Podsumowuje Pani czasem swoje życie? - Komunikat
Transkrypt
Podsumowuje Pani czasem swoje życie? - Komunikat
Podsumowuje Pani czasem swoje życie? Jakbym tak spojrzała trochę z boku, to najbardziej by mi się rzuciło w oczy, że ja, przy tym długim już życiu, jestem z kilku epok. I co to są za epoki? Przede wszystkim pamiętam jeszcze – pewnie panią tym wystraszę – parę lat przedwojennych, to znaczy drugą połowę lat trzydziestych. I pamiętam, jak się wtedy żyło, i pamiętam dom. Dość idylliczny. Przede wszystkim dlatego, że rodzice bardzo się kochali. Byli wspaniałymi rodzicami! Ojciec umarł wkrótce po wojnie, miałam wtedy siedemnaście lat. Bardzo mi go brakowało. Zawsze stawał w mojej obronie, bo mama była surowa. Obydwoje byli nauczycielami. Tak. Jak się wybierałam na polonistykę, to mama mówiła: tylko nie zostań nauczycielką! Będziesz miała zdarte gardło i minimum uznania. Samych wrogów. A tata: daj jej spokój, wybierze, co będzie chciała. Ja go ogromnie kochałam i to mi zostało na całe życie. Taki męski ideał. Jaki był ten dom? Nie przelewało się nam, bo nauczyciele nigdy nie byli dobrze sytuowani. Ojciec jako matematyk i fizyk w gimnazjum zarabiał dwieście czterdzieści złotych, a mama, łacinniczka, też coś koło tego. Myśmy były dwie, miałam starszą siostrę Zosię, już nie żyje. Rodzice potrafili oszczędzać. Owoce były w domu głównie dla dzieci. Przyjemnie, ciepło było. To ta pierwsza epoka, dobre dzieciństwo. Potem wojna? Kiedy wybuchła, miałam dziewięć lat. My z naszej podwórkowej bandy trochę traktowałyśmy to wszystko jak zabawę w Indian. Pamiętam, że rozdawano maski gazowe, dzieciom też. Nie te wielkie, przerażające maski, tylko takie śmieszne maseczki na gumce, a tu była (wskazuje na usta) taka łódka czymś nasączona. Myśmy je sobie przewieszały przez ramię i latałyśmy po ulicy, po podwórkach. Nie czuło się grozy. Nie za wiele. Ja jestem z Kielc. Ludzie uciekali przed Niemcami na wschód, ale ojciec powiedział, że nigdzie się nie ruszy. Rodzice zajęli się organizowaniem kompletów tajnego nauczania i dzięki temu w domu była szkoła. Kiedy czasem wpadali Niemcy, trzeba było na przykład udawać, że się organizuje przyjęcie. Pamiętam, jak raz ścierpłyśmy ze strachu, bo dzwonek do drzwi, ojca nie ma w domu, tylko mama, siostra i ja. A w drzwiach Niemiec. Powiada, że chciałby wejść, a mama na to, że nie musi się pytać, bo przecież i tak, jak zechce, to wejdzie. Ale on rzucił okiem do środka – u nas był bardzo czysty parkiet – i patrzymy, a Niemiec zdejmuje buty. Przedstawił się grzecznie i mówi: przyszedłem, bo słyszę stąd pianino, a jestem muzykiem i bardzo chciałbym poćwiczyć. I niech pani sobie wyobrazi, że on przychodził ćwiczyć do nas! To trochę utrudniało działanie naszej szkoły… Co było najgorsze? Wigilie. Co roku brakowało kolejnej osoby. Nawet pamiętam kogo. W czterdziestym drugim mój wujek i zarazem ojciec chrzestny został zamordowany w Oświęcimiu. Był oficerem rezerwy. Zgarnęli go w obławie i zabrali jednym z pierwszych transportów. Był bardzo wysoki, więc na apelu ci kapo bili go po kolanach, żeby kucnął i nie wystawał ponad szereg. I wujek ile mógł, tyle kucał, ale potem w tych zbitych nogach wywiązała się gangrena i zabrali go do gazu. W czterdziestym trzecim jego żona zmarła na gruźlicę, nie było warunków, żeby ją leczyć. Mniej więcej w tym czasie dowiedzieliśmy się, że zostali zamordowani dwaj moi wspaniali wujkowie, bracia mamy, w Ostaszkowie. A w czterdziestym czwartym roku poległ w Górach Świętokrzyskich mój brat cioteczny Staszek, miał siedemnaście lat. Był podchorążym Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Nie oznaczało to jakiegoś wyboru ideologicznego. Chodziło o to, żeby po prostu iść do lasu i walczyć. On mówił, że – to z Sienkiewicza – chciałby za ojca zabić trzech Niemców. Wziął sobie pseudonim Dobek, z Krzyżaków… Tak to było. Wie pani, to do mnie na starość wraca. Dlaczego? Bo on był w NSZ. Po wojnie nie wolno było o tym mówić, ludzie się w ogóle do niczego nie przyznawali. Tak się bali. A ponieważ się nie mówiło, zaczęła zmieniać się pamięć, i dlatego ja teraz na nowo się tym interesuję. Próbuję odtworzyć ostatnie dni tego Staszka. Ale to jest osobna historia, nie wiemy nawet, gdzie został pochowany po ekshumacji… A potem? Potem siedzieliśmy w piwnicy, bo przyszedł front rosyjski. Pamiętam grzmot, ostrzał. Wyleciały w domu wszystkie szyby, jeszcze dziś słyszę chrzęst szkła pod butami. A wczesnym rankiem ostrzał ucichł i słychać było skrzypienie furmanek. Jak Niemcy się wycofywali, to warczały motory, a armia radziecka wjechała na furmankach. I ten skrzyp mam w uszach. Widzi pani? Dźwięki się pamięta… A trzecia epoka? Zaczęła się po wojnie, ja wtedy obróciłam się do Kielc plecami. Nie chciałam mieć z nimi nic wspólnego. Po wojnie było okropnie. Dlaczego? Dlatego, że moi rodzice byli ludźmi niezależnymi. Ojciec został dyrektorem gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego. W okresie frontowym mieścił się tam szpital radziecki i budynek został kompletnie zdewastowany. Więc ojciec i nauczyciele własnymi rękami murowali go, malowali. Ojciec wracał późną nocą i mama, widząc, ile pasji wkłada w tę szkołę, żartowała: no, nareszcie mam rywalkę!