi w odmęty szerokiej rzeki.
Pamiętam też udaremnienie przez ojca i innego Polaka powracającego wraz z nami, tym razem już nie furmanką a
traktorem, rabunku który zaplanował sobie wiozący nas traktorzysta, będąc pewien że my wszyscy śpimy chciał korbą do
obracania wału silnikowego, ogłuszyć ojca lub zabić lecz ojciec również miał ze sobą żelazny pręt a w dodatku do
pomocy drugiego Polaka, którego nazwiska niestety nie pamiętam. Traktorzysta całą drogę błagał ażeby tylko nie
zgłaszać władzom N.K.W.D., oni bowiem nie liczyli się z nikim. Dalej jechaliśmy samochodem aż do samego
Nowosybirska lecz od tej pory czuwaliśmy na zmianę, szczególnie w nocy. Gdy wjeżdżaliśmy do Nowosybirska było już
biało i mroźno, lecz świadomość wolności i tego, że wracamy do Polski rozgrzewała i dopomagała cierpliwie znosić
ponad miesięczne oczekiwanie na rzekomo opóźniony pociąg, którego przybycia spodziewano się z tygodnia na tydzień.
Znosząc wszelkie niewygody cieszyliśmy się, że już 750 km mamy za sobą i niebawem zobaczymy pociąg, o którym tyle
słyszałem od rodziców, a który przez dwa lata był mi znany ze wspomnienia. Lecz w miarę wyczekiwania pociągu, a
czekaliśmy już ponad miesiąc, uciecha moja powoli ustępowała miejsca niepewności tego co nas czeka oraz smutkom.
Przypominam sobie jak sprzedawano czekającym na przybycie pociągu, nie mającym gdzie się podziać polskim
rodzinom, repatriantom z Syberii, pociętą na kawałki gotowaną kaszę manną albo częstowano zrobaczywiałą zupą
grzybową, z pływającymi po wierzchu białymi robaczkami. Potrawy te spożywaliśmy tylko ze względu na to, że były
gorące i nic innego nie mieliśmy do wyboru. Chleba prywatnie nie sprzedawano a kartek na przydział żywności nie
posiadaliśmy. Coraz więcej czekających na pociąg Polaków chorowało na biegunkę i byli wycieńczeni. Mieliśmy przy
sobie jedynie woreczek suszonych, krojonych w plastry, kartoflanych sucharów i pieniądze pochodzące ze sprzedaży
uciułanego przez okres pobytu w Oktiabrsku „dobytku”. Nie wiem co by było gdyby w końcu, po przeszło miesięcznym
oczekiwaniu, pociąg nie przyjechał. Pewnie zimy syberyjskiej na poczekalni dworcowej nie przetrwalibyśmy z dwóch
powodów t.j. zimna i głodu. Nie przypominam dokładnej daty wyjazdu z Nowosybirska ale w przybliżeniu było to gdzieś w
połowie listopada 1941 roku. Było już bardzo zimno i coraz większe opady śniegu pokrywały całą okolicę grubą, puszystą
pierzyną. Podróż nasza pociągiem nie obyła się bez przygód, wygód też nie było lecz przynajmniej byliśmy szczęśliwi, że
jechaliśmy i że mieliśmy wreszcie ciepło. Po drodze z Nowosybirska do Omska pociąg nasz kilkakrotnie ugrzązł w śniegu
i mężczyźni, pasażerowie pociągu, w tym i mój ojciec zmuszeni byli we własnym interesie odkopywać i oczyszczać
ośnieżone części pociągu. Szybkość była różna, gdy spadała do szybkości piechura wiedzieliśmy, że trzeba będzie znów
odśnieżać lub odkopywać zaspy uniemożliwiające jazdę pociągu. Po Omsku był Pietropawłowsk, potem Czelabińsk,
masyw górski Uralu (który przebyliśmy jadąc pomiędzy strzelającymi w górę skalistymi ścianami i przez ciemne tunele),
Ufa i Buzułuk
(miasto powiatowe gdzie ze względu na zbliżający się front, nie pozwolono nam dojechać do obranego celu, czyli
województwa kujbyszewskiego). Musieliśmy więc czekać przez okres około tygodnia na poczekalni stacji Buzułuk w celu
załatwienia przez ojca formalności. Czekaliśmy na dworcu stłoczeni razem z uciekającymi Żydami, po czym nareszcie
osiedliliśmy się na nieprzewidziany okres w miejscowości Kołtubanka, należącej do województwa Orenburg. Tak więc
nowy rok 1942 witaliśmy w Kołtubance, „Buzułskawo rajona, Orenburskoj obłaści”.
