więcej - Teologia Polityczna

Transkrypt

więcej - Teologia Polityczna
Marek Nowakowski
Proces
poszlakowy
To była ciężarówka z demobilu, buda obleczona brezentem. Zatrzymywała się przy stacji kolejowej o siódmej rano. Zabierała
pracowników „LOT-u”. Dużo było ludzi z Włoch, Gołąbek, Ożarowa. Wskakiwaliśmy
od tyłu. Ci z góry podawali ręce i podciągali. Raz pomagałem koleżance z rachuby.
Spódnica zadarła się i odsłoniły się białe uda z gęsią skórką. Gorąco uderzyło do głowy.
Jej uśmiech w podzięce za pomoc. Między czerwonymi wargami zalśniły białe zęby.
Koleżanka Mroczkowska. Pamiętam. Jechaliśmy Grójecką, Aleją Krakowską i stamtąd
w lewo wśród niskiej zabudowy Okęcia małymi uliczkami na lotnisko. Zbliżaliśmy się
i dochodził warkot silników, wysoki, wibrujący. Niektórzy potrafili nieomylnie rozpoznać, czy to startują z wojskowego, czy cywilnego.
Pracowałem na etacie przewodniczącego zarządu zakładowego ZMP w Polskich
Liniach Lotniczych „LOT” na Okęciu. Wytypowany zostałem przez dzielnicę, partia nie
miała zastrzeżeń. W ten sposób z instruktora zarządu dzielnicowego awansowałem na
szefa organizacji młodzieżowej w jednym z największych zakładów pracy w tej części
miasta. Byłem już w maturalnej klasie i rodzicom oświadczyłem stanowczo, że pragnę
być działaczem i na razie nie ma mowy o dalszej nauce w szkole. Oczy fanatyka, żar
wewnętrznego przekonania.
Taki byłem. Nie pomogły żadne perswazje ani lamenty. Postawiłem na swoim. Miałem dwuletni staż aktywisty za sobą. To było intensywne terminowanie. W szkole piastowałem funkcję kierownika agitacji i propagandy zarządu Koła. Często brałem udział
w akcjach społecznych, wygłaszałem pogadanki i prowadziłem zebrania poświęcone
kolektywizacji rolnictwa, czujności wobec zakusów wroga i potrzebie zwiększenia wysiłków w budowie państwa robotników, chłopów i inteligencji pracującej. Obkułem się
w literaturze przedmiotu głębiej niż inni. Sięgałem do źródeł i zapoznałem się z Manifestem Komunistycznym, dziełami Engelsa, Lenina, Stalina. Czytałem polemiki Włodzimierza Ilijcza z Plechanowem i choć język teoretyków stawiał znaczny opór, jednak nie
5
Arcana 80
marzec, kwiecień 2008
zniechęcałem się i dzięki chłonnej pamięci mogłem płynnie recytować właściwe dla różnych okoliczności fragmenty z dzieł wodzów rewolucji. Chwalili mnie starsi towarzysze za wszechstronne opanowanie materializmu dialektycznego. Nawet zapoznałem się
z pracą Józefa Stalina o językoznawstwie. Karmiłem nie tylko umysł, ale i serce. Poruszały wyobraźnię i wzruszały Listy z więzienia Antonio Gramsciego, nieprzejednanego
włoskiego komunisty i Reportaż spod szubienicy Juliusza Fućika. Lubiłem dla poprawy
bojowego nastroju recytować urywki z poematu Majakowskiego: „Niech się brytyjski
lew pręży i złotą koroną olśniewa. Komuny nikt nie zwycięży! Lewa, lewa, lewa…”.
Uchodziłem za erudytę. Potrafiłem również popularyzować, zbliżając problematykę do poziomu miast i wsi. Odczuwałem narkotyczną satysfakcję, stojąc na mównicy przed licznym audytorium. Byłem przekonany, że posiadłem szczególną moc, mogę
ludźmi dowolnie powodować, wzbudzając w nich gniew i potępienie, aplauz i entuzjazm. Chrzest bojowy przeszedłem, jeżdżąc po zapadłych wioskach Kurpiowszczyzny
z cyklem prelekcji o walce z imperializmem i wrogiem wewnętrznym. Rangę misji podnosiła obstawa w składzie dwóch osobników uzbrojonych w broń krótką i długą. Jeden
z nich miał nagan w parcianej kaburze, prezent od czerwonoarmisty.
Wyprawa rozgrywała się w leśnej scenerii. Grasowały tutaj jeszcze resztki reakcyjnego podziemia. Wyobraźnia dorzuciła paliwa. Wioski schowane w piachach i sosnowych zagajnikach. Nazywały się osobliwie – Świądrowy Most, Biełustny Lasek,
Wielgolas, tak jakoś. Ciemna, zadymiona izba remizy strażackiej. Niektórzy chłopi
popatrywali koso, pomrukiwali złowrogo. Czułem groźny oddech wroga klasowego.
W każdej chwili może wychynąć zza węgła. Koń parska, zapiera się i nerwowo tupie
kopytem. Coś z tyłu szeleści… To była naprawdę misja szczególnej wagi.
W domu rodziców zdecydowanie dawałem odpór wstecznictwu i przywiązaniu do
dawnego, obalonego porządku. Polemizowałem zawzięcie ze starszymi. Najbardziej
prowokował mnie pan Kuligiewicz, mecenas i kawalerzysta, który na imieninach ojca
nieustannie mówił o czerwonej zarazie i wychwalał geniusz strategiczny marszałka Piłsudskiego, zwycięzcy w wojnie 1920 roku. Oburzałem się. Wąsaty ułan i prawnik patrzył na mnie z politowaniem.
