08 Wężowy król

Transkrypt

08 Wężowy król
8. WĘŻOWY KRÓL
Rzym zrobił na mnie o wiele lepsze wrażenie, niż to, czego się spodziewałam po
niepochlebnych opiniach Erika. Oczekiwałam chaosu i rozwalających się budynków,
nieremontowanych chyba od czasów upadku Cesarstwa, a zobaczyłam zachwycającą
mieszaninę stylów łączących się ze sobą w sposób dość harmonijny, choć nieraz
niespodziewany. Sprawiało to wrażenie zaskakujące i pełne życia – wąskie uliczki, gdzie
starożytności sąsiadowały z wystawnością barokowych kościołów i prostotą
klasycystycznych gmachów. W dwa tygodnie zdołaliśmy zwiedzić bardzo wiele. Najczęściej
spacerowaliśmy od wczesnego rana do przedpołudnia, a potem – przeczekawszy czas
sjesty w Villi Medici z Gustavem albo w naszym apartamencie – wychodziliśmy jeszcze raz
na spacer przed wieczorem.
Erik zdawał się bezbłędnie orientować w zagmatwanej topografii miasta. Zawsze
dokładnie wiedział, którędy należy pójść, aby dotrzeć tam, gdzie chcieliśmy się dostać –
oczywiście jak najmniej uczęszczaną drogą - i nieodmiennie opowiadał mi ciekawostki na
temat mijanych zabytków. Nigdy wcześniej nie byliśmy razem w stolicy Włoch, nawet wtedy,
gdy Louis przebywał tutaj na Prix de Rome. Wtedy, wiosną 1886 roku, spotkaliśmy się z
drugim bratem Bernardem w Tivoli i pojechaliśmy wspólnie do Herkulanum i Pompei.
Miłym zaskoczeniem było dla nas bardzo wygodne zakwaterowanie. Gustave wynajął
na nasz użytek całe piętro w malowniczo zaniedbanym palazzo przy Vicolo del Bottino 8,
oddalonym zaledwie o kilka kroków od Schodów Hiszpańskich. O dziwo, udało mu się nawet
wynegocjować za to całkiem rozsądną cenę. Obszerny apartament wyposażony był w nieco
zużyte, lecz nader luksusowe sprzęty; Erikowi szczególnie przypadł do gustu fortepian – od
razu upewnił się, że jest dobrze nastrojony. Oprócz wielkiego salonu o ścianach pokrytych
gobelinami i sztychami, które na oko wydawały się bardzo cenne, mieliśmy do dyspozycji
dużą sypialnię z łożem z baldachimem, gabinecik z solidnym biurkiem, marmurową łazienkę i
skromną kuchnię. To ostatnie bardzo mnie ucieszyło – Erik jak ognia unikał jadania w
restauracjach. Najczęściej więc to ja musiałam dogadywać się z kucharzami, żeby raczyli
sprzedać mi jedzenie na wynos – dla obłożnie chorego męża, rzecz jasna – a w razie
trudności z aprowizacją musiałam uciekać się do zakupów na targu. W takim układzie
własna kuchnia była bardzo wygodnym rozwiązaniem; nie miałam większej nadziei na to, że
mój mąż skorzysta z zaproszenia Gustava, abyśmy stołowali się wspólnie z nim i innymi
studentami w Villi Medici.
Od słynnego domu Akademii Francuskiej dla utalentowanych artystycznie
stypendystów byliśmy oddaleni dosłownie o kilka minut spaceru. Nie wiem, co Guccio
Bernard naopowiadał swoim kolegom i wykładowcom, ale nasza obecność w Villi Medici była
najwyraźniej mile widziana; co więcej, nikt nawet jednym słowem nie dał poznać, że jest
zaskoczony widokiem człowieka w masce na twarzy. Erik z zainteresowaniem zwiedził
galerię, ale najczęściej przesiadywali z Guciem w malowniczych ogrodach willi, dyskutując o
187
muzyce. Erik nie miał na temat dyrygentury wiedzy innej, niż czysto teoretyczna, ale i tak
spędzali długie godziny nad partyturą Berlioza, rozbierając ją na czynniki pierwsze nuta po
nucie.
Mojemu mężowi szczególnie podobały się spacery w rzymskich parkach. Zadrzewiona
przestrzeń była na tyle duża, że czasami udawało nam się błądzić – we dwoje lub w
towarzystwie młodego kompozytora – przez kilka godzin nie napotkawszy innych turystów. Z
Villi Medici było tylko kilka kroków do ogrodów Pincio, a stamtąd do rozległego parku
otaczającego Villę Borghese. Samo muzeum oczywiście również zwiedziliśmy – Gucio
wystarał się dla nas o specjalne wejście poza normalnymi godzinami otwarcia, zarzekając
się, że jesteśmy honorowymi gośćmi Akademii Francuskiej. Kolekcja zrobiła na nas ogromne
wrażenie – Erik był zachwycony jak dziecko w sklepie z zabawkami i ukradkiem głaskał
najwspanialsze posągi Berniniego: Apolla i Dafne, Dawida, Porwanie Prozerpiny. Te dzieła
były doskonałe; zdawało się, że artysta wyrzeźbił je nie w zimnym marmurze, ale w żywym
ciele – gładkie udo Prozerpiny leciutko poddawało się naciskowi w miejscu, gdzie uchwyciła
je mocna dłoń Plutona, a młody Dawid zaciskał usta tak, że każde z nas mogłoby przysiąc,
że słyszy szczękanie zębów.
W okolicy naszego apartamentu również było wiele atrakcji. Po ozdobionych donicami
kwitnących azalii Schodach Hiszpańskich przechadzały się elegancko ubrane damy – jak
nam wyjaśnił Gustave, modelki chcące przyciągnąć uwagę bogatych artystów malarzy.
Stamtąd, pełną ekskluzywnych sklepów ulicą Condotti, można było dojść do dyskretnej Caffè
Greco, w której odpoczywali przed nami Keats, Goethe, Byron, Bizet i Wagner. Wytworna
odzież była jedną z niewielu słabostek, którym folgował niekiedy mój mąż i właściwie
ucieszyłam się, kiedy wpadł na pomysł kupienia dla siebie kilku par butów, chociaż wysokość
rachunku mogła przyprawić o ból głowy. Rzymscy rzemieślnicy cenili swój czas, ale oferowali
za to produkty, które były w stanie zadowolić nawet takiego perfekcjonistę, jak Erik. Szybko,
profesjonalnie i – co najważniejsze – bez zadawania kłopotliwych pytań klientowi z
większością twarzy schowaną pod jedwabną chustą.
Oczywiście, największą atrakcją miasta były dla Erika jego budowle. Mimo, że często
wybrzydzał na beztroskie mieszanie stylów – a już pobliska antyczna kolumna użyta pół
wieku temu jako postument dla posągu Dziewicy Marii depczącej głowę węża nieodmiennie
działała mu na nerwy – widać było, że mój mąż ceni dzieła wielkich architektów. Zaciągnął
mnie na przykład pod kolegium jezuickie Borrominiego i tak długo kazał wpatrywać się we
wklęsłą fasadę, która zdawała się niepokojąco falować, aż zakręciło mi się w głowie – kiedy
stwierdziłam, że to mroczne gmaszysko przyprawia mnie o mdłości, z niekłamaną
satysfakcją oznajmił mi, że największy rywal Berniniego popełnił samobójstwo wkrótce po
skończeniu tego projektu.
Pewnego dnia, pod koniec naszego pobytu, Gustave zaproponował wycieczkę na
wzgórze Janikulum. Przejechaliśmy dorożką przez most na Tybrze, a potem wdrapaliśmy się
piechotą na szczyt wzniesienia, z którego roztaczała się piękna panorama miasta. Byłam
188
zachwycona, tym bardziej, że towarzysze wycieczki na wyścigi objaśniali mi wszystko, co
widziałam. Gustave był szczerze przejęty rolą cicerone, tak bardzo, że dopiero po dłuższym
czasie zauważyłam, że Erik znowu posmutniał, jakby ten spacer przywołał jakieś przykre
wspomnienia.
Kiedy wracaliśmy drugą stroną wzgórza w stronę Zatybrza, a Guccio pobiegł szukać
stróża, aby wydostać od niego klucz do Tempietto Bramantego, wzięłam Erika pod rękę i
delikatnie zapytałam, co się stało.
- Nic takiego – odparł z udawanym lekceważeniem. – Byłem tu kiedyś, jako mały
chłopiec. Z kimś wyjątkowym.
- Tak? – Podniosłam na niego wzrok.
