Untitled

Transkrypt

Untitled
JÓZEF HEN
Boy-˚eleƒski
b∏azen – wielki mà˝
ROBERT HARVEY
Libertadores. Bohaterowie Ameryki ¸aciƒskiej
HENRY GIDEL
Picasso. Biografia
JULIA FREY
Toulouse-Lautrec. Biografia
PETER GREEN
Aleksander Wielki. Biografia
JACKIE WULLSCHLÄGER
Andersen. ˚ycie baÊniopisarza
FRANCIS WHEEN
Karol Marks. Biografia
VICTOR BOCKRIS
Andy Warhol. ˚ycie i Êmierç
MYRA FRIEDMAN
Janis Joplin. ˚ywcem pogrzebana
JÓZEF SZCZUBLEWSKI
Sienkiewicz. ˚ywot pisarza
NORBERT ELIAS
Mozart. Portret geniusza
PATRICIA BOSWORTH
Diane Arbus. Biografia
MAURIZIO VIROLI
UÊmiech Machiavellego. Biografia
CHARLES NICHOLL
Leonardo da Vinci. Lot wyobraêni
ROBERT HUGHES
Goya. Artysta i jego czas
FRANÇOIS ROSSET, DOMINIQUE TRIAIRE
Jan Potocki. Biografia
ATLE NÆSS
Munch. Biografia
MICHEL HOUELLEBECQ
H.P. Lovecraft. Przeciw Êwiatu, przeciw ˝yciu
BOGUS¸AW KIERC
Rafa∏ Wojaczek. Prawdziwe ˝ycie bohatera
STEPHEN GREENBLATT
Shakespeare. Stwarzanie Êwiata
JÓZEF HEN
Boy-˚eleƒski
b∏azen – wielki mà˝
Copyright © by Józef Hen, 1998, 2002, 2008
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2008
Wydanie III
Warszawa 2008
Spis treÊci
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
Matka i syn 7
Ma∏y lord buntownik 16
Okno na ˝ycie 27
Zmarnowany ch∏opiec 41
Paryskie narkotyki 61
Doktor ˚eleƒski przyjmuje 68
Nareszcie Boy 75
Kaprys 91
Benedyktyna przygody wojenne 100
Wszystko umia∏a przeinaczyç... 112
Nagle – niby za rozsuni´ciem kurtyny... 129
Najbardziej osobista ksià˝ka 140
Ten pieszczoch Boy 151
Recenzent w Warszawie 160
Kochanka króla 177
Pijane dziecko we mgle 192
˚ycie wyt´˝one 205
Psychoza 224
Obrachunki 241
Powoli zapada kurtyna... 250
Usque ad finem 266
èród∏a ilustracji 290
Indeks nazwisk 292
6
I
Matka i syn
Dwa pokoiki na trzecim pi´trze nazywano „Miodogórzem”. Od roku 1858 odnajmowa∏a je panna Narcyza ˚michowska, która kilkanaÊcie
lat wczeÊniej, jako „Gabryella”, zas∏yn´∏a dzi´ki swojej Pogance. By∏a nie∏adna i uczuciowa, inteligentna i utalentowana. (Na biurku ojca ch∏opiec
widywa∏ obite skórà du˝e pude∏ko z przegródkami na kilkadziesiàt cygar
i z monogramem N.˚. „Jako malca – napisze – intrygowa∏a mnie ta pani,
o której mówiono z takà czcià, a która pali∏a cygara”.) Pierwsze pi´tro zajmowa∏, wraz ze swoimi dzieçmi, w∏aÊciciel kamienicy, pan Jan Andrzej
Grabowski, wdowiec, którego ojciec by∏ najpierw krawcem, a potem kupcem b∏awatnym. Pan Grabowski mia∏ cztery córki: Juli´ (póêniejszà Tetmajerowà, matk´ Kazimierza, poety), Wand´ (która urodzi bohatera tej
ksià˝ki), Mari´ i Zofi´, t∏umaczk´ angielskich ksià˝ek dla m∏odzie˝y; by∏
te˝ syn, Alfred, najm∏odszy i najrzadziej wspominany.
S∏owo o kamienicy. Nazywano jà czasem przesadnie „pa∏acem”, mo˝e dlatego, ˝e wybudowa∏ jà bankier króla Stanis∏awa Augusta, pan Piotr
Tepper, bogacz, który przy magnatach si´ zdeprawowa∏: zatraci∏ mieszczaƒskoÊç, kupi∏ szlachectwo austriackie i krzy˝ maltaƒski, wreszcie zbankrutowa∏ (1793) i umar∏ prawie w n´dzy. W tej kamienicy, teraz ju˝ Grabowskich, nigdy nie brak∏o lokatorów, najcz´Êciej zresztà z gospodarzem
skuzynowanych, a wszystko to byli ludzie nietuzinkowi. „Tu bi∏o wtedy
serce Warszawy” – napisze wiele dziesiàtków lat póêniej syn Wandy Grabowskiej, a on, wiemy to, zna∏ wag´ s∏ów. Âmietanka: architekt, muzyk,
filozofka (E. Ziem´cka), adwokaci i znakomity lekarz Ignacy Baranowski.
By∏a te˝ w kamienicy „pensyjka ˝eƒska”, którà prowadzi∏a Julia BàkowMATKA I SYN
7
ska, gdzie pobiera∏y nauki dwie panny Grabowskie (w tym Wanda), Narcyza zaÊ by∏a podziwianà nauczycielkà. Wszystko to odnotowa∏ w swoich
pami´tnikach doktor Baranowski. Zakochany wytrwale w inteligentnej,
starszej od siebie pannie Bàkowskiej, w koƒcu szcz´Êliwie si´ z nià o˝eni∏.
Wymieƒmy jeszcze Karola Ruprechta, dla mieszkaƒców „pa∏acu” postaç to prawdziwie legendarna: za konspiracj´ w 1846 roku skazany na
Êmierç, u∏askawiony pod szubienicà (jak m∏ody Dostojewski), przebywa∏
na katordze w kopalni srebra; teraz amnestionowany z okazji koronacji
Aleksandra II, wróci∏ i zamieszka∏ u Grabowskich. Tak jak jego przyjaciel,
Edward Jurgens.
Wszystko, co w Warszawie ambitne, ciàgn´∏o na trzecie pi´tro do
Miodogórza jak do miodu. Wokó∏ Narcyzy ˚michowskiej zrobi∏o si´
t∏oczno. Ta kobieta o rysach grubych, pospolitych (ku jej rozpaczy) –
umys∏ mia∏a niepospolity, fascynujàcy. I serce spragnione mi∏oÊci. Nikt nigdy jej nie pokocha∏.
Dojrzewa∏a w kraju ogo∏oconym z m´˝czyzn. Ci, którzy nie zgin´li
na polach powstaƒczych bitew (1831); którzy nie zostali wywiezieni; którzy nie uszli na t∏umnà emigracj´, lub te˝, machnàwszy na wszystko r´kà,
nie zaszyli si´ na wsi – by∏ to materia∏ lichy, nie na miar´ ˝eƒskiej elity.
Inteligentne, ambitne i zazwyczaj pi´kne, panie nie napotyka∏y godnych
siebie partnerów. Wytworzy∏ si´ – napisze po latach syn Wandy – rodzaj
duchowego m a t r i a r c h a t u. „Kobieta urasta – stwierdzi bez ogródek –
m´˝czyzna kurczy si´, maleje. Gdy obywatelski synek poluje, pije i gra
w karty, siostra jego czyta, myÊli i sàdzi”. Idea∏ romantyczny, który przyswoi∏y sobie „entuzjastki” – jak je nazwa∏a ˚michowska – nakazywa∏, by
za mà˝ wychodziç tylko z mi∏oÊci. Nawiàzywa∏y mi´dzy sobà egzaltowane przyjaênie: „posiestrzenie” – poj´cie tak˝e ukute przez Narcyz´ – sta∏o
si´ wyznaniem tych kobiet. Mog∏o si´ za tym s∏owem kryç sporo treÊci.
Obok entuzjastek by∏y „emancypantki” – od∏am bardziej praktyczny,
domagajàcy si´ przede wszystkim równych praw. I by∏y jeszcze „lwice”,
bogate Êwiatowe panie, które udzieli∏y sobie prawa do swobodnego ˝ycia.
Wszystkie by∏y przeciw konwencjonalnej nudzie i upokorzeniu byle jakiego ma∏˝eƒstwa.
Córki pana Grabowskiego ros∏y bez matki. Kiedy ˚michowska pojawi∏a si´ na Miodogórzu, Wanda mia∏a lat siedemnaÊcie i by∏a bardzo dziecinna. O dwadzieÊcia trzy lata starsza, Narcyza mog∏a s∏u˝yç dorastajàcej
pannie màdroÊcià, wiedzà i doÊwiadczeniem. I uczuciem, którego dziewczyna na pewno ∏akn´∏a. „Gabryella” mia∏a za sobà rewelacyjny debiut
poetycki w „Pierwiosnku” – potem, po pobycie z arystokratycznymi chle-
8 MATKA I SYN
bodawcami w Pary˝u – wspó∏prac´ z „Przeglàdem Naukowym”, którego
redaktorem by∏ b∏yskotliwy i pe∏en wdzi´ku kasztelanic Edward Dembowski. Nieszcz´sna Narcyza zadurzy∏a si´ w nim, oczywiÊcie, i odrzuci∏a r´k´ pewnego starszego od niej astronoma. Potem by∏a mi∏oÊç „Narcyssy”
do Pauliny Zbyszewskiej, kobiety „genialnej”, jak okreÊli∏a jà w liÊcie do
przyjació∏ki, pi´knej (nie we wszystkich oczach), bogatej, samolubnej, kapryÊnej... Przep´dzona w koƒcu z jej majàtku, upokorzona, biedna Narcyza idzie do bryczki, p∏aczàc. „Ja myÊla∏am, ˝e oszalej´”. To dzi´ki tej
kl´sce powsta∏a Poganka – ni to poemat, ni to powieÊç. Opublikowana
w „Przeglàdzie Naukowym” w 1846 roku, sta∏a si´ dla ówczesnej m∏odzie˝y utworem „kultowym”. („Poganka – powie syn Wandy – wynios∏a jà
w opinii tak wysoko, ˝e utrudni∏a jej dalsze pisanie”.) Ale rzecz dziwna,
ksià˝ki przez d∏ugie lata nie by∏o, czcicielom musia∏ wystarczyç druk
w czasopiÊmie. A potem wi´zienie – z powodu przechwycenia przez policj´ korespondencji w∏aÊnie z ukochanà Linà. Bogata, ustosunkowana pani wysz∏a szybko na wolnoÊç, a ona, biedna Narcyza, przesiedzia∏a w samotnej celi dwa i pó∏ roku. Po wi´zieniu – nakaz zamieszkania w Lublinie,
w którym czu∏a si´ podle. „Drepcze po b∏ocie lubelskim za lekcjami, z tym
uczuciem – opowiada syn Wandy – ˝e rodacy odwracajà si´ od niej jak
od zapowietrzonej, bo stosunki z nià kompromitujà w oczach
w∏adzy”. Przyjaciele starali si´, by to „zes∏anie” uchylono, w 1855 roku
mog∏a wreszcie przenieÊç si´ do Warszawy. G∏ód ksià˝ek zaspokojony.
A w trzy lata póêniej – „Miodogórze” u Grabowskich. Tutaj, otoczona
przyjació∏mi, uczennicami, które ch∏on´∏y jej s∏owa, uwielbia∏y jà, prze˝ywa∏a – wszystko na to wskazuje – najszcz´Êliwszy okres swojego ˝ycia.
Usatysfakcjonowana zosta∏a tak˝e jako autorka: w roku 1861, staraniem
przyjació∏, ukaza∏y si´ Pisma Gabryelli w czterech tomach. Krytyk literacki Boy-˚eleƒski zwraca uwag´, ˝e mia∏o to te˝ swojà s∏abà stron´: Poganka uton´∏a w zbiorowym wydaniu.
Szcz´Êcie nie mog∏o trwaç zbyt d∏ugo. Zbli˝a∏o si´ powstanie, któremu ˚michowska, obola∏a i osobiÊcie doÊwiadczona, by∏a zdecydowanie
przeciwna. To wa˝na informacja, bo skoro tak, to mamy pewnoÊç, ˝e równie˝ Wanda, dla której pani Narcyza stanowi∏a wyroczni´, by∏a przeciw
powstaniu. I mo˝emy si´ domyÊlaç, ˝e w tej atmosferze wyrós∏ jej syn.
„Widzia∏a – napisze, kreÊlàc sylwetk´ ˚michowskiej – z∏udnoÊç nadziei,
z∏udnoÊç wiary w swoje si∏y i w obcà pomoc”. Dostrzega∏a „brak stycznoÊci pomi´dzy górà i do∏em spo∏eczeƒstwa, ciemnot´ i oboj´tnoÊç po równi – mimo ˝e na inny sposób – w górze i w dole. Przera˝a∏a jà lekkomyÊlnoÊç sfer emigracyjnych, kierujàcych z daleka ruchem”. Narcyza – nie
MATKA I SYN
9
chcàc uczestniczyç w tym, czemu by∏a przeciwna – opuszcza pod koniec
1862 roku Warszaw´ i przenosi si´ na wieÊ, do krewnych.
Powstanie jednak wybuch∏o, mieszkaƒców domu przy ulicy Miodowej 3 nie omin´∏y represje. W piwnicy ˝andarmi znajdujà broƒ. Kto za to
odpowiada? Gospodarz, naturalnie – Jan Grabowski sp´dza kilka miesi´cy w cytadeli, do wi´zienia trafia tak˝e jego syn, Alfred. I wreszcie Edward
Jurgens, inteligentny, szlachetny, zresztà przeciwnik powstania (podobnie
jak jego przyjaciel Ruprecht, któremu uda∏o si´ emigrowaç), umiera
w cytadeli, najprawdopodobniej zam´czony. Lista zes∏anych na Sybir jest
d∏uga. ˚michowska prze˝ywa to wszystko ze swojego odosobnienia na
wsi. Czyta teraz du˝o, docierajà do niej Darwin i zachodni pozytywiÊci,
„przebudowuje swój Êwiatopoglàd”, jak wynika z listów do Wandy.
Bo na wymuszonym przez wypadki oddaleniu skorzysta∏a historia
literatury i w ogóle historia: sto osiemdziesiàt listów Narcyzy ˚michowskiej do Wandy Grabowskiej. „Moja matka by∏a zwichni´tà literatkà” –
powtarza∏ z uporem jej syn w odczycie, z którym obje˝d˝a∏ Polsk´. Narcyza dostrzeg∏a w niej talent, namawia do pisania, udziela rad, stale
niezadowolona z realizacji. Nazywa Wand´ „rozpieszczonà dewotkà idea∏u”, krytykuje: „Moralizowanie jest g∏ównà wadà Twojà”. „Jeszcze rada
ostatnia: zdaj wszystko na los szcz´Êcia, nie myÊl wcale o stylu; myÊl g∏ównie o przedmiocie, który ci´ zajmuje”.
Wanda pisze rozprawk´ Rzecz o s∏u˝àcych, którà jej mistrzyni przerabia, a potem to dzie∏o „kollaboracji” ukazuje si´ w „Bluszczu” podpisane „Filipina”. Czy to nie jest dziwne, ˝e autor tej ksià˝ki, jako ch∏opiec
szesnastoletni, mia∏ jakimÊ trafem w r´ku ten rocznik „Bluszczu” i ˝e
zainteresowa∏a go rozprawka Filipiny? Pod koniec 1939 roku, uchodzàc
przed Niemcami, znalaz∏em si´ we Lwowie. Ucieszy∏o mnie, ˝e moja nauczycielka, pani Ruffowa, asystentka profesora biologii w gimnazjum
Kryƒskiego, jest urz´dniczkà w Zak∏adzie dla Nieuleczalnie Chorych prowadzonym przez zakonnice i ˝e tam mieszka. Odwiedza∏em cz´sto ten
zak∏ad, pami´tam pawilony rozrzucone w du˝ym parku, szed∏em tam,
˝eby porozmawiaç z panià Ruffowà, ale tak˝e – nie ma co ukrywaç – ˝eby
si´ do˝ywiç. Bo zawsze mo˝na by∏o liczyç na pajdy pieczonego przez zakonnice pszennego chleba z marmoladà. Otó˝ w d∏ugim refektarzu tego
zak∏adu sta∏y pó∏ki z rocznikami dziewi´tnastowiecznego „Bluszczu”. Po˝era∏a mnie ciekawoÊç, co te˝ te panie drukowa∏y. Przy ka˝dych odwiedzinach wynosi∏em pod paltem jakiÊ rocznik, by go nast´pnym razem wymieniç na inny. I tak natrafi∏em na owà Rzecz o s∏u˝àcych. Na pewno t´
rozprawk´ czyta∏em, bo pami´tam, ˝e mia∏em ochot´ napisaç o niej coÊ
10 MATKA I SYN
uszczypliwego, ale na szcz´Êcie nie by∏o gdzie. Gdybym˝ wiedzia∏, ˝e
wspó∏autorkà by∏a Wanda ˚eleƒska, matka Boya!...