– Summa summarum – zwrócił się do ojca – doprowadzają nasze dzieci do zupełnego ogłupienia, prawda, panie Antoni?
Ojciec niewymownie zakłopotany, opuścił głowę.
Pewnego razu wystąpiłem nader efektownie na przyjęciu, które wydawała moja
starsza siostra dla swych kolegów i koleżanek ze studiów.
Towarzystwo zebrało się reakcyjne. Akowcy, winowcy; kilku w oficerkach i bryczesach, jeden w battle-dressie i berecie z czarną wstążką, żołnierz od Andersa. To byli
zaciekli wrogowie i rozgrzani alkoholem prześcigali się w opowieściach o powojennych
perypetiach, kiedy tropiła ich bezpieka i NKWD. Jeden powtarzał z pogardą – Komuniacka ich mać!
Wtedy nie zdzierżyłem i wskoczywszy na kuchenny taboret wygłosiłem płomienną
mowę, wystąpiłem jak wiecowy agitator na fabrycznym dziedzińcu w polemice z łamistrajkami. Wykorzystałem całą swą wiedzę polityczną i zarzuciłem im anachroniczną
6
Marek Nowakowski
Proces poszlakowy
ślepotę. Nazwałem gości mojej siostry reliktami skazanymi na zagładę. Niektórzy z nich
śmiali się wesoło, inni przyglądali mi się z zastanowieniem. Może z obawą.
Matka powiedziała krótko: – Opętało smarkacza! Ojciec tylko chrząknął.
Wkrótce rodzice w mojej obecności zaczynali ściszać głos. Podchodziłem bliżej, kończyli rozmowę. Konflikt nabrzmiewał. Siostra traktowała mnie jak zadżumionego. Raz
zatrzymała się w drzwiach, wręczyła mi zaczytany egzemplarz Kamieni na szaniec.
– To oni – powiedziała i odeszła.
Książka była porywająca, ściskała za gardło, przyznaję. Ale pozostałem nieprzejednany. Złagodziłem jedynie osąd kolegów siostry. Zabrnęli w ślepy zaułek, nie pojęli
ducha czasu. Mimo swej zapalczywości, nie uważałem najbliższych za wrogów, których
należy ukarać i izolować. Coś mi na to nie pozwalało. To coś było trudne do nazwania,
mocno kneblowało usta. Nie mówiłem o nich ani słowa na dzielnicy ZMP. A kiedy dopytywano się o poglądy i przekonania panujące w rodzinie, odpowiadałem stereotypami; rodzice są inteligencją pracującą, pozytywnie zakwalifikowaną warstwą społeczną.
Czułem, że więcej mówić nie wolno i co do wyczynów Pawlika Morozowa ciągle miałem poważne wątpliwości. Jego postępowanie budziło żywiołową niechęć i odrazę. Zbyt
jednoznacznie kojarzył się z kapusiem, o którym na naszym przedmieściu panowało
zdecydowanie negatywne przekonanie bez względu na najbardziej łagodzące okoliczności. Nigdy nie doczekał się najmniejszego usprawiedliwienia. Był istotą przeklętą. Dużo
o tym wiedziałem. Ci z okupacji, wojenni konfidenci. Ci drobni, co to donosili policjantom, milicjantom, ormowcom. Szczury oślizgłe! Najbardziej wyraziste były porachunki
między złodziejami kolejowymi. Nieraz widziałem takie sceny przy murze wagonowni
Szczęśliwice.
– Zakapował! – wskazywali na kulącą się ze strachu postać. Od razu brali go pod
obcasy. Pogarda wobec kapusia była jak inskrypcja na kamieniu. Niezniszczalna.
Nurtowało mnie jeszcze kilka innych sprzeczności, trudnych do jednoznacznego rozstrzygnięcia. Na przykład żywiłem pewien rodzaj podziwu dla kuzyna matki, podchorążego plutonowego AK, który po wojnie konspiracji nie zaprzestał. Porywająco opowiadał
o akcjach zbrojnych podziemia nie tylko w walce z Niemcami. W swoim charakterze miał
coś z dawnego rycerza, szlacheckiego rębajły z podgolonym łbem. Dotychczas pamiętam
jego opowieść: wyłamał nogi od krzesła, odgiął kraty okienka w areszcie powiatowego
Urzędu Bezpieczeństwa, przecisnął się między prętami i tylko w skarpetkach i koszuli
gnał zimą po bezdrożach, uciekając przed pogonią. Słuchałem go z płonącymi oczyma.
Potem czyniłem sobie wyrzuty. Ale nie mówiłem o tym nikomu.
W związku młodzieży aktywistką była koleżanka Mroczkowska, przewodniczyła
organizacji biurowej na lotnisku. Jednak nie przykładała się zbytnio do pracy społecznej.
W dodatku przyjaźniła się z bikiniarzami, których traktowaliśmy przecież jako agenturę zgniłego świata Zachodu. Widywano ją na zabawach u kolejarzy w wyzywających
pozach przy dźwiękach jazzu. Sam zobaczyłem ją, jak wychodziła z budynku ambasady
amerykańskiej. Tam odbywały się pokazy zakazanych filmów. Podobała mi się i nieraz
spoglądałem na nią ukradkiem. W przeciwieństwie do innych dziewczyn z tamtego czasu
ubierała się w jaskrawe sukienki i bluzki z „ciuchów” na Pradze. Umiała zaznaczyć swoje
7
Arcana 80
marzec, kwiecień 2008
powaby. Pragnąłem zdobyć jej względy, mimo tego, iż aktyw zażądał od niej samokrytyki. Ona odmówiła i została wyrzucona z ZMP. Wkrótce też zwolniono ją z pracy.