Kołtubanka, było to małe miasteczko, którego zabudowa była w 70% drewniana, otoczone wkoło lasami i położone nad
rzeką zwaną Borowka, nieco większą niż ta, którą mieliśmy w Oktiabrsku, lecz również wyrządzającą szkody na skutek
wiosennych powodzi, może tylko trochę bardziej powolną i leniwą, ze względu na położenie równinne, za to nieco
głębszą i co najważniejsze była rzeką „rybną”.
Gdy po raz pierwszy stanęła moja noga w Kołtubance była zimowa odwilż, śnieg „chrupał” wgniatany ludzkimi stopami,
słońca wprawdzie nie było lecz wkoło było tak biało i cicho jakby specjalnie na nasze powitanie, krajobraz był przecudny.
Gorzej jednak przedstawiała się sprawa z mieszkaniem, nikt nie miał zamiaru nam go przydzielać, bowiem jak już
wspomniałem wcześniej wszystkie dworce kolejowe i inne lokale użytku publicznego przepełnione były uciekinierami,
szczególnie Żydami, których Niemiec tępił bezlitośnie a nadmienić należy, że pomimo iż w okresie stalinowskim Żydzi byli
uprzywilejowanym narodem w Rosji, to z powodu ich panoszenia się Rosjanie ich nienawidzili, z tego też powodu woleli
przyjąć na mieszkanie Polaków niż Żydów. Tak więc po tygodniowym oczekiwaniu na dworcowej poczekalni między
zawszonymi, podrapanymi aż do krwi, pokrytymi strupami i wrzodami, uciekinierami znaleźliśmy prywatne mieszkanie
sublokatorskie, położone w odległości około jednego kilometra na południe od dworca kolejowego, u Rosjanki o nazwisku
Widziakowa, której mąż był na froncie, zresztą nadmienić należy że mężczyzn było w tym czasie, w tej okolicy coraz
mniej a przybywało jedynie Polaków, Czechów i Żydów, których czasowo nie brali na front. Zapłatą za pokoik, który
wynajmowaliśmy u „cioci Widziakowej” (tak bowiem zwracali się w Kołtubance mieszkańcy do siebie – „ciocia”,
„dziadzia”), oraz dostęp do kuchni, zapłatą było przygotowanie zapasu opału na zimę oraz wykonywanie wszystkich
„męskich” obowiązków przydomowych, a było ich niemało bowiem budynek należący do „cioci” składał się z ogromnej
kuchni z masywnym piecem, na sklepieniu którego zimą mieściła się, a raczej układała się do snu, cała jej rodzina. Nasza
rodzina musiała spać na drewnianych pryczach w zajmowanym przez siebie pokoiku, który tylko częściowo był
ogrzewany piecem zwanym „gałankoj” (były to okrągłe piece okute blachą), nawiasem mówiąc ileż to trzeba było
przygotować opału na opalenie dwóch pieców przez dziewięć miesięcy zimy. Ponieważ „gałanskaja pieczka” była tak
skonstruowana aby ogrzewać jednocześnie całe pozostałe mieszkanie, składające się z trzech pokoików, przedpokoju
łączącego kuchnię z przylegającym dużym pokojem gościnnym, trzeba było w piecu tym palić bez przerwy całą dobę a i
tak nie sposób było ogrzać ani naszego pokoiku ani pozostałych pomieszczeń domu, dlatego spaliśmy marznąc, okryci
czym tylko się dało, karmiąc przy tym zgłodniałe wiecznie ruskie pchły, wszy i pluskwy, których tu nie można było
wyplenić z powodu ubóstwa i brudu, w którym wegetowała miejscowa ludność. Gdy zima była sroższa i zapasy drewna
przygotowane latem nie wystarczały to musieliśmy z ojcem ciągać drewno saniami z lasu przy czym ojciec był koniem a
ja pomocnikiem. Robiliśmy to gdy wracaliśmy do domu, ja ze szkoły a ojciec z pracy, a jacy byliśmy Bogu wdzięczni gdy