Narcyza konstruuje dla Wandy plan powieÊci, którà powinna napisaç
w pierwszej osobie. „Urodzi∏am si´ w roku 1816” – proponuje zaczàç
Narcyza. Wanda odsy∏a jej pierwszy zarys, który zaczyna si´ pos∏usznie
w∏aÊnie tak: „Urodzi∏am si´ w roku 1816”. To nie mog∏o si´ udaç. Narcyza ju˝ wie, ˝e z Wandy powieÊciopisarki nie zrobi. Jaka˝ tu mog∏a byç kolaboracja – pomyÊli pochylony nad r´kopisem matczynej powieÊci syn –
„mi´dzy nieÊmia∏ym idealizmem m∏odej panny, próbujàcej si´ w piórze,
a dojrza∏ym, drapie˝nym talentem ˚michowskiej...” „Mimozà si´ urodzi∏aÊ, mimozà zostaniesz – pisze do dziewczyny ˚michowska. – Kiedy b´d´
w chropawym humorze, nazw´ Ci´ surowiej”. Ale nawet nie b´dàc
w „chropawym humorze”, mistrzyni uznaje, ˝e prawda jest wa˝niejsza od
fa∏szywej grzecznoÊci, potrafi zarzuciç Wandzie „dziecinnoÊç i niezr´cznoÊç”. Pociesza jà jednak, ˝e przy talencie, Wanda jest po prostu inna.
„KiedyÊ, kiedyÊ, jako ˝ona i matka, znów przemian´ odb´dziesz i mo˝e
wtedy zrozumiesz, jakie w∏adze ci przyb´dà, a lepiej ocenisz zbywajàce...”
Ona sama, Gabryella, mistrzyni m∏odej panny, wyznaje, ˝e ma z realizacjà k∏opoty, „ile razy mi przysz∏o pisaç o zdarzeniach i faktach powieÊciowych mi∏osnych; dlatego ˝e nic a nic nie wiem, jak to bywa”. Nikt
nigdy jej nie kocha∏. Nikt nie powiedzia∏: „bàdê ˝onà mojà”. W liÊcie do
Elli (Izabeli Zbiegniewskiej) ta kobieta wybucha serdecznym ˝yczeniem:
„ObyÊ!... oszala∏a z mi∏oÊci”. Bo kochaç – to wa˝niejsze od wzajemnoÊci.
„Kochaç, tak kochaç, ˝eby si´ nawet bez równowa˝nej obyç wzajemnoÊci
– ˝eby byç szcz´Êliwà przez siebie, w sobie, bez cudzego starania”. Jakie to
bolesne, kiedy czytamy: „nie by∏am w ca∏ym ciàgu ˝ycia mojego ani na
dwadzieÊcia cztery godzin, ani na jednà godzin´ nawet wzajemnà mi∏oÊcià
kochana”. Temu to „deficytowi prze˝yç”, wed∏ug okreÊlenia samej Gabryelli, przypisuje autorka braki w swej twórczoÊci. Miota si´, nie potrafi
koƒczyç utworów: brak w nich fina∏u potwierdzonego ˝yciem. „Jest
w tych niedokoƒczeniach – napisze syn Wandy – jakaÊ wzruszajàca uczciwoÊç wobec siebie: tragedia kobiety komplikuje si´ tragedià autorki”.
Czas p∏ynie, Wandzie przybywa lat, ale kult „Pani” nie s∏abnie. Przeciwnie, mo˝e to oddalenie, rzadko tylko przerywane spotkaniami, powoduje, ˝e uczucie panny Grabowskiej nie stygnie: ta m∏oda kobieta, która
powinna wyjÊç za mà˝, za∏o˝yç dom, „byç ˝onà, matkà”, jak jej to przepowiada Narcyza, manifestuje coraz wi´cej egzaltacji: „...mojego serca,
mojej istnoÊci, bez Pani imienia wyobraziç sobie nie umiem, bo ono jest
tym n a j w i ´ c e j, jakie mi by∏o danym ukochaç w ˝yciu”. „Wobec takieMATKA I SYN
11
go stanu egzaltacji – zastanawia si´ czytajàcy te listy syn – czy nie musia∏
wydaç si´ p∏askim ka˝dy «porzàdny cz∏owiek» zalecany jako «dobra partia», uderzajàcy w konkury?” „Czy ja mog∏abym przestaç kochaç mojà
wybranà?” – pisze dwudziestoczteroletnia panna do troch´ ju˝ zaniepokojonej, trzeba jej to przyznaç, Narcyzy. Najstarsza siostra, Julia, wysz∏a za
mà˝ za Êwie˝o owdowia∏ego Adolfa Tetmajera, podhalaƒskiego szlachcica, prawie trzydzieÊci lat od niej starszego. Zyska w tym ma∏˝eƒstwie pasierba, W∏odzia Tetmajera, przysz∏ego malarza, w którego bronowickim
dworku, „chacie rozÊpiewanej”, rozegra si´ wesele Rydla. Wkrótce urodzi
syna, Kazimierza, który ws∏awi si´ zuchwa∏ymi wierszami, bodaj najwybitniejszy poeta swojego czasu. Obaj, pasierb i syn, b´dà znaczàcymi postaciami w Weselu Wyspiaƒskiego, pierwszy jako Gospodarz, drugi jako
Poeta. Wanda, najpi´kniejsza z sióstr, trwa w staropanieƒstwie – i tak ju˝
chyba zostanie, myÊli ojciec, przyglàdajàc si´ córce. Ma prawie trzydzieÊci
lat, ta córka, kiedy pisze do Narcyzy: „Ach! kiedy zobaczymy si´ znowu!
Mo˝e za jakie szeÊç tygodni? [...] Uczucie moje takie gwa∏towne i niecierpliwe, takie niespokojne. Niech jedyna pomyÊli, jakby jej by∏o, gdyby...
kocha∏a, jak ja kocham, a tak maleƒko mog∏a Ukochanà w posiadanie
swoje zyskaç – tak ma∏o zaufania po tylu latach. Ach, to smutno, ale musi byç zas∏u˝one pewnie...”
„To ju˝ zaczyna byç niebezpieczne...” – zauwa˝a syn, czytajàc ten list.
„I oto – wed∏ug jego synowskiej relacji – kiedy zdawa∏o si´, ˝e Wanda na
ca∏e ˝ycie pozostanie cieniem swej Ukochanej [...] naraz pojawia si´ królewicz z bajki...”
Jest grudzieƒ 1871 roku. Wanda pisze do swojej Mistrzyni: „Tyle razy
zajmowa∏am Ukochanà opisem moich trosk i smutków, i˝ z prawa nale˝y
Jej si´ szybszy podzia∏ wiadomoÊci, ˝e szcz´Êliwà jestem. Ju˝ od dwóch
tygodni W∏adys∏awa ˚eleƒskiego za narzeczonego uwa˝am...” To narzeczony napomina∏ Wand´, „by pisaç do Najdro˝szej, o której mówimy niemal codziennie, ale nie pisa∏am”. List bucha szcz´Êciem, radosnym oczekiwaniem. „Znalaz∏am cz∏owieka, który mi oddaje serce tak czyste, goràce,
szlachetne, ˝e to jedno mog∏oby ju˝ starczyç na uszcz´Êliwienie. W dodatku jest on wielkim artystà, którego czeka wielka praca, by si´ z talentu
swego wyp∏aci∏ ludziom, ale czeka go te˝ s∏awa”. Krzyk szcz´Êcia: „Kocham go z przymieszkà uwielbienia...” Tu mog∏aby Wanda postawiç wykrzyknik, ale nie, nie ona – dodaje, by byç w zgodzie z przyj´tà konwencjà:
„...z wiarà w jego dusz´ szlachetnà, w jego przysz∏oÊç pi´knà”.
Ucieszona, nie potrafi si´ powstrzymaç od radosnych przekomarzaƒ:
„Gabryella z drogi swoich ukochanych pragn´∏a artystów usunàç. Nie po-
12 MATKA I SYN
s∏ucha∏am Jej rady!” (Bo ˚michowska zdà˝y∏a ju˝ wyrosnàç z póênego romantyzmu Poganki – by∏a, podobnie jak Ruprecht, zwolenniczkà cierpliwej „pracy organicznej”.) Tymczasem zakochana Wanda przej´ta jest
s wo i m artystà, jego sztukà. „Teraz t wo r z y m y najwi´ksze dzie∏o nasze: tworzymy symfoni´, która w muzyce polskiej b´dzie tworzy∏a epok´,
jak obrazy Matejki epok´ w malarstwie”. Ona przewiduje swój udzia∏
w tej epoce. „Przychodz´ wi´c zawiadomiç Najdro˝szà, ˝e dosta∏am
zaproszenie do Olimpu, ˝e mam nadziej´ [i jakie˝ to cudownie kobiece –
J.H.] odm∏odnieç...” Tymczasem cieszy si´, prawie po dziecinnemu, jaki
to b´dzie „szwagier dla Adolfa... A jaki zi´ç dla ojca [...] PrzynieÊç ojcu
jakàkolwiek pociech´ by∏o zawsze jednem z najgor´tszych moich marzeƒ”
– pisze ta dobra i nareszcie szcz´Êliwa córka.
Na wspólnym zdj´ciu narzeczonych zwracajà uwag´ ciemne oczy
Wandy: widaç w nich g∏´bokie spojrzenie jej syna. To samo zamyÊlenie
i cieƒ melancholii.
Jednà, jak dotychczas, wad´ odkry∏a ta mieszczaƒska córka, demokratka z por´ki Gabryelli, w swoim narzeczonym:
Mówi´ o arystokratycznych jego koligacjach i stosunkach. ˚ycie jednak –
obiecuje sobie – na moim mieszczaƒskim ma si´ rozwinàç gruncie, i to wiele u∏atwia. Zresztà mój „doktór filozofii” jest wyzwolonym z szlachetczyzny szlachcicem, c h c e z o s t a ç m i e s z c z a n i n e m, cz∏owiekiem pracy
u˝ytecznej oddanym i pi´knie powiada, ˝e dwóm panom s∏u˝yç nie mo˝na.
Bo Wanda odwiedzi∏a niedawno Galicj´, nie wiemy dok∏adnie kiedy,
i wróci∏a stamtàd przygn´biona. Wola∏aby nie opuszczaç Warszawy. Dodaje postscriptum: „List dla Pani. Prosz´ go spaliç”.
Nie zrobi∏a tego ˚michowska, na szcz´Êcie. „Nie uwierzysz, Ellina –
napisa∏a do pi´knej Izabeli Zbiegniewskiej – co to dla mnie za pociecha
t a k i e zamà˝pójÊcie Wandy. A toç wszystkie mamy i ciocie boczy∏y si´
na mnie, ˝e m∏odym osobom w g∏owie przewracam, ˝e niepodobne do
urzeczywistnienia idea∏y stawiam im jako obowiàzki”. Zapominajàc, ˝e
Wanda wi´d∏a jednak w staropanieƒstwie do trzydziestego roku ˝ycia,
Narcyza troch´ lekkomyÊlnie broni si´: „No, strach by∏ przedwczesny,
dziewcz´ta nie tak ∏atwe do przyj´cia «literackiej» rady, a mój w∏asny
przyk∏ad fatalnie zniech´cajàcy”. Mog∏o przymieszaç si´ do jej odczuwaƒ
troch´ osobistej goryczy i, mimo wszystko, odrobina zazdroÊci.
W kilka miesi´cy póêniej, ju˝ po Êlubie, m∏oda m´˝atka donosi rozentuzjazmowana: „Co robimy? Ach, u˝ywamy szcz´Êcia!” Te s∏owa mog∏y
MATKA I SYN
13
Narcyz´ poruszyç do ∏ez. Nad szcz´Êciem Wandy – i nad smutkiem w∏asnego ˝ycia.
Skàd si´ wzià∏ Galicjanin ˚eleƒski w warszawskim mieszczaƒskim
domu? Najprawdopodobniej przyprowadzi∏ go Adolf Tetmajer, mà˝ Julii,
zaprzyjaêniony niejako po sàsiedzku z rodzinà ˚eleƒskich, od stuleci osiad∏ych w Grodkowicach u brzegów Puszczy Niepo∏omickiej. M∏odemu, ale
ju˝ g∏oÊnemu kompozytorowi, który w∏aÊnie wróci∏ z Pary˝a, spodoba∏o
si´ w tym domu tak niezwyk∏ym, zaczà∏ cz´sto bywaç, a˝ wreszcie oÊwiadczy∏ si´ – i zosta∏ przyj´ty. Krnàbrni chyba byli zawsze ci z ˚elanki ˚eleƒscy, Cio∏kiem si´ piecz´tujàcy, skoro na kalwinizm przeszli w koƒcu XVI
wieku, czyli przeciw fali, bo w∏aÊnie wtedy, kiedy zacz´∏a przybieraç na
sile kontrreformacja. Potem, w po∏owie nast´pnego wieku, linia m∏odsza,
ta z Brzezia, wróci∏a do katolicyzmu, ci starsi zaÊ, z Grodkowic, z której
wywodzi∏ si´ kompozytor, mà˝ Wandy, uparcie si´ kalwinizmu trzymali.
A˝ do roku 1828, w którym dwudziestoczteroletni wtedy ojciec W∏adys∏awa, Marcjan ˚eleƒski, przeszed∏ na katolicyzm, najpewniej za sprawà
˝ony, hrabianki Kamili Russockiej. W roku 1831 poÊpieszy∏ do powstania,
walczy∏ pod genera∏em Skrzyneckim, odznaczony zosta∏ Krzy˝em Virtuti
Militari. Mia∏y go odtàd na oku w∏adze austriackie, co si´ zemÊci∏o w pi´tnaÊcie lat póêniej, mimo i˝ pan Marcjan nie bra∏ czynnego udzia∏u w patriotycznej konspiracji.
Prowadzi∏ teraz, podobnie jak póêniej jego najstarszy syn Stanis∏aw,
wzorowe gospodarstwo rolne. W∏adys∏aw, urodzony w 1837 roku, by∏
drugim z kolei. To po ojcu odziedziczy∏ talent muzyczny. Bo ten ziemianin
i oficer powstaƒczego wojska, choç bez odpowiedniego wykszta∏cenia,
gra∏ i komponowa∏. Dom by∏ pe∏en muzyki. W∏adys∏aw wspomina w swoich pami´tnikach, jak s∏ucha∏ Webera, Donizettiego, ballad´ Król elfów
w transkrypcji fortepianowej Liszta. Kiedy podburzeni przez w∏adze austriackie ch∏opi zabili podczas rabacji 1846 roku Marcjana ˚eleƒskiego
(jaka˝ to jednak by∏a ze strony austriackiej ohydna, n´dzna i zbrodnicza
prowokacja! pomyÊlmy: przecie˝ dzisiaj organizatorzy tej masakry odpowiadaliby przed trybuna∏em mi´dzynarodowym za inspirowanie ludobójstwa) – otó˝, kiedy na furmance umieszczono trupa pana Marcjana, pod
g∏ow´ pod∏o˝ono r´kopis jego muzycznej kompozycji: wariacje na temat
opery Fra Diavolo – opowiada biograf Felicjan Szopski. „Âlady krwi na tej
rodzinnej pamiàtce by∏y jeszcze d∏ugo widoczne”.
Pani Kamila ˚eleƒska, która wysz∏a Êmia∏o ku napastnikom, by broniç m´˝a, zosta∏a ci´˝ko ranna. Dziewi´cioletniego W∏adka przechowano
w kuchni. Na miejscu zbrodni pani Kamila, babka pisarza, postawi∏a
14 MATKA I SYN
krzy˝ z napisem: „Ojcze, przebacz im, albowiem nie wiedzà, co czynià”.