Dużo wstydliwych, kompromitujących pragnień roiło mi się w głowie. Snuły się
obrazy seraju krymskiego chana, pełnego nałożnic, hurys, odalisek. Koleżanka Mroczkowska pierwszą z nich. Zdobędę urodziwą dziewczynę, która duszą i ciałem odda się
niezłomnemu rewolucjoniście. Byłem skłonny pogodzić się nawet z jej obcością ideową,
wrogim stosunkiem do naszej rzeczywistości. Pochodziła przecież z wstecznej warstwy
społecznej; ojciec oficer, pozostał w Londynie, matka miała sklepik z pasmanterią.
Próbuję po omacku, z niemałym trudem po tylu latach stworzyć portret młodego
bolszewika, chłopaka z porządnej, patriotycznej rodziny. Ojciec był ochotnikiem 20.
roku, wielbicielem Marszałka Piłsudskiego, jego imieniem nazwał szkołę, której był
kierownikiem. Matka, nauczycielka z powołania, wywodziła się ze schłopiałej szlachty z Podlasia. Dla nich odzyskanie po pierwszej wojnie światowej niepodległości było
najważniejszym wydarzeniem w życiu. Siostra, harcerka z „Szarych Szeregów” podczas
okupacji, całą duszą przepojona etosem Kamieni na szaniec, nosiła się już z myślą porzucenia studiów dziennikarskich ze względu na ich jednoznacznie służebny charakter.
Natomiast dla mnie słowo „bolszewik” z mocnym naciskiem na „bolsze” miało magiczny czar. W przedsennych marzeniach bywałem Czapajewem i Szczęsnym – Bidą na
przemian. Dokonałem wyboru jak Grigorij Melechow z Cichego Donu i opowiedziałem
się po właściwej stronie.
– Parszywa owca w rodzinie! – posłyszałem za plecami głos tak szyderczy i obraźliwy, że aż zadrżałem, przykuliłem się, niby smagnięty biczem. Obejrzałem się. Nikogo
nie zobaczyłem. Stałem sam na skraju pasa startowego i zawiał wiatr, który rozkołysał
rząd topoli widocznych w oddali. Czy to był mój głos? Dwóch tkwiło we mnie?
Byłem najmłodszym etatowym przewodniczącym w dzielnicy. Drugi w kolejności
wieku miał dwadzieścia lat, a trzeci, Słowikowski z WSK dwadzieścia dwa. To niewątpliwie dawało satysfakcję. Lecz nie wywyższałem się, próżność i pychę trzymałem
w ryzach. Wiedziałem, że należy być z ludźmi, nigdy ponad nimi. Tego przykazania
uczyli na odprawach w zarządzie wojewódzkim na Dworkowej. Autorytet zwierzchnika
winien być niezauważalny i skuteczny.
W tej chybotliwej ciężarówce zawożącej nas do pracy fundowałem prawicę mechanikom pokładowym i naziemnym, pilotom i nawigatorom, stewardesom, biuralistkom
i pracownikom zaplecza gospodarczo-sanitarnego. Śmiałem się ochoczo z porannych,
sprośnych kawałów, które opowiadali sobie mężczyźni między pierwszym haustem papierosowego dymu i charczącym pokasływaniem.
Szeroką, żwirową drogą dojeżdżaliśmy do celu. Na lotnisku w budynku administracji zajmowałem niewielki pokój. Umeblowanie składało się z metalowej szafy koloru
brudnozielonego, stojaka z półkami, stołu i kilku krzeseł. Oprócz portretów wodzów
światowej rewolucji i prezydenta Bieruta ściany ozdabiały dwa mniejsze wizerunki bohaterów ruchu młodzieżowego podczas okupacji: Hanki Sawickiej i Janka Krasickiego.
Organizacja stanowiła strukturę pięciu kół: hangar pierwszy, hangar drugi, baza remontowa i frakcja samochodowa, personel latający, administracja. Miałem pełne ręce robo-
8
Marek Nowakowski
Proces poszlakowy
ty. Zebrania, zobowiązania produkcyjne, sprawozdania. Odprawy z aktywem, szkolenia
ideologiczne i stała konsultacja z komitetem zakładowym partii.
Partia spełniała ojcowskie czy jak, kto woli, macierzyńskie obowiązki wobec ZMP.
Młodzieżowcy przecież mieli w niedalekiej przyszłości zostać partyjniakami. Los mnie
obdarzył doświadczonym mentorem w osobie pierwszego sekretarza. Był po radzieckiej
szkole. Chętnie opowiadał o Magnitogorsku, gdzie pracował w fabryce i tam przyjęto go
do partii bolszewickiej. Pouczał z cierpliwością prawdziwego pedagoga o pracy w aparacie. Brał udział nie tylko w sprawach zawodowych. Uśmiechając się dobrotliwie, radził, żebym nie zapominał o przyjemnościach.
– Choćby dziewczonki… – zaciągał z ruska i puszczał oko.
Czerwieniłem się i objawiała się w kuszącej odsłonie koleżanka Mroczkowska.