- To był ktoś, komu udało się wzbudzić we mnie nadzieję, że wystarczy bardzo chcieć,
a świat sam legnie u moich stóp, jak ta wspaniała panorama Rzymu. No cóż, w pewnym
wieku każdy z nas był bardzo naiwny...
- Nadzieja to nie jest naiwność, Prospero. To konieczność.
- Nadzieja jest matką głupich – westchnął.
- Wolę być głupia z nadzieją, niż głupia bez nadziei! – odparłam nieco rozdrażnionym
tonem.
Zyskałam chociaż tyle, że uśmiechnął się blado. Kiedy Gustave wrócił z kluczem do
słynnego okrągłego kościółka, Erik uraczył nas wielce interesującym wykładem o
architekturze Renesansu.
Zdawałam sobie sprawę - nawet nie wiedząc dokładnie, co się stało wtedy w Rzymie że dla Erika ta podróż jest emocjonalnie trudna. Ostatnia rzecz, która była mu potrzebna, to
zaprzątanie sobie głowy dawno minionymi dziejami. Dobrze chociaż, że tak często był z
nami Gustave – w towarzystwie Erik starał się okazywać, że dobrze się bawi i trzymał nerwy
na wodzy. Miałam nadzieję, że teraz wszystko zacznie się już zmieniać na lepsze; że kiedy
przekona się, że nie taki Rzym straszny, może i Paryż okaże się do zniesienia.
Do ślubu Anny i Artura zostały wprawdzie jeszcze trzy tygodnie, ale planowałam, że
przyjedziemy do stolicy trochę wcześniej. Tuż przed wyjazdem do Włoch przyszedł długi list
od Elwiry; z całego serca popierała pomysł, żebym została świadkiem na ślubie i obiecywała
mi, że jeśli pozwolę, zaprowadzi mnie do swojej osobistej krawcowej i obstaluje toaletę
godną tak podniosłej okazji. Propozycja przyjaciółki sprawiła mi wielką przyjemność, od
dawna nie zamówiłam dla siebie żadnego nowego ubrania, a nicejskie krawcowe ustępowały
renomowanym paryskim ateliers. Miałam też zamiar porozmawiać w cztery oczy z Mariną –
to, co nawypisywała na karteczce dołączonej do listu siostry, było w najwyższym stopniu
intrygujące; wyglądało na to, że znajomość z interesującym matematykiem rozwija się w
najlepsze. Póki co, mogłam modlić się do wszystkich rzymskich świętości, żeby nasz Arielek
nie zrobił jakiegoś głupstwa.
Zastanawiałam się, czy zatrzymamy się u Louisa, czy u Persów, gdyż raczej nie
zamierzałam skorzystać z zaproszenia wicehrabiny de Chagny. Oczywiście, doceniałam je -
189
Elwira nie kierowała się w swym liście pustą kurtuazją - ale nawet gdybym nie liczyła na to,
że mąż zgodzi się towarzyszyć mi w podróży, czułabym się niezręcznie w gościnie w domu
Raoula. Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że Louis i Marie Alphonsine nie pochwalają
wyboru Artura – chociaż miałam nadzieję, że samej uroczystości nie zbojkotują – doszłam do
wniosku, że zanocujemy na Rue de Rivoli, u Nadira i Dariusza. Jak w dawnych czasach... –
westchnęłam do siebie.
W dniu poprzedzającym wieńczący rok akademicki koncert spacerowaliśmy sami.
Wstaliśmy późno i po spotkaniu w Villi Medici z podekscytowanym Gucciem, który żył
wyłącznie wieczorną próbą orkiestry, zamówiliśmy dorożkę i pojechaliśmy pod francuski
kościół San Luigi. Jako, że wszelkie świątynie mój mąż traktował z jednakową dezynwolturą
– a w Watykanie musiałam go wręcz zmusić, żeby raczył chociaż zdjąć kapelusz domyślałam się, że chodzi mu wyłącznie o obrazy Caravaggia, a nie o religijne czy
patriotyczne doznania. Po szybkim zobaczeniu scen z życia świętego Mateusza przeszliśmy
do Piazza Navona, a stamtąd, po obejrzeniu imponujących fontann Berniniego,
skierowaliśmy się w stronę Panteonu – Erik śmiał się pobłażliwie, kiedy dopytywałam się, czy
oculus w olbrzymiej kopule jest zasłaniany w czasie deszczu.
- Dokładnie o to samo zapytałem, kiedy wszedłem tu po raz pierwszy – przyznał z
uśmiechem, kiedy dałam mu do zrozumienia, że nie podoba mi się, że traktuje mnie jak
dziecko.
Stamtąd poprowadził mnie do antycznego obelisku ozdobionego przez Berniniego
rzeźbą słonia – mój mąż w ogóle wydawał się wielbicielem Gian Lorenza Berniniego i bardzo
dużo wiedział o jego twórczości. Szliśmy dalej, kiedy niespodziewanie Erik zatrzymał się przy
straganie kwiaciarki i kupił bukiet czerwonych róż. Spojrzałam na niego pytająco – lekko
wzruszył ramionami.
- Wiesz, Christine, pomyślałem sobie, że skoro już jestem w Rzymie po tylu latach,
powinienem odwiedzić pewien grób – powiedział tonem, którym zawsze mówił o poważnych
sprawach, jednocześnie starając się usilnie, żeby zabrzmiało to jak pomysł, który właśnie
wpadł mu do głowy za sprawą chwilowego kaprysu.
- Tak? Czyj? – Przyszło mi na myśl, że pewnie znowu chodzi o Berniniego, zaczęłam
się więc rozglądać za dorożką, która zawiozłaby nas do bazyliki Santa Maria Maggiore. Erik
nawet nie zauważył moich starań, nasunął kapelusz głębiej na czoło i ruszył prosto przed
siebie w stronę, gdzie na końcu ulicy widniała barokowa fasada jakiegoś kościoła.
- To tam idziemy? – zapytałam niepewnie. – Co to za kościół?
- Sant’ Andrea della Valle – odpowiedział i z powrotem pogrążył się w milczeniu.
Weszliśmy do monumentalnego, dość ciemnego wnętrza; w oddali widać było wielki
obraz ołtarzowy przedstawiający męczeństwo świętego Andrzeja. Erik poszedł prosto do
jednej z bocznych kaplic, gdzie złożył kwiaty obok tablicy znaczącej miejsce, gdzie
znajdowała się stara rodzinna krypta, zapewne należąca do jakieś zacnej rzymskiej rodziny.
190
Na prostej, kamiennej płycie widniały trzy nazwiska: Giovanni Maggi, Isabella Maggi
oraz Luciana Maggi – z dat wynikało, że wszyscy oni nie żyją już od co najmniej trzydziestu
pięciu lat. Byłam też w stanie doliczyć się, że dwie pierwsze osoby były zapewne rodzicami
ostatniej. Wyglądało na to, że matka zmarła niedługo przed córką, która opuściła ten świat w
wieku zaledwie piętnastu lat, a ojciec przeżył je obie jedynie o kilka lat dłużej. Widok tego
nazwiska sprawił, że serce podskoczyło mi do gardła – przecież to dla Luciany Maggi Erik
napisał swoje Requiem! Mój mąż przez dłuższą chwilę stał w głębokiej ciszy; zastanawiałam
się, czy się modli, czy tak bardzo pochłaniały go wspomnienia. W końcu wziął mnie pod rękę
i poszliśmy – przez cały czas nie powiedział ani słowa.
- Kim byli państwo Maggi? – zapytałam ostrożnie, kiedy wyszliśmy z kościoła.
- Giovanni Maggi był rysownikiem i kartografem, wykonał bardzo znaną mapę Rzymu –
odpowiedział, jakby powtarzał wyuczoną lekcję, patrząc gdzieś ponad moją głową.
- Tak? Kiedy?
- W siedemnastym wieku.
- Nie żartuj, przecież oni umarli kilkadziesiąt lat temu, a nie dwieście.
Erik westchnął.
- Poznałem kiedyś potomka tamtego Giovanniego Maggi – odparł wzruszając
ramionami. – On nie rysował map, on sprawiał, że potrzebne były nowe mapy. To był
najlepszy budowniczy, jakiego w życiu spotkałem; nauczył mnie wszystkiego, co wiem na ten
temat. Gdyby nie Giovanni Maggi, nie byłoby dzisiaj żadnej firmy budowlanej, a pewnie i
żadnej Opery Paryskiej.
- Pracowałeś z nim?
- Można tak powiedzieć. – Przez dłuższą chwilę milczał, a następnie, jakby pod
wpływem nagłego impulsu, spojrzał na mnie i dodał: - To był niezwykły człowiek, Christine.
Wiem, że to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale on traktował mnie jak ojciec.