Ju˝ po jej Êmierci synkowie Wandy, od pewnego czasu krakowianie,
bawili si´ w pobli˝u tego krzy˝a, kiedy przyje˝d˝ali do Grodkowic na
wakacje.
Na razie wdowa po Marcjanie przenosi si´ z czwórkà dzieci do Krakowa, g∏ównie po to, ˝eby W∏adys∏aw, który upiera si´ przy muzyce, ju˝
komponuje – polonezy, mazury i polki – móg∏ porzàdnie studiowaç.
Ucz´szcza do szko∏y Êw. Anny, tej samej, w której uczy∏ si´ JaÊ Sobieski,
póêniejszy król, a b´dzie si´ uczyç Tadzio ˚eleƒski, przysz∏y pisarz. Przyjació∏mi W∏adys∏awa w klasie sà Micha∏ Ba∏ucki i Jan Matejko, chyba nieznoÊna trójka, bo po latach wspominajà ze Êmiechem, jak profesor krzycza∏: „Os∏y jedne, nigdy z was nic nie wyroÊnie!”
Pani Marcjanowa krà˝y mi´dzy Krakowem a wsià, wreszcie troska
o W∏adys∏awa bierze gór´, zostaje w mieÊcie, odst´pujàc Grodkowice pozosta∏ym swoim synom. W∏adys∏aw kszta∏ci si´ w muzyce i – ˝eby wyciszyç krytyk´ ze strony braci szlachty – zg∏´bia na uniwersytecie filozofi´.
Nie pomaga. Kilku obywateli ziemian, jak relacjonuje biograf kompozytora, protestuje wobec pani ˚eleƒskiej, ˝e m∏ody szlachcic, pozbawiony
ojcowskiej opieki, poni˝a si´ kompozytorstwem i studiami filozoficznymi.
Trzeba zejÊç tumanom z oczu: W∏adys∏aw wyje˝d˝a do Pragi, gdzie doskonali si´ w muzyce i robi doktorat z filozofii (czym najbardziej zaimponowa∏ Narcyzie ˚michowskiej!). Odwiedza Drezno i tam s∏yszy po raz
pierwszy w ˝yciu IX symfoni´ Beethovena. Nie zdajemy sobie dziÊ sprawy,
˝e trzeba by∏o jeêdziç za granic´, ˝eby us∏yszeç symfoni´ czy zobaczyç obraz. Turystyka artystyczna mia∏a sens – dla twórcy by∏a koniecznoÊcià!
Potem by∏ Pary˝, studia, kompozycje, przyjaêƒ z Arturem Grottgerem, który uwielbia∏ „poczciwego ˚ela”, jak go nazywa∏ w listach do narzeczonej. Kiedy kompozytor wróci∏ do Polski w 1870 roku – najpierw zawadzi∏ o Kraków – by∏ ju˝ opromieniony s∏awà. Pasowany na nast´pc´
Moniuszki. W gabinecie syna Wandy – ju˝ pisarza – wisia∏ malowany
przez Grottgera portret kompozytora, pe∏nego wdzi´ku rozmarzonego
m∏odzieƒca. Pisarz przyglàda si´ portretowi ojca i wzdycha: „Czemu˝ go
takim nie zna∏em?”
II
Ma∏y lord buntownik
Pani Wandzie uda∏o si´ zawojowaç m´˝a dla swojego kultu: „poczciwy ˚el” komponuje pieÊni do wierszy Narcyzy, co Wanda, jeszcze jako
narzeczona, obieca∏a swojej mistrzyni. Urodzi∏a trzech synów: najstarszy,
Stanis∏aw, dosta∏ na drugie imi´ Gabriel (˚michowska poÊpieszy∏a wtedy
do Warszawy, by trzymaç ch∏opca do chrztu); najm∏odszy, Edward, otrzyma∏, ju˝ po Êmierci pisarki, dodatkowe imi´ Narcyz; i tylko Êrodkowy,
bohater tej ksià˝ki (urodzony 21 grudnia 1874 roku), dodatkowe imiona
dosta∏ po swoich galicyjskich dziadkach i zosta∏ ochrzczony jako Tadeusz
Kamil Marcjan.
Mimo licznych zaj´ç i obowiàzków m∏oda matka znajduje czas, by
napisaç studium o swojej ukochanej, publikuje je pod pseudonimem
„Stefan” w 1873 roku w „Tygodniku Ilustrowanym”. Jak˝e jest szcz´Êliwa!
Pisze do Narcyzy:
„Co Pani mówi na Listy Stefana wychodzàce w «Tygodniku» [...]?
Dowiaduj´ si´ w tej chwili, ˝e zwracajà uwag´. Nawet kronikarz «K∏osów»,
mimo przeciwnego obozu, raczy∏ pochwaliç recenzenta, a przy tej okazji
i autork´. U c i e s z y ∏ o m n i e t o d o d z i e c i ƒ s t wa”. „Okropnie” ˝a∏uje, ˝e to ukazuje si´ pod pseudonimem: niechby Êwiat si´ dowiedzia∏, ˝e to
„Wanda Gr. [...] z takà mi∏oÊcià o swojej uwielbionej Gabryelli pisze”.
Potem by∏y i inne próby. W 1877 roku, w „K∏osach”, wspomnienie
poÊmiertne (Narcyza ˚michowska zmar∏a w 1876 roku, kiedy Tadeusz
koƒczy∏ dwa lata). W dwudziestopi´ciolecie jej Êmierci, w roku 1902,
Wanda ˚eleƒska opublikowa∏a w „Bluszczu” dwie o niej prace. Pozosta∏a
swojej mistrzyni wierna do koƒca.
16 MA¸Y LORD BUNTOWNIK
Nie uda∏o jej si´ tego kultu zaszczepiç synom. Tadeusz nie sàdzi, by
jego bracia Stanis∏aw G a b r i e l i Edward N a r c y z kiedykolwiek zaglàdali do pism Narcyzy. „Co do mnie – wspomina ten Êredni – który mia∏em
najwi´kszà do ksià˝ek ciekawoÊç, fanatyzm matki dzia∏a∏ na mnie wprost
odwrotnie, usposabia∏ mnie niech´tnie. Trudno o ostrzejszego krytyka,
o wi´kszego sceptyka ni˝ kilkunastoletni «myÊlàcy» ch∏opak”.
Wa˝ne wyznanie: bo to ten syn, nami´tny czytelnik, móg∏ byç dla matki partnerem, nie zosta∏ nim jednak. Razi∏ go „zdawkowy idealizm” matki,
który zresztà wytyka∏a jej w listach ˚michowska, to on utrudnia∏ mu z nià
porozumienie. „Ja by∏em cynik. Przechodzi∏em wiek, w którym ch∏opak –
carthésien sans le savoir – odrzuca wszystko, do czego sam nie dojdzie.
Przekomarza∏em si´ z matkà na temat jej uwielbienia, musia∏em jej sprawiç
sporo przykroÊci. DziÊ widz´ [a pisze to w roku 1930, majàc lat prawie pi´çdziesiàt szeÊç], ˝e by∏o ze mnà to samo, co z publicznoÊcià: pokazywanie
pisarki od samych cnót obywatelskich pogrzeba∏o jà. Ale matka nie mog∏a
tego zrozumieç, zamyka∏a si´ w milczeniu”. Podejrzewa∏, ˝e ˝ywi∏a po cichu
uraz´ do Orzeszkowej, do Konopnickiej, ˝e cieszà si´ s∏awà, podczas gdy
o jej mistrzyni zapomniano. Marzy∏a o napisaniu monografii, która sta∏aby
si´ jej pomnikiem. „Co jakiÊ czas matka wydobywa∏a pliki papierów, robi∏a
notatki, ale nie by∏o ciàg∏oÊci, rwa∏o si´!” Wzorowa matka, wzorowa ˝ona,
wzorowy dom i do tego jeszcze dzia∏alnoÊç spo∏eczna – gdzie˝ tu jeszcze
miejsce na prac´ literackà? To by∏ ból jej ˝ycia – stwierdza syn.
Ojciec, przed Êmiercià, przekaza∏ mu papiery po matce. „Przeglàdam
te karty: z niczym nie da si´ porównaç ich entuzjazmu. To nie monografia
ani studium literackie – to dytyramb, apoteoza, nieustajàcy potok uwielbienia. Najwy˝szy geniusz, najdoskonalsza Êwi´toÊç, wszystko przepojone najczystszà poezjà – oto dla matki mojej Narcyza ˚michowska.
I czytajàc te karty sta∏em si´ pob∏a˝liwszy dla mego m∏odzieƒczego sceptycyzmu”.
Ale nas zainteresowa∏oby mo˝e co innego: jakie to by∏o pióro, ta pani Wanda ˚eleƒska? Kim mog∏aby zostaç? Z pewnoÊcià nie autorkà
powieÊci. Na to brak∏o jej prze˝yç, doÊwiadczeƒ, Êmia∏oÊci, a chyba i wyobraêni. Ale na pewno mog∏a zostaç eseistkà – i to wybitnà. (Wyda∏a
zresztà u Hoesicka seniora tom szkiców Znakomite niewiasty.) Mia∏a
wszystko, co trzeba: oczytanie, kultur´ literackà, kultur´ myÊli, energi´
wys∏owienia, bogatà polszczyzn´, swad´ przypominajàcà samà Narcyz´,
a chwilami George Sand. Prosz´:
„Subtelne jej pióro nie ma sobie równego, gdy idzie o okreÊlenie najdelikatniejszych odcieni i duchowych zagadnieƒ. [...] Zrazu bogactwo
MA¸Y LORD BUNTOWNIK
17
j´zyka, obrazów, myÊli uderza, oba∏amuca; zdaje nam si´, ˝e to cacka
kunsztowne stworzone na to tylko, by nimi oko pieÊciç i ucho zachwycaç,
ale czytajmy uwa˝nie...”
Chwilami mo˝na odnieÊç wra˝enie, ˝e pani ˚eleƒska pisze „boyem”.
„...W listach odzyskujà jà [czytelnicy] po raz drugi. Dla tych, którzy znali jedynie Gabryell´ autork´, jakie˝ to objawienie! Jaki komentarz! Jak ta
kobieta ˝yjàca piszàcà autork´ t∏umaczy i dope∏nia!...”
Wszystko to zosta∏o st∏umione: dom, „trzech nie naj∏atwiejszych synów”, jak przyznaje ten Êredni – no i on, mà˝, „orze∏”, wed∏ug s∏ów ˝ony,
kompozytor w tym okresie najwybitniejszy. By∏ na dobrym rzàdowym stanowisku dyrektora, mia∏ zapewne i kapita∏ po sp∏aceniu go przez brata
Stanis∏awa, panna Grabowska te˝ chyba zosta∏a solidnie wywianowana.
Ch∏opcom nic nie brak∏o, rodzice zapewniali im staranne wychowanie.
W tym duecie, w którym matka ofiarowa∏a czu∏oÊç i trosk´, ojciec reprezentowa∏ surowoÊç, dyscyplin´, kar´, nierzadko fizycznà. („...przechodzi∏
z biegiem lat bardzo sarmackà ewolucj´ [...] przeistacza∏ si´ w wykapany
obraz czeÊnika Raptusiewicza. PorywczoÊç jego i niecierpliwoÊç by∏y przys∏owiowe”). Nie ma listów pani Wandy, w których by si´ tym przeistoczeniem m´˝czyzny u swojego boku zdumiewa∏a. Mo˝e je uwa˝a∏a za naturalne?) Po latach pisarz wspomina swoje dzieciƒstwo bez wdzi´cznoÊci,
z ˝alem. Tyrania rodzicielska, jakby by∏ ma∏ym lordem. Nic nie wolno.
Guziki zawsze zapi´te, szalik wokó∏ szyi. Poƒczochy tak˝e latem. Nie wolno biegaç, pociç si´, plamiç ubrania – opowiada∏ ze zgrozà Irenie Krzywickiej, przypatrujàc si´ swobodzie, jakà cieszy∏ si´ jej PiotruÊ. Szli za
lordziàtkiem guwernerzy z trzcinkami, by na miejscu wymierzaç kar´,
za byle co pozbawiano ch∏opców deseru. Czy mia∏ na myÊli swojà ukochanà matk´, kiedy w recenzji ze sztuki Zapolskiej Tamten, napisze o macierzyƒskiej nadtroskliwoÊci: „Trzy czwarte funkcji tych matek by∏y
dzieciom zupe∏nie zbyteczne. [Pisze w czasie przesz∏ym, bo uwa˝a te «wybuja∏oÊci» za zjawisko historyczne, w tak ostrej formie ju˝ nieistniejàcej.]
[...] Skarby kobiecej czu∏oÊci – ciàgnie – daleko wi´cej by∏y wyrazem
potrzeb matki ni˝ po˝ytku dziecka”. Ju˝ to brzmi wystarczajàco krytycznie, a có˝ dopiero nast´pne zdanie, jak bezwzgl´dna pointa: „Ten anio∏
stró˝ syna by∏ najcz´Êciej jego katastrofà”. (Zaatakuje si´ go po tej recenzji za spotwarzanie wizerunku Matki Polki.)
Miejmy nadziej´, ˝e nie dotyczy∏o to w takim stopniu ma∏ych ˚eleƒskich: ch∏opcy roÊli, mimo wszystko, normalnie, chodzili do freblówki,
bili si´, ba∏aganili, bawili si´ w teatr. („Teatr, w którym piramida krzese∏
oznacza∏a wysokà gór´, kilka patyków bram´ pa∏acowà [...] aktor by∏
18 MA¸Y LORD BUNTOWNIK
zarazem rycerzem i koniem”.) Wkrótce pójdà do szko∏y. By∏ to okres najgorszej rusyfikacji apuchtinowskiej w szkole, samego Apuchtina spoliczkowano, czasem jakieÊ upokorzone i doprowadzone do rozpaczy dziecko
pope∏nia∏o samobójstwo. Warszawa ówczesna, tak jak jà widzia∏ ch∏opiec,
mia∏a „coÊ z grozy, coÊ z tajemnicy. Upiorni kozacy na koniach, w wysokich skórzanych rurach na g∏owie, z pikami; olbrzymi czerkiesi z kind˝a∏ami i w czapach [...], Êciszone g∏osy starszych, nag∏a wieÊç o zamordowaniu cara Aleksandra”. Czy ch∏opcy majà chodziç do rosyjskiej szko∏y,
podczas gdy tam, w Krakowie, skàd ojciec pochodzi, mo˝na si´ na∏ykaç,
pod rzàdami dobrotliwego Franciszka Józefa, polskoÊci jak w Soplicowie,
jest si´ „prawie u siebie”. Pan ˚eleƒski nie najlepiej si´ czu∏ w Warszawie,
nie zna∏ rosyjskiego, nie umia∏ rozmawiaç z dyrektorem teatrów rzàdowych, pu∏kownikiem Muchanowem, mimo ˝e ten pu∏kownik by∏ znany
z dobrych ch´ci, a jego ˝ona, Maria Kalergis, Nesselrode z domu, przej´ta kulturà polskà, przez pewien czas muza Norwida (mimowolna raczej),
zakochana w Adamie Potockim, sama utalentowana pianistka, otó˝ ta
wp∏ywowa dama ofiarowa∏a si´ osobiÊcie graç na koncercie pana ˚eleƒskiego.
Uciec do Krakowa! Dla pana ˚eleƒskiego to powrót do rodzinnych
stron – dla jego ˝ony to opuszczenie ukochanego miasta, domu i sióstr:
Marysi (teraz Kwietniewskiej), obarczonej trzema synkami, i Zosi, najm∏odszej, która wcià˝ mieszka∏a w rodzicielskim gnieêdzie na Miodowej
i t∏umaczy∏a z angielskiego popularne powieÊci dla m∏odzie˝y (Ma∏e
kobietki i kilka innych). Jak jà w Krakowie przyjmà? Pani Wanda myÊla∏a o wyjeêdzie z niepokojem. Ale wzglàd na ch∏opców przewa˝y∏. Szkoda
tylko, ˝e Kraków jest „pustynià muzycznà”. ˚eleƒski ju˝ od dawna stara
si´ coÊ zorganizowaç. Namawia prezydenta Zyblikiewicza do za∏o˝enia
w królewskim mieÊcie konserwatorium. (Minie siedem lat, zanim si´ to
zrealizuje. Koncert na otwarcie mia∏ miejsce „w ma∏ej salce szko∏y muzycznej przy niezbyt licznym udziale publicznoÊci” – notuje biograf, pan
Szopski.) Przedtem, w 1879 roku, kompozytor dyryguje w Krakowie swojà kantatà na czeÊç Kraszewskiego. Przenosiny zbli˝ajà si´ nieuchronnie.
