„Du bist so deutsch? Rzecz o różnicach kulturowych” / 2.09.2015 r

Transkrypt

„Du bist so deutsch? Rzecz o różnicach kulturowych” / 2.09.2015 r
„Du bist so deutsch? Rzecz o różnicach kulturowych” / 2.09.2015 r. / Dom Edyty Stein
Agnieszka Kowaluk (AK) rozmawia z Elżbietą Chromiec (ECH)
ECH: Bardzo serdecznie witam Państwa, wrocławian, zainteresowanych tematem naszego cyklu spotkań
Migracje i Relacje. Jest to projekt współfinansowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych,
realizujemy go przez długie miesiące, rozmawiamy z polskimi autorami z Niemiec o tym, co jest
przedmiotem ich twórczości, ale też o innych aspektach życia Polaków i Polonii w pobliskich Niemczech ,
bo tak naprawdę nie wiemy o tym zbyt wiele. Dzisiaj mamy wielką przyjemność i zaszczyt gościć Panią
Agnieszkę Kowaluk z Monachium. Z naszych projektowych zakładek do książek, które Państwa
przywitały na krzesłach, już wiecie, że nasz gość pracuje jako tłumacz(ka) literatury austriackiej i
niemieckiej, jako dziennikarka, prowadząca własną kolumnę w prestiżowym „Süddeutsche Zeitung”, oraz
jako inicjatorka i moderatorka spotkań z polskimi twórcami….
AK:… serii
ECH: Serii spotkań pt. „Gut gepolt”. Jak Pani to tłumaczy?
AK: O, tu już zaczynamy o trudnościach tłumaczenia (uśmiech)! „Dobrze spolaryzowane”.
ECH „Dobrze spolaryzowane”, tak. Jest to seria spotkań z polskimi literatami, zapraszanymi z kraju,
którą Pani Agnieszka Kowaluk osobiście prowadzi dla monachijskiej publiczności. Jest też autorką
książki. Dzisiaj mamy te oto cztery autorskie egzemplarze, możecie je Państwo kupić. Książka jest
jeszcze w Polsce niedostępna, aczkolwiek, jak informuje autorka, już rozpoczął się proces tłumaczenia i
szacujemy za rok może…
AK …szacujmy…
ECH: … książka będzie również do kupienia w języku polskim. Jej tytuł: „Du bist so deutsch”, w
tłumaczeniu na polski brzmi: „Ależ ty jesteś niemiecka!”. Podtytuł jest bardzo tajemniczy, wrócimy do
niego w trakcie naszej dalszej rozmowy. Tak jak zaznaczyłam wcześniej, Pani A. Kowaluk występuje w
wielu rolach zawodowych (pisarka, tłumaczka, animatorka, dziennikarka), traktując je więcej niż zawód.
Ale zanim do tego nawiążemy, proponuję porozmawiać o okolicznościach, jak znalazła się Pani w
Niemczech, co przesadziło o wyborze Monachium jako miejsca życia i twórczości, no i jakie były
początki tej drogi? Zapraszamy…
AK: Dobry wieczór Państwu, bardzo serdecznie dziękuję za zaproszenie do tego wyjątkowego miejsca.
Daje się odczuć, że jest ono wyjątkowe, z tego co o nim trochę wiem. Jest to dla mnie wielki zaszczyt i
wielka przyjemność. Monachium, kiedy tak jestem we Wrocławiu i chodzę ulicami, wydaje się prawie na
końcu świata, podczas gdy Wrocław ma atmosferę bycia w centrum. Mitteleuropa…
ECH: Tak, tak…
AK: …jakoś tak jest. Natomiast Monachium jest specyficznym miejscem, jeśli chodzi o polską kulturę,
takim trochę nadal ciężko dostępnym miejscem. Kiedy zaczynałam, w jednej z tych ról, mieszać się tam
do wszystkiego, jako animatorka, okazało się że polska literatura kompletnie nie jest tam znana. Uznałam
że to świetnie, w takim razie ja to zmienię i zaczęłam jakieś 10 lat temu zapraszać z Polski autorów
znanych lub zupełnie wtedy nieznanych, z czasem naturalnie znanych. Zaczęłam nieskromnie od
ówczesnej absolutnej megagwiazdy polskiej literatury czyli Doroty Masłowskiej, której tłumaczenie
akurat wtedy ukazało się w Niemczech. Jakoś wszystko tak się pięknie złożyło, bo konsulat akurat
zastanawiał się, jak tu poprowadzić nową politykę kulturalną, zmienił się też konsul. Wszyscy tak sobie
wzajemnie pomogliśmy tym pomysłem i tak to się jakoś zaczęło, tak to się potoczyło. Przyjeżdżały do
nas megagwiazdy…
ECH: … polskiej literatury?
AK: … polskiej literatury, oczywiście. Musiałam sobie zadać najpierw pytanie, dla kogo ja to robię?
Uznałam, że robię to dla siebie tak naprawdę, czyli: trochę Polski, trochę mieszkanki Monachium, która
mało ma do czynienia z polską literaturą i - generalnie - z polską kulturą. Okazało się, że było to strzałem
w dziesiątkę, nasze spotkania wzbudziły wielkie zainteresowanie wśród Niemców, monachijczyków, ale
też Polaków, którzy też są przecież monachijczykami…
ECH: Skąd wybór tego miejsca życia?