- To cudownie, że mogłeś spotkać w życiu kogoś takiego – powiedziałam kładąc dłoń
na jego przedramieniu. – To musiał być ktoś taki, jak profesor Valerius.
Pomyślałam, że kiedy będziemy w Paryżu, ja też zabiorę go na grób Profesora i Cioci
Adelaide.
- Więc Luciana była dla ciebie jak siostra... – zagadnęłam bardzo delikatnie, bo wciąż
dręczyło mnie to, co przeczytałam na okładce mszy żałobnej.
Dźwięk tego imienia przyprawił Erika o nagły dreszcz, który wyczułam przez ubranie.
Jego usta rozciągnęły się w grymasie, nie wiem, czy bardziej bolesnym czy szyderczym.
- Nie, Christine – powiedział po dłuższej chwili, a zabrzmiało to tylko smutno. – To była
moja... – zawahał się i dokończył dopiero wtedy, kiedy spojrzałam mu w oczy i lekko
pociągnęłam za rękę – przyjaciółka z dzieciństwa.
Jego odpowiedź była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Przyjaźnią z dzieciństwa
nazywałam – nie znajdując na to lepszego słowa - całą skomplikowaną relację emocjonalną,
191
która dziesięć lat temu łączyła mnie z Roulem de Chagny – to nie mógł być przypadek, że
Erik użył teraz akurat tych słów.
- Co się z nią stało? – zapytałam, zastanawiając się, czy w ogóle powinnam drążyć ten
temat.
- Umarła – odparł cicho Erik. Spojrzałam na niego wymownie: wiem, że umarła, w
końcu byliśmy na jej grobie. – Została zamordowana – sprostował.
Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi; z zaskoczenia głośno wciągnęłam powietrze i
zakryłam usta ręką.
- Jak to? Kto ją zamordował? – wysapałam.
To była jakaś straszna, bolesna historia, o której ja nie miałam najmniejszego pojęcia.
- Ja...
- To nieprawda! – zawołałam, zatrzymując się na środku ulicy; Erik starał się mnie
uciszyć, ale bezskutecznie. - Po pierwsze wiem bez cienia wątpliwości, że nie mógłbyś
skrzywdzić kogoś, kogo uważasz za swojego przyjaciela - dodałam dobitnie, chociaż trochę
ciszej - a po drugie, napisałeś dla niej Requiem. Mordercy nie piszą mszy za dusze swoich
ofiar.
- Skoro wiesz, że to nieprawda, to po co zadajesz mi pytania? – zapytał z cieniem
smutnej ironii w głosie.
Doszłam do wniosku, że w obecnej chwili nie powinnam dręczyć go dodatkowo
wypytywaniem o przeszłość. Od dłuższego czasu nie potrzeba było wiele, by wprawić
mojego męża w nastrój irytacji lub przygnębienia. Pozwoliłam więc pokazać sobie Campo
de’ Fiori wraz z wysłuchaniem ponurej historii Giordana Bruna, a następnie Erik złapał
dorożkę i kazał się wieźć do Via Appia Antica – starożytnej drogi położonej na obrzeżach
miasta. Wręczywszy woźnicy hojną zaliczkę, polecił mu czekać aż wrócimy. Pokusa
zarobienia kilku banknotów zawsze sprawiała, że prości ludzie zdawali się nie zauważać
zamotanej aż pod oczy chusty i nasuniętego na czoło kapelusza – eleganckie ubranie, a
może również towarzystwo dostatnio ubranej kobiety, rozwiewały obawy, które mógł budzić
podejrzany widok zamaskowanego mężczyzny.
Szliśmy pustą drogą, trzymając się za ręce, od przekształconego w zamek mauzoleum
Cecilii Metelli, oglądając ustawione po obu stronach antyczne grobowce. Z dala od
miejskiego szumu, wśród pinii i cyprysów, można było rozkoszować się pogodnym
wiosennym wieczorem. Erik opowiadał mi o historii Cesarstwa Rzymskiego; miałam
wrażenie, że wie coś na temat każdego kamienia, który mijaliśmy podczas spaceru. Albo
nauczył się na pamięć całego przewodnika, który zabraliśmy ze sobą, albo pamiętał to
wszystko z czasów chłopięcych. Jak wspaniale, spokojnie i bezpiecznie było zdać się
całkowicie na jego wiedzę.
Jeśli nawet wizyta w tamtym kościele przywołała jakieś smutne wspomnienia, w
scenerii podmiejskiego krajobrazu zastąpiła je najwyżej łagodna melancholia. Ptaki śpiewały
kojąco, a popołudniowe słońce złociło łąki, na których w oddali pasły się owce. Niskie obcasy
192
moich wygodnych sznurowanych trzewiczków stukały rytmicznie na starożytnym bruku.
Pomyślałam ile pokoleń ludzi szło już przed nami tą drogą – nawet całkowicie pusta, tak jak
dziś, zdawała mi się pełna duchów przeszłości.
W pewnej chwili, gdy tak szliśmy, Erik objął mnie ramieniem, uśmiechnął się lekko i
zaczął recytować wiersz.
Powiedz, czy pójdziesz ze mną, moja miła,
Powiedz, dziewczyno, czy poszłabyś ze mną,
Poprzez doliny utopione w cieniu,
Przez noc bezgwiezdną, przez głęboką ciemność,
Gdzie ludzka ścieżka już swój szlak zgubiła,
Gdzie na blask słońca czeka się daremno,
Gdzie ani światła nie widać, ni życia –
Powiedz, dziewczyno, czy poszłabyś ze mną?
Powiedz, dziewczyno, czy poszłabyś ze mną
Poprzez to dziwne życie nieistnienia,
Aby żyć w śmierci, pozostając sobą,
Ale bez świata, bez domu, imienia?
Tym, co istniało i już nie istnieje,
Być i zarazem nie być. I dostrzegać,
Że wszystko mija jak cień. Tylko niebo
Wszystkie przestrzenie wokół nas zalega.
Przez ten kraj cieniów czy chcesz ze mną kroczyć,
Gdzie własnych twarzy już nie rozpoznamy,
Gdzie teraźniejszość – gdy zagaśnie rozum –
Tym samym stanie się, co czas pradawny?
Powiedz, czy pragniesz zjednoczyć swe życie
Z losem żyjących, z umarłych milczeniem?
- W ten kraj – jeżeli pragniesz, mój kochany –
Pójdźmy, wieczności wspólnej poślubieni – dokończyłam, zanim zdążył zrobić to sam. John Clare, „Invitation to Eternity”, Prospero. Coś mi się zdaje, że czytaliśmy ostatnio ten
sam tomik poezji angielskiej – dodałam z uśmiechem. Skoro Erik mógł opuścić całą zwrotkę,
ja mogę chyba sobie pozwolić na drobną modyfikację płci podmiotu lirycznego? Swoją
drogą, jadąc do Paryża trzeba będzie zabrać z domu paczkę książek do zwrotu dla Elwiry.
- Zresztą, nie mów o śmierci, kochany – powiedziałam po chwili, głaszcząc go po ręce.
- Jest początek lata, przyroda jest taka świeża i pełna życia.
193
- To chyba nie jest wiersz o śmierci, Christine – odparł. – Wydawało mi się, że chodzi w
nim raczej o życie w świecie bez czasu. Odkąd mam ciebie, często łapię się na myśli, że
czas się dla mnie zatrzymał.
- Tak, pamiętam. – Przytuliłam policzek do jego rękawa. – W Demeure du Lac
powiedziałeś, że czas przestał istnieć...
- To ty powiedziałaś, jestem tego pewien – poprawił mnie. – Zanim wpadł Nadir. –
Uśmiechnął się lekko na tamto wspomnienie. - Dopiero kiedy to powiedziałaś uwierzyłem, że
to mogło się zdarzyć naprawdę.
Zastanowiłam się, które z nas faktycznie powiedziało te słowa, ale nie byłam w stanie
sobie tego dokładnie przypomnieć; zresztą, czy to nie wszystko jedno?
- Tak, czy to nie zabawne przez dziesięć lat żyć w takim cudownym zawieszeniu, gdzie
– jak to było w tym wierszu? – „teraźniejszość stanie się tym samym, co czas pradawny”?
Chociaż pamiętam też, że kiedy cię poznałam, wydawałeś mi się należeć do przyszłości w
sposób nieporównywalny z nikim innym.
- Przyszłość już nadeszła – Erik objął mnie ramieniem. – Wszystko, co było złe, już
minęło. Teraz będzie tylko niekończące się dzisiaj. Słoneczne, spokojne dzisiaj. To
nieprawdopodobne, że to wszystko minęło: te lata tułaczki, udręki, cierpienia. Ale taki był
widać mój los – przyszedł po mnie mój własny anioł i teraz jestem w niebie, gdzie dzisiaj trwa
aż do wieczności.