Jest listopad 1880 roku, kiedy pan ˚eleƒski wnioskuje na zebraniu komitetu, ˝eby dyrekcj´ Towarzystwa Muzycznego powierzyç Zygmuntowi
Noskowskiemu. W po∏owie nast´pnego roku paƒstwo ˚eleƒscy wraz
z synkami znaleêli si´ na Dworcu Wiedeƒskim. ˚egna∏o ich „ze szczerym
˝alem” grono przyjació∏ – tak to opisano w „Echu Muzycznym”. Ch∏opców czeka∏a d∏uga i pe∏na emocji podró˝, chwilami pewnie nudna i m´czàca. Szkoda, ˝e nikt jej nie opisa∏.
MA¸Y LORD BUNTOWNIK
19
W Krakowie ch∏opca poczàtkowo l´kiem przejmowali ˝andarmi,
„którzy zawsze chodzili we dwóch z nasadzonym bagnetem, w kapeluszach z kogucimi piórami”. By∏ w wieku, „w którym stawia si´ nieÊmia∏o
pierwsze kroki w nauce czytania”. Sprawia∏o mu radoÊç odczytywanie
ulicznych plakatów. „Otó˝ pierwsze s∏owa, które uda∏o mi si´ odczytaç
bez b∏´du, by∏y: «Kochany hrabio Taaffe». Podpisany: Franciszek Józef
m.p.”. Wtedy si´ uspokoi∏. Ulg´ sprawi∏ „ten ˝yczliwy i konstytucyjny sposób korespondowania z premierem”. Inny klimat, nawet dziecko potrafi∏o
to odczuç. „˚adnego widomego ucisku. Mickiewicz w szkole, KoÊciuszko
w teatrze, Polska na co dzieƒ i od Êwi´ta”.
Ale a˝ takie proste to nie by∏o. W szkole, kiedy Êpiewano hymn ku
czci cesarza, nale˝a∏o demonstrowaç swojà rezerw´ ironicznym uÊmieszkiem albo przynajmniej fa∏szowaç. „A kiedy przysz∏a z kolei zwrotka:
«Przy cesarzu mile w∏ada cesarzowa pe∏na ∏ask», wszyscy chichotali po
trosze”. Ch∏opcy wymykali si´ do koÊcio∏a na nabo˝eƒstwa patriotyczne,
a belfry – b´dzie wspominaç pisarz – patrzyli na to przez palce.
Chocia˝ ch∏opiec nie bardzo si´ popisa∏ podczas egzaminu wst´pnego (co zwali∏ po latach na ró˝nic´ w systemie dydaktycznym: inaczej do tego podchodzono w Warszawie, inaczej w Krakowie, bardziej „naukowo”),
przyj´to go od razu do drugiej klasy. „Mo˝e przez wzglàd na ojca?” – b´dzie zastanawia∏ si´ pisarz. Bo ojciec by∏ w Krakowie kimÊ wa˝nym.
„W dniu jego imienin, na Êw. W∏adys∏awa, o siódmej rano orkiestra ustawia∏a si´ pó∏kolem przed naszym mieszkaniem przy ulicy Szewskiej i r˝n´∏a marsze. Dlatego ˝e s∏awny muzyk i – tutaj wkracza charakterystyczny
dla pisarza zmys∏ rzeczywistoÊci podszyty ironià – ˝e da∏ sto guldenów na
za∏o˝enie tej orkiestry”.
Kraków, do którego ˚eleƒscy si´ przenieÊli, by∏ wtedy miastem –
wspomina pisarz w szkicu Prawy brzeg Wis∏y – zara˝onym „infekcjà
smutku”. „W dzieƒ jeszcze [...] mia∏ jakieÊ pozory ˝ycia [...], za to w nocy mury bra∏y w∏adztwo nad cz∏owiekiem”. „Z uderzeniem dziesiàtej
krakowianin [...] zdyszany dopada∏ bramy”, ˝eby nie p∏aciç stró˝owi
„szpery”. Ulice pustosza∏y, „wy∏ania∏ si´ stró˝ nocny z halabardà, mo˝na
by∏o mniemaç, ˝e jest si´ w wiekach Êrednich”.
W dzieƒ mo˝na by∏o si´ ∏udziç, ˝e jest si´ w ∏aciƒskiej dzielnicy Pary˝a, na lewym brzegu Sekwany: „powa˝ne mury Akademii, birety i togi”.
Studenci. „By∏a i dzielnica artystów, gdzie kwit∏y sztuki pi´kne i gdzie,
w zaciszach pracowni, uzbrojone w w´giel m∏ode d∏onie kopiowa∏y, cz´Êciej co prawda gipsowe ni˝ ˝ywe modelki”. I by∏y malownicze uliczki,
stare koÊcio∏y, stare arystokratyczne pa∏ace, a pomi´dzy nimi – „kwefy,
20 MA¸Y LORD BUNTOWNIK
sutanny i czarne kapelusze”. Lewy brzeg. „CoÊ z renesansu i coÊ z partykularza”. Bo nie by∏o prawego brzegu – tego, który t´tni∏by nowoczesnym
˝yciem, który by hucza∏ i rozwija∏ si´. Kraków – przypomina w ksià˝ce
Znaszli ten kraj?... jego wspania∏y monografista – jako twierdza z zakazem rozbudowy, nie mia∏ szans rozwoju. Dusi∏ si´.
Rzàdzi∏o nim lojalistyczne stronnictwo konserwatystów, nazywano
ich „staƒczykami” od satyrycznej Teki Staƒczyka, którà, biczujàc romantyczny od∏am spo∏eczeƒstwa, rozdrapujàc niezabliênione jeszcze po powstaniu rany, wydali w roku 1869 Szujski, Tarnowski i Koêmian. KonserwatyÊci, oczywiÊcie, ale ludzie wtedy jeszcze m∏odzi. – Co to za staƒczycy? – spyta∏ ch∏opiec matki. Wymieni∏a kilka nazwisk: byli to znajomi
ojca, sk∏adali nieraz wizyty w ich willi na Êw. Sebastiana, dokàd ˚eleƒscy
si´ przenieÊli, zna∏ ich twarze.
Oceni ich surowo. Nie tyle osoby, czynnych urz´dników zaj´tych mo˝liwie sprawnym administrowaniem i w∏asnymi awansami, ile ca∏à t´ sfer´,
która nad Krakowem cià˝y∏a. Arystokracja, napisze, w „ubo˝uchnym Krakowie by∏a zarazem jedynà p l u t o k r a c j à – ˝y∏a doÊç eksterytorialnie
w swoich pa∏acach, w klubie, za granicà wreszcie”. „Ciàg∏e «gaszenie», ciàg∏e wo∏anie o trzeêwoÊç, rozsàdek, wyda∏y swoje: wychowa∏y pokolenie karierowiczów [...] w mieÊcie, gdzie nie by∏o karier”. Co ambitniejsi szukali
ich w Wiedniu, co dobrze oddajà, chocia˝ mimo woli, pami´tniki Ch∏´dowskiego. Mieszczaƒstwo – w przeciwieƒstwie do rozÊpiewanego Lwowa – te˝
nie o˝ywia∏o pulsu miasta: „trzyma∏o si´ w stylu biedermaier, doÊç Êwi´toszkowatym”. BliskoÊç Wiednia dzia∏a∏a niszczàco: „Flaszki wina nie wypi∏ taki ∏yk loco, ale jecha∏ na nià pod jakimÊ szanownym pozorem do
«Widnia»”. Wspomina ze wspó∏czuciem dziewcz´ta „wysypujàce si´ z «cygarfabryki», ˝ar∏a je bieda i blednica, brak zalotnoÊci by∏ uderzajàcy”.
I jeszcze wspomnienie, do którego b´dzie wraca∏, ilekroç recenzowana sztuka da mu po temu sposobnoÊç, jakby wcià˝ ono go dr´czy∏o. To te „∏adne,
a bezposa˝ne dziewcz´ta ze sfer mieszczaƒskich”, które „z rezygnacjà poddawa∏y si´ staropanieƒstwu, którego panna z «dobrego domu» nie mog∏a
wype∏niç nawet pracà zarobkowà. Ach, te tragiczne pary – matka z córkà –
obchodzàce przez ca∏e lata plantacje, coraz starsze, coraz kwaÊniejsze!”
To przez t´ porywczoÊç ojca nie uda∏o si´ umuzykalnienie synów.
Ka˝dà pomy∏k´ „sk∏onny by∏ uwa˝aç za «sabota˝», który karci∏ [...]
grzmotni´ciem po ∏apach albo po plecach”. Strach parali˝owa∏ dziecko
i „ka˝dy egzamin ojcowski koƒczy∏ si´ fatalnie”.
Wszyscy biografowie cytujà opowieÊç o tym, jak paƒstwo ˚eleƒscy
przyj´li w koƒcu dla ch∏opców brodatego pedagoga, dawnego koleg´ ojca,
MA¸Y LORD BUNTOWNIK
21
teraz zmarnowanego pijusa. Dlaczego w∏aÊnie jego? „Mo˝e tak˝e przez
owà s∏abostk´ – domyÊla si´ syn, przenikliwy psycholog – jakà ka˝dy CzeÊnik ma dla swego Dyndalskiego”. Pani Wanda stara∏a si´, ˝eby lekcje
odbywa∏y si´ pod nieobecnoÊç m´˝a. Ale nie zawsze si´ to udawa∏o, stary
˚el wrzeszcza∏ i na nauczyciela, i na synów. Matka b∏aga∏a: „W∏adziu, nie
irytuj si´, szkodzisz sobie!” (˚y∏ d∏ugo, to ona umar∏a nagle.) Pan P∏achecki, zalewajàc si´ ∏zami, krzycza∏: „Ja te˝ mam swój ambit!”, matka „rzuca∏a si´ ku niemu jak tygrysica: – Niech pan m´˝a nie dra˝ni!” Ona, humanistka, spo∏ecznica, widzia∏a w tej scysji tylko jego, swojego or∏a.
„A malec – wspomina syn – na swoim wysokim obrotowym krzeÊle, dr˝a∏
tylko, by∏by si´ pragnà∏ schowaç pod klawiatur´”. Bo malec, przysz∏y
pisarz, widzia∏ wi´cej: widzia∏ tego drugiego cz∏owieka, starego upokorzonego opoja, któremu ∏zy kapa∏y na brod´.
Bracia jakoÊ potem, ju˝ na w∏asnà r´k´, uzupe∏nili swoje muzyczne
wykszta∏cenie, Edziula, ten m∏odszy, nawet szala∏ przy fortepianie w kabarecie, coÊ tam komponowa∏ – on, Tadeusz, pozosta∏ analfabetà muzycznym. I tylko czasem, podczas pisania na maszynie, w pasji twórczej chcia∏by uderzyç fortissimo. Z tym analfabetyzmem na pewno przesadza∏: pisa∏
przecie˝ teksty piosenek. Ale muzyce nie chcia∏ si´ poddawaç, buntowa∏ si´
przeciwko gwa∏towi, przeciw szanta˝owi uczuciowemu. (Doskonale go
rozumiem.) Nie inaczej zmaga∏ si´ z muzykà Fellini: wystarczy poczytaç
jego zwierzenia.
Latem ch∏opcy wyje˝d˝ali do Grodkowic, do majàtku rodowego, którym teraz zarzàdza∏, podobno bardzo sprawnie, stryj Stanis∏aw. Babcia
Kamila ju˝ nie ˝y∏a – upami´tnia∏ jà krzy˝, ten, na którym kaza∏a wyryç
s∏owa przebaczenia. W dworku pojawiali si´ sàsiedzi, pili, grali w karty
i koÊci, rozprawiali o polowaniach, o cenach, o swoich pieniactwach, typy
jak z Fredry i Bliziƒskiego – jowialscy, jenialkiewicze, orgonowie, panowie
Damazowie. I znowu panny, które wystawiano w swaty, jak na sprzeda˝.
Ch∏opiec przyglàda∏ si´, przys∏uchiwa∏ – brz´cza∏y s∏owa, które wrócà,
kiedy zostanie recenzentem, na przyk∏ad „serwitut” – ch∏onà∏ doÊwiadczenia. Niektórzy wspominkarze ryzykujà twierdzenie, ˝e Boy-recenzent
zachowa∏ uraz do szlachty, bo rodzina na wsi mia∏a niech´tnie przyjàç
jego matk´. Chyba a˝ tak êle nie by∏o, skoro ch∏opcy sp´dzali wakacje
u stryja. Apologeci szlachetczyzny nie mogà si´ pogodziç z tym, ˝e komuÊ
ich Êwiat mo˝e si´ wydawaç dziwacznym prze˝ytkiem, dlatego szukajà
wyt∏umaczenia – w kompleksach, u Freuda. JeÊli ju˝ gdzieÊ szukaç g∏´bszych warstw – poza osobistymi sk∏onnoÊciami pisarza – to w demokratycznych poglàdach matki i jej mistrzyni, Narcyzy ˚michowskiej.
22 MA¸Y LORD BUNTOWNIK
Ma∏y Tadzio by∏ pobo˝ny. Traktowa∏ wszystkie dzieci´ce obowiàzki
religijne powa˝nie, chocia˝ póêniej wspomina∏, ˝e dla dziecka pierwsza
spowiedê jest zawsze r o l à, ∏àcznie z objawami tremy. Opowiada∏ Irenie
Krzywickiej, jak to w drodze do szko∏y „mia∏ zwyczaj kl´kaç przed figurà
Matki Boskiej i zmawiaç pacierz. Ale gdy w∏aÊnie od jakiegoÊ czasu prze˝ywa∏ kryzys religijny, przesta∏ si´ modliç. Z bardzo podniesionà g∏owà
wszed∏ do szko∏y i tego˝ dnia dosta∏ pi´ç dwój. – Taki natychmiastowy odwet ze strony nieba zrobi∏ na mnie silne wra˝enie [opowiada∏]. I jak tu si´
by∏o porywaç na takiego przeciwnika, kiedy w domu grozi∏o za dwójki
lanie”. Wróci∏ do swojej figury.
W domu o tych sprawach decydowa∏ ojciec: tradycjonalista i, jak wynika z jego pami´tników, w dzieciƒstwie bardzo pobo˝ny. Jak patrzy∏a na
religijnoÊç syna pani ˚eleƒska, nie ma Êwiadectw; tyle wiemy, ˝e jej mistrzyni, Narcyza ˚michowska, by∏a nastawiona zdecydowanie antyklerykalnie. Co oczywiÊcie nie k∏óci si´ z wiarà.
Wi´c nie dom podwa˝a∏ religijnoÊç ch∏opca – robi∏a to szko∏a. Drwiny z Darwina i nauki. Atmosfera przymusu, brak taktu i niski poziom, czasem wr´cz t´pota katechety, jak o tym napisze po latach w RozmyÊlaniach
przed popielcem. „Wszystko, co jest w nas uczuç religijnych, ma swoje êród∏o gdzie indziej; wszystko, co daje szko∏a, jest powolnym i systematycznym uczuç tych niszczeniem”. „Ach, te «wàtpliwoÊci»! Dla jednego sà one
psotà, dla innych tragicznym prze˝yciem”. Pisze o tym jakby z ˝alem – gdyby by∏ ateistà, za jakiego niektórzy wolà go uwa˝aç, powinien by odczuwaç
satysfakcj´. Ale jest inaczej: „Tak wi´c proces niszczenia w dziecku religii
przez jej nauczanie mo˝na oznaczyç niemal ze Êcis∏oÊcià”. „Pami´tam –
wspomina dalej – jak mnie, dziesi´cioletniego malca, niewinnego [...] przypiera∏ ksiàdz natarczywymi pytaniami, «czy nie by∏o jakich nieskromnych
dotkni´ç», przy czym zupe∏nie nie wiedzia∏em, o co mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzy∏em si´ koledze i... dowiedzia∏em si´”. Ale byli ksi´˝a, których wspomina z sentymentem, a czasem z rozbawieniem, jak tego oto
kapelana wi´ziennego, którego Êciàgni´to do gimnazjum, ˝eby pomóg∏
w wyspowiadaniu hurmy dzieciaków. „Zacny kap∏an, nawyk∏y co dnia
przyjmowaç zwierzenia morderców, podpalaczy, kazirodców, z pewnym
zniecierpliwieniem s∏ucha∏ drobnych grzeszków dziecinnych; raz po raz
trzepa∏ nerwowo palcami i przerywa∏: «Nie gadaj drobiazgów, grubsze
mów, grubsze mów!»”. Chyba si´ tego „grubszego” nie nas∏ucha∏.