Pierwszy sekretarz wprowadzał mnie w zakres zadań i gradację obowiązków. Ze szczególnym naciskiem zwracał uwagę na charakter placówki. Lotnisko posiadało znaczenie
strategiczne. Na domiar ważności położone w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska wojskowego. Całość wystawiona na dyskretne zakusy szpiegów, dywersantów, sabotażystów.
Mogą oni także być wśród nas. Czujnością zajmował się referat wewnętrzny, o którym
wiadomo było, że podlega Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego. Było ich dwóch.
Zajmowali pokój bez żadnej tabliczki informacyjnej na drzwiach. Od razu w pierwszych
dniach zaprosili mnie do siebie i nastąpiło poznanie. Poinformowali o konieczności ścisłej współpracy. Otwarta szafa pełna papierów, sterty teczek zaścielały biurko. Były to
akta personalne pracowników oraz inne dokumenty ściągane z poprzednich miejsc pracy
zatrudnionych. Źródła osobowe. Tak oni mówili. Poddawali dokumenty drobiazgowej
analizie. Niektóre poznaczone były wykrzyknikami i pytajnikami. Różnego koloru atramentem. Każdy szczegół na pozór błahy mógł mieć znaczenie. Nieścisłość w życiorysie,
powiązania rodzinne, krewni zagranicą. Dokopywali się do trzeciego pokolenia wstecz.
Przede wszystkim w przypadku pilotów, nawigatorów, całego personelu latającego to
stanowiło konieczność.
– Prześwietlić w różnych aspektach, widzieć daną osobę na szerokim tle – tak wyjaśnił jeden z nich. Samoloty odbywały rejsy nie tylko do Moskwy, Pragi czy Sofii.
Również do Wiednia, Paryża, Londynu. Dwaj z komórki nadzoru wewnętrznego bacznie obserwowali zachowanie załóg latających, mieli wśród nich swoich informatorów,
z którymi spotykali się sekretnie. To byli specjaliści, sumienni i dociekliwi. Serdecznie
uśmiechnięci, bezpośredni w zachowaniu. Wkrótce poszliśmy razem na piwo, dużo błahej gadaniny, żarcików. Jednocześnie sondowali mnie nieustannie. Czułem się trochę
nieswojo. Żadna koleżeńska rozmowa po pracy. Nieoczekiwanie zaczęli dopytywać się
o inżyniera Kosieradzkiego. Mieszkał w sąsiedztwie moich rodziców na tej samej ulicy.
Interesował ich Budzisz. Był to wesoły, rubaszny mechanik z bazy remontowej. Miał
niewyparzony język i lubił opowiadać damsko-męskie dowcipy. Oni, ci z wewnętrznego, gromadzili materiały w jego sprawie.
– Zwróćcie na niego uwagę – poprosili. – Jest w organizacji, macie ułatwione dojścia. Ostrzegawczy sygnał i nabrałem wody w usta. Nic im nie pomogłem. Na naszym
przedmieściu taki, co kapuje, uchodził za największą szmatę. A cóż oni chcieli ode mnie?
9
Arcana 80
marzec, kwiecień 2008
Żebym zakapował. Musiała Zresztą lubiłem go. Chętnie opowiadał o okupacyjnych skokach na wagony z węglem. Kiciarz. Chłopak z dawnej ferajny. Proletariacki rodowód.
Wyprawy na piwo z tymi z wewnętrznego powtarzały się co tydzień.
– Przy sobocie po robocie… – mówili i zapraszali do zielonej budki z piwem
w pobliżu bramy wjazdowej na lotnisko. Najbardziej nieprzyjemne były pytania jednego z nich.
– Jak tam tatuś, mamusia, pewnie martwią się, że synek poszedł złą drogą, nie?
Dawał do zrozumienia, że dużo wiedzy zgromadził o mnie, mojej rodzinie. O wszystkim. Śmiejąc się, mówili o swoich rodzicach. Podobno ojciec jednego z nich był przedwojennym zawodowym podoficerem Korpusu Ochrony Pogranicza. Drugi pochodził ze
wsi i miał tylko matkę, która nazywała go antychrystem.
– Zatruta religianctwem – wyjaśniał. – Wysługuje się klechom.
Miałem kłopot z sumieniem. Oni, ci z wewnętrznego, występowali w imię bolszewickiej czujności. Czujność bronią najważniejszą. Gwarantuje czystość w szeregach.
Eliminuje wrogów, szkodników. Wzmacnia spoistość. Słabości i wahania w tym względzie powinny być rozstrzygane z pomocą samokrytyki. Choćby pójść do pierwszego
sekretarza i zwierzyć mu się ze swych rozterek. Nie poszedłem. Czy sprzeniewierzyłem
się regułom postępowania uczciwego komunisty? Dylemat pozostał nierozstrzygnięty.
Pouczany z jednej strony przez sekretarza komitetu, z drugiej zaś przez dwóch towarzyszy z wewnętrznego, starałem się gorliwością w wykonywaniu powierzonych zadań
zagłuszać nurtujące mnie wahania i wątpliwości.
Dni upływały w szybkim tempie. Poznawałem członków naszej organizacji, aktywistów, funkcyjnych, przodowników pracy oraz tych biernych, tkwiących na uboczu,
mało udzielających się w pracy społecznej. Pragnąłem wzbudzić w nich chęć do działania i nawiązać prawdziwe więzy.
– Nie tylko biczem, lecz siłą argumentów pozyskujemy ludzi – pouczał sekretarz
komitetu zakładowego.