- Gdyby nie lusterko, które mówi mi, że nie mam już dwudziestu lat, byłabym w stanie ci
uwierzyć – powiedziałam żartobliwym tonem.
Przytulił mnie mocniej.
- Zbij lusterko! Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek. – Jego pewność przepojona była
tak młodzieńczym entuzjazmem, że nie mogłam się nie roześmiać. Spojrzał mi w oczy. –
Wierzysz mi?
- Tak, Prospero. Wierzę ci – dzisiaj i jutro.
- Jutro to dziś, tyle że jutro. – Erik również się roześmiał, ale wyczuwalna przez cały
dzień nuta melancholii wciąż dała się słyszeć.
- Powiedz, kochany, obawiasz się przyszłości? – zapytałam łagodnie.
- Dlaczego miałbym obawiać się czegoś, czego w najmniejszym stopniu nie
potrzebuję? – odpowiedział pytaniem.
- W to, znając ciebie, naprawdę trudno mi jest uwierzyć – stwierdziłam, patrząc na
niego kątem oka.
- A co tam! „Grow old with me, the best is yet to be” „Zestarzej się ze mną, najlepsze
dopiero przed nami”!
- Z przyjemnością, ale nie tak od razu – odparłam z uśmiechem.
- To nie jest propozycja, tylko zagadka. Z czyjego to wiersza?
Zamyśliłam się, starając się w myślach przewertować wszystkie te tomiki, które
pożyczyła nam Elwira.
194
- Robert Browning?
Erik był wyraźnie pod wrażeniem.
- Brawo, zgłosimy cię do tytułu magistra honoris causa literatury angielskiej –
zażartował, ale wiedziałam, że moja wiedza mu zaimponowała.
Wróciliśmy wolnym krokiem do dorożki; kiedy dojechaliśmy do naszego apartamentu,
słońce zdążyło już zajść. Wyszłam szybko na plac przy Schodach Hiszpańskich i uprosiłam
restauratora, żeby sprzedał mi na wynos warzywne antipasti i misę tagliatelle z sosem
carbonara. W domu rzadko jadaliśmy makarony, a już spaghetti mój mąż z zasady nie brał
do ust twierdząc, że sos rozpryskuje mu się po masce. Kiedy doszłam z tymi zakupami do
naszego palazzo, wiedziałam już, że nie był to najlepszy pomysł, bo po pierwsze tagliatelle
wyglądało jak spłaszczona wersja spaghetti, a poza tym carbonara kompletnie wystygła.
Próby odgrzewania i odświeżenia potrawy za pomocą śmietany przyniosły mizerny efekt.
Dobrze, że choć te antipasti były smaczne na letnio. Mieliśmy jeszcze butelkę czerwonego
wina – przynajmniej to powinno pomóc na ciężkostrawne danie.
Jadłam mimo to dość chętnie, zmęczona po długim spacerze. Nie wiem, czy sprawiło
to wino, czy narastający od tygodni nastrój oczekiwania - chociaż sama nie wiedziałam na co
– ale odważyłam się wrócić w rozmowie do dyskusji o przyszłości.
- To, co powiedziałeś o życiu bez czasu, to chyba rzeczywiście do nas pasuje...
- Tak sądzisz? – zapytał Erik znad makaronu lekko znudzonym tonem. Ot, kolejna
banalna rozmowa przy stole po dniu pełnym wrażeń.
- Kiedy tak o tym myślę, mam wrażenie, że jesteśmy jedynymi, u których od lat nic się
nie zmienia...
- Nie jesteś szczęśliwa? – Erik natychmiast odłożył widelec i spojrzał na mnie bardzo
poważnie, opierając brodę na dłoni.
- Jestem, ale...
- Ale? – powtórzył grobowym tonem.
- Eriku, ja nie mogę patrzeć jak ty się zadręczasz.
- Nie wydaje mi się, żebym się zadręczał. Nie bardziej, niż zwykle – próbował zbyć
mnie bagatelizując moje słowa.
- Już od paru miesięcy widzę, że coś cię trapi. Ja myślałam, że cierpisz z powodu
Aiszy, ale nie jestem już taka pewna, czy tylko o to chodzi.
- Opowiadasz głupstwa. Jestem po prostu zmęczony.
- Ten grób dzisiaj w kościele Sant’ Andrea...
- Nieważne, nie powinienem był cię tam zabierać – powiedział poirytowanym głosem. –
Nie wracajmy do tego.
- Posłuchaj, to nie tylko to. Ja się martwię o ciebie. Przed wyjazdem rozmawiałam z
Julesem; mówi, że zachowujesz się tak, jak kiedyś w Mons, zanim z dnia na dzień odszedłeś
z firmy i wyjechałeś do Francji.
- Po prostu ciężko pracuję, Christine.
195
- Myślę, że czujesz się wypalony.
- Może, no i co z tego? Nie obawiaj się, nie rzucę firmy z dnia na dzień i nie zostawię
cię bez środków do życia.
- Kiedy wracasz do domu, całymi dniami siedzisz w ogrodzie albo bębnisz w klawisze.
- Przeszkadza ci nawet to, że staram się jakoś odpocząć? – warknął.
Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać? Czy nie powiedziałam, że się o niego martwię?
- Eriku, to nie o to chodzi...
- To o co ci chodzi, do diabła? – Zacisnął dłoń w pięść; przez moment miałam wrażenie,
że zaraz grzmotnie nią w blat, ale uspokoił się. Żeby zająć czymś ręce, podniósł ze stołu
kieliszek wina i przyglądał mu się pod światło.
- Mam wrażenie, że kiedyś nie wpadałeś w tak ponure nastroje.
- No cóż, moja droga, jestem już stary – rzucił.
- Przestań, nie mów tak.
Wzruszył ramionami.
- Zobacz, Robert jest chyba w twoim wieku, a chce mu się zaczynać coś nowego w tej
Ameryce. Jakoś nie narzeka, że czuje się stary. Swoją drogą, jak zaczęli śpiewać z Alienor
tego Papagena... – Starałam się uśmiechnąć. - Tak się nie zachowuje stary człowiek.
Erik wypuścił szybko powietrze przez usta.
- Robert ma ułożone życie, pozycję zawodową i odpowiedzialność.
- Tak sobie pomyślałam, że gdybyś ty też... miał jakąś nową motywację...
Spojrzał na mnie bardzo podejrzliwie i przestał bawić się kieliszkiem.
- Wiesz, nawet ten ogród, nasz Nowy Gulistan...
- O co ci chodzi? Wyduś to wreszcie! – powiedział ostro.
- Kiedyś powiedziałeś Juniorowi, że po nas dostaną go jego dzieci.
- To chyba dość oczywiste, nie zabierzemy willi do grobu.
- Wiesz, ja mam wrażenie, że od tego czasu Junior i Marie czują się u nas bardzo
swobodnie, może nawet trochę za bardzo...
- Nie bądź małostkowa.
- Mam wrażenie, że Junior zaczął nas traktować jak... dzierżawców, którym przez jakiś
czas wolno mieszkać w jego rezydencji.
- Przesadzasz.
- Więc pomyślałam sobie, że gdybyśmy mieli... coś dla siebie...
- Czy ty chcesz być w ciąży, Christine? – zapytał nagle, mierząc mnie wzrokiem.
Nie mógł tego gorzej ująć.
- Nie... – odpowiedziałam z wahaniem.
Nie chcę być w ciąży, zgadzam się z Elwirą, że to zajęcie, z którym umysł i dusza nie
mają wiele wspólnego. Nie szukam kłopotów ani cierpienia, a myśl o porodzie i niekończącej
się dniem i nocą opiece nad niemowlęciem budzi mój wewnętrzny sprzeciw. Ale chciałabym,
żebyś ty miał wszystko, co tylko może mieć na ziemi szczęśliwy człowiek. Chciałabym, żebyś
196
przestał uważać się za wypalonego, zmęczonego życiem starca. Jeśli ja nie mogę dać ci
takiej inspiracji, zrobię wszystko – naprawdę wszystko – żeby znaleźć ją dla ciebie gdzieś
indziej. Uratuję cię jeszcze raz, podniosę cię z tego odrętwienia, w które popadłeś. Nawet
gdyby miało to oznaczać, że musiałabym dać ci kogoś, kogo mógłbyś kochać oprócz mnie...
- To wszystko myślałam, kiedy powiedziałam to „nie”. Czułam, że moja miłość do męża
przelewa się ze mnie jak z przepełnionego dzbana. Nigdy w życiu nie był mi droższy niż w tej
chwili. Czułam, że byłabym zdolna wypełnić tą miłością cały świat. Gdyby tylko mógł czytać
w moich myślach...