Ch∏opiec by∏ Êliczny, mia∏ ciemne màdre oczy, by∏ grzeczny, dobrze
u∏o˝ony, choç Êcichap´k. Przyglàda∏ si´ doros∏ym – i myÊla∏ swoje. Widywa∏ w rodzicielskim domu czczonego przez wszystkich Adama Asnyka,
MA¸Y LORD BUNTOWNIK
23
niegdyÊ powstaƒca, a kilkanaÊcie lat póêniej autora wiersza, który sta∏ si´
programem jednych, a dra˝ni∏ innych („Daremne ˝ale, pró˝ny trud / Bezsilne z∏orzeczenia / Minionych kszta∏tów ˝aden cud / Nie wróci do istnienia”); autor delikatnego erotyku „Mi´dzy nami nic nie by∏o / ˚adnych
zwierzeƒ, wyznaƒ ˝adnych...” wzdycha∏ „Gdybym by∏ m∏odszy, dziewczyno, gdybym by∏ m∏odszy...”, majàc lat – trzydzieÊci pi´ç. W niedziele
u paƒstwa ˚eleƒskich odbywa∏y si´ spotkania towarzyskie: zlot osobistoÊci. Przychodzi∏ sam Stanis∏aw Tarnowski, rektor i dyktator opinii literackich („karykatura wodza – ràbnie bez litoÊci pisarz – raczej lajkonik
obchodowy”), bywali Oskar Kolberg, etnograf, zbieracz pieÊni ludowych,
i legendarna Marcelina Czartoryska, od której mo˝na by∏o si´ dowiedzieç, jak gra∏ Chopina Chopin, bywa∏ te˝, ilekroç zjecha∏ do Krakowa
z Pary˝a, W∏adys∏aw Mickiewicz, syn wieszcza i rówieÊnik ojca, zaprzyjaêniony z nim chyba od paryskich czasów pana domu. Wpada∏ cz´sto
Aleksander Gierymski, tak˝e przyjaciel z lat paryskich. „Wystawi∏ wówczas w Krakowie swój g∏oÊny obraz, przedstawiajàcy ch∏opa i bab´ siedzàcych nad trumienkà dziecka. Kiedy go ktoÊ komplementowa∏, ˝e tak przedziwnie odda∏ wyraz rodzicielskiego bólu, malarz nastroszy∏ si´ i odpar∏
opryskliwie, ˝e jedynà jego intencjà by∏o uchwyciç gr´ fioletowych cieni
na parcianych portkach ch∏opa”. (Taki by∏ styl! Tadeuszek, sàdzàc z tej
opowieÊci, nie wierzy∏ malarzowi: on sam by∏ sk∏onny wzruszyç si´ ch∏opskim bólem. A mo˝e Gierymskiego dra˝ni∏y komplementy?) Na stole królowa∏ samowar, przywieziony najpewniej z Warszawy. Ale najwa˝niejszy
w salonie by∏ fortepian. Zasiada∏ do niego sam gospodarz, aby akompaniowaç kolegom-profesorom, którzy wykonywali kwartety smyczkowe.
„˚eleƒski lubi∏ graç i robi∏ to z wielkim zapa∏em. Technika jego nie by∏a
pianistowska” – brzmi ostro˝na opinia biografa kompozytora, Felicjana
Szopskiego. Dodaje uspokajajàco: „S∏uchacze oceniali z wyrozumia∏oÊcià...” Herbata z samowaru pachnia∏a, rozmow´ prowadzono na dobrym
poziomie, gospodyni urocza i inteligentna, wszyscy byli zadowoleni.
„Stawa∏ si´ czasem niebezpiecznym akompaniatorem swoich w∏asnych
pieÊni” – dowiadujemy si´ od biografa – a to „dzi´ki tej ˝ywio∏owoÊci
i nieopanowaniu”. Wydawa∏ nieoczekiwane pomruki albo zaczyna∏ nuciç
i wykonawczyni mog∏a byç zaskoczona.
Z Tadziem-Êcichap´kiem bywa∏y k∏opoty. Dosta∏ na gwiazdk´ ksià˝eczk´ z obrazkami Bohaterskie czyny Polaków. „By∏ tam, mi´dzy innymi,
przedstawiony szlachcic Kàtski, gdy spala na d∏oni lont, rzucony na beczk´ z prochem przez Turka, który chcia∏ wysadziç si´ w powietrze wraz
z twierdzà, aby jej nie wydaç Polakom, jak to nakazywa∏y warunki trakta-
24 MA¸Y LORD BUNTOWNIK
tu. Tekst nadmienia∏, i˝ bohaterskim swym czynem Polak upokorzy∏ chytrego barbarzyƒc´. Pierwszà mà refleksjà by∏o, ˝e bohaterem by∏ tu przede
wszystkim Turek”. Próbowa∏ podzieliç si´ tà myÊlà z kolegà – odpowiedzià by∏o wzruszenie ramion. „Starsi pokiwali g∏owami i orzekli, ˝e jestem
bardzo zepsuty”. „Szkolny komuna∏, na którymÊmy si´ wychowywali –
napisze, recenzujàc sztuk´ Broƒczyka o hetmanie ˚ó∏kiewskim, którego
zresztà uwa˝a∏ za postaç wyjàtkowà – gloryfikowa∏ wszelkà wojn´,
zw∏aszcza z «pohaƒcem», a wymyÊla∏ od «gnuÊnoÊci» szlachcie, ilekroç
wzbrania∏a si´ daç na ten cel krwi i pieni´dzy. Ta op∏akana gnuÊnoÊç
(powiada∏y nam rycerskie belfry) by∏a przyczynà, ˝eÊmy nie mogli wybiç
Turków do ostatniej nogi. Ale dziÊ, po Êwie˝ym wojowaniu [...] czujemy
instynktownie, i˝ wszystkie te dawne szablony wymaga∏yby rewizji. Mo˝e
to by∏ zdrowy instynkt szlachty, ˝e nie chcia∏a tych ciàg∏ych awantur? [...]
ZrobiliÊmy si´ szalenie gnuÊni”. (Bardzo by si´ zdziwi∏ autor tych s∏ów,
gdyby si´ dowiedzia∏, ˝e w koƒcu lat szeÊçdziesiàtych znalaz∏ si´ rycerski
belfer-historyk, zwiàzany z rozszala∏ym wtedy obozem komunistów-nacjonalistów, który w popularnej ksià˝eczce o ˚ó∏kiewskim wytknà∏
wielkiemu hetmanowi „gnuÊnoÊç”, poniewa˝ ten zrezygnowa∏ z podbicia... Mo∏dawii. Na co temu rycerskiemu historykowi by∏a potrzebna
Mo∏dawia, bardziej ni˝ ˚ó∏kiewskiemu, nie potrafi∏em zrozumieç.)
Wybory – to dni odwetu malców nad doros∏ymi. Nareszcie ci usztywnieni, zapi´ci na wszystkie guziki doroÊli, zanudzajàcy moralizowaniem,
pokazujà, do czego sà zdolni. Latami „suszà g∏ow´, ˝e nie trzeba k∏amaç,
˝e trzeba szanowaç starszych, ˝e nie trzeba si´ z∏oÊciç. I naraz, ci powa˝ni,
ci doroÊli, cz´sto znajomi rodziców, przez kilka dni wymyÊlajà sobie jak
op´tani afiszami, nalepkami, na wszystkich rogach ulic, zarzucajà sobie
nawzajem k∏amstwa, przekupstwa, wszelkie zbrodnie i wyst´pki. No,
a dopiero w gazetach co mo˝na wyczytaç o ka˝dym z nich! [...] Âliczne rzeczy. [...] Z∏odziej grosza publicznego, paso˝yt to jeszcze najniewinniejsze.
A my, b´bny, p∏awiliÊmy si´ z rozkoszy”.
Sz∏o si´ pod okna zwalczanego pos∏a i robi∏o mu si´ „kocià muzyk´”.
Dlaczego, za co – niewa˝ne. „Kocia muzyka – delektuje si´ po latach ch∏opiec – jest sama w sobie rzeczà tak przyjemnà, ˝e nie wymaga Êcis∏ego
umotywowania”. Nikt nie wiedzia∏, gdzie mieszka kontrkandydat, Tadzio
wiedzia∏, „bo to by∏ przyjaciel ojca i cz´sto bywa∏ u nas w domu. Poprowadzi∏em t∏umy: có˝ za rozkosz przez chwil´ byç tak wa˝nà figurà!” Oni
popierali swojego nauczyciela historii, Augusta Soko∏owskiego, „demok∏at´” (bo nie wymawia∏ g∏oski „r”). Wyk∏ada∏ dobrze, samodzielnie, ale
czasem ju˝ nazbyt ozdobnym j´zykiem, którego próbk´ da∏ pisarz wiele
MA¸Y LORD BUNTOWNIK
25
lat póêniej w felietonie Styl kwiecisty: „Nierzàdnica francuska, w∏o˝ywszy na g∏ow´ frygijskà czapk´, li˝e stopy tyrana Pó∏nocy, podczas gdy
chytry i kupiecki Albion...” Teraz, kiedy i c h kandydat, ich nauczyciel
zwyci´˝y∏, triumfujàcy ch∏opcy uchwalili na jego czeÊç fakelcug – orszak
z pochodniami! Zwyci´ski nauczyciel pokaza∏ si´ w oknie i zapewni∏, ˝e
w parlamencie „obierze... wdzi´cznà drog´ opozycji”. Tadzio naiwnie si´
zdziwi∏, „skàd on wie, ˝e b´dzie oponowa∏, kiedy nie wie jeszcze, co tamci b´dà gadali”.
Pozosta∏ ch∏opcu „na∏óg patrzenia na rzeczy od innej strony”, co
zjedna∏o mu „opini´ cynika”. Przy nauce historii ta samodzielnoÊç i przekora szczególnie zawadza∏a. „Ciàgle mia∏em wra˝enie, ˝e to nie ma nic
wspólnego z prawdà”. Wróci do tych myÊli, relacjonujàc Króla Ubu
Jarry’ego. Sztuk´, którà on przet∏umaczy∏, napisa∏ w∏aÊnie uczeƒ gimnazjalny – doprowadzajàc do groteskowej konsekwencji nauk´ historii
w szkole. Bo czym ta nauka by∏a? „Skorowidz królów, wojen, mordów,
grabie˝y, okrucieƒstw, krzywoprzysi´stwa, wiaro∏omstwa... Sam Henryk
VIII, krwawy mà˝ oÊmiu ˝on [szeÊciu! – pomy∏ka z poÊpiechu], czy to nie
jest król Ubu, a przecie˝ jego zmys∏owy kaprys zdecydowa∏ na wieki o religii jego poddanych”. Dzieci kujà o tym ze zdumieniem, ˝e to starsi tak
robià! „Palenie na stosie, zdradzieckie traktaty, gwa∏cenie sumieƒ, fa∏szowanie monety, wycinanie w pieƒ – oto czegoÊmy si´ uczyli jako historii,
pod czcigodnym god∏em, ˝e historia est magistra vitae. Jak to po∏àczyç –
tego nam nikt nie mówi∏”. Pointà tych rozterek myÊlàcego ucznia mog∏oby byç zdanie: „Horyzont szkolny p∏awi si´ we krwi”.
III
Okno na ˝ycie
Ch∏opiec by∏ teatromanem. Po raz pierwszy zapozna∏ si´ z parterem
stojàcym starej budy teatralnej przy placu Szczepaƒskim, ˝eby obejrzeç
importowanà z Wiednia sztuk´ Nestroya Ga∏ganduch, czyli Trójka hultajska. „T∏ok by∏ nies∏ychany – wspomina∏ – sztuka nale˝a∏a do najulubieƒszych, ale grywano jà tylko w niedziele po po∏udniu, jako najni˝szy rodzaj,
«szmir´» ostatniego rz´du”. Rodzice za nic w Êwiecie nie zgodziliby si´ na
tak niski repertuar – ch∏opiec wymknà∏ si´ cichaczem z domu. Czy z braçmi, tego nie wiemy, na ten temat milczy. Ale wydaje si´, ˝e ich teatromania by∏a mniej zajad∏a.
„«Parter stojàcy» starego teatru! – wybucha sentymentalnym wspomnieniem. – Kto to przeby∏, ten ma prawo nazywaç si´ mi∏oÊnikiem sztuki. Przychodzi∏o si´ na godzin´ lub wi´cej przed zacz´ciem i czyta∏o ksià˝k´ przy zakopconej lampce, byle dostaç uprzywilejowane miejsce przy
rampie, gro˝àce tylko z∏amaniem ˝eber; kto si´ tam nie docisnà∏, ten cierpia∏ kilkugodzinny czyÊciec, zawieszony w falujàcym t∏umie, mdlejàc
nieraz w tej pionowej pozycji”. Ale za to, jakà uciechà by∏o wywo∏ywanie
aktorów po zakoƒczeniu spektaklu! „Doprowadziç do tego, aby Sobies∏aw,
Rygier etc. musieli po dziesi´ç i wi´cej razy ukazaç si´ przed kurtynà, to
by∏o ambicjà i satysfakcjà parteru os∏adzajàcà jego cierpienia”.
Nic nie przeszkadza∏o mi∏oÊnikom sztuki. Nawet kiedy, w dramacie
z wy˝szych sfer towarzyskich, „wicehrabina, padajàc zemdlona na posadzk´, ukaza∏a publicznoÊci Êwie˝utko podzelowane trzewiki, na których
wypisana by∏a kredà cena (1.50) za «zole»”.
Chodzenie do teatru w∏àczone by∏o do rodzicielskiego systemu wychowawczego, by∏o nagrodà za dobre sprawowanie, karà by∏ zakaz. Tyle
OKNO NA ˚YCIE
27
razy oglàda∏ KoÊciuszk´ pod Rac∏awicami W∏adys∏awa L. Anczyca, ˝e po
latach jeszcze pami´ta∏ kwestie i intonacje. Zastanawia si´, jakà rol´ odegra∏ ten KoÊciuszko w ich wychowaniu, czy by∏ „krzepiàcy czy usypiajàcy”. „Faktem jest – odpowiada sobie – ˝e pomaga∏ troch´ ˝yç”. Kiedy ze
sceny rozlega∏y si´ s∏owa: „Ja, Tadeusz KoÊciuszko, przysi´gam w obliczu
Boga ca∏emu narodowi polskiemu” – Êciska∏o w gardle i tylko to si´ wtedy liczy∏o.
Bardziej chodzi∏o si´ na aktorów ni˝ na sztuki. Stary Rapacki, Frenkiel, Solski, ¸adnowski, Wojnowska, Hoffmanka, ˚elazowski. Przyje˝d˝a∏a czasem czarodziejska Modrzejewska, oglàda∏ jej Adriann´ Lecouvreur Scribe’a, pami´ta∏ jà jako Aniel´ w Âlubach z dwoma d∏ugimi do
kolan blond warkoczami. JakiÊ znakomity aktor (Kotarbiƒski?) przekona∏
go do postaci markiza Pozy w Don Carlosie, który, zakuwany w szkole,
wydawa∏ si´ przedtem ci´˝kim nudziarzem. Z tych samych powodów nie
zg∏´bi∏ nigdy Zbójców Schillera: bo m´czono nimi w szkole na lekcjach
niemieckiego, zdanie po zdaniu – najlepszy sposób, ˝eby zniech´ciç do
dzie∏a. Przyjecha∏a z Warszawy Maria Wisnowska z Lenà Jasieƒczyka.
Ca∏y Kraków cisnà∏ si´ do teatru, aby oglàdaç m∏odà, ale ju˝ legendarnà
aktork´ warszawskà w s∏awnej wtedy sztuce. Tadziowi pójÊç nie pozwolono – coÊ przeskroba∏ i zosta∏ za kar´ w domu. Potem Wisnowskà zabi∏
Barteniew – i ju˝ nigdy jej nie zobaczy. A sztuka? Dziesiàtki lat póêniej
wystawi∏ jà w Warszawie peryferyjny teatr im. Fredry, recenzent si´ wprosi∏, pojecha∏ na Prag´, by spotkaç si´ z tym, co umkn´∏o w dzieciƒstwie.
Okaza∏o si´, ˝e umkn´∏o na zawsze: w sztuce nie by∏o ˝adnego czaru.