była pogoda i drogi nie były zawiane i nie było trzaskającego mrozu, który tu często dochodził do minus 54 stopni
Celsjusza, gdyż wtedy brwi, wąsy i wszelkie włosy pokrywały się szybko lodem od pary, którą człowiek wydychał. Trzeba
było bardzo uważać na nos, policzki i brodę aby ich nie odmrozić przez pocieranie tych miejsc i okrywanie. Na oczy
patrzeć też nikt nie był w stanie, bowiem silny mróz sprawiał wrażenie kłucia igłami w gałki oczne. Pamiętam jednego
takiego bardzo mroźnego dnia gdy wstaliśmy, zadziwiło nas i przeraziło niezwykłe zjawisko, otóż nad horyzontem
zobaczyliśmy zamiast jednego trzy olbrzymie, jednakowej wielkości, dotykające się obwodami tarcze słoneczne,
przesłonięte jak gdyby szarą mgiełką, trwało to o ile pamiętam około godziny. Wprawdzie nie zapamiętałem ani dnia ani
miesiąca lecz pamiętam że było właśnie minus 54 stopnie Celsjusza i było to zimą 1942/1943 roku, przed urodzeniem się
mojego brata Józefa. Wracając do naszego pomieszczenia, gdzie jak już wspomniałem rodzina nasza marzła pomimo
ciągłego palenia w „gałance”, podczas gdy rodzina Widziakowej składająca się z gospodyni i dwóch córek wygodnie
wygrzewały się śpiąc na ciepłym piecu, ale gdy pewnego dnia nie współczująca nam gospodyni Widziakowa, zaczęła
bezczelnie wyrażać swoje obawy, że ciągłe palenie skróci żywotność pieca przemarznięci rodzice oburzyli się i w końcu
doszli z gospodynią do ugody, że w silne mrozy będziemy spali wspólnie na „ruskoj pieczkie”.
Szczęśliwie doczekaliśmy kontynentalnego upalnego lata roku 1943, już nie syberyjskiego lecz europejskiego lata. Upały
tu nie ustępowały mrozom, w pogodne letnie południe, w piaszczystych miejscach nie można było stanąć bosą stopą. Kto
chciał chodzić po piasku musiał zawijać nogi szmatami (butów nikt nie miał, wszyscy chodzili boso), mówiono że w piasku
można było ugotować jajka na twardo, tego osobiście nie sprawdziłem ale osobiście stwierdzam, że złowioną rybę można
było na piasku ususzyć nim skończyło się rybołówstwo, ale to zależało od wielkości ryby, pogody i czasu.
Podobnie jak i na Syberii lato było poprzedzane powodziami lecz mieszkanie „cioci Widziakowej ” było zbudowane na
wzniesieniu i nie mieliśmy w związku z tym kłopotów, do momentu przeprowadzki w północną dzielnicę Kołtubanki, na
„Gawani” (znaczy port, przystań), najpierw do Tatarówa potem do sąsiadujących z nimi Rosjan, których dom stał na górce
i nie był zatapiany wodą w czasie powodzi a następnie do Rosjan, zwanych Fiodorowy. Było to starsze małżeństwo
Fiedora i Piotr Fiodorowy, których synowie podobno byli na froncie. Tak więc znaleźliśmy się w przeciwległym punkcie
miasteczka. Tu właśnie ciężko zachorowałem na malarię (zimnicę), z powodu ogólnego wycieńczenia organizmu, braku
żywności i panującej tu co roku epidemii malarii roznoszonej przez komary, których siedliskiem były obszary rozlewisk
popowodziowych. Pamiętam jak mnie trzęsło zimno i jak żyły porobiły się ciemne i powychodziły na wierzch a potem
straciłem przytomność. Według opowiadań matki podobno przez cały miesiąc byłem nieprzytomny i nic nie jadłem. Matka
opowiadała, że myśleli, że już nie żyłem i wynieśli mnie do sieni jako nieboszczyka, z zamiarem pogrzebania i gdy
opłakiwano mnie, miałem podobno wczołgać się do kuchni i słabym głosem prosiłem „jeść”.