- No i bardzo dobrze – skwitował Erik krótko.
- Ale myślę, że... w pewnych okolicznościach... mogłabym... ewentualnie... nie bać się...
takiego rozwiązania... – dodałam, ważąc w ustach każde słowo. Dlaczego on nic nie
zrozumiał?
Erik wstał od stołu z kryształowym kieliszkiem czerwonego wina w ręce. Oparł się jedną
ręką o fortepian.
- Taka... idea... żebyś miał, na przykład... – Wstrzymałam oddech - ...córkę... wydaje mi
się... dopuszczalna...
- To nie byłaby żadna idea! – krzyknął niespodziewanie. Zgnieciony w pięści kieliszek
chrupnął sucho, a wino pociekło mu przez palce jak krew.
- Erik! – zerwałam się z krzesła i rzuciłam mu na pomoc.
- Zostaw mnie!
- Skaleczysz się...
Wyciągnęłam do niego rękę, ale jedno spojrzenie wystarczyło, bym cofnęła ją z
powrotem. Stał naprzeciw mnie, z krwawymi kroplami spływającymi na podłogę. W jego
wzroku było coś, czego nie rozumiałam – obrzydzenie, zaskoczenie i pogarda.
- Myślałem, że jesteś szczęśliwa – powiedział wolno, a każde słowo padające z jego
ust cięło mnie jak smagnięcie batem. - Myślałem, że po dziesięciu latach ciebie znam, że
rozumiemy się bez słów. Ale ty się zmieniasz. Jesteś jak oni wszyscy. Obca. I straszna.
- Prospero... - szepnęłam.
Nic nie odpowiedział, ale spojrzał na mnie raz jeszcze, z goryczą i niedowierzaniem,
jak na coś wstrętnego. Jak na potwora, który wypełzł z piekielnej czeluści. Jak Małgorzata na
Fausta w ostatniej scenie opery Gounoda, kiedy z odmłodzonego diabelską sztuczką doktora
opadły już wszystkie maski.
Va! tu me fais horreur!
Odejdź! Przerażasz mnie!
Stałam patrząc na niego bezradnie, z wyciągniętymi w niemym geście rękami. Odwrócił
się i wyglądał przez okno, w ciemność. Załamana przeszłam przez drzwi, do drugiego
197
pokoju. Nie przypuszczałam, że przyjdzie za mną, ale za moment usłyszałam jego kroki na
marmurowych płytach podłogi.
- Eriku, ty nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham. Jak bardzo chciałabym, żebyś był
szczęśliwy... – zaczęłam.
Zmierzył mnie wzrokiem i roześmiał się drwiąco.
- Ach, kochasz mnie, tak? Wiesz, zdążyłem już w to uwierzyć. Myślałem, że jest nam
ze sobą dobrze – powiedział powoli, z wykalkulowanym spokojem, pod którym aż buzowała
tłumiona złość. – Ja byłem szczęśliwy, nie rozumiesz? Chciałem tylko, żeby cały ten
kołtuński świat raz jeden zostawił mnie w spokoju. Ale tobie zawsze jest mało, jak każdej
kobiecie, was nie sposób uszczęśliwić! Wy chcecie wciąż więcej i więcej. Proszę bardzo,
skoro tak tego chcesz, zrobię ci to dziecko, choćby natychmiast!
W trzech krokach znalazł się przede mną. Pchnął mnie na łóżko - wydawało się, że bez
najmniejszego wysiłku, ale natychmiast wylądowałam na wznak na pościeli. Spojrzał na mnie
z ironią, bez cienia czułości i oparł się stopą o materac, obok jednej z moich zwisających
bezradnie nóg.
- Wszystko dla ciebie, Christine – syknął przez zaciśnięte zęby, aż przeszedł mnie
zimny dreszcz. – Całe moje życie dla ciebie.
Zerwał sobie z szyi muszkę, gwałtownym ruchem ściągnął
frak i cisnął go w kąt.
Potem jedną ręką zdarł kamizelkę i rozpiął guziki koszuli. Furia, z jaką zrzucił z siebie
ubranie sprawiła, że nie byłam w stanie nawet płakać, jakby łzy zamarzły mi pod powiekami.
- Nie rozumiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko? – Oparł się na kolanie i przysunął w
moją stronę patrząc, jakby zamierzał mnie udusić. – Wyprułbym sobie żyły dla ciebie.
Wyciągnął rękę do moich rozsypanych bezładnie włosów, jakby chciał je pogłaskać, ale
niespodziewanie zacisnął dłoń w pięść; gdybym próbowała się szarpać, wyrwałby mi włosy.
Bałam się poruszyć, bałam się nawet oddychać, leżałam jak sparaliżowana.
- Dla twojego kaprysu jestem gotów zniszczyć wszystko, co budowałem przez tyle lat.
Na twój rozkaz mój świat rozpadnie się jak szklana kula, rozsypie się na tysiąc maleńkich
kawałków, tnących jak noże. Mówisz, że mnie kochasz, Christine – rzekł wolno. – Nawet
sobie nie wyobrażasz, do czego zdolny jest człowiek, który kogoś kocha. Wybudowałem dla
ciebie pałac z chmur - coś, co w opinii całego świata nie miało prawa nigdy zaistnieć – a ty
chcesz go zmienić w gniazdko mieszczuchów. Dobrze, skoro tak chcesz, tak właśnie będzie.
Ja zniosę wszystko; przy tobie nauczyłem się, że jestem w stanie znieść absolutnie
wszystko.
- Eriku... - szepnęłam
- Nie wiem, po co nagle wymyśliłaś sobie, żeby mieszać do tej tragedii kolejną,
niewinną osobę. – Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszył mnie jednym
spojrzeniem. – Ale skoro tak ci na tym zależy, będzie dokładnie tak jak chcesz. Tak... – dodał,
jakby dokonywał w myślach jakichś skomplikowanych obliczeń – dziś nawet nie byłby zły
dzień. – Uśmiechnął się zjadliwie do swoich myśli, jakby właśnie zaplanował zbrodnię
198
doskonałą. – Zdejmiesz ubranie sama, czy mam ci pomóc? – zapytał z tak lodowatą
rzeczowością w głosie, jakbym miała mu powiedzieć, gdzie ma postawić worek cebuli.
- Eriku, proszę cię...
- Twoja prośba jest dla mnie rozkazem – powiedział beznamiętnie i rozpiął guziki przy
mojej bluzce jakby był pomocnikiem sklepowym rozbierającym manekin.
- Przestań... – jęknęłam.
Prychnął pogardliwie. Jednym ruchem rozwiązał sznurek przy moim gorsecie.
- Siadaj. Jak mam to zdjąć kiedy tak leżysz? – dodał jak zirytowany pielęgniarz do
krnąbrnej pacjentki.
Pociągnął mnie za ręce, aż usiadłam, bezwładnie jak lalka. Chwycił mnie za ramiona i
ściągnął rękawy.
- Błagam cię, przestań...
W jego wzroku była jakaś przerażająca determinacja jak u szaleńca, który
przygotowuje własne samobójstwo. Wszystkie ruchy wykonywał precyzyjnie i mechanicznie,
jakby w ogóle nie docierało do niego, że to jestem ja.
- Eriku, co ty chcesz zrobić? – zapytałam drżącym ze strachu głosem; starałam się
jakoś odsunąć.
- Chcę cię uszczęśliwić, raz na zawsze! – krzyknął tracąc panowanie nad sobą.
- Proszę cię, nie tak. Nie w ten sposób.
- W jakikolwiek sposób, który sprawi, że mówiąc o naszym małżeństwie już nigdy nie
powtórzysz tego „ale”!
- Chciałam tylko... uratować cię – wyszeptałam ledwo dosłyszalnie.
Wybuchnął dzikim, szyderczym śmiechem.
- Ja naprawdę... Mnie chodziło tylko o ciebie... O to, że czujesz się stary i wypalony...
- Jaka ty jesteś niekompetentna! Jesteś jak chirurg, który zamierza obciąć pacjentowi
głowę, bo ten ma migrenę! Naprawdę, kochanie, wymyśl coś lepszego!
Zacisnęłam powieki, nie byłam w stanie znieść jego wzroku.
- Eriku, mówisz tak dlatego, że chcesz mnie zranić, ale wiem, że nie mógłbyś naprawdę
zrobić mi krzywdy.
Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął.
- Krzywdy?! Ja tobie miałbym zrobić krzywdę?! Chcę ci dać to, czego pragniesz! –
wrzasnął prosto w moją twarz. Patrząc na jego oczy nie miałam pewności, czy sam wierzy w
to co mówi, czy tylko tak strasznie chce w to uwierzyć.