Przemierzałem służbowym rowerem rozległą przestrzeń lotniska. Śmigały w trawie zające, poderwała się para bażantów. Docierałem do najdalszych miejsc, gdzie robotnicy układali nowe pasy startowe. Klika razy zauważyłem, że na mój widok cichną
rozmowy mechaników pracujących w warsztatach lub dokonujących przeglądu maszyn
latających. Tak jakby mieli się na baczności i choć nie przestawali się uśmiechać, były to
uśmiechy wymuszone; oni stawali się czujni, ważyli każde słowo. Przyczyn tej obcości
czy rezerwy dopatrywałem się w zaniedbaniu organizacyjnym, martwej formalistyce
zebrań i szkoleń, oderwaniu naszego związku od rzeczywistych problemów nurtujących
rzeszę zwykłych członków. Aktyw odrywa się od mas. Na to zjawisko zwracał uwagę
sekretarz, którego regularnie odwiedzałem w budynku Komitetu. Były takie przypadki,
znane z praktyki partii w Kraju Rad. Historia WKP(b) opisywała podobne wypaczenia,
ostro potępiane przez Lenina i Stalina. W tym duchu więc próbowałem nawiązać rozmowę z jednym członkiem organizacji. Był to kierowca dużej cysterny zaopatrującej
samoloty w paliwo. Nie chodził na zebrania, opryskliwie odnosił się do skarbnika egzekwującego składki, uzbierało się mu na koncie kilka przewinień. Rozmowa szła jak po
10
Marek Nowakowski
Proces poszlakowy
grudzie. Gorliwie przytakiwał, obiecywał poprawę, ale były to puste słowa, wypowiadane bez przekonania. Nie przedarłem się przez szczelną gardę. Zrezygnowany odszedłem.
Zbliżyli się do niego inni kierowcy, zapalili. Patrzyli na mnie ukradkiem. Posłyszałem
zduszony śmiech. Wskoczyłem na rower i szybko odjechałem.
Towarzysze z wydziału wewnętrznego napierali w sprawie informacji o zakamuflowanych wrogach, defetystach, którzy sypią piasek w tryby naszych maszyn, słuchają
wrażych rozgłośni radiowych i rozpowiadają oszczercze plotki.
– Marzy się tym jebańcom Anders na białym koniu! – tak powiedział ten z wewnętrznego, który chodził w zielonych, wojskowych spodniach, koszulę miał także
mundurową i taki sam krawat. Ale przecież kierowca cysterny to swój człowiek, właściwego pochodzenia klasowego i sumienny w pracy. Może tych z wewnętrznego ponosi
nadgorliwość. Takie odchylenia sekciarskie przytaczała Historia WKP(b).
Przygotowywaliśmy się wówczas do zobowiązań i czynów produkcyjnych dla
uczczenia Zlotu Młodych Przodowników i Budowniczych Polski Ludowej. To był nasz
priorytet. W tym czasie zacząłem mieć coraz poważniejsze problemy z samym sobą. Czy
naprawdę byłem komunistą? Czy podążam jedynie słuszną drogą? Od dawien dawna
wiedziałem, co to jest nędza, bieda w ludzkim życiu. Chodziłem z ojcem na forty przed
wojną. Były to stare, carskie fortyfikacje z czerwonej cegły, przysypane ziemią, porośnięte trawą. Tam w ciemnych, wilgotnych kazamatach mieszkali najbiedniejsi. Poznałem garbatego szewca, który zapluwając się z gniewu wywodził, że całe zło na świecie
dzieje się z winy wyzyskiwaczy, krwiopijców. Po wojnie wymykałem się na forty z kagankiem oświaty. Uczyłem czytać i pisać gołębiarzy, węglarzy, wozaków. Opowiadałem
im rzewne historie z Serca, Chłopców z Placu Broni, Nędzników i Bitwy pod Raszynem.
Dom dzieciństwa nie kojarzył się wcale ze światem wyzyskiwaczy. Rodzice ciężko pracowali. Swą pracę nauczycielską wykonywali z powołania. Uważali, że solidna
edukacja stanowi równą szansę dla każdego dziecka. Wierzyli w pewien stały porządek
bytowania na ziemi. Nierówność i niesprawiedliwość była wpisana w dzieje ludzkości
jako zło konieczne. Oparciem był dekalog. Pokrzepieniem wiara. Hamulcem miała być
dobra strona natury człowieka. Ojciec nie ufał rewolucjonistom. Uważał ich za burzycieli ładu społecznego. Podpalaczy i rabusiów cudzej własności. Jego przestrogi traktowałem jako naiwne komunały starego pedagoga. Pociągał mnie heroizm bohatera Jak
hartowała się stal. Postanowiłem zostać bojownikiem na pierwszej linii. Mój rewolucyjny bunt silnie był podszyty przekorą wobec rodzicielskich nauk. Wynikał ze szczeniackiego pragnienia radykalizmu. Na naszym przedmieściu zwolennicy nowej władzy byli
w mniejszości. Otaczała ich milcząca wrogość. Byli wyklęci i w mniemaniu wielu wcale
jeszcze nie zwyciężyli ostatecznie. Jedni drugim skakali do gardła. Dawne ideały były
opluwane, deptane i wyszydzane pociągały burzycielską treścią. Opowiedziałem się po
stronie wzniosłych, pięknych miraży o przyszłym szczęściu rodzaju ludzkiego. Retoryka
nowej wiary miała siłę diabelskiego kuszenia. Wprowadzała wyobraźnię czternastoletniego chłopaka w stan euforycznego wrzenia. Niektórzy z moich znajomych z Fortów,
Budek Szczęśliwickich, Pekinu, gdzie mieszkała największa żulia, powitali mój wybór
drogi działacza dwuznacznym uznaniem.