Teatr jako nagroda. Ch∏opiec dosta∏ niez∏e Êwiadectwo i rodzice, mo˝e nieopatrznie, wys∏ali go na Sen nocy letniej. „Wróci∏em z p∏onàcà g∏owà [...] ca∏à noc tu∏a∏em si´ bezsennie po ∏ó˝ku...” Choç nie wszystkie zakl´cia Hermii rozumia∏, to zasia∏y w nim jednak niepokój. „A Tytania,
zw∏aszcza Tytania!” Pozosta∏ w nim sentyment dla tej sztuki. A w ogóle
wiadomo, ˝e ch∏opiec by∏ „szekspirologiem”. W domu by∏o pe∏ne wydanie sztuk Szekspira pod redakcjà Kraszewskiego. W ka˝dej biografii przytacza si´ jego opowieÊç, jak z braçmi wspó∏zawodniczyli w odgadywaniu
pod ilustracjà tekstu przykrytego d∏onià i jak z m∏odszym od siebie ch∏opakiem, zapalonym komediantem, czytali Szekspira na wyrywki: ten
ch∏opak to póêniejszy wielki mistrz sceny, Kazimierz Junosza-St´powski.
Nic chyba nie przeskroba∏, skoro z „parteru stojàcego” móg∏ oglàdaç
adaptacj´ W∏aÊciciela kuênic Ohneta, powieÊci, której popularnoÊç we
Francji przyrównywano do póêniejszej popularnoÊci Tr´dowatej u nas.
Po latach odszuka∏ w ksià˝ce dialog („ach, jak˝e wytworny!”), który tak
28 OKNO NA ˚YCIE
wrazi∏ mu si´ w pami´ç „wraz ze wszystkimi elegancjami starej krakowskiej budy...” Pos∏uchajmy i my, prze˝yjmy to wraz z nimi, zgromadzonymi na „stojàcym parterze”, zaw´drujmy w ich czas utracony, a stanie si´
czasem naszym.
Klara: Ksià˝´, wyprowadê swojà ˝on´, jeÊli nie chcesz, abym jà wyp´dzi∏a
z domu wobec wszystkich! Atenais (do m´˝a): Ksià˝´, czy pozwolisz, aby
mnie l˝ono bezkarnie w ten sposób? Ksià˝´ (zimno do Filipa Derblay): Czy
pan aprobuje to, co pani Derblay powiedzia∏a ksi´˝nej? Czy pan jest sk∏onny przeprosiç ksi´˝n´ lub gotów ponieÊç konsekwencje? Chwila milczenia.
A nam wszystkim, t∏oczàcym si´ na ówczesnym stojàcym parterze, dech zapar∏o. WpiliÊmy oczy w Filipa Derblay. Ten wolno odpowiedzia∏ – s∏ysz´
ka˝de jego s∏owo: Ksià˝´, cokolwiek by zrobi∏a pani Derblay, jakiekolwiek
mia∏aby racje w tej mierze, uznaj´ za dobre wszystko, co uczyni. Ksià˝´
sk∏oni∏ si´ „z niezrównanà wytwornoÊcià” – pisze Ohnet – da∏ znak swemu
przyjacielowi i rzek∏: Zrozumia∏em. I my te˝. Sekundanci, pistolety, czarne
d∏ugie tu˝urki, nieskazitelne cylindry – pojedynek. A sercem dumnej Klary
(Derblay) kolejno wstrzàsa niepokój – podziw – wyrzut – l´k – ˝a∏oÊç – mi∏oÊç! Kapelusz – parasolka – powóz – pr´dko, pr´dko – strza∏ – krzyk: Ranny! Nie – Filipie – ty dla mnie! – usta – ramiona – upojenie... Kocham ci´! –
Kocham ci´! – kurtyna, na gwa∏t kurtyna.
I nasze ryki: – ˚elazowski, ˚elazowski!
Bo˝e, jak to napisane! Czy˝ to nie jest najwspanialsza polska proza,
lepsza od najbardziej kunsztownej beletrystyki?
By∏ ju˝ m∏odzieƒcem, kiedy kocha∏ si´, „zupe∏nie bezkrytycznie” (jak
wyznaje) w m∏odziutkiej aktorce, Tekli Trapszównie, „na spó∏k´ z sàsiadem, m∏odym uczniem konserwatorium”. Sàsiad by∏ szcz´Êliwszy w mi∏oÊci, tak mog∏o si´ wydawaç, bo zdoby∏ fotografi´ adorowanej, „przedmiot
mojej zazdroÊci i po˝àdania”. Jednak to szcz´Êcie by∏o pozorne, coÊ tragicznego musia∏o si´ dziaç w ˝yciu m∏odego pianisty, bo pewnego dnia
otru∏ si´. „Na wiadomoÊç o tym, zakrad∏em si´ do jego pokoju i bez najmniejszego wahania przed nadejÊciem w∏adz Êciàgnà∏em du˝à fotografi´
Trapszówny. Sta∏a na stoliczku przy ∏ó˝ku”.
Takie to by∏y op´tania... Kiedy dawny dyrektor teatru, Stanis∏aw
Koêmian, kochajàcy swojà morganatycznà ˝on´, s∏ynnà, ale ju˝ starzejàcà
si´ Antonin´ Hoffmann, zapragnà∏ daç jej szans´, przet∏umaczy∏ Lizystrat´ Arystofanesa, z francuskiego, w bulwarowej przeróbce Maurice’a
Donnaya. Kraków trzàs∏ si´ od plotek – co to b´dà za zachwa∏oÊci! „Tecia
OKNO NA ˚YCIE
29
Trapszówna [...] zalewa∏a si´ rzewnymi ∏zami, ˝e ka˝à jej wyst´powaç
nago: «nago» wówczas to znaczy∏o w cielistych trykotach po szyj´
i w p∏aszczu, który mia∏a rozchyliç na jeden moment”. A jednak, wspomina zakochany widz, coÊ w tym przedstawieniu by∏o nieprzyzwoitego.
Gesty podkreÊla∏y jurnoÊç. „Wszystko razem tràci∏o pornografià”. A potem Tecia Trapszówna, tylko dwa lata starsza od swojego nieznanego
wielbiciela, wysz∏a za mà˝ za pana Krywulta i przenios∏a si´ do Warszawy. Ze wspomnieƒ pisarza dowiedzia∏a si´ o jego m∏odzieƒczym uwielbieniu. Zmar∏a w roku 1944, prze˝y∏a go o 3 lata.
Ch∏opiec by∏ teatromanem, mówimy. A czym˝e innym móg∏ byç?
Jego dzieciƒstwo si´ga∏o g∏´boko w wiek dziewi´tnasty, g∏´biej ni˝ wskazuje arytmetyka dat. Czyta∏ przy Êwiecy albo przy lampie naftowej. Potem
wprowadzono oÊwietlenie gazowe, którego syk zapami´ta∏ i nam przekaza∏
w opisie wieczoru recytacji S∏owackiego. Joseph Conrad, kilkanaÊcie lat
odeƒ starszy, dowodzi∏ jeszcze statkiem ˝aglowym, by w koƒcu niech´tnie
przenieÊç si´ na parowiec. ˚ycie Tadeusza przetoczy∏o si´ podczas najwi´kszego w historii ludzkoÊci przyÊpieszenia cywilizacyjnego. Od dzieciƒstwa
z postaciami fredrowskimi, z epigonami romantyzmu, z marzycielami pracy organicznej – po dojrza∏oÊç oko w oko z brutalnym, bandyckim faszyzmem. By∏ okres, ˝e odczuwa∏ to jako przywilej, i˝ ∏àczy w swojej osobie
dwie epoki, siedzi niejako okrakiem, jak mówi∏, na granicy czasów: patrzy
w przesz∏oÊç, prze˝ywa teraêniejszoÊç i ma odrobin´ przysz∏oÊci.
Nie znano lodówki, pralki, odkurzacza. Nie by∏o centralnego ogrzewania – zimà „cz∏owiek” przynosi∏ drwa i w´giel, s∏u˝àca rozpala∏a w piecach. W du˝ym mieszczaƒskim domu kilkoro s∏u˝by stawa∏o si´ koniecznoÊcià. A jeÊli trzyma∏o si´ powóz i konie, to i stajenny, i stangret. Nie by∏o oÊmiogodzinnego dnia pracy. Organizowanie zwiàzków zawodowych
d∏ugo by∏o karane jako przejaw „buntu”. Âwiatem rzàdzi∏o prawo bia∏ego
cz∏owieka – wydawa∏o si´ to naturalne do tego stopnia, ˝e jeszcze w niepodleg∏ej Polsce, w latach trzydziestych, funkcjonowa∏a Liga Morska i Kolonialna, zupe∏nie jakby takie rozdzielanie Êwiata mia∏o trwaç wiecznie.
Nie by∏o sportu. Na lekcjach ch∏opcy uczyli si´, ˝e staro˝ytni Grecy
i Rzymianie s∏awili t´˝yzn´ fizycznà, ale sami nie mieli prawa tego spróbowaç. Pod koniec stulecia pozwolono im wreszcie chodziç na Êlizgawk´.
Niektórzy wymykali si´ na b∏onia, kopaç pi∏k´, ale to andrusy, grzeczni
ch∏opcy nie mogà si´ z nimi stykaç. Do s∏ownictwa zacz´∏y si´ jednak
wkradaç s∏owa przyby∏e z Anglii: football, goal, corner, offside, match,
out. SprzecznoÊç mi´dzy tym, czego si´ uczono z ksià˝ek, a praktykà ˝yciowà wydaje mu si´, kiedy przyglàda si´ swojemu dzieciƒstwu z oddali,
30 OKNO NA ˚YCIE
„a˝ komiczna”. Bo prosz´: „Ten si´ do m´drców liczy, zna chemi´ i ma
gust, kto pierwiastek s∏odyczy z lubych wyciàgnà∏ ust” – kuje na pami´ç
ch∏opak, bo to jest pieʃ f i l a r e c k a; ale gdyby przypadkowo chcia∏ si´
zaliczyç do owych m´drców, wylecia∏by z haƒbà ze szko∏y. „Odsuwa si´ od
dzieci wspó∏czesne problemy [pisze w roku 1931] jako sprzeczne z moralnoÊcià, ale równoczeÊnie karmi si´ je, pod postacià klasyków, kronikà
kryminalnà i kazirodztwem wszystkich wieków”.
GdzieÊ tam w Êwiecie pojawi∏ si´ telefon. Fonograf zaczà∏ utrwalaç
g∏os. Szybko rozpowszechni∏a si´ ˝arówka elektryczna. Wkrótce zniknà
konne tramwaje (w Krakowie wczeÊniej ni˝ w Warszawie). Upowszechni∏a si´ maszyna do pisania. Podobno pierwszy korzysta∏ z niej Boles∏aw
Prus, on te˝ by∏ pionierem cyklistyki. Maszyna do pisania – to by∏o u∏atwienie techniczne, które Tadeusz ˚eleƒski, literat, bardzo sobie w koƒcu
upodoba∏, twierdzi∏, ˝e zwi´ksza jego wydajnoÊç. W Krakowie pojawi∏y
si´ pierwsze, podskakujàce na bruku kiepsko wyresorowane automobile,
a w nich kierowcy w he∏mach, bo wiatr przy szybkoÊci trzydziestu kilometrów na godzin´ mia∏ przeszywaç uszy. We wspomnieniach Boya-˚eleƒskiego o automobilistach nie ma ani s∏owa. Mia∏ nie mniej ni˝ dwadzieÊcia
szeÊç lat, kiedy pierwszy raz w ˝yciu znalaz∏ si´ w Pary˝u. Pó∏ roku wczeÊniej otwarto tam jedynà na razie lini´ metra, wie˝a Eiffla sta∏a ju˝ od lat
jedenastu.
Amerykaƒski in˝ynier Maxim zastàpi∏ niezgrabne, wielolufowe mitraliezy konstrukcjà prostszà i bardziej wydajnà: ci´˝kim karabinem maszynowym. Pisano, ˝e wojna jest ju˝ niemo˝liwa, ˝aden atak piechoty czy
kawalerii nie przedostanie si´ przez zmasowany ogieƒ tych potworów. Wojna jednak okaza∏a si´ mo˝liwa, chocia˝ w przewidywaniach by∏o sporo racji: milion m∏odych m´˝czyzn z obu armii pad∏o skoszonych przy twierdzy
Verdun, bo genera∏owie obu stron uparli si´, ˝e twierdza m u s i byç w ich
posiadaniu, dziÊ ju˝ nikt nie wie dlaczego. Nie znano czo∏gów, kiedy ma∏y
Tadzio bawi∏ si´ z braçmi o∏owianymi ˝o∏nierzykami w wojn´. Ani tym
bardziej samolotów. By∏ ju˝ m∏odym lekarzem, kiedy bracia Wright przelecieli kilkanaÊcie sekund swoim dwup∏atowcem. Zamieszczono z tego zdj´cie w krakowskich „NowoÊciach Ilustrowanych”. W kilka lat póêniej Bleriot przelecia∏ nad kana∏em La Manche. Mówiono wtedy, ˝e odtàd nie ma
ju˝ granic i zapanuje powszechne braterstwo. Zw∏aszcza, jeÊli ludzie nauczà si´ wspólnego j´zyka, który wymyÊli∏ doktor Ludwik Zamenhof.
Tadeusz ˚eleƒski zachwyci∏ si´ potem lataniem, by∏ jednym z pierwszych i najbardziej zapalonych pasa˝erów wczesnej komunikacji lotniczej
– lecia∏o ich kilkunastu na niewielkiej wysokoÊci – potem pisarz pochwaOKNO NA ˚YCIE
31
li∏ to w felietonach (Podniebnym tramwajem i Fruwajcie!). Marconi zaczà∏ wreszcie próby z falami radiowymi, „Titanic” nadawa∏ ju˝ tà drogà
sygna∏y SOS, podczas wojny sztaby ju˝ si´ porozumiewa∏y, choç bardzo
licho, drogà radiowà. Odkryje dla siebie radio w latach trzydziestych wychowanek poprzedniego stulecia, Tadeusz ˚eleƒski; po przezwyci´˝eniu
pierwszego skr´powania, kiedy czu∏ si´ jeszcze nieswojo w zamkni´tym
studiu, stanie si´ ono jego ulubionym sposobem komunikowania si´ z publicznoÊcià.
NIE BY¸O POLSKI. „Urodzony w niewoli, okuty w powiciu...”,
chocia˝ ta niewola, w zaborze austriackim, by∏a pos∏adzana. Nie zapominajmy jednak: w∏asnej paƒstwowoÊci nie by∏o, kariery urz´dnicze robi∏o
si´ u obcych. W Galicji dawa∏o si´ upust patriotyzmowi w legalnych manifestacjach, mszach, akademiach rocznicowych. Mickiewicz sprowadzony na Wawel. Mickiewicz na pomniku. Dziady poznawa∏ „niestety,
w szkole, to jest w owej atmosferze nudy, przymusu i baka∏arskiego
komentarza, w której sam bóg poezji, gdyby zstàpi∏ na ziemi´, zmieni∏by
si´ w kawa∏ marynowanej tektury”. Zbiorowe recytacje Konfederatów
barskich, w których ch∏opiec nawet bra∏ udzia∏ przebrany za góralczyka.
Uczyli si´ drobiazgowo ˝yciorysu Mickiewicza, ˝yciorysu oficjalnego
i Êwiàtobliwego, na u˝ytek maluczkich. Parsknà∏ Êmiechem, kiedy nauczyciel dyktowa∏, ˝e wieszcz mieszka∏ przy ulicy Nicolas d’Antin. „Prosz´ ci´,
˚eleƒski, wyjdê” – us∏ysza∏. Pozosta∏ mu jakiÊ niejasny cieƒ urazy do Mickiewicza. Ale có˝ – on sam, po latach, podaje adres (rue Fortunée), pod
który przybyli do Pary˝a nowo˝eƒcy: Balzak i Ewelina Haƒska. Prawda,
˝e troch´ to co innego: dom, przeznaczony dla Balzaków, by∏ zamkni´ty,
„s∏u˝àcy, który go pilnowa∏, oszala∏!” Ale adres... adres jest!