Jedzeniem, które mi podano była galareta z psiej skóry, znalezionej na śmietnisku, bo psa ktoś już zjadł przede mną.
Bardzo dobrze utkwiło mi w pamięci to wydarzenie i ten dom. Pamiętam swoje pierwsze kroki, gdy już zacząłem chodzić
po chorobie, kiedy się chwiałem jak wiał wiatr, kiedy znalazłem ogryzek marchwi i gdy napotkani przypadkowo koledzy i
znajomi częstowali mnie z litości różnym pokarmem, pomimo że ich o to nie prosiłem. Pamiętam również, że ciało na
moich dłoniach pomiędzy palcami było tak chude, że przypominało błonę, inaczej mówiąc podobne było do gęsich czy
kaczych stóp, końce moich uszu kruszyły się gdyż tak były wyschnięte. Wiele pogrzebów było tego lata, przypominam
sobie napis na jednym z grobów :
„ Kim wy jesteście myśmy byli, czym my jesteśmy wy będziecie”.
Wiele przeżyłem tego lata i w tym domu Fiedory i Piotra Fiodorowych. Jeszcze przed moim zachorowaniem na malarię,
gdy zimą wracałem ze szkoły, poślizgnąłem się na oblodzonej szynie kolejowej i runąłem czołem w drugą szynę,
ocknąłem się dopiero w domu następnego dnia. Tak mnie tam prześladowała śmierć. Po mojej chorobie, na krótko znowu
zmieniliśmy miejsce zamieszkania ale nadal zamieszkując na „Gawani” (w porcie, na przystani).
Na terenie osiedla mieściła się wielka składnica drewna położona równolegle do rzeki Borowki, od której odgradzał nas
potężny czterometrowej wysokości i kilkumetrowej szerokości wał przeciwpowodziowy, zaś drewno znajdujące się na
składnicy było wyławiane z rzeki, którą spławiano je z lasów położonych w górze rzeki. Ponieważ ojciec dostał pracę w
leśnictwie na stanowisku „Naczalnika Lesouczastka”, co równało się nadleśniczemu a nawet nieco więcej, toteż wkrótce
otrzymaliśmy służbowe mieszkanie, a po dwóch latach od chwili przybycia do Kołtubanki zamieszkaliśmy w
samodzielnym mieszkaniu przy ulicy Gawań, w którym przyszedł na świat 2 stycznia 1944 roku mój brat Józef. Tu
mieszkaliśmy do samego wyjazdu do Polski, czyli do roku 1946. Tutaj przeżyliśmy dziewięciodniową głodówkę wiosenną
w 1944 roku, w czasie której omal nie pożegnaliśmy się ze światem, ponieważ przez dziewięć dni żywiliśmy się wyłącznie
osolonym wrzątkiem. Nie wiem co było by gdyby nie charytatywna pomoc amerykańska „U.N.R.A.”, którą otrzymaliśmy z
konsulatu polskiego mieszczącego się w odległym od Kołtubanki o 150 km Kujbyszewie, a po którą matka jechała na
dachu wagonu. W ten sposób przetrwaliśmy głodówkę, ale do dziś pamiętam ogrom leżących w różnych zakątkach
miasteczka i na dworcu obciągniętych skórą, brudnych z cieknącą pianą na ustach, umierających lub już nieżywych,
szkieletów ludzkich.
Wkrótce, w miarę jak szybko tajał śnieg, zaczęła wyrastać z ziemi cebula zwana siedmiolatką, lebioda, pokrzywa i inne
gatunki jadalnych zielsk, które nie rosną w Polsce a ich nazw nie sposób przetłumaczyć, byliśmy uratowani.