- Zostaw, proszę... Nie w ten sposób – powtórzyłam, wcale nie mając pewności czy to
coś pomoże.
- Czego ty chcesz?! Czego ty chcesz ode mnie?! – zawołał zduszonym głosem, wciąż
trzymając mnie kurczowo za ramiona. – Czy ty sama wiesz chociaż raz, czego chcesz?!
- Chcę się nie bać... – szepnęłam czując, że zaraz się rozpłaczę. Kiedy mnie puścił,
zwinęłam się w kłębek z nogami pod brodą i zasłoniłam twarz dłońmi.
199
Zerwał się z łóżka i wrócił do salonu. Usłyszałam jak gra sonatę fortepianową
Beethovena; walił w klawisze z taką pasją, że obawiałam się, że zniszczy instrument. Po
kilku minutach wstał i zatrzasnął wieko fortepianu. Kiedy wyjrzałam przez drzwi, zdążył się
już ubrać we frak i zarzucić na ramiona pelerynę. Na głowie miał swój zwykły kapelusz z
szerokim rondem.
- Dokąd idziesz? – zapytałam słabo.
- Do Villi Medici. Gucio mówił, że wieczorem będą próbować Symfonię Fantastyczną
Berlioza.
- Jest już późno...
- Mam nadzieję, że jeszcze nie skończyli – rzucił. – Nic nie sprawiłoby mi większej
przyjemności niż „Droga na szubienicę”.
- Zaczekaj – powiedziałam jeszcze, ale zanim zdążyłam zrobić choć krok w jego stronę,
usłyszałam trzaśnięcie drzwi i stukot szybkich kroków na krętych stopniach klatki schodowej.
Kiedy obudziłam się rano, czułam się wycieńczona i obolała. Wyciągnęłam rękę, ale
obok mnie nie było nikogo. Zdenerwowana zerwałam się z łóżka, mimo rwącego bólu w szyi.
Erik pił w kuchni herbatę; zastanawiałam się, czy siedział tak od dawna, czy dopiero wrócił z
Villi Medici. Widząc go, odwróciłam się w progu i przeszłam do salonu, gdzie
demonstracyjnie usiadłam w fotelu przy oknie udając, że chcę poczytać.
- Długo zamierzasz się boczyć? – usłyszałam głos męża, stał w drzwiach z filiżanką w
ręce.
- Nie boczę się – odparłam. – Źle spałam. Czuję się jak kłoda drewna.
W jego oczach zauważyłam przebłysk troski, jakby zastanawiał się, jakie lekarstwo ma
mi podać.
- I po co ci było się awanturować? – zapytał rekoncyliacyjnym tonem.
Gdyby mnie tak nie bolała szyja, chyba powiedziałabym mu kto zaczął tę awanturę, ale
milczałam.
- Przepraszam – powiedział Erik po chwili z wyraźnym wysiłkiem.
- Przepraszasz mnie? – zdziwiłam się.
- Przepraszam, że dałem się sprowokować i na ciebie krzyczałem.
Westchnęłam. Dał się sprowokować... I tak to rzadkość, że w ogóle przeprosił.
- Zaczekaj – rzucił po chwili i szybkim krokiem poszedł do sypialni, gdzie stały nasze
bagaże. Wrócił z jakimś słoiczkiem, kiedy odkręcił wieczko, po pokoju rozszedł się mocny,
miętowy zapach. – Gdzie cię boli?
- Tutaj – powiedziałam wskazując na szyję i kark.
Erik nałożył na palce trochę maści i zaczął rozcierać moje obolałe mięśnie. Poczułam
intensywne ciepło rozchodzące się po ciele.
- Co to jest? – zapytałam, patrząc na niego niepewnie.
200
- Mówią na to maść tygrysia. Z Indii Brytyjskich. Wynalazł to jakiś chińczyk. Anglicy
mają jednak parę korzyści z tych kolonii.
- Elwira ci przywiozła z Anglii? – Nasza droga anglofilka przywoziła Erikowi czasem
różne kolonialne cuda.
- Nie, to chyba jeszcze z Paryża. – Wzruszył ramionami.
Zastanawiałam się, czy mogłabym teraz zacząć rozmowę o Paryżu, ale
powstrzymałam się. Dobrze, że w ogóle rozmawialiśmy; wczoraj w nocy, kiedy wybiegł z
pałacu, myślałam, że nigdy więcej nie zamienimy ze sobą słowa tak jak dawniej.
- Prospero...?
Spojrzał na mnie spod oka, podejrzliwie i jakby z obawą.
- Chodź, pójdziemy do Villi Medici – powiedział, zanim zdążyłam drugi raz otworzyć
usta.
- Powiedziałeś, że jestem obca... – Podniosłam na niego wzrok.
- Przecież cię przeprosiłem – odparł.
- To nie o to chodzi, że krzyczałeś, tylko co... – próbowałam tłumaczyć, ale patrząc na
Erika widziałam, że czeka tylko kiedy pozwolę mu zrobić tak, jak postanowił i pójdę z nim do
Gustava.
Widząc, że nic już nie wskóram, wróciłam do sypialni po ubranie. Byłam przygnębiona i
zła na samą siebie. Powinnam zmusić go do wyjaśnień, ale nie potrafiłam, poza tym nie
chciałam narażać się na kolejną kłótnię. Przyszło mi do głowy, że i tak, cokolwiek by nie
zrobił, byliśmy na siebie skazani. Czekając, aż założę ubranie, Erik usiadł przy fortepianie i
zaczął coś grać – po chwili rozpoznałam fragment z Romea i Julii. Zastanawiałam się, czy to
miały być przeprosiny, czy po prostu z biegiem czasu nasze myśli zaczynały biec wspólnym
torem.
Nuit d'hyménée!
Ô douce nuit d'amour!
La destine
M'enchaîne à toi sans retour.
Sous tes baisers de flamme
Le ciel rayonne en moi!
Je t'ai donné mon âme,
À toi, toujours à toi!
O nocy zaślubin!
O słodka nocy miłości!
Przeznaczenie przykuwa mnie do ciebie na wieczność.
W twych pocałunkach jest ogień,
Niebiosa, ślące na mnie swój blask!
201
Oddałem ci moją duszę,
Tylko tobie, tylko tobie na zawsze!
Erik śpiewał mi czasami ten fragment Romea i Julii Gounoda; zawsze słyszałam w tym
tylko miłość, nigdy Konieczność. Nigdy, aż do teraz. Same niebiosa przykuły moją duszę do
niego, na całą wieczność. Przysięgłam, wybrałam – być może nie zdając sobie sprawy w
miłosnym odurzeniu, że teraz przyjdzie mi wybierać bez końca, wciąż od nowa.
Tak jak chciał, spotkaliśmy się z Guciem i spędziliśmy czas razem aż do wieczora,
kiedy odbył się koncert. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, z samego brzegu, podczas gdy
Gustave Bernard prowadził orkiestrę pod czujnym okiem przybyłej z Paryża komisji
egzaminacyjnej i jeszcze czujniejszym Erika. Muzyczna opowieść o utalentowanym artyście,
który z powodu zawiedzionej miłości znalazł zgubę w oparach opium bardzo mnie
przygnębiła. Przed koncertem Guccio z zapałem tłumaczył mi na czym polega nowatorska
forma pięcioczęściowego dzieła Hectora Berlioza, zrywającego z konwencjonalnym
podejściem do muzyki symfonicznej.
Trzy pierwsze części Symfonii fantastycznej – „Marzenia i namiętności”, „Bal” i „Na wsi”
– przeszły spokojnie; młody maestro panował nad orkiestrą, a mój mąż panował nad swoim
temperamentem. Część czwarta – „Droga na szubienicę” – przyprawiła mnie o dreszcze. Nie
umiem stwierdzić, czy bardziej podziałała na mnie orkiestracja Berlioza, łącząca pizzicato
smyczków, staccato instrumentów dętych drewnianych oraz ostre akordy blachy, czy raczej
widok dłoni Erika w czarnej rękawiczce zaciśniętej kurczowo na oparciu fotela. Kiedy solo
klarnetu przypomniało przez chwilę motyw ukochanej, którą zabił oszalały bohater tej
opowieści, a potem uderzył w nas fortissimo akord g-moll oznajmiający otwarcie się zapadni
pod skazańcem, miałam wrażenie, że mój mąż zaraz zerwie się z fotela i wybiegnie z sali.
Jeśli to właśnie ten fragment omawiali z Gucciem do świtu, mogłam być pewna, że Erikowi
nie przyniosło to spokoju.