„Kiedy by∏em w szkole – wspomina pisarz w rewoltujàcym szkicu
Mickiewicz a my – budzili we mnie szczerà antypati´ owi filareci, filomaci i promieniÊci, którzy wypisywali sobie jako god∏o «nauk´ i cnot´». To
sà rzeczy, które starsi zalecajà m∏odym, a przeciw którym m∏odzi si´ buntujà lub sobie z nich kpià; ale ˝eby m∏ody sam sobie stawia∏ za idea∏ nauk´
i cnot´, to mi si´ wydawa∏o potworne”. Mia∏ lat kilkanaÊcie – zwierza si´
– kiedy „sobie przeprowadzi∏ nader radykalnà rewizj´ Pana Tadeusza: to
soplicowskie «centrum polszczyzny» [mo˝e przez analogi´ z tym, co w domu s∏ysza∏ o szwindlach majàtkowych Adolfa Tetmajera, m´˝a cioci Julii
– J.H.] budzi∏o we mnie powa˝ne wàtpliwoÊci”. Uratowa∏ Pana Tadeusza
w jego oczach... S∏owacki, wspania∏a oktawa z uwielbianego Beniowskiego („...To czas si´ cofnà∏ i odwróci∏ lica / By spojrzeç jeszcze raz na pi´knoÊç w dali...”). Nuda i przymus w szkole zamordujà najlepsze utwory.
32 OKNO NA ˚YCIE
„Pierwszy raz odczu∏em poezj´, czytajàc Heinego, bo nie by∏ obj´ty programem szkolnym”. (Jak p∏ynnie zna∏ niemiecki, skoro potrafi∏ odczuç
poezj´!...) Ale by∏y te˝ niedzielne spotkania patriotyczne u panny Leontyny Bochenek, która akompaniowa∏a im na klawikordzie, kiedy chórem
Êpiewali Warszawiank´. Przed nimi bywa∏ u panny Bochenek starszy o kilka lat Wyspiaƒski i jej zadedykowa∏ s w o j à Warszawiank´, kiedy wyda∏
dramat drukiem.
Mia∏ lat dwadzieÊcia, kiedy w Pary˝u bracia Lumi¯re pokazali na
ekranie robotnice wychodzàce z fabryki, pociàg wje˝d˝ajàcy na stacj´,
a potem ogrodnika, który sam siebie obla∏ z sikawki. Nie zosta∏ kinomanem. Film uchodzi∏ najpierw za dziwowisko dla dzieci i prostaków, potem
za rozrywk´ jarmarcznà – i tak rzeczywiÊcie by∏o. Ch∏opcom zabroniono
bawiç si´ z ho∏otà, s∏uchaç brzydkich s∏ów, nie ma pisemnego Êladu, ˝eby
wkr´cali si´ w t∏um, gapili si´ na cyrkowe sztuczki w´drownych akrobatów. Na festyny, do namiotów wró˝b, na wenty dobroczynne, podczas których hrabiny kwestowa∏y na rzecz ubogich, szli pod zawsze czujnym
okiem doros∏ych. Âwiat by∏ dla nas, m∏odych, smutny – powtarza∏ cz´sto.
I wylicza∏: „Nie znano ani tenisa, ani dansingu, ani motocyklu, ani flirtu
(poza jakà opancerzonà w stal i fiszbin kuzynkà)”. Pozostawa∏ teatr. Roz∏adowanie emocji i poznawanie ˝ycia. Póêniej, ju˝ jako krytyk teatralny,
zatytu∏uje jeden ze zbiorów recenzji w∏aÊnie tak: Okno na ˝ycie.
Teatr – i ksià˝ki. By∏ po˝eraczem ksià˝ek (i to mu pozosta∏o do koƒca, tak˝e we Lwowie). Poch∏onà∏ Fredr´, którego komplet znalaz∏ u stryja
w Grodkowicach; zna∏ go prawie na pami´ç, o czym jego polemiÊci mieli
si´ póêniej, nieraz ku swojemu wstydowi, przekonaç. Z braçmi
wyrywali sobie „Czas” z kolejnymi odcinkami Ogniem i mieczem – „to by∏a s∏odka m´ka, ta rozkosz tak dawkowana” – nie przysz∏o im na myÊl, czupurnym kogucikom, ˝e mogliby to czytaç razem. Jako m∏odzieniec nadal
zaczytywa∏ si´ Sienkiewiczem: „Uwielbia∏em go za, Bo˝e odpuÊç, Bez dogmatu”. A jednak, ju˝ krytyczny wobec tej powieÊci, ponownie po nià si´gnà∏ i to wtedy zauwa˝y∏, ile uroku estetycznego rozterkom P∏oszowskiego
dodaje to, ˝e ma zawsze pe∏ny portfel. Dzieciƒstwo up∏yn´∏o mu w cieniu
Balladyny, wspó∏˝y∏ z nià blisko, bo ojciec latami komponowa∏ wed∏ug niej
oper´ Goplana. O Szekspirze ju˝ wspominaliÊmy. By∏ w domu komplet
Wilkoƒskiego, móg∏ si´ pochwaliç, ˝e zna jego „ramotki” na wylot.
Poza tym czyta∏ wszystko, co czytali ch∏opcy w tym wieku, wymieni∏
gdzieÊ Dumasa, J.F. Coopera, na pewno czyta∏ te ksià˝czyny, które z angielskiego t∏umaczy∏a najm∏odsza z cioç Grabowskich – Zofia (Ma∏e kobietki, Mali m´˝czyêni itd.).
OKNO NA ˚YCIE
33
Lalka Prusa. OpowieÊç doÊç znana, ale przypomnijmy. Matka, dzia∏aczka spo∏eczna, by∏a przewodniczàcà Stowarzyszenia Nauczycielek
i z tej racji kierowa∏a zakupami do biblioteki. „Pewnego dnia wpad∏a do
nas bibliotekarka [...], z wypiekami na twarzy, podniecona, wzburzona,
trzymajàc w r´ku jakieÊ ksià˝ki. Zdyszanym g∏osem rzek∏a: «Pani prezesowo [nie »pani prezes«! – J.H.], my tego w bibliotece trzymaç nie mo˝emy: to jest ohyda! ohyda!». Cisn´∏a ksià˝ki na stó∏: To by∏a Lalka”. Rzecz
prosta, rzuci∏ si´ na trzy tomy Lalki i poch∏ania∏ je przez kilka dni. „By∏em nieprzytomny z zachwytu”. (I tak oto, dzi´ki ch∏opcu, który jej si´
przyglàda∏, panna Daniela Mikiewiczówna nie znikn´∏a w otch∏ani niepami´ci, bibliotekarka trafi∏a do historii – no, do bardzo specyficznej historii, takiej dla wtajemniczonych, ale jest, ˝yje na jej kartach!)
Wróci∏ do Lalki po latach, by opowiedzieç o tym spotkaniu w odczycie radiowym Prus w perspektywie czasu. Mówi: „Teraz... przerywajàc lektur´... wyszed∏em z domu, aby przejÊç si´ troch´”. Idàc „szlakiem Wokulskiego”, skr´ci∏ z Krakowskiego PrzedmieÊcia, gdzie mieszka∏, na Karowà
i skierowa∏ si´ ku WiÊle. PomyÊla∏, ˝e asfaltowany bulwar „wysadzany
drzewami zachwyci∏by Prusa. [...] I w naddatku niepodleg∏a Polska, której
te˝ Prusowi – o par´ lat – nie dane by∏o doczekaç”. Kiedy to mówi∏, by∏ rok
1937 – Polska mia∏a przed sobà jeszcze tylko dwa lata niepodleg∏oÊci.
Nauczyciel francuskiego, którego nazwiska nie znamy, „sfrancuzia∏y
Kurlandczyk, z rodziny emigrantów”, weteran Legii Cudzoziemskiej,
samotnik i mizantrop, podsuwa∏ mu swoich ukochanych klasyków... Ale on
by∏ wówczas bardzo mod¯rne – zwierza∏ si´ w roku 1927 w odczycie wyg∏oszonym na Sorbonie po francusku pt. Mes confessions – czyta∏ Maupassanta, Bourgeta, Feuilleta, Gypa, rozkoszowa∏ si´ „powieÊcià z wy˝szych
sfer”. Podaje tytu∏y: Okrutne zagadki, K∏amstwa, Nasze serca, Serce kobiety etc. Uznanie dla Maupassanta b´dzie, s∏usznie zresztà, trwa∏e; wzruszy
si´, kiedy w parku Monceau natknie si´ nieoczekiwanie na jego pomnik.
„Trzynastoletni smarkacz [wyznaje w odczycie – J.H.] – umazane
r´ce i podarte spodenki – w wyobraêni mieszka∏em w wykwintnych garsonierach «Êwiatowców» i w marzeniach okrywa∏em poca∏unkami goràce
i smuk∏e cia∏a czarodziejskich «m´˝atek», które po godzinie rozkoszy wymyka∏y si´ dyskretnie, zostawiajàc za sobà smug´ perfum; [...] odk∏ada∏em ksià˝k´ z wypiekami, z daremnà czu∏oÊcià w duszy...” (Zdaje si´, ˝e
mamy tu delikatnie zaszyfrowane wspomnienie rozkoszy onanistycznej.)
Heine – w oryginale, po niemiecku. Warum sind denn die Rosen so
blass – cytuje z pami´ci – O sprich, mein Lieb, warum? „Przepraszam za
niemczyzn´ – dodaje we wspomnieniu – ale móg∏bym tak Heinego mówiç
34 OKNO NA ˚YCIE
godzinami, mimo ˝e go nie mia∏em w r´ku od wielu dziesiàtków lat”. Kiedy by∏ sam, kiedy by∏ skazany na czekanie, „mówi∏em sobie pó∏g∏osem
wiersze, najcz´Êciej Heinego lub S∏owackiego”. Bo ten rzekomy cynik,
trzeêwy ironista, by∏ sam na sam ze sobà ˝arliwym lirykiem, tak w∏aÊnie
prze˝ywa∏ Êwiat. I potem jego w∏asne wiersze, których delikatna, nieÊmia∏a lirycznoÊç b´dzie zawsze tuszowana przez ˝art, autoironi´ – majà wyraênie pi´tno heinowskie.
Kiedy mu póêniej zarzucano, ˝e nie widzi literatury poza klasykami
francuskimi, ripostowa∏, ku zaskoczeniu „specjalistów”, ˝e ca∏ego Dostojewskiego ma za sobà. („Bo˝e ty mój – wzdycha w ruskim zaÊpiewie – nie
zawsze by∏o si´ zgni∏ym zapadnikiem”.) Biesy czyta∏ z osiem razy, wcià˝
wraca∏ do Idioty („najpi´kniejsza powieÊç Êwiata”), wspomina WieÊ Stefaƒczykowo i jej mieszkaƒców, odkrywajàc w tym opowiadaniu pokrewieƒstwo ze Âwi´toszkiem Moliera. „Kocha∏ si´” w demonicznych kobietach
Dostojewskiego: Nastazji Filipownie, Gruszeƒce, nieszcz´snej Soƒce Marmie∏adównie. Czyta∏ te ksià˝ki po francusku, ale kiedy rozczula si´ nad
¸agodnà, odezwie si´ tytu∏em rosyjskim: „I jeszcze ta Krôtkaja! Ach, ta
Krôtkaja!” Nie zna∏ rosyjskiego, ale wystarczy∏y s∏uch j´zykowy i wrodzona muzykalnoÊç, by przyswajaç sobie na wyrywki ruskobrzmiàce zdania.
Dostojewski – a tak˝e Schopenhauer i literatura skandynawska.
Âwiat jego m∏odoÊci by∏ smutny, „tote˝ dla inteligentnego m∏odzieƒca najskrajniejszy pesymizm by∏ obowiàzujàcy. ˚ycie by∏o tymi kwaÊnymi winogronami, o których mówi∏o si´ co tylko mo˝na z∏ego. Parerga und Paralipomena Schopenhauera le˝a∏y wówczas stale przy moim ∏ó˝ku...” Strindberg i w ogóle mroczna, pó∏nocna literatura skandynawska by∏a jak znalaz∏, pad∏a na „wdzi´cznà gleb´”. Znamienna uwaga: „NienawiÊç kobiety,
jakà zieje ta literatura, by∏a dla naszych um´czonych twarzy maskà, pod
którà kry∏y si´ szalone marzenia i s∏ane gdzieÊ w pró˝ni´ pieszczoty”.
Wi´c czytali na zabój te wszystkie Znu˝one dusze i Taƒce Êmierci (ich dalszy ciàg mo˝emy znaleêç w nastroju niektórych filmów Bergmana). „Od
tego czasu – zwierza si´ dalej – pozna∏em kilka mi∏ych kobiet i kilkanaÊcie
∏adnych ksià˝ek; nie ∏udz´ si´, abym szczególnie zmàdrza∏, ale nauczy∏em
si´ bodaj rozumieç, ˝e prawdziwà màdroÊcià ˝ycia mo˝e byç uÊmiech,
a zgrzyt mo˝e byç tylko jego pó∏- i çwierçmàdroÊcià”. Upominanie si´
o prawo do uÊmiechu i szcz´Êcia, wbrew nienawistnikom i czcicielom
ponuractwa – stanie si´ g∏ównà kampanià jego ˝ycia.
Mia∏ lat kilkanaÊcie, kiedy pozna∏ Baudelaire’a. Egzemplarz znalaz∏
na biurku Kazimierza Tetmajera, poczàtkujàcego naówczas poety, swojego
kuzyna, syna cioci Julii. „Uderzy∏ mnie tytu∏ Les Fleurs du mal (Kwiaty
OKNO NA ˚YCIE
35
z∏a), tajemniczo odpowiadajàcy mojemu stanowi ducha”. Baudelaire, poeta krakowski – okreÊli∏ to w póêniejszym szkicu. „Ch∏onà∏em w zachwycie [...] wszystkie upajajàce trucizny. ZnajomoÊç by∏a zawarta. Sztama.
Na kilka lat Baudelaire sta∏ mi si´ nieod∏àcznym, sta∏ si´ wcieleniem
poezji”. Prze˝ywajàc swój m∏odzieƒczy Weltschmerz, „rozpaczliwie obchodzàc w kó∏ko Êpiàcy ju˝ Kraków, smagany drobnym deszczem”, mamrota∏
s∏owa „nasycone wonià mg∏y b∏otnistej” (to ju˝ Baudelaire).
Kuzyn Kazimierz, starszy o dziewi´ç lat, u˝yczy∏ mu te˝ swojego Don
Juana Byrona, ulubionà lektur´ w przek∏adzie Por´bowicza. Egzemplarz
upstrzony by∏ przez kuzyna-poet´ znakami i wykrzyknikami, co Êwiadczy∏o o zaufaniu do Tadeuszka. Przez cztery lata, „mi´dzy czternastym
a osiemnastym rokiem ˝ycia [by∏em] towarzyszem w∏ócz´g górskich Kazimierza Tetmajera... dla którego powzià∏em fanatyczne uwielbienie”.
Trudno wyobraziç sobie lepszego przewodnika po tajemnych, najbardziej
niedost´pnych Êcie˝kach Tatr ni˝ przysz∏y autor Skalnego Podhala. By∏
Êmia∏ym taternikiem, a Tadeusz, czasem bardzo si´ bojàc (jak uczciwie
przyznaje), laz∏ za nim wsz´dzie, gdzie by∏o trzeba. Jest oficjalne tatrzaƒskie Êwiadectwo, ˝e Kazimierz Tetmajer i Tadeusz ˚eleƒski, w towarzystwie góralskich wspinaczy, jako pierwsi osiàgn´li szczyt StaroleÊnej. By∏o
to w sierpniu 1892 roku, zaraz po maturze Tadeusza, mia∏ wtedy lat
osiemnaÊcie. Kazimierz lubi∏ go (o czym Êwiadczà jego listy do matki),
Tadeusz sàdzi, ˝e to dlatego, ˝e „umia∏em s∏uchaç i umia∏em szanowaç
jego milczenie, i smuciç si´ z nim, i b∏aznowaç po trosze dla jego rozrywki”. Ale pewnie i dlatego, ˝e ch∏opiec by∏ „fenomenalnie inteligentny”, jak
zapami´ta∏ m∏odzieƒczy przyjaciel, a potem zaciek∏y oponent, Adam
Grzyma∏a-Siedlecki. Dla samego Tadeusza to giermkowanie, jak to nazywa, poecie, który wkrótce wybije si´ na czo∏o, stanie si´ modny i podbije
serca czytelniczek swoimi erotykami („Lubi´, kiedy kobieta...”), otó˝ dla
przysz∏ego Boya by∏o to „cudownà przygodà... nieoszacowanym i darowanym przez los rozszerzeniem skali i wra˝eƒ. Z zachwytem przechodzi∏em
kurs ˝ràcego pesymizmu, który tak oczyszcza serce dziecka”. (Nie mog∏o,
oczywiÊcie, zabraknàç pob∏a˝liwej autoironii.)