Podkreślić należy, że wiele pomocy otrzymaliśmy ze sztabu generała Andersa mieszczącego się w sąsiednim, bo
odległym zaledwie o około 25 km od Kołtubanki, Buzułku. Pomagali nam także oficerowie z komendy wojskowej Armii
Andersa w Kołtubance, którzy pomimo dobrego zaopatrzenia żywnościowego znajdowali się w trudnych warunkach
mieszkaniowych.
Zastanawiam się jak można przetrwać tak surową zimę (zamiecie śnieżne i pięćdziesięciostopniowe mrozy) w
brezentowych namiotach? Dziś jeszcze widzę łopoczące na wietrze brezentowe namioty, ustawione w polu i niczym nie
osłonięte, co najwyżej zadymką śnieżną.
Po wyprowadzeniu Armii Polskiej do Iranu, doskonale wyposażonej przez Anglię i Amerykę…armii wraz z rodzinami
wcielonych w jej szeregi sybiraków, byliśmy znowu internowani, aż do utworzenia przez Związek Patriotów Polskich, a
konkretnie przez Wandę Wasilewską, tzw. Pierwszej Dywizji Kościuszkowców pod dowództwem generała Berlinga.
Wspomnieć należy, że w przeciwieństwie do doskonale wyposażonej Armii Andersa, do której garnęli się ochoczo Polacy
gdyż zapewniała też opiekę ich rodzinom, do powstającej dywizji Berlinga pozostali, już nieliczni Polacy byli wcielani siłą
pod groźbą więzienia lub kary śmierci, a o los ich rodzin nikt się nie troszczył. Nie wolno dziś wspominać o bezimiennych
grobach tysięcy polskich kobiet i dzieci wymarłych z głodu, zimna i wycieńczenia, którym zabrano mężów i pozostawiono
samych sobie w ciężkich warunkach.
Wracając do naszego, własnego już mieszkania przy ulicy Gawań (skrytka pocztowa 146), gdzie wraz z wiosną zaświtała
nadzieja przetrwania, malutki brat Józef karmiony był piersią, a pozostali domownicy odżywiali się już pokrzywą, lebiodą i
szczypiorem. Ojciec nadal pracował w leśnictwie, matka pełniła rolę gospodyni domowej, siostra i ja uczyliśmy się w
szkole podstawowej, a poza nauką trzeba było ciężko pracować w domu. Przed szkołą o wschodzie słońca, latem o godz.
2-ej lub 3-ej, byłem zmuszany do kilkukilometrowej wycieczki w górę rzeki Borowki ażeby opróżnić zastawione
„wieńcierze”, które tu zwane były „mordami” i uważając aby ktoś nie podpatrzył nawtykać nowego żeru, zastawić i
zamaskować. Trzeba było dbać o odpowiednie miejsce ażeby był udany połów a także znać warunki w jakich ryba się
gnieździ. Wracając, szczególnie wtedy gdy połów był nieudany, trzeba było wpaść na „kołchozne” ogrody warzywne,
które były pilnowane przez stróży, dlatego obecność swoją trzeba było czasem przypłacić utratą worka, co było tu wielką
karą bo trudno było go nabyć. Czasem tak bywało, że po tej kilkukilometrowej wycieczce nie było już czasu zjeść
śniadania i biegło się głodnemu do szkoły. Po szkole szliśmy z ojcem do lasu szykować opał na nadchodzącą zimę albo
oraliśmy ziemię pod uprawy, a ponieważ o koniku mowy nie było więc robiliśmy to za pomocą szpadli, zaś zbiór za
pomocą motyk, transport to odpiłowane z grubego pnia dwa kółka, żelazna rurka, na szyję zakładało się chomącik ze
sznurka a w ręce dyszel, ojciec był konikiem a ja popychałem dyszel.
Rozrywkę też miałem, brałem brata na ręce lub gdy był już większy na barana i robiłem wszystko żeby nie płakał.
