podroz-wstecz

Transkrypt

podroz-wstecz
Wreszcie upragniona chwila oddechu!
Ostatnio tak bardzo Karola wchłonęła praca, ciągłe podróże służbowe,
szkolenia, że nie miał czasu na oddanie się swojej pasji – surfingowi, który namiętnie
uprawiał latem.
Dziś jednak jest inaczej, bo wreszcie znalazł chwilę na wyjazd nad morze.
Spojrzał w słoneczne niebo, którego nie zakłócała ani jedna chmurka, wciągnął
w nozdrza świeże, morskie powietrze, wystawił twarz na lekki wiaterek. Następnie
zdjął ubranie, buty, przebrał się w strój surfera i wypłynął na wodę.
Jednak gdy był już na środku zatoki, nagle zaczęło wiać mocniej. Lekki
wiaterek zmienił się nie do poznania w potężną dujawicę. Karol trzymał się mocno,
jednak wiatr porywał go i tworzył wielkie fale. Po chwili na horyzoncie dojrzał falę
naprawdę ogromną, która zmierzała w jego kierunku. Gdy była już bardzo blisko,
zmieniła się nagle w trąbę powietrzną. Strach zajrzał Karolowi w oczy.
Wszystko trwało jednak tak krótko, że Karol nie zdążył się na dobre
przestraszyć. Straszliwy żywioł zbliżył się do chłopaka, zakołował i natychmiast go
pochłonął. Karol wpadł w wir trąby.
Po jakimś czasie otworzył oczy. Leżał na jakiejś łące, polanie, sam dobrze nie
wiedział gdzie jest.
Przetarł oczy, rozejrzał się dookoła i naraz przypomniał sobie wcześniejsze
wydarzenia. Był nad morzem, potem surfował, a potem porwała go trąba. Co było
dalej, nie pamiętał. Stracił poczucie czasu i przestrzeni.
Szybko sprawdził, czy nic mu się nie stało. Nie, na szczęście był cały i zdrowy.
Niestety, w pobliżu nie było ani deski, ani co gorsza jego markowych, drogich
butów.
– Jak ja wrócę bez butów do domu, do pracy? – pomyślał Karol i postanowił, że
musi je odnaleźć.
Wstał więc z łąki, na którą wyrzuciła go trąba i zaczął iść w poszukiwaniu
butów. Ponieważ, jak powiedzieliśmy, nie wiedział, gdzie jest i dokąd ma iść, szedł
przed siebie.
Szedł tak i szedł z parę godzin. Mijał wioski, miasta, rzeki, jeziora. Naraz
krajobraz zaczął się zmieniać. Z płaskich nizin robiły się pagórki, a następnie góry.
Nagle przystanął przed jedną z nich i pomyślał, że chyba już tu kiedyś był. Ale
nie mógł sobie niczego przypomnieć, więc postanowił się wspiąć na sam szczyt. Kiedy
już był na wierzchołku góry, powiedział na głos do samego siebie:
– Całkiem podobna do Czantorii...
Rzeczywiście góry przypominały te z Beskidu Śląskiego.
Nagle nie wiadomo skąd, bo nikogo koło niego przecież nie było, usłyszał głosy
ostrzeżenia. „Uważaj, powoli, trzymaj się za rękę mamusi” i tym podobne. Ale, też nie
wiadomo dlaczego, postanowił sobie „pobiegać” i wbrew przestrogom, które go
zewsząd dopadały, pędem rzucił się w dół zbocza.
Rozpędził się, ale nie mógł się zatrzymać. Przewrócił się, zaczął koziołkować.
W końcu poobracał się tak z kilka razy i zatrzymał się w jeżynach.
Po chwili zjawił się przy nim tata i postawił go wolno na nogi.
Żyje, połamał się? Nie, miał tylko klika otarć. Tak jak wtedy, gdy miał sześć
lat...
Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie było taty, ani przerażonej mamy, ani siostry.
Nie słyszał też żadnych głosów. Pomyślał, że mu się jednak wszystko wydawało.
Karol był na siebie trochę zły, że zachowuje się jak dziecko, a nie jak na
poważnego pracownika Poważnej Firmy przystało.
– Co ja najlepszego wyrabiam? Przecież międzynarodowymi projektami się
zajmuję!!! – karcił sam siebie.
Z drugiej jednak – czuł jakąś niesamowitą frajdę z tego biegania, koziołkowania
i poobijanych boków. Jakby się cofnął w czasie...