AK: To zupełny przypadek. Nigdy nie było moim celem życiowym zamieszkać w Niemczech, chociaż
kiedy się tak nad tym zastanawiam, to myślę, że jakoś na to zapracowałam: wyborem studiów, wyborem
zawodu. Tak, ponieważ studiowałam germanistykę w Warszawie i to zaczynając studia w latach, kiedy to
było trochę bez sensu, ponieważ w końcówce lat 80. niełatwo wyjeżdżało się do Niemiec. Potem okazało
się, że wszystko się tak strasznie szybko zmienia i poczułam się dokładnie na dobrym miejscu z tym
swoim wyborem. Ja dotarłam bowiem do Niemiec poprzez język. Najpierw pokochałam ten język a
potem poznałam jeszcze paru Niemców, najpierw w Warszawie wśród moich wykładowców… Zresztą to
były przeciekawe studia, myślę, że dzisiaj podjęłabym taką samą decyzję. To były osoby, którym do dziś
zawdzięczam naprawdę niebanalne lektury, dzięki którym jestem tu, gdzie jestem, intelektualnie, a także
geograficznie. Natomiast Monachium było mniej lub bardziej przypadkiem, ale dopiero po skończonych
grzecznie w Warszawie studiach…
ECH: Bo Monachium – w przeciwieństwie do Berlina - ma opinię bardziej mieszczańskiego, bardziej
tradycyjnego miasta…
AK: O tak!
ECH:… z Bawarią w tle, która jest też bardzo specyficzna ze swoim dialektem, swoją silną tradycją …
AK: Wczoraj dosłownie przeczytałam w tekście Sebastiana Haffnera takie zdanie, że Bawaria to nie
Niemcy, tak naprawdę. Coś w tym jest, to jest bardzo odległa mentalność od takiej np.
północnoniemieckiej. No nie jest to też Austria. Monachium chętnie uważa się za miasto włoskie, często
też nim jest, jest to taka fajna mieszanka, dlatego bardzo lubię to miasto. Ono rzeczywiście nie wchłania
tak szybko i tak mocno, jak Berlin… z tego, co wiem o Berlinie!
Głos z sali: Ale Monachium jest bliżej, niż Berlin dla Polaków, bo tak wynikałoby z tego, co Pani
powiedziała… jako katolicka stolica Bawarii!
AK: Można to tak widzieć, jako motyw katolicki. Jest sporo podobieństw, wbrew pozorom, między
Polakami a Bawarczykami. Mamy podobny sposób - z tego co obserwuję - świętowania, podobne
obrzędy religijne…
ECH: … ciężkie jedzenie…
AK: … dużo mięsa…
Głos z sali: … golonkę jedzą…
AK: Można zjeść dobrą golonkę w Monachium, to prawda!
ECH: A proszę powiedzieć, czy polskie środowisko jest tam silne, ma jakieś własne inicjatywy, potrafi
się zorganizować. Jest tam polski konsulat ,więc jakaś możliwość wsparcia może też jest?
AK: Tak, chociaż chwilowo dokonują się tam jakieś zmiany i przez chwilę nie istnieje de facto coś, co
przez wiele lat istniało. Konsulat był wspaniałym partnerem w rodzaju Centrum Kultury. W Monachium
nie mamy czegoś takiego, co ma np. Berlin, Düsseldorf czy Lipsk, czyli Instytutu Polskiego. My
animatorzy kultury trochę zostawieni jesteśmy sami sobie. To znaczy są inicjatywy, jest taka grupa
inicjatywna, która działa przy Radzie Miasta…
ECH: … grupa polska?
AK: Nie, grupa cudzoziemców, ale odbywają się imprezy polskie i trochę zaczyna się dziać.
ECH: Dobrze, to idźmy tak powolutku w te role, w których jest Pani silna i znana coraz bardziej nie
tylko w polskim środowisku. Znalazłam piękny wywiad z panią Agnieszką na stronie internetowej
Goethe-Institut. Wywiad jest w języku polskim, dotyczy jej prac translatorskich. Ja bym na początku
skoncentrowała się na tym, bo to były początki, prawda?
AK:.. Pracę tłumacza uważam za mój główny zawód, mówiąc szczerze - pośredniczenie językowe.
ECH: Zdumiewające jest to, że w tym wywiadzie kilkakrotnie powtarza się, że to nie jest zawód, lecz
Lebensart czyli sposób życia, albo może pasja bardziej…
AK: Tak.
ECH: Może to Pani jakoś ugruntować?
AK: Mogę spróbować. My tłumacze, widzę tu na sali kilku, mamy coś takiego, że uprawiamy ten zawód
zwłaszcza tłumacze literatury, jako taki rodzaj misji. To nie jest oczywiście tylko sposób na zarabianie
pieniędzy. Ten zawód ma bardzo duże koszty własne tzn. trzeba mieć dość wyrozumiałą rodzinę,
wykonując ten zawód. Bywają takie fazy, że człowiek jest „przyklejony tylko do biurka”. Tłumacz, tak
naprawdę, cały czas jest w pracy, cały czas coś czyta, po to, żeby szkolić język, jeden i drugi. Zwłaszcza
tłumacz na język polski powinien szkolić i doskonalić swoją polszczyznę. Myślę, że jest to rodzaj takiego
trybutu dla mojego kraju, w którym się wychowałam, w którym spędziłam kawałek swojego dorosłego
życia.
ECH: Wybiera Pani też takich autorów, którzy, poza oczywiście Elfriede Jelinek - Noblistką, nie są
specjalnie znani w naszym kraju…
AK: Muszę akurat przy Elfriede Jelinek się pochwalić, że namawiałam wydawcę na wydawanie jej,
zanim dostała Nobla. A kiedy dostała Nobla, okazało się to zadaniem o wiele łatwiejszym, tak że
przypomniano sobie o tym, że był taki pomysł.