11
Arcana 80
marzec, kwiecień 2008
– Ty to dopiero jesteś cwaniak!
Pochwała świadczyła o mojej przebiegłej dwulicowości. Kumpel węglarzy, złodziejaszków, bazarowych cwaniaków szykuje sobie parasol ochronny. Kameleon zmienia
skórę. Byłem tym głęboko dotknięty i oburzony. Nie o to przecież mi szło i teraz po kilku
latach, przemierzając samotnie rozległe, betonowe przestrzenie lotniska o tym swoim
wyborze drogi rozmyślałem. Miotałem się, nie mogłem okrzepnąć w stałych poglądach.
Dużo wiedziałem o prześladowaniach akowców, winowców, bojowników o wolną Polskę. Ile się nasłuchałem opowieści o tragicznych losach, śledztwach, torturach. Tym
ludziom zarzucano zdradę, współpracę z Niemcami, knowanie z wrogami, szpiegostwo.
Przychodzili po nich nocą. Znikali bez wieści.
Pan Szablewicz, naczelnik poczty, znajomy ojca z czasu przedwojennego. Jeszcze
wieczorem szedł ulicą. Uchylał kapelusza, pozdrawiał przechodniów. Potem już go nie
było. Wujek kolejarz, osadzony przez Ruskich w obozie, wywieziony za Ural. Zabrali,
osadzili, wywieźli. Tak się wtedy mówiło. Wujek wrócił po dwuletnim pobycie. Zapamiętałem, jak po powrocie moczył w miednicy z gorącą wodą sine, spuchnięte i owrzodziałe stopy. Mówił swoim ściszonym głosem, oczy miał wpatrzone w jakąś dal.
– Już w wagonach kostucha trzebiła ludzi. Ale dopiero tam, w tajdze…
Czy wujek był reakcjonistą, burżujem, krwiopijcą? Pracował na kolei od lat, doszedł do stanowiska zawiadowcy odcinka drogowego, kolej to była dla niego święta
sprawa, publiczna służba. Czas odmierzał rozkładem jazdy pociągów.
– Patrz! – wyciągał metalową Cymę z kieszeni kamizelki. – Jaka punktualna. Kolej
nie zawiedzie nigdy.
Moja wiara neofity rozrywana była wątpliwościami. Czy stając się zwolennikiem
nowej władzy nie opowiem się za bezkarną przemocą, którą zwycięzcy zafundowali
pokonanym? Zapewne z poczucia bezradności i zagubienia coraz chętniej bratałem się
z ferajną zwykłych kryminalistów. Uliczki, na których się wychowałem, domy i podwórza, gdzie latami odwiedzałem kolegów, stanowiły wspólnotę bez barier i sztywnych
podziałów. Znaliśmy się nawzajem i nikt nikogo nie potępiał. Wśród tych, którzy wybrali życie w nieustannej kolizji z prawem, czułem się najlepiej. Dziwne, ale tak było naprawdę. Wracał spokój ducha. Oni mieli za nic zaciekłą walkę starego z nowym. Nadal
pędzili tradycyjne życie z dala od głównego nurtu. Rządzili się hermetycznymi prawami
złodziejskiej chewry. Byli po swojemu wolni. W więzieniu czuli się jak w domu. Wyobraźnia szesnastoletniego chłopaka przydawała tej odrębności romantyzmu, kojarzyła
ich z anarchizmem samotnych rewolucjonistów, Bakuninów, Kropotkinów, Sawinkowów. Książek z dawnych czasów było jeszcze wiele. Wśród nich odstręczała i przyciągała taka jedna z czerwoną gwiazdą, ociekającą krwią na okładce i bluźnierczym
tytułem – Dzierżyński, czerwony kat.
Te ostre sprzeczności nie dawały spokoju. Oto barak kryty papą, siedziba PPR,
ZWM. Znam tu niektórych. Kulawy Pietrzak, milicjant, zorganizował tutejszy posterunek. Tamten to syn murarza z Pekinu. Cała rodzina była czerwona. Tak mówiono o nich.
Jakiś w skórzanej kurtce, przysłany z centrali, powieściowy czekista. Szykuje się referendum. Biegają, gorączka. Przychodziło z nagła jadowite pytanie: Czy oni nie tacy
12
Marek Nowakowski
Proces poszlakowy
sami jak ci, co wysługiwali się Szwabom? Folksdojcze na przykład. Jeden taki podpisał
niemiecką listę i chwalił się ojcu.
– Panie kierowniku, mam teraz dużo lepiej. Dają wódkę, kiełbasę, prawdziwe masło…
– Przewracał durnymi ślepiami, zaprzedaniec! – tak wspominała matka.
Stamtąd, z baraku, niedługa droga prowadziła do parterowych drewniaków nad
glinianką. W ogródku, pod gołębnikiem Sewka zbierali się chłopaki z ferajny. Siedzą
w kucki. Flaszka przechodzi z rąk do rąk. Dwaj kieszonkowcy, wędrowny harmonista,
jego brat, zawodowy oszust. Tamten najstarszy to włamywacz, klawisznik, jak mówią,
traktowany niczym guru, wyszedł z pudła. Uciekał milicyjnej pogoni i postrzelili go.