Prawdziwym zbawieniem był wózek skonstruowany przez ojca, na czterech drewnianych kółkach i choć miał ośki
drewniane, które często nagrzewając się świergotały różnymi głosami, szybko wycierając się i łamiąc, to jednak była to
duża pomoc.
W każdym bądź razie, gdy zapadał zmrok od tych „rozrywek” uginały się kolana a głowa spadała jak nalana ołowiem, nie
czuło się nawet głodu tylko pragnienie snu.
Wydawałoby się, że jak na czternastoletniego chłopca to wystarczy, a jednak nie ponieważ często trzeba było pod osłoną
nocy, iść na „kołchozne” pola, ażeby można było nazajutrz wziąć do szkoły i pracy gotowane w obierkach ziemniaki, gdyż
nic innego nie było. Niestety skromnych porcji chleba nie wystarczało dla czekających w długich, codziennych kolejkach i
ubliżających sobie nawzajem, z obawy że zabraknie, ludzi. Takich kolejek my nie znamy i nie widzieliśmy w Polsce.
Szczególnie znienawidzeni byli Polacy i Żydzi, ale Żydzi byli wtedy pod ochroną Stalina, więc Polacy obrywali za
wszystkich.
Wiosną 1944 roku olbrzymi plac zebrań, na środku którego stał na postumencie posąg Lenina z podniesioną ręką, zaczął
zapełniać się niemieckimi żołnierzami, których liczba dochodziła jesienią chyba do kilkudziesięciu tysięcy. Stali tak przez
całe lato, dzień i noc bez względu na pogodę. Nie interesowano się nimi bliżej bo byli pilnowani przez wojsko. Często idąc
lub wracając ze szkoły pozdrawialiśmy ich ćwicząc język niemiecki, którego uczyliśmy się w szkole.
Niektórzy Żydzi ubliżali Niemcom i pluli im w twarz. W miarę jak nastały przymrozki i zaczął prószyć śnieg, ubywało
stopniowo niemieckich jeńców, słyszałem jak mówiono, że zakwaterowywano ich gdzieś w obozie w wyrytych przez nich
samych „ziemlankach”.
Potem widziałem ich prowadzanych do pracy, czołówką kolumny zawsze szli oficerowie i podoficerowie, gdy szli przez
Gawań kazano im zawsze śpiewać ale mizernie im to wychodziło. Chwiejących się bito kolbami automatów lub kopano.
Konwojentami były zawsze typy o „zabijackich” fizjonomiach.
Gdy przyszły silne mrozy opowiadano, że Niemcy masowo zamarzają i są układani w „sztable” jak drewno, aby wiosną
ich zakopać w masowych mogiłach. Sam jednak tego nie widziałem. Natomiast Niemców prowadzanych na roboty i z
powrotem widziałem jeszcze przez następne dwa lata, aż do naszego wyjazdu 12 kwietnia 1946 roku do Polski.
Po wyprzedaniu wszystkiego, zostawiając sobie pościel i trochę sucharów, za uzbierane pieniądze, na własny koszt
wyjechaliśmy pociągiem z Kołtubanki, z postanowieniem, że jeżeli zabraknie nam pieniędzy to zrobimy przerwę w
podróży aby zarobić na dalszy przejazd do Ojczyzny.
Jednakże udało się, mieliśmy tylko trochę kłopotu z łapownikami w Moskwie, przy przejeździe z dworca Kazańskiego na
Białoruski, skąd po dwudniowym oczekiwaniu na poczekalni, odjechaliśmy 16 kwietnia 1946 roku, pociągiem
pośpiesznym do Brześcia. Tu przeszliśmy dosłowną rewizję celną ale oprócz robactwa, które nam mocno dokuczało,
niczego u nas nie znaleziono.
Dnia 18 kwietnia 1946 roku, po odprawie radzieckich celników wsiedliśmy do POLSKIEGO pociągu, zestawionego ze
starych wagonów, tzw. ”boczniaków”. Polscy celnicy nas już nie sprawdzali, jedynie uśmiechali się na widok naszych
„ubiorów”.
autor: Witold Borkowski