ECH: Jak Pani wybiera takich autorów właśnie?
AK: Tłumacze literatury mają taki luksus, ponieważ jest to na całym świecie, również w Polsce, bardzo
źle opłacany zawód, my tłumacze równoważymy sobie to frajdą - po prostu, czyli tłumaczymy to, na co
mamy ochotę, co nas samych poruszyło. Ja muszę mieć rodzaj takiego prawie że namacalnego kontaktu z
autorem, którego tłumaczę. Ja ich najczęściej nie znam osobiście – z jednym wyjątkiem, o to też jestem
często pytana. To wcale nie jest potrzebne do pracy. Ale muszę poczuć z nim jakąś więź, to znaczy są to
zwykle książki, które przeczytałam nie z intencją przetłumaczenia ich, tylko które były mi do czegoś
potrzebne w życiu i sama bym się najchętniej pod tym podpisała. Każdy tłumacz jest zawsze jakoś tam
zazdrosny o autora a te książki chciałoby się w domu zaprezentować mamie, siostrze, przyjaciółce. To
się robi rzeczywiście z potrzeby serca. Trochę to tak górnolotnie brzmi, zwłaszcza że jest to kawał
ciężkiej pracy, ale bez wewnętrznej motywacji nie można wykonywać tego zawodu.
ECH: U pani wybór autorów też jest specyficzny, bo są to austriaccy autorzy.
AK: Często tak.
ECH: Czy to z uwagi na ten cytat z jednego z wywiadów pani, a który Państwo macie z tyłu na
zakładkach, że istnieje jakaś więź między nami, Polakami i Austriakami, naszym sposobem postrzegania
spraw, religijnością, obyczajowością, sposobem odżywiania się, czy jest to coś, co wpłynęło na ten trop?
AK: To jest wielka zagadka, ponieważ rzeczywiście mam dwie austriackie autorki, które są mi
wyjątkowo bliskie i obie piszą w niezwykle trudny sposób: Marlene Streeruwitz i Elfriede Jelinek.
Tłumacząc je miałam poczucie, że jest mi to jakoś znajome, ich sposób myślenia. Stawiam taką tezę, że w
pewnym sensie język polski i niemiecki/austriacki są w podobny sposób lekko barokowe, mają
„przeładowane” zdania. Kiedyś mnie o to zapytała znajoma z wydawnictwa, czy to jest możliwe, że
tłumaczenie z polskiego na niemiecki jest co najmniej o 1/3 krótsze; była zmartwiona, że polskie
tłumaczenie, którego nie rozumiała, jest zawsze o 1/3 dłuższe. Okazuje się, że to prawda: polskie zdanie
jest zawsze trochę dłuższe, o 1/3. W przypadku „moich” austriackich pisarek tej różnicy w ogóle nie
było! Musiałam się dyscyplinować i te zdania musiałam krótko formułować.
ECH: A które z tych zdań najbardziej sobie Pani ceni, którą z książek ?
AK: To są dwa różne pytania. Najbliższa mojemu sercu jest książka Jelinek „Dzieci umarłych”, którą
uważam za bardzo ważną. Sama autorka uważa ją za swoją najważniejszą. Ale tłumaczyć książkę Jelinek,
czując te zdolności językowe osoby, która dostała Nagrodę Nobla, to w pierwszym momencie jest
paraliżujące dla tłumacza, ale jednak wykonalne. Myślę, że ta książka jest rzeczywiście godna polecenia,
chociaż znam takich, którzy nie przeczytali jej do końca. Nie tylko dlatego, że jest napisana trudnym
językiem i przetłumaczona, ale też dlatego, że jest po prostu bardzo trudna tematycznie. Jest tak „gęsta”,
że wyobrażam sobie, że jej lekturę można przerwać, odłożyć i wrócić.
ECH: A może kilka słów o tej książce? Nie wiem, czy ktoś z Państwa czytał „Dzieci umarłych”?
AK: To nie jest ostatnia książka Elfriede Jelinek, należy do jej wczesnego dorobku. Generalnie dotyczy
rozliczenia Austrii z jej nazistowską przeszłością a właściwie z brakiem tego rozliczenia, jak uważa
autorka, stąd ten tytuł. Autorka twierdzi, że umarli nigdy nie zostali pochowani w sensie symbolicznym,
że nigdy nie zostali opłakani. To jest może to, co kulturę austriacką różni od niemieckiej. Myślę, że w
niemieckiej kulturze, literaturze, debacie rzeczy zostały nazwane po imieniu. W austriackiej, jak twierdzą
niektórzy moi autorzy, niekoniecznie tak było. Obie moje autorki zastanawiają się nad przyczynami,
zaglądając w duszę, można powiedzieć, tego społeczeństwa.
ECH: Ciekawe, bo podobne tematy i podobne pytania stawiają komentatorzy literatury francuskiej. Tam
też ten moment rozliczenia się z przeszłością okresu II wojny światowej ..
AK:… nie został przerobiony, tak.
ECH: Jest jeszcze taka rzecz, na co Pani też zwraca uwagę, że są pewne nazwiska w literaturze
niemieckiej, które wciąż czekają na swoich tłumaczy. Może je Pani wymienić?