Upadł, krew buchała z postrzelonego uda. Dobiegli i zawołał: – Wy czerwone syfilisy!
Po raz pierwszy poczułem wtedy siłę słowa. Bywają słowa jak kamienie. Słuchałem
i słuchałem. Zarówno tych, jak tamtych z pepeerowskej siedziby. No i którzy byli górą?
Miałem ostatnią nadzieję, że pracując na etacie jako młodzieżowy funkcjonariusz
okrzepnę i ostatecznie znikną wątpliwości. Zostanę wzorcowym działaczem według
recepty sekretarza komitetu zakładowego. Jednak czar politycznej roboty tak szybko
zaczynał blaknąć. Bywało paskudnie. Myślałem ze wstrętem o tych z wewnętrznego.
Wredne szczury! Żadne to wyzwanie, ryzyko. Po prostu boją się ich ludzie. Mnie także.
Boją się i ulegają. Co myślą? Nigdy tego nie powiedzą. Kim więc jestem? Nadzorcą,
więziennym strażnikiem. Nie mogłem tak dłużej. Jeszcze krok i będę kapusiem. Nie tak
sobie wyobrażałem piękną gorączkę służby dla wielkiej sprawy.
Był taki wieczór. Zapamiętałem na całe życie. Ciemny, zagracony pokój przedzielony zasłoną, za którą widziałem żelazną blachę na kuchni obłożonej żółtawymi, popękanymi kaflami, kubeł na taborecie. Krzątała się tam kobieta. Przestawiała garnki, brzęczały fajerki. Szemrał ogień. Siedzieliśmy we trzech przy stole. Paser Pchełka popatrzył
na mnie małymi jak paciorki, przenikliwymi oczkami.
– A ten, po co? – zapytał.
– Swój – odpowiedział Mordochłap, ospowaty mężczyzna, który mnie tutaj przyprowadził.
– Jest ze mną – dodał.
Pchełka wyciągnął pomiętą paczkę papierosów. Zapaliliśmy. Poczułem radość.
Przygniatający ciężar spadł z pleców. Znalazłem swoje miejsce. Chyba tak wtedy czułem. Ten pokój przedzielony zasłoną na pierwszym piętrze oficyny z czerwonej cegły
w głębi podwórza z trzepakiem pośrodku, osłoniętego zwałowiskiem gruzów, które pozostało z frontowej kamienicy na Pańskiej zapamiętałem na całe życie w każdym szczególe. Tyle się działo! Choćby losy braci Kowalczyków, pokojowych malarzy, zaprzyjaźniłem się z Frankiem, najmłodszym z nich. Kłopoty syna mecenasa Kuligiewicza, który
zasnął podczas nocnego dyżuru w fabryce i nastąpił wybuch kotła. Oskarżony o sabotaż.
Czarny Olek pobił swą urodziwą kochankę, Lucynę. Jej bracia stanęli w obronie. Widowiskowa walka w niedzielny poranek przy ulicznej pompie. Opowieści matki Benka
Kwiaciarza z dawnego Kercelaka. Zalecał się do niej legendarny Tata Tasiemka. Murarz
Migda sam buduje sobie domek. Cegły przywozi z gruzów Warszawy. Tak do późnej
nocy wznosi mury domostwa. Doliniarz Plebanieczek wyciąga małe, chwytne dłonie
13
Arcana 80
marzec, kwiecień 2008
i pokazuje, jak wyciąga skórę zza parkanu. Ten farmazonista z cieniutkim wąsikiem nosi
znaczek Stalina w klapie.
– To mi pomaga – uśmiecha się chytrze.
Tyle tego niekontrolowanego żywiołu napierało ze wszystkich stron. Było to prawdziwe życie. Zacząłem chodzić w miasto. Miasto! Tak się mówiło o tym mateczniku
pośród gruzów, wypalonych kamienic, ocalałych parterów, handlowych placów wypełnionych żywiołową krzątaniną zapobiegliwych ludzi, którzy nikomu nie wierzyli i nikomu nie chcieli się poddać. A potem… Przyszli o świcie. Dwaj gliniarze. Mieli kajdanki.
Ojciec zapatrzył się w metalowe insygnia kryminalnej nobilitacji. Starszy rangą milicjant, który był niegdyś uczniem w jego szkole, zmieszał się wyraźnie.
– Wcale nie musimy go obrączkować, panie kierowniku – wymamrotał.
Ruszyłem z nimi w drogę. Matka zdążyła jeszcze wetknąć mi do kieszeni dwa mielone kotlety w pergaminie.
A gdybym tak nie poznał złodziejskiej chewry i nie dane mi było dalej doświadczyć tego, co doświadczyłem? Wyobraziłem sobie, jak podążam drogą zawodowego
aparatczyka, politruka, propagandysty. Pozornie to droga w górę. Ambitny młodzieniec
wspina się coraz wyżej po stopniach kariery. Zostaje jakimś sekretarzem, komendantem, może generałem. To prawdopodobne, dlaczego nie! Opatrzność czuwała. Zesłała
mi w roli aniołów małych złodziejaszków, paserów, sutenerów. Powędrowałem z nimi
po melinach, bazarach, przechodnich bramach. Dlatego tak bardzo wdzięczny im jestem, doczepiłem się do nich i oni mnie nie odrzucili. Tamto komunistyczne zaczadzenie
przeszło jak ręką odjął. Zagasło. Nic po nim nie zostało. Oprócz tych mglistych, poszarpanych wspomnień, które mozolnie spisuję. Niedobrych jednak wspomnień. Po wielu
latach spotkałem jednego z pracowników „LOT-u”. Był mechanikiem z ekipy naziemnej. O niego także dopytywali się węszyciele z wydziału wewnętrznego. Wydawał się
im nieprawomyślny. Niedawno przeszedł na emeryturę. Przywitaliśmy się serdecznie.