Z dwojga złego lepszy już był kończący całe dzieło „Sabat czarownic” – poemat
symfoniczny; w rozmowie z Gustavem Erik stwierdził, że efekty dźwiękowe oddające
bulgotanie kotła i wycie wiatru są całkiem zabawne. Motyw Dies Irae z mszy żałobnej
przeplatał się w nim z dziką, orgiastyczną fugą aż do finału. Te diabelskie tony, wystawiające
na szwank poczucie przyzwoitości wszystkich słuchaczy i tak były o niebo lepsze niż
poprzedzające je sceny mordu z namiętności zakończonego egzekucją. Swoją tematyką
przypominały mi balet z naszego Fausta, gdzie Mefistofeles zabiera doktora na sabat
czarownic, żeby oduczyć go miłości. A niech sobie te półdiablęta tańczą, myślałam – w mojej
pamięci wciąż miałam wyraźny obraz młodziutkiej Meg Giry jako ekstatycznej bachantki – i
tak w sercu Fausta jest tylko Małgorzata.
Po skończonym koncercie byliśmy pierwszymi, którzy pogratulowali dyrygentowi
sukcesu, ale również pierwszymi, którzy wymknęli się z bankietu. Gustave powtarzał
wielokrotnie, że tylko pomocy mojego męża zawdzięczał to, że tak dobrze zdał ten trudny
202
egzamin. Erikowi było chyba miło, ale szybko poinformował przyjaciela, że musimy wracać
spakować nasze rzeczy – mieliśmy już kupione bilety na poranny pociąg do Nicei.
- Do zobaczenia za dwa tygodnie w Paryżu – powiedział Gucio pogodnie na
odchodnym, ale Erik zbył to typowymi uprzejmościami przy pożegnaniu.
Kiedy wróciliśmy na Vicolo del Bottino, Erik natychmiast zaczął składać swoje rzeczy
do walizki.
- Prospero, myślę, że powinniśmy porozmawiać – zaryzykowałam.
- Jest już późno, a jutro musimy zdążyć na pociąg – odparł, nie przestając się pakować.
- Wczoraj nazwałeś mnie obcą – nalegałam.
Nigdy nie należy nalegać, przez dziesięć lat powinnam była się tego nauczyć.
- Przecież przeprosiłem; ile razy mam cię przepraszać? – warknął.
- Nie chodzi mi o to, żebyś mnie przeprosił. Ale jeśli naprawdę tak myślałeś...
- Daj mi już wreszcie spokój! – uciął.
- Prospero...
- Ależ ty jesteś dziecinna! – syknął.
- Dziecinna? – Mój głos był tylko odrobinę podniesiony.
- Znów chcesz się kłócić?
- Eriku, jak możesz mówić, że jestem dziecinna? Ja prawie nie pamiętam, czy
kiedykolwiek byłam beztroskim dzieckiem.
- To może też i nie dorosłaś? – rzucił ironicznie.
Naprawdę nie miałam siły na kolejną potyczkę. Spakowałam resztę bagaży i położyłam
się spać na samym brzegu rzeźbionego łoża. Starałam się wyczyścić mój umysł ze
wszelkich rozważań, całkowicie zrażona ich jałowością. Właściwie to dziwne, ale dość
szybko udało mi się zasnąć. Spałam czujnie, jakbym podświadomie starała się leżeć tak,
żeby nawet przypadkiem nie dotknąć męża, który wreszcie położył się na drugim skraju
łóżka. Poszłabym o zakład, że kierowały nim podobne odczucia.
Podróż pociągiem spędziliśmy jak dwoje obcych ludzi, którzy tylko przepadkiem
znaleźli się we wspólnym przedziale, każde nad swoją książką. Po powrocie do Nowego
Gulistanu Erik spędzał większość dnia w firmie w Nicei, a kiedy wracał, zamykał się w
pracowni i rysował całymi wieczorami. Oboje graliśmy przed sobą, że już się nie gniewamy,
ale sztuczność tego zachowania była aż nadto widoczna. Miałam wrażenie, że mąż unika
mojego towarzystwa, do sypialni wracał długo po tym, jak nie doczekawszy się na niego
zdążyłam zasnąć, a zrywał się wraz z pierwszym świtem. Po kilku dniach, kiedy doszłam do
wniosku, że naprawdę muszę z nim wreszcie porozmawiać o naszej wizycie w Paryżu, wrócił
z pracy nadspodziewanie wcześnie, taszcząc pod pachą jakieś dziwne pudło. Z kartonu
wystawała duża, ocynkowana trąba.
- Co to jest? – zapytałam, kiedy ustawił to coś na stole.
- To dla ciebie – powiedział. – Gramofon.
203
Rozpakował urządzenie i zamontował na nim metalowy dysk chyba pokryty woskiem.
Pokręcił korbą i za chwilę w pokoju rozległy się dźwięki Wesela Figara Mozarta.
- Podoba ci się? Imponujący wynalazek, nieprawdaż? – Usiadł przy stole i patrzył na
nowy nabytek wzrokiem, jakim mały chłopiec patrzy na fascynującą mechaniczną zabawkę.
- Bo ja wiem – odpowiedziałam szczerze. Dźwięk był niezbyt czysty, nie mówiąc już o
śpiewie. Zastanawiałam się, jaki był sens takiego zapisu ludzkiego głosu i po jakie licho mój
mąż przyniósł to do domu. Tysiąc razy wolałabym, żeby sam zaśpiewał albo zagrał na
fortepianie.
- Chciałem ci zrobić prezent – odparł, wyraźnie zirytowany. Pomyślałam, że trzeba było
udać, że doceniam jego gest i się cieszę.
- Dziękuję – powiedziałam, ale chyba z niedostatecznym entuzjazmem.
- O co ci znowu chodzi? – warknął.
- O nic. Myślę tylko, że takie zabawki nie zastąpią żywej muzyki. Wolałabym, żebyś
sam coś zaśpiewał, a nie przynosił mi nakręcane pudełka, podczas gdy ty zapewne zaraz
znowu znikniesz w pracowni na cały wieczór.
- Nie pracuję tobie na złość. – Erik zaczynał się coraz bardziej niecierpliwić.
- Nic takiego nie powiedziałam.
- Od dłuższego czasu masz do mnie o wszystko pretensje – warknął.
- Mógłbyś wyjaśnić mi, co to jest dla ciebie „wszystko”?
- Ciągle czegoś chcesz. Wszyscy ciągle czegoś ode mnie chcą. A to ktoś przyjeżdża, a
to znowu przychodzą jakieś zaproszenia, a potem mają pretensje w firmie, że nabraliśmy tyle
zamówień i nie ma ich kiedy realizować.
- Co to ma wspólnego ze mną?
- Chociażby to, że kiedy wracam do domu, to chciałbym odpocząć, a nie patrzeć na
twoją wiecznie skwaszoną minę. Kiedy wracam do domu, zastanawiam się co znowu
wymyślisz.
- Nic nie wymyślę. Nic, o czym byś nie wiedział. Ale sam pamiętasz, że Anna i Artur
zaprosili nas na swój ślub, a ty nie miałeś nic przeciwko, żebym została świadkiem. Mam
nadzieję, że nie zaczniesz się teraz wykręcać, na dwa tygodnie przed uroczystością.
- Mam serdecznie dość podróży na jakiś czas, chyba cię to nie dziwi? – warknął. – Ale
to ty przecież nalegałaś na tę wycieczkę do Rzymu.
- Zrobiłam to ze względu na Gustava. Sam wiesz, jak zależało mu na twojej pomocy.
- Nie jestem pogotowiem ratunkowym. Międzynarodowy Czerwony Krzyż to nie ten
adres; mam dość własnych problemów.
- A jakie ty masz problemy? – zapytałam trochę ostrzej, bo jego ton zaczął mnie
denerwować.
- Odkąd cię poznałem, nie ma końca moim problemom! – zawołał. – Żyłem sobie
spokojnie w Palais Garnier, bez żadnych problemów...
- No, ciekawe! – odpowiedziałam podniesionym głosem.
204
- Oczywiście – rzekł dobitnie. – Stały dochód, spokojne mieszkanie, prywatna loża,
przedstawienie co wieczór... Czy ja się prosiłem o coś więcej? Czy ja narzekałem? Byłem
pogodzony ze sobą i ze światem.
- Bzdura! – krzyknęłam. – Byłeś trupem i spałeś w trumnie!
Trzasnął pięścią o blat stołu tak mocno, że zastanawiałam się, czy jego nowy gramofon
spadnie na podłogę.
- Mam tego dosyć! – zawołał. Zapomniałam już prawie, że ma tak donośny głos. – Od
dziesięciu lat robię wszystko, żeby cię zadowolić i co mam z tego? Niekończące się
awantury! Nie pojadę do żadnego Paryża! Jedź sobie sama, jeśli chcesz!