AK: Jest ich mnóstwo, dlatego zaniemówiłam na chwilę. A tak z ostatniej chwili… W październiku br.
podczas Międzynarodowych Targów Książki we Frankfurcie zostanie przyznana Nagroda Księgarzy
Niemieckich za zaangażowanie tzw. Friedenspreis. Nie jest to nagroda literacka, za walory literackie, lecz
za treści, które przekazuje autor. Nagroda Pokojowa zostanie przyznana Navidowi Kermani, Niemcowi o
irańskich korzeniach, urodzonemu w Niemczech z irańskich rodziców. On jest takim trochę specjalistą
Niemców ds. islamu, ma do niego - jako głęboko wierzący muzułmanin - stosunek bardzo krytyczny.
Ostatnia jego książka (Ungläubiges Staunen: Über das Christentum, C.H.Beck2015.) jest o
chrześcijaństwie; autor wyraża w jakiś sposób zazdrość, że chrześcijaństwo potrafiło wyjść obronną ręką
z upływu czasu tzn. bardzo ważna jest w chrześcijaństwie tradycja, podczas gdy w islamie, jakby brakuje
takiego krytycznego oglądu. On sam jest, z tego co wiem, nie tyle religioznawcą, ale specjalistą od religii
i ma bardzo jasny ogląd tych spraw, i myślę że jest to bardzo ciekawe, że ma ogląd jako ktoś z zewnątrz,
nie chrześcijanin, a jednak człowiek głęboko zakorzeniony w niemieckim społeczeństwie. Jako
intelektualista jest bardzo często pytany o zdanie w różnych sprawach. Myślę, że ta książka ma wymiar
uniwersalny, a polskiemu czytelnikowi niejedno by wyjaśniła. Ja np. miałabym ochotę przetłumaczyć
Kermani. Jeśli jest na sali wydawca to….
ECH: (…) Dobrze. Czy jest jeszcze coś istotnego co chciałaby Pani powiedzieć tym, którzy parają się
tłumaczeniem , szczególnie z niemieckiego na polski, czy w ogóle tłumaczeniem?
AK: Żeby to robić po prostu, bo nie ma jednej recepty, nie ma metody…
ECH: Nie ma szkół, czy są szkoły?
AK: Są jakieś takie niepisane, czasami pisane reguły, ale one zwykle nie są potrzebne. Jeśli chodzi o
trudności przy tłumaczeniu, to najbardziej pomocne jest środowisko, które jest szalenie solidarne.
ECH: To jest coś niezwykłego!
AK: Tak, to znaczy bardzo często korzysta się w sposób bezczelny z pomocy przyjaciół, którym się
pisze różne maile o drugiej w nocy, otrzymując odpowiedzi 10 minut później, bo tłumacz zawsze siedzi
przy komputerze…
ECH: W środku nocy też?
AK : Tak, pomagamy sobie.
ECH: Dobrze, jeżeli Pani pozwoli, to przeszłybyśmy do Pani dziennikarskiej aktywności. Kiedy to się
zrodziło, czy tłumaczenie było na początku a potem przyszła pora na dziennikarkę. Jak to było?
AK: Zawsze miałam takie poczucie, że muszę się mieszać, muszę wtrącić swoje trzy grosze. Ponadto
poczucie bycia tam dość osamotnioną w Monachium powodowało, iż zdarzało mi się pisać artykuły do
„Gazety Wyborczej”, co się dzieje w Monachium, w kulturze …
ECH: Przyjmowali?
AK: Tak, kiedyś ten rodzaj informacji nie był tak normalny, jak dzisiaj. Myślę, że teraz, ten kto ma
ochotę i potrzebę, ma też możność szybko zasięgnąć informacji. Kiedyś nie było Internetu i pozwalałam
sobie czasami na różne teksty o debatach, które się toczą w Niemczech, o wydarzeniach kulturalnych,
potem było generalnie tłumaczenie. Myślę, że to moje pisanie do „Süddeutsche”, to była taka trochę
nagroda za tłumaczenia. Zostałam zarekomendowana, oczywiście przez kogoś, kto znał moją pracę
tłumaczki.
ECH: A to już było po nagrodzie „Premia dla tłumacza”, którą otrzymała Pani z Ministerstwa Kultury
Austrii w 2011 roku?
AK: …i w 2009, i w 2007. Tak, bardzo było przyjemnie…
ECH: Najważniejsze, że Pani pracuje, a nie poluje na nagrody. Ważna jest pasja i jakaś misja, na co Pani
zwróciła uwagę. Od kiedy prowadzi Pani kolumnę „Mein Deutschland” w „Sűddeutsche Zeitung”?,
AK: Gwoli szczerości, kolumna w tej chwili nie istnieje, została na razie zamrożona, gazeta
przebudowuje się.
ECH: Nowe władze?
AK: Nowa grafika, nowy układ stron, wszystko nowe. Gazety mają w tej chwili spore kłopoty. Te
drukowane wypróbowują różne rzeczy, robią nowe triki, zresztą ku zmartwieniu wielu czytelników, jak
się okazało. Moi koledzy - to byli różni cudzoziemcy, miałam bowiem przyjemność pracować z
Syryjczykiem, Francuzką, Angielką i Włochem. Oni mieszkali częściowo w Berlinie, częściowo
porozrzucani po Niemczech, byłam jedyną monachijką w tym towarzystwie i była to bardzo przyjemna
praca.
ECH: Pozostawaliście też w kontakcie.