Pogrążyliśmy się w rozmowie o młodości. Czas pozacierał przykre doświadczenia.
– Ale baliśmy się ciebie – powiedział mimochodem. – Taki byłeś napalony!
Stropiłem się i nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Wstyd, wyrzut sumienia pozostał.
Drugi to był brygadzista z bazy remontowej, Stępień. Przewodniczył w kole ZMP,
jego brygada przodowała w zlotowym współzawodnictwie. Wesołek, uwodziciel sprzątaczek. Teraz z żoną prowadził kiosk „Ruchu”.
– You look great! – pochwalił mój wygląd.
Jeździ często do syna, który mieszka w Irlandii. Pomaga mu w firmie budowlanej.
Nie stracił nic z dawnej żywotności. Powiedział: – Niekiepski numer wtedy wywaliłeś.
Cały komitet, dyrekcja, wszyscy zbaranieli! Pierwszy sekretarz nie mógł uwierzyć, że
zwinęli cię do pudła. Jak to? Nasz młody towarzysz, tak oddany ideowej robocie!
Śmiał się do rozpuku. Wspominał, jak to lewe normy nabijał, miał patent na współzawodnictwo.
– Ty to dopiero pokerowo zagrałeś! – stwierdził ze szczerym podziwem. – Przebiłeś
wszystkich!
14
Marek Nowakowski
Proces poszlakowy
Kiwałem apatycznie głową. Uśmiechałem się blado. Tak sobie to wyobrażał. Cwaną kreację widział w moich poczynaniach. Grę wytrawnego oszusta. Przez myśl mu
nawet nie przeszło, że można było tak gorąco, ślepo i głupio uwierzyć.
Rozmawiałem o tym stanie fanatycznej wiary z bliskim kolegą z tamtych lat, ze
szkolnej jeszcze ławy.
– Byłeś niebezpieczny – tak się wyraził. – Diabeł cię opętał.
Kolega niezbyt miarodajny. Zimny, rybi. Nigdy się w nic nie wdawał. Rzadką miał
krew. Wodnistą. Tak o nim mówili. Po latach zresztą, kiedy chorobę komunizmu już
dawno miałem za sobą, zapisał się do partii.
– To bardzo ułatwia – oświadczył z powagą.
Byłem inny. Czegoś poszukiwałem. Chciałem odkryć coś porywającego, co podniesie życie wysoko. Wybrałem niefortunnie. To prawda. Ale co wymagać od niecierpliwego szczeniaka? Próbowałem po omacku.
Chętnie co jakiś czas spotykam się z Sewkiem. To ostatni żyjący z tamtej ferajny. Złodziejacha, pracował na „bombę”, prymitywna specjalność. Wiele razy siedział.
Był kierowcą dźwigu, miał wypadek, przeszedł na rentę. Nigdy ani przez głowę mu
nie przeszło, żeby zapisać się do ORMO, milicji, partii i tym sposobem urządzić się
wygodnie. Zawsze powiadał z ciemną mocą – Ja ich gadów… – kończył dosadnym
przekleństwem.
Zachodzimy z Sewkiem na piwo. Toczy się skąpa, banalna rozmowa dwóch weteranów. Sewek nawet nie domyśla się, jak wiele mu zawdzięczam. Po części dzięki
znajomości z nim zakończyłem terminowanie w ZMP. Nie wpadłem w czarną dziurę.
Wywinąłem się w samą porę. Podnosi mnie na duchu jego głuchy, powolny głos i rytualne pytanie: – Co tam u ciebie, trzymasz się jakoś? Narzeka na nogi, łamie go w krzyżach.
Wódki w większej ilości pić nie może. Gołębie trzyma. 50 sztuk. Tatuaże na dłoniach
bardzo mu zblakły. Minęło przeszło pół wieku. Pozacierało się wszystko. Prawie zapadło w niepamięć. A jednak co jakiś czas bezsenną nocą powraca pytanie – Byłem bolszewickim pomiotem, czy nie?
Nie spotykam już dawnych kolegów z lotniska. Ani mechaników naziemnych i pokładowych. Ani pilotów i nawigatorów z wieży. Nikogo. Koleżanki Mroczkowskiej,
mojej ówczesnej muzy nigdy potem nie zobaczyłem. Co ona o mnie myślała? Bała się
czerwonego, zażartego gówniarza! Może to któraś z tych starczych, otyłych kobiet?
Wracają z bazarku, objuczone torbami. Tamta w szafirowym berecie patrzy na mnie
badawczo. Jakby coś sobie przypominała. Jednego z kontroli wewnętrznej rozpoznałem
z trudem kilka lat temu. Zgarbiony, wspierał się szwedką. Po oczach widziałem, że też
mnie poznał. Charakterystyczny błysk. Szybko opuścił głowę. Było to w tramwaju. Wysiadł na najbliższym przystanku. Przepychał się, uciekał. Nie chciał żadnej rozmowy.
Nie ma świadków, dokumentów. Ten proces pozbawiony został dowodów. Sam sobie
zostałem oskarżonym, obrońcą i oskarżycielem. Zatem do mnie należało przeprowadzenie postępowania.
15