Potem odp∏yn´li daleko od siebie. Najpierw, kiedy w Krakowie pojawi∏ si´ Przybyszewski i gwiazda Tetmajera zacz´∏a blaknàç: poeta uzna∏
kult Tadeusza dla „tamtego” za zdrad´. Póêniej, gdy Tetmajer zaczà∏ osuwaç si´ w ob∏´d, Tadeusz z przyjació∏mi chcieli go leczyç – by∏o to podczas
wielkiej wojny – starali si´ go umieÊciç u znajomego lekarza w zak∏adzie,
Kazimierz krzycza∏, ˝e to spisek, ˝e chcà go otruç, a przywódcà spisku jest
„Boy”. Budzi∏ si´ czasem z tej ciemnoÊci, tworzy∏ nawet, by znowu w nià
36 OKNO NA ˚YCIE
zapaÊç. „Cofnà∏ si´ w jakàÊ mrocznà g∏àb – pisa∏ Boy we wspomnieniu poÊmiertnym – chodzi∏ po Êwiecie daleki, wszystkiemu obcy”.
Tadeusz ˚eleƒski by∏ we Lwowie, kiedy w roku 1940, z kilkumiesi´cznym opóênieniem, dotar∏a do niego wiadomoÊç o Êmierci Kazimierza
Tetmajera. Przej´ty tym zgonem, o którym we Lwowie Polacy nie wiedzieli, zamieÊci∏ wspomnienie w „Czerwonym Sztandarze”. W pruderyjnym,
nastawionym na propagandowà nud´ dzienniku pisa∏ o wierszach, „które
swojà zuchwa∏à zmys∏owoÊcià zelektryzowa∏y poezj´ polskà”. I jeszcze, ˝e
„ca∏a niemal m∏oda poezja ówczesna wysz∏a z niego – m´ska i ˝eƒska,
bo odzewem na jego kuszàce szepty («Mów do mnie jeszcze...») sta∏a si´
obudzona liryka niewieÊcia”. I ˝e autor Na skalnym Podhalu, które jest
arcydzie∏em, b´dzie zawsze czytany. Zostanie te˝ po nim kilkadziesiàt
wierszy o krystalicznej polszczyênie. Tak pisa∏ Tadeusz ˚eleƒski w sowieckim Lwowie...
Jeszcze jednego pisarza nie wolno nam pominàç: to Anatol France.
Ogród Epikura, Poglàdy ksi´dza Hieronima Coignarda, Gospoda pod
Królowà G´sionó˝kà – to by∏y, stwierdzajà zgodnie pami´tnikarze, te
dzie∏a, których zuchwa∏oÊci podnieca∏y rówieÊników Tadeusza. Czyta∏
France’a, jak ca∏e jego pokolenie, „a˝ do opilstwa”. I chocia˝ po dwudziestu kilku latach „nie zawsze odnajduj´ dawne entuzjazmy, mam wra˝enie
– broni swojej lektury – ˝e mimo swego «nihilizmu» ksiàdz Hieronim
Coignard by∏ dobrym mistrzem”. A oto dlaczego: „˚ycie a˝ nadto uczy
codziennie cz∏owieka niez∏omnie wierzyç w to, co mu wygodnie, ku czemu prà go jego interesy lub nami´tnoÊci; filozofia tedy, która uczy go wàtpiç, jest zbawiennà i ludzkà naukà”.
To ksià˝ki. A ˝ycie? Owo przyziemne, ordynarne ˝ycie? Nie uda∏o si´
troskliwym rodzicom odgrodziç od niego Tadeuszka tak, jakby sobie ˝yczyli. Zbli˝y∏ si´ do niego doÊç nieoczekiwanie, bo w∏aÊnie w szkole. Mia∏
wtedy lat dwanaÊcie, by∏ w trzeciej klasie, surowo chowany, na ogó∏
grzeczny. Ale pozwólmy mówiç jemu – nikt tego nie opowie lepiej ni˝ on
sam: „[...] Uczy∏em si´ dobrze. Ale mia∏em jednà w∏aÊciwoÊç, która mi
zosta∏a: by∏em b∏azen. Musz´ powiedzieç, ˝e cieszy∏em si´ u profesorów
du˝à bezkarnoÊcià, podobnà do tej, jakiej za˝ywajà b∏azny na dworach
królów”. Przebra∏ widaç miar´, skoro „jednego razu gospodarz klasy, nie
mogàc daç sobie ze mnà rady, przeniós∏ mnie za kar´ do ostatniej ∏awki
[...]. Ta ostatnia ∏awka by∏a zamieszka∏a przez recydywistów, chcia∏em
powiedzieç repetentów, ch∏opów niemal pod wàsem, których ba∏ si´ niejeden m∏odszy profesor”. Otó˝ te dryblasy przyj´∏y go serdecznie, „sta∏em
si´ ich ulubieƒcem”. By∏o to dla niego „jak Êwiat z bajki; dzia∏y si´ tam
OKNO NA ˚YCIE
37
rzeczy, o których bym nawet nie przypuszcza∏, ˝e istniejà [...]. Co si´ tam
dzia∏o! Na godzinie religii i polskiego, a cz´sto i na innych, draby r˝n´∏y
w karty, w scyzoryk, organizowali biuro loterii, aby wy∏udzaç pieniàdze
z naiwnych”. Jeden by∏ pomocnikiem klakiera, inny, „ju˝ pod wàsem”,
handlowa∏ biletami na galeri´. On odrabia∏ im zadania, podpowiada∏ jak
rutynowany sufler, a oni dzielili si´ z nim – doÊwiadczeniem. No i j´zykiem, pisarz o tym nie wspomina, bo to rozumie si´ samo przez si´, ˝e pozna∏ tajniki polszczyzny, o której nie mia∏ poj´cia, a które przyda∏y si´ autorowi S∏ówek i t∏umaczowi Rabelais’go.
KiedyÊ wzi´li go ze sobà na wódk´, do handelku pana Bochnaka przy
ulicy Szpitalnej. „By∏ to szynk podrz´dnej klasy, doro˝karski, z blaszanà
ladà, z wyziewami spirytusu”. Wchodzili doro˝karze, nalewano im z regu∏y z dwóch flaszek: „KwaÊna z mocnà”, „Ojciec z matkà”. Albo: „Szpagatówka w kratk´”. „Zakrztusi∏em si´ solennie przy pierwszym «Ojcu
z matkà», drugi poszed∏ g∏adziej; jakich wra˝eƒ doznawa∏em, nie podejmuj´ si´ zanalizowaç; sàdz´, ˝e przewa˝a∏o uczucie m´skiej dumy”. Ale
ch∏opiec nie straci∏ poczucia rzeczywistoÊci. Wybieg∏ na ulic´. Kr´ci∏o mu
si´ w g∏owie. „Latarnie naftowe mia∏y t´czowe ko∏a, ludzie przesuwali si´
jak cienie. Bieg∏em z bijàcym sercem przez t´ mg∏´”.
To w tym felietonie Pierwsza wódka okreÊli∏ siebie, wspominajàc
„szkraba p´dzàcego przez ulice”, jako „pijane dziecko we mgle”. U˝ywane i nadu˝ywane, sta∏o si´ w koƒcu poj´ciem obiegowym, oddzieli∏o si´
od autora. A to by∏ on, ten ch∏opiec b∏àdzàcy w fantastycznym zamglonym Êwiecie, on, syn paƒstwa ˚eleƒskich.
Dotar∏ wreszcie do matury. Prze∏o˝y∏ pisemnie (jak to skrupulatnie
wylicza dr Stanis∏aw Sterkowicz w swojej cennej pracy o Boyu-lekarzu)
tekst ∏aciƒski na polski, tekst polski na ∏acin´ i jeszcze coÊ z greki na polski; napisa∏ prac´ z historii literatury polskiej po polsku i z niemieckiej po
niemiecku; rozwiàza∏ zadania z algebry i trygonometrii. Siedemnastego
czerwca 1892 roku Komisya wpisa∏a do Êwiadectwa „˚eleƒskiego Tadeusza Kamila Marcjana, urodzonego... w Królestwie Polskim” „uchwa∏´”
(tak to si´ nazywa∏o): „dojrza∏y”. Mamy, dzi´ki skrz´tnoÊci dr. Sterkowicza, odpis tego Êwiadectwa przed sobà. Stopnie bardzo dobre i dobre, tylko z niemieckiego „dostateczny”, co troch´ dziwi, kiedy si´ pami´ta
o tym, jakie by∏o spoufalenie maturzysty z dzie∏ami Goethego, Schillera
i Heinego. Wojciech Natanson ma chyba racj´, przypuszczajàc, ˝e przekorny uczeƒ zadar∏ jakoÊ z nauczycielem.
By∏ rok 1931, Boy-˚eleƒski koƒczy∏ lat pi´çdziesiàt siedem, kiedy,
z okazji recenzji ze sztuki Kazimierza Leczyckiego Sztuba, dawny abitu-
38 OKNO NA ˚YCIE
rient gimnazjum Nowodworskiego (czyli Êw. Anny) przypuÊci∏ swój pierwszy atak na matur´. „Mo˝na by mniemaç, ˝e m a t u r a to jest jakiÊ samoistny organizm, obdarzony zach∏annym imperializmem. I wielki polityk.
Pozwala si´ atakowaç g∏oÊno, a tymczasem dokonywa coraz to nowych
aneksyj po cichu”. PrzemyÊlenia wieku dojrza∏ego nak∏adajà si´ chyba na
wspomnienia prze˝yç w∏asnych, kiedy pisze: „...wszyscy sà w cichej zmowie: uczniowie, woêny, nauczyciel, dyrektor i wizytator. Kogó˝ si´ tedy
oszukuje, skoro wszyscy sà w spisku? M a t u r ´”.
Matura dawa∏a, wed∏ug kodeksu pojedynkowiczów (Boziewicza),
patent na honorowoÊç, coÊ w rodzaju indygenatu, mia∏o si´ prawo stanàç
wobec przeciwnika z pistoletem w d∏oni. „Tak wi´c... s∏uszne zatem jest,
aby dla patentu na honorowoÊç, dozwolone by∏y czyny niehonorowe”.
I wszystko to, pisze, spotyka m∏odego cz∏owieka w najtrudniejszym okresie. „Doprawdy, dziecko ma koƒskie zdrowie, ˝e wytrzyma to wszystko”.
Nie musia∏o wi´c to byç takie ∏atwe prze˝ycie, jak wynika∏oby z suchego
zapisu „Komisyi”.
W pó∏ roku póêniej pisarz ponowi swój atak, tym razem w artykule
Bur˝uazyjne szlachectwo. „Jak or´˝em szlachectwa by∏a niegdyÊ szabla,
tak or´˝em mieszczaƒstwa sta∏a si´ «inteligencja», wykszta∏cenie”. Gdyby
tak formalnie do tego podchodziç, to „ani jeden z marsza∏ków Napoleona
nie móg∏by zostaç nawet porucznikiem. Sam Murat – berajter cyrkowy,
a potem król Neapolu – by∏by w austriackim wojsku co najwy˝ej feldfeblem «na zup´»”.
Edukacja jego czasów mia∏a w sobie coÊ bardzo ar y s t o k r a t yc z n e g o przez pewnà bezu˝ytecznoÊç tych studiów. Zarazem „coÊ p l u t o k r a t yc z n e g o i k a s t owe g o, przez kosztownoÊç studiów”. Tote˝ „˝aden ksià˝´ tak nie gardzi∏ «prostymi ludêmi», jak radczyni Dulska, to
ucieleÊnienie tryumfujàcej bur˝uazji”.
Przyk∏ad z austriackiego wojska: „dystans mi´dzy oficerem a ˝o∏nierzem [...] by∏ co najmniej taki jak w dawnych feudalnych czasach”. Tylko ˝e
tym razem nie by∏ to szlachcic i poddany, ale cz´sto dwaj koledzy, „ró˝niàcy
si´ nieraz tylko tym, ˝e jeden posiad∏ bez zarzutu arkana gramatyki greckiej,
a drugi zrobi∏ o jeden za du˝o b∏àd w aorystach. [To coÊ z gramatyki starej
greki – J.H.]. Za to jecha∏ wagonem na «6 koni 40 ludzi»!”
Nie jest, oczywiÊcie, tak, by godzi∏ si´ na dominacj´ ludzi pozbawionych wykszta∏cenia. Wnioskuje: „Oddzieliç to, co w wykszta∏ceniu i jego
atrybutach posiada istotnà celowoÊç spo∏ecznà, a co w nim jest prze˝ytkiem, pokracznà imitacjà dawnej szlachetczyzny...” I tak koƒczy: „Podnoszenie godnoÊci cz∏owieka, godnoÊci wszelkiej pracy, a nie poni˝anie jej
OKNO NA ˚YCIE
39
sztucznymi ró˝nicami. [...] Jeden b´dzie specem od bakteriologii, drugi od
malarstwa pokojowego, inny od zak∏adania dzwonków elektrycznych, inny od filozofii... to kwestia ich talentów, ochoty i wyboru. Ale nie ma tu
miejsca na ˝adne przepaÊci spo∏eczne. Âwiat∏a, szacunku, chleba i myd∏a
dla wszystkich. A z reszty mo˝na si´ uÊmiaç”.
KtoÊ mo˝e zauwa˝yç, ˝e ta pointa, aczkolwiek pi´kna, jest nazbyt
optymistyczna. „Reszta” niesie ze sobà tyle konfliktów i dramatów, ˝e nie
mo˝na si´ z niej uÊmiaç. Bardzo by si´ zdziwi∏, nawiasem mówiàc, Boy-˚eleƒski, gdyby mu powiedziano, ˝e kult papierka wróci ze wzmo˝onà
si∏à – gdzie? – w Polsce zwanej l u d owà. Bo b´dzie namacalnym znakiem
awansu spo∏ecznego, zw∏aszcza tych, co wyszli ze wsi. A có˝ dopiero tytu∏y magisterskie!... To by∏a wielka fabryka „kwitów na màdroÊç”, która
cz´sto zast´powa∏a, ba, upokarza∏a rzeczywiste zdolnoÊci i wiedz´, ale
niesformalizowane. Co si´ tych magistrów, „dochtorów”, docentów takich i siakich – ilu autorów przeÊmiesznych prac namno˝y∏o! I ci, którzy
zacinajàc z´by, dochrapali si´ dyplomów magisterskich, bardzo zazdroÊnie bronili swojego prawa do reprezentowania „inteligencji”. I posad.
Bronià te˝ zdobytego j´zyka, tych kilkunastu s∏ów z ˝argonu socjologiczno-prawnego, bardziej zaÊmiecajàcego j´zyk polski, ni˝ czyni to s∏ownictwo rynsztokowe.
Znalaz∏ si´ nawet profesor, który opracowa∏ projekt prawa prasowego, zastrzegajàcego prac´ w dziennikarstwie dla osób z wy˝szym wykszta∏ceniem. O ma∏o a zacz´to by to rozpatrywaç powa˝nie w Izbie! Ale˝
w ten sposób najwi´ksze tuzy dziennikarstwa mia∏yby zamkni´te usta.
Twain, London, Gorki, Kisch, ˚eromski, Malraux – czy ja wiem, kto jeszcze? (O sobie przez skromnoÊç nie wspomn´.) Ba, nawet tacy pisarze jak
Lew To∏stoj czy Tomasz Mann, wielcy erudyci, nie ukoƒczyli studiów, bo
ich nudzi∏y. A Czechow i Boy – czy mieliby prawo pracowaç w „˚yciu
Warszawy”, skoro ukoƒczyli medycyn´, a nie ucz´szczali na kolokwia
dziennikarskie u tego profesora? Na szcz´Êcie, zdrowy wybuch Êmiechu
nie dopuÊci∏ do rozpatrywania tego projektu. ˚ycie toczy si´ dalej. W tym
Êwiecie geniusze komputeryzacji, bez formalnych studiów, trz´sà sferà
finansów. Zabrania si´ uprawiania medycyny bez stosownego dyplomu –
i tak byç powinno. Ale o tym, kto jest dziennikarzem, kto naczelnym redaktorem, nie decyduje ustawa, ale talent – i w∏aÊciciel pisma, czyli ten,
kto p∏aci. Taka jest rzeczywistoÊç. A z reszty mo˝na si´ uÊmiaç – mimo ˝e
konkluzja ta nadal pozostaje nazbyt optymistyczna.