AK: Częściowo tak, ponieważ okazało się, że bardzo interesowaliśmy się swoimi tekstami. Ja
traktowałam teksty moich kolegów jako czytelniczka „Sűddeutsche”, którą zawsze byłam, i uważałam je
za szalenie wartościowe, bo okazało się że czasami w różny sposób komentujemy te same zjawiska.
Redakcja pozwalała na te teksty, pomimo że można by powiedzieć, że o tym już było w zeszłym tygodniu.
Ale debata była bardzo potrzebna i bardzo intensywna. Zdarzały się teksty różnych autorów na ten sam
temat, bardzo różne oczywiście.
ECH: A były też akcje czytelników?
AK : Tak, oczywiście, zdarzały się.
ECH: Jakiego typu?
AK: Bardzo różne, od pochwał, że bardzo miło się czyta… Kiedyś dostałam wiadomość, gdzie mogę
kupić szczególny rodzaj belgijskich czekoladek, ponieważ w tekście poskarżyłam się, że sklep już nie
istnieje. Sklep istniał, ale gdzie indziej, o czym zostałam poinformowana w liście do redakcji. Zostałam
też poproszona przez starszego monachijczyka, by coś zrobić, aby listy do Polski szły szybciej. Niestety
nie potrafiłam pomóc , chociaż byłoby to w moim interesie.
ECH: Na ile była Pani wolna w doborze tematów?
AK: W stu procentach!
Ech:… i w sposobie prowadzenie tego dyskursu?
AK: W stu procentach! To właśnie było najprzyjemniejsze w tej pracy. Jedynym ograniczeniem była
liczba uderzeń w klawiaturę, co było bardzo dobrą szkołą pisania, żeby się maksymalnie streszczać.
Okazało się, że można powiedzieć bardzo wiele, mając 2300 znaków do dyspozycji.
ECH: Bo czytając Pani dziennikarskie teksty, a pozwoliłam sobie przeczytać chyba ich większość, parę
rzeczy mnie tam zaintrygowało. Stosuje Pani najróżniejsze strategie, żeby pokazać relacje polskoniemieckie, czasami jest to kontrast, kiedy np. pisze Pani, jak różnie obchodzi się wciąż święta np.
Adwent, jak to jest odmiennie rozumiane w Niemczech, szczególnie w Bawarii katolickiej i w Polsce. Bo
to są inne zapachy, inne rozumienie czasu, inne rozumienie swojego miejsca w kalendarzu świątecznym.
Czasami są to przedziwne paralele, np. kartofle, ich znaczenie w Polsce i w Niemczech. Innym razem
pisze Pani np. o relacjach w Niemczech, że słychać głosy, iż mamy tu prawie milion Polaków, że siedzą
na „socjalu”, że zajmują nasze miejsca pracy…
AK: Nie, to nie tyle Polacy, to chodziło o tę falę migracji z Rumunii i Bułgarii, ale jakoś poczułam, że to
też mój temat…
ECH:… i wtedy bardzo ładnie Pani pokazała, że niektórzy tutaj sobie szukają lepszego życia, ale to już
są jakieś inne motywy. To samo robi średnia kadra inżynierska z Niemiec, która coraz częściej lata do
Polski i obejmuje stanowiska w wielkich koncernach. W samym Wrocławiu mamy ponad 150
przedstawicielstw różnych koncernów… i co tu dużo mówić…
AK: Oczywiście, każdy podróżuje w poszukiwaniu lepszego życia. Mamy tutaj różne definicje i właśnie
uderzyło mnie to, że tam mieszanie się jest zawsze postrzegane w jedną stronę, ale to nieprawda. Niemcy
może nie tak chętnie jeżdżą do Polski, jak np. do Hiszpanii, ale są i tu. Powstają całe serie
paradokumentalne o tym, że ludzie wyjeżdżają do Hiszpanii, ażeby tam żyć…
ECH:… na emeryturze.
AK: Niekoniecznie, także z małymi dziećmi, np. na Teneryfę, bo tam jest cieplej i tam jest morze.
Dlatego nie do końca rozumiem tego stałego dziwienia się, że ludzie gdzieś jadą, bo tam jest im lepiej. To
chyba oczywiste, że nie jadą gdzieś, gdzie jest im gorzej. A jest wciąż między nami spora różnica
ekonomiczna, to staramy się właśnie zmienić, wyjeżdżając za lepszą pracą, do czego chyba każdy ma
prawo.
ECH: Chciałabym też powiedzieć, że bardzo podobała mi się taka seria tekstów w „Mein Deutschland”
dotycząca futbolu, piłki nożnej
AK: … na której się zupełnie nie znam.
ECH: Tyle ciekawych faktów nagle wypłynęło i bardzo ładnie pokazywała Pani relacje polskoniemieckie, pokazując specyficzne momenty podczas Mistrzostw Europy sprzed paru lat. Także w historii
futbolu. Nie wiedziałam, że przed II wojną światową w polskiej reprezentacji…
AK :…grali Niemcy…
ECH: Tak, grało sporo Niemców. Później, jak przyszła wojna, niektórzy wyjechali, bo mieli śląskie
korzenie.
AK: Niekoniecznie, byli po prostu z tych terenów.
ECH: Niektórzy zostali, że tak powiem ze swoimi półpolskimi - półniemieckimi korzeniami troszeczkę
bardziej pod ochroną historii, ale też ratowali swoich kolegów piłkarzy, którzy takiej osłony nie mieli.
AK: O tym pisze bardzo ciekawie Thomas Urban - były korespondent „Sűddeutsche” w Warszawie. Była
to trochę aluzja do książki, którą bardzo Państwu polecam, „Polskie Orły, czarne Orły”. To są szalenie
ciekawe rzeczy. Rzeczywiście taka dyskusja interkulturowa mogłaby się wtedy odbyć, ale liczyła się
piłka, oczywiście.
ECH: A komentarze, które do nas chyba nie do końca dochodzą, kiedy ktoś nazwał Lewandowskiego
grającego wtedy w „Borussii” (a teraz w Bayern), że „ jest przykładem pracowitego Polaka”!
AK: … nowego
ECH: Tak… „nowego pracowitego Polaka”! To już początek wielkiej dyskusji Niemców na temat
pracowitości Polaków i ich stosunku do pracy Polaków.
AK: To było po prostu napisane w niemieckiej gazecie. Nie wiem, czy akurat to zdanie rzuciło się poza
mną jeszcze komuś w oczy, ale dla mnie to zdanie było takim komplementem, jakby z łyżką dziegciu,
ponieważ ja nigdy nie uważałam Polaków i nie uważam za niepracowity naród, wręcz przeciwnie.
Jednak jest ten stereotyp leniwego Polaka, nieefektywnego Polaka, Polaka, któremu nic się nie chce,
który się woli modlić i strajkować. To akurat w Niemczech wschodnich istniał taki stereotyp, częściowo
upowszechniany przez SPD.
Wydało mi się to dobrym przyczynkiem do zastanowienia się, skąd się bierze taka potrzeba. Jest to
oczywiście pewna przysługa wykazana Polakom, mówienie o nich dobrze, chwalenie ich za pracowitość.
Jednak jest w tym taki paternalizm, którego nie potrafię jakoś nie widzieć. Charakterystyczne też staje się,
i o tym także napisałam w książce, że w Polsce bardzo chętnie analizujemy to, co o nas mówią gdzieś
indziej. Ten fragment w książce wziął się z tego, że przeczytałam w polskiej prasie komentarz na temat
artykułu, który był w niemieckiej prasie. Zawsze tak strasznie przejmujemy się tym, co inni o nas piszą, i
robi się z tego taka karuzela.
ECH: Jako cenne w Pani pracy dostrzegam to, że wprowadza Pani polskich autorów, czasami
niespecjalnie znane nazwiska do obiegu dziennikarskiego w Niemczech, także pewne fakty, zupełnie inne
interpretacje. Czasem są to przedstawiciele świata literackiego np. Hanna Krall. Nam tu jest w Polsce
trudno ocenić, na ile bardzo ważne dla nas nazwiska tam funkcjonują, być może mogą nawet inaczej
funkcjonować w Bawarii, niż w innych landach. Może jakiś komentarz na ten temat? Które nazwiska
rzeczywiście nie są znane Niemcom, a tak naprawdę są związane z jakimś interpretacjami naszej historii,
kultury czy polityki?
AK: … nie jest ich dużo… Np. nasuwa mi się od razu Julian Tuwim, który powinien być cytowany tam
codziennie. Generalnie tak jest z tym osobowościami z jednej kultury, że one funkcjonują w innych
kulturach wg jakiegoś nikomu nieznanego klucza. Kiedy wylądowałam w Niemczech w połowie lat 90.,
wielką gwiazdą literatury na scenie niemieckiej był Andrzej Szczypiorski, który w Polsce był czytanym i
znanym autorem, ale tam był naprawdę megagwiazdą. Nie można było dyskutować o czymś, co dotyczy
Europy na wschód od Łaby, nie pytając Szczypiorskiego o zdanie. Trochę to było takie zabawne. Potem
tę funkcję przejął Andrzej Stasiuk.
ECH: Tak? Po roku 2000?
AK : Tak, był takim ulubionym intelektualistą ze Wschodniej Europy. Ale on bardzo źle się obchodził z
tematyką niemiecką w swojej książce pt. „Dojczland”. Nie wiem, czy Państwo znacie, niektórzy pewnie
tak. Myślę, że tylko on mógł sobie na to pozwolić, a to jest też książka niekoniecznie najbardziej lubiana
przez jego czytelników. Był też moim gościem (w ramach „Gut gepolt!”) z tą książką, ponieważ już
wtedy ukazało się jej tłumaczenie. W czasie spotkania autorskiego największe oburzenie wywołał wśród
Polaków, Niemców to bawiło, kiedy źle o nich mówił, z taką odwagą, może też z grzeczności nie
zabierali głosu, nie wyrażali opinii krytycznych. Natomiast widać było, że Polacy są poruszeni, bo to tak,
jakby podważać sens naszej egzystencji w kraju, który jakoś tam uznaliśmy za naszą drugą ojczyznę, na
dłużej lub na krócej.
ECH: A powiem Pani, że czytałam „Dojczland”. Ten motyw liczenia pieniędzy w niemieckim pociągu,
po każdym wieczorze autorskim, który powraca jak leitmotiv…
AK: On o tym otwarcie mówił. Ale co charakterystyczne - on utrafił w coś takiego ważnego dla wielu
Polaków, że Niemcy to jest kraj, gdzie można zarabiać pieniądze, ale nie jest to kraj, gdzie można
mieszkać i dobrze się zabawić. To nie jest kraj, dokąd się jeździ na wakacje…
ECH: Oni to wiedzą.
AK: Oni to wiedzą, sami zresztą wyjeżdżają na wakacje gdzie indziej. Jest to jakaś symboliczna scena w
pewnym sensie.
ECH: Będziemy już się zbliżać do końca z tą dziennikarską aktywnością. Ale są takie teksty, gdzie Pani
potępia stanowisko Niemców w jakiejś kwestii, np. stanowisko w kwestii Co2.
AK: Krytykowałam Niemców za ich absolutny brak jakiejkolwiek wątpliwości, że ich droga jest jedyną
oczywistą. Ja tak bardzo nie znam się na tym temacie, zresztą zasugerowałam, że to nie o tę rzecz chodzi,
tylko o to „zawszewiedzenie”, co jest najlepsze dla innych . A tymczasem my mamy inne poglądy. (…)
ECH: Dobrze… Może teraz o tej trzeciej aktywności - animatorki? To się zrodziło 10 lat temu?
AK : Chyba dokładnie 10 lat temu.
ECH: Co to jest za miejsce to Muffat Cafe? W Monachium.
AK: To jest takie Centrum Kultury, powstało niewiele wcześniej, bo 15 lat temu. Jest wspaniałym
wnętrzem po byłej elektrowni. To Centrum Kultury znane jest z tego, że odbywają się tam niekonwencjonalne rzeczy, bywa progresywna młodzież, ale odbywają się też koncerty jazzowe. I w
którymś momencie zastanowiłam się, czy tam mogłyby odbywać się spotkania z autorami. Często
wartościowe rzeczy rozpoczynają się tak, że człowiek nie ma o tym zielonego pojęcia, ja po prostu tam
zadzwoniłam. I okazało się, ze nawet ktoś, kto zajmuje się literaturą podszedł do telefonu. Ale
wiedziałam, że tam literackich spotkań nie było. Okazało się, że taki pomysł im się bardzo podoba. Co
więcej, wydaje mi się, że nie zarabiają dużo na tych spotkaniach, bo są to są spotkania z normalnym
biletami, a jednak bardzo nas lubią.
ECH: Tam bilety są na te spotkania? w cenie znośnej jak na monachijczyków?
AK: Ceny monachijskie to 6-9 euro, ale ponieważ takie spotkania odbywają się w innych miastach za
darmo, np. w instytutach polskich, to jest rzeczywiście czasami trudno to wytłumaczyć…
ECH: Dużo ludzi przychodzi od 10 lat na Pani spotkania z polskimi literatami?
AK: Zaskakująco sporo.
ECH: Są komentarze prasowe?
AK: Są komentarze prasowe, co bardzo cieszy. Oczywiście one są raczej w kontekście zapowiadania,
często z porządnymi recenzjami książek, o które tu też chodzi. Zdarzały się bardzo miłe oceny po
spotkaniu, generalnie określające tę serię jako prestiżową, no bo jest to taka rzecz niemasowa,
powiedziałabym.
ECH: A językowo, jak to ogarniacie? Spotkanie odbywa się po polsku? Kto je prowadzi?
AK: Spotkanie odbywa się zawsze po niemiecku, ponieważ tematem jest zawsze niemieckie wydanie
książki. Autor mówi po polsku i najczęściej jeszcze ja jestem jego tłumaczką. Ja też je prowadzę.
ECH: Chciałabym to zobaczyć!
AK: Trzeba dużo mówić.
ECH: … i dużo pić! A proszę powiedzieć, czy publiczność monachijska ma już swoich ulubionych
polskich autorów?
AK: Właśnie tego nigdy nie można przewidzieć. Oczywiście zawsze tłumy przychodzą na Dorotę
Masłowską. Ja myślę, jeśli mogę się pobawić w krytyka literackiego, myślę, że ona po niemiecku w coś
utrafiła, jak i po polsku. Ona miała bardzo dobrego tłumacza i jej teksty dobrze funkcjonują i po polsku, i
po niemiecku, chociaż zupełnie inaczej niż po polsku. Wydaje mi się, że jest to bardzo prawdziwa
literatura, jest to coś, co sprawdza się w każdym języku. Ja tutaj po prostu podejrzewam, że jest to siła jej
tekstów.
ECH:… ale to głównie młodzi ludzie ją tam czytają?
AK: Niekoniecznie.
ECH: Niekoniecznie?
AK: Jest to pewna łatwa do odegrania, myślę, szczerość wypowiedzi, kunszt. Oczywiście tłumacz musiał
się też porządnie napracować, żeby ten kunszt oddać i to jest właśnie taki szczęśliwy przypadek czegoś,
co staje się popularne, bo jest dobre! Podobne szczęście ma Olga Tokarczuk.
ECH: Ma szczęście? Bo bardzo długo nie miała szczęścia u niemieckiej krytyki…
AK: Ma bardzo wielu fanów, na jej spotkania przychodzą naprawdę ,jak na monachijskie warunki ,tłumy.
ECH: …ale w latach 90., kiedy jeszcze głos decydujący miał „papież niemieckiej krytyki literackiej”
Reich-Ranicki, on po prostu blokował jej drogę na rynek niemiecki, zgodzi się Pani ze mną?
AK: Podobno tak było, chociaż na szczęście nie wszyscy słuchają „papieży literatury”…
ECH: Wolą mieć własne zdanie.
AK: Zdecydowanie. A Olga Tokarczuk utrafiła w jakieś zapotrzebowanie na literaturę tzw. kobiecą, ale
jakakolwiek to by nie była definicja, jej twórczość rzeczywiście jest znana. Jest w Monachium księgarnia
dla kobiet, ze specjalistką w zakresie literaturze kobiecej. Kiedy opowiadałam o spotkaniu, to Pani nie
trzeba było nic tłumaczyć, od wielu lat czytają i cenią tam Tokarczuk.
ECH: A co było dla Pani największą porażką, czy może bardziej zaskoczeniem w tym cyklu dyskusji?
AK : Myślę, czy było takie spotkanie, z którego byłam niezadowolona, chyba nie…
ECH: Np. negatywne reakcje publiczności albo pytania bez odpowiedzi…
AK: Było jedno spotkanie, które dzisiaj bym poprowadziła inaczej, chociaż to był jeden z
najciekawszych moich gości - Tomasz Różycki. Przyjechał ze swoją książką „Dwanaście stacji”, która
była wtedy świeżo przetłumaczona, która jest znakomita i okazała się bardzo uniwersalna. Nie ma tam w
ogóle cienia spraw niemieckich, akcja dzieje się gdzieś na wschodzie, i okazało się, że porusza coś w
czytelnikach. To było spotkanie eksperymentalne, które zorganizowałam z koleżankami z Czeskiego
Centrum. Uznałyśmy, że to będzie świetnie zaprosić kogoś z Czech i kogoś z Polski; wpadłyśmy też na
pomysł, że powinien być też autor niemiecki. I był znakomity, i tego było po prostu za dużo. Okazało się,
że to nie wybrzmiało tak, jak powinno. Każdy miał za mało czasu, bo jednak trzeba było tłumaczyć.
Żonglowało się więc trzema językami i trochę przeforsowałyśmy się. Mam silną potrzebę zaproszenia
Tomasza Różyckiego do Monachium jeszcze raz i on o tym wie.
ECH: … Może z drugą książką?
AK: On ma już kilka.
ECH: A proszę mi powiedzieć, co mówią uczestnicy tych spotkań, Polacy, którzy tam żyją, czy to są
Polacy z Monachium? Jak odbierają literaturę polską, czy dobrze się czują na tych spotkaniach, czy
pytania ze strony publiczności zaskakują Was?
AK: Nie, okazuje się, że to są wielcy profesjonaliści, o czym oni nie wiedzą. To ich zaskakuje w
Niemczech, że tu bardzo dużo się czyta. My na scenie prezentujemy rzeczywiście tekst, bywa też, że
wyświetlamy oryginał na ścianie dla tych, którzy są w stanie równolegle go śledzić. Myślę, że to jest
zaskoczenie dla autorów, sądzę, że czują się bardzo połechtani. Mogą również porozmawiać z
publicznością, a publiczność niemiecka jest bardzo skora do rozmowy. Myślę, że to jest dla autorów
bardzo cenne, ponieważ w każdym mieście mają inny zestaw pytań, oprócz tych od moderatora, który jest
zwykle świetnie przygotowany.
ECH: A myśli Pani o rozszerzeniu tego cyklu, bo to jest na razie literatura piękna, jest jeszcze literatura
faktu, są świetni dokumentaliści…
AK: Był u nas świetny reportażysta, z działu reportażu „Gazety Wyborczej” - Włodzimierz Nowak z
„Obwodem głowy”.
ECH: Ta książka „Obwód głowy”, nie wiem, czy Państwo czytaliście? Jest rzadko komentowana u nas a
rzecz dotyczy pogranicza polsko-niemieckiego, bardzo ciekawa. Nawet we Wrocławiu czy na zachodnim
pograniczu bardzo słabo komentowana. Natomiast niemieckie tłumaczenie jest dobre, w Niemczech
mówi się o niej dużo.
AK: Niestety tak. Ukazało się szereg recenzji, figuruje w obiegu niemieckim. Tak, też uważam, że jest
świetna, wiedziałam że Włodzimierz musi do nas przyjechać, chociaż to są tematy trudne…
ECH: A autorów starszego pokolenia też Pani zaprasza, bo to co prezentujecie, to jest raczej twórczość
ostatniego dziesięciolecia?…
AK: Nie wiem, jak to dyplomatycznie teraz sformułować, czy autor zgodziłby się na takie określenie?
Był u nas Andrzej Barcz z „Fabryką muchołapek”…
ECH: Poeci też przyjeżdżają?
AK: Różycki.
ECH: Krynicki był?
AK: Był.
ECh: Zagajewski?
AK: Był często w Monachium jako członek Centrum Sztuki.
ECH: A chce Pani poszerzyć o ludzi teatru z Polski?
AK: Czemu nie…
ECH: … będzie teatr jednego autora!?
AK: Wkładam w to bardzo dużo energii, by to funkcjonowało w tej formie ,w jakiej to funkcjonuje.
ECH: To może byłoby na tyle o trzeciej Pani roli, a teraz przejdźmy do czwartej. Jest pani autorką
książki. Zanim przejdziemy do „Du bist so Deutsch”, chcielibyśmy zobaczyć film, który reklamował tę
książkę, wydaną w ubiegłym roku.
AK : Film jest po niemiecku, ale jest bardzo żwawo nakręcony, dobrze go zobaczyć…
[PROJEKCJA FILMU]
ECH: Co interesowało niemiecką dziennikarkę w tym filmie, na co zwróciła uwagę, czytając Pani
książkę?
AK: Zadała mi dość konkretne pytanie na temat naszych stereotypów i chciała wiedzieć, skąd wzięło się
tytułowe: Du bist so Deutsch! To jest zdanie z wykrzyknikiem; chciała wiedzieć, kto tak do mnie mówi.
To jest naprawdę historia powstania tej książki. To ja zaproponowałam tytuł wydawnictwu, ponieważ do
zdanie zdawało mi się słyszeć, co jest dziwne, ze strony innych obcokrajowców, a