- A żebyś wiedział, że pojadę! – odpowiedziałam równie głośno. – Obiecałam to Annie,
ze względu na jej brata. Nie mam zamiaru łamać danego słowa z powodu twoich humorów!
Ty, ty... geniuszu wszech czasów! Ty jak zwykle jesteś nieomylny, prawda? Twoje mniemanie
o sobie rozsadziłoby ściany tego domu od środka, jest rozdęte jak... balon braci Montgolfier!
– krzyczałam tak, że mój głos łamał się w górnych rejestrach jak pękające szkło.
- Szczekasz jak pudelek – powiedział ciszej, głosem ociekającym ironią. Łzy spływały
mi po twarzy, ale nie byłam w stanie przestać wrzeszczeć.
- Nie jesteś żadnym archaniołem, słyszysz! Nie jesteś bogiem, nawet jeśli sam tak
uważasz!
Erik siedział przy stole, chyba trochę zaskoczony moim histerycznym wybuchem.
- Jutro poproszę Julesa, żeby zawiózł mnie na stację – powiedziałam twardo, czując,
że od krzyku zaczyna boleć mnie gardło. – Jeśli będziesz chciał, przyjedź na ślub, odbędzie
się, jak wiesz, w następną sobotę. Ja nie mogę odmówić, poza tym Elwira obiecała mi, że
zamówi dla mnie odpowiednią suknię, jeśli przyjadę dość wcześnie.
- Rób jak chcesz – syknął, wstał od stołu i poszedł do pracowni ze swoją nową
zabawką pod pachą.
Po chwili ponownie doleciały mnie dźwięki muzyki Mozarta i głos Hrabiny:
Dove sono i bei momenti
Di dolcezza e di piacer?
Dove andaro i giuramenti
Di quel labbro menzogner?
Perchè mai, se in pianti e in pene
Per me tutto si cangiò,
La memoria di quel bene
Dal mio sen non trapassò?
Ah! se almen la mia costanza,
Nel languire amando ognor,
Mi portasse una speranza
Di cangiar l'ingrato cor!
205
Gdzie się podziały te piękne chwile radości i słodyczy?
Gdzie są teraz obietnice, które padały z tych kłamliwych ust?
Dlaczego, skoro otacza mnie ból i łzy,
pamięć dawnego szczęścia nie znikła z mojego serca?
Ach! Gdybyż tylko moja stałość,
Moja miłość, wciąż żywa mimo cierpienia,
Mogła odmienić to niewdzięczne serce!
Odkąd wróciliśmy z Włoch, żyliśmy jak na scenie w teatrze, udając przed sobą, że
wszystko jest w porządku, a tak naprawdę schodząc sobie wzajemnie z drogi. Tak bardzo
chciałam porozmawiać z Erikiem, wytłumaczyć mu, że pragnę jedynie jego szczęścia.
Dlaczego zamiast tego kłóciliśmy się bez końca o głupstwa? Czułam się winna; powinnam
była ucieszyć się z tego prezentu, albo przynajmniej udawać. Ale zaczynało mi brakować
siły, żeby wciąż udawać. Chciałam tylko mojego Prospera, takiego jak dawniej, jak zawsze.
Nie mechanicznych zabawek, które miały mi umilić jego nieobecność.
Dusząc się łzami, zaczęłam zbierać książki, które zamierzałam zwrócić Elwirze. Sporo
się tego nazbierało, tym razem głównie poezja - jej ulubiony Tennyson. Wzięłam trochę
swoich rzeczy i spakowałam je do dużej torby podróżnej. Kiedy rano Jules przyjechał
powozem, poprosiłam go, żeby kupił dla mnie bilet do Paryża. Pociąg odchodził po południu,
miałam więc kilka godzin w mieście, podczas gdy Jules i Erik pojechali do firmy. Natychmiast
poszłam na pocztę wysłać telegram do Elwiry informujący ją, że przyjeżdżam, a potem
postanowiłam pójść jeszcze do salonu fryzjerskiego, aby skrócić trochę włosy – mój mąż
odkąd pamiętam obcinał je sobie sam, więc zawsze miał je za długie, ale na moje
propozycje, że mu pomogę, reagował ostrą odmową – a potem spotkamy się w mieście i
pojedziemy na dworzec.
Zastanawiałam się, czy Erik w ogóle ruszy się z biura, żeby mnie odprowadzić, ale
kiedy nadjechał Jules, on również siedział w dorożce. Nic nie powiedział i był jakby trochę
przygaszony. W milczeniu podjechaliśmy na stację. Jules pomógł mi wypakować z powozu
moją torbę i poszedł szukać wskazanego na bilecie wagonu.
- Do widzenia, Christine – powiedział Erik chłodno, nawet nie wysiadając. Na
pożegnanie pocałował mnie lekko w lewy policzek. Chciałam się zatrzymać, chciałam z nim
porozmawiać jeszcze raz, ale kiedy spojrzał w moją stronę, wydawał się rozdrażniony. – Idź
już, pociąg zaraz odjedzie.
Dowlokłam się do peronu i wsiadłam, dobrze że przynajmniej do właściwego
przedziału. Jules pożegnał mnie bardzo serdecznie i obiecał, że na pewno przyjedzie do
Paryża na ślub, a także, że postara się przekonać Erika, żeby mu towarzyszył;
zastanawiałam się, czy uda mu się ta sztuka. Gdy pociąg ruszył po kilkunastu minutach,
206
moje łzy spływały w takt stukotu kół. Wróciłam pamięcią do kłótni w Rzymie, od której
rozpoczęło się trwające do dziś pasmo nieporozumień. Co za diabeł mnie podkusił, żeby w
ogóle wychylić się z tymi bezsensownymi pomysłami? Zrobiłam dokładnie to, czego nigdy
miałam nie zrobić. Jak Elsa z Lohengrina – zadałam jedyne pytanie, którego nie wolno było
mi zadawać. Jak Psyche, jak moja nieszczęsna leśniczanka z bajki! Po co? Wszystko
popsułam, chociaż miałam tylko nadzieję, że coś odmieni się między nami na lepsze. Mam
za swoje. Teraz książę-małżonek zmienił się w wężowego króla, w smoka - odleciał
szeleszcząc twardymi, metalicznymi łuskami, przez które moje głupie słowa nie miały szansy
nawet się przebić. Mój rozpaczliwy krzyk był wołaniem w pustkę. W sumie miał rację - czy to
nie oczywiste, że przez dziesięć szczęśliwych lat to ja byłam jego głównym problemem? Ja
naprawdę chciałam być wielka i niezmienna, jak pradawna bogini na marmurowym tronie,
pozwoliłam mu uwierzyć, że nasze sprawy na zawsze będą stały poza przyziemnością.
Miałam być jego Aniołem Muzyki... Nie jestem żadnym aniołem - jestem cholernym brzydkim
kaczątkiem, które zamiast w olśniewającego łabędzia zmieniło się w głupią gęś!
Dobrze, że pociąg był prawie pusty, bo nikt obcy nie widział moich łez. W moim
przedziale nie było nikogo, a kiedy wstałam, żeby umyć twarz w toalecie, zauważyłam, że w
całym wagonie nie było wielu pasażerów. W sąsiednim przedziale siedziała jakaś elegancko
ubrana pani z kilkuletnim synkiem, tak nim zaabsorbowana, że nawet nie spojrzała na mnie,
kiedy przechodziłam korytarzem. Dalej też najwyżej po dwie, trzy osoby, a w ostatnim
przedziale samotny staruszek o długiej, siwej brodzie, zawinięty w kraciasty pled i głośno
kaszlący w chusteczkę.
Jego choroba przypomniała mi o Garnierach – Christian też często cierpiał na infekcje
dróg oddechowych i bardzo kaszlał. Po powrocie z Rzymu w Nowym Gulistanie czekał na
nas list od Charlesa. Dziękował za gościnę i namawiał Erika, żeby podczas naszego pobytu
w Paryżu z okazji ślubu poszedł do ich mieszkania przy bulwarze Saint-Germain, pokazał ten
list służącej i polecił jej wydać sobie wiszący w gabinecie obrazek, który architekt przywiózł
jako pamiątkę z Grecji. Ponieważ wyszło na to, że do stolicy udawałam się sama, wzięłam
ten list z myślą, że może ja odbiorę podarunek.
Pociąg tłukł się przez całą noc, aż do rana. Trochę czytałam, zjadłam skromny posiłek
w wagonie restauracyjnym, a potem tępo wyglądałam za okno w ciemność, pogrążona w
smutnych myślach, aż zasnęłam. Kiedy konduktor zapukał do mojego przedziału, żeby mnie
obudzić, dojeżdżaliśmy już do rogatek Paryża.
207

Podobne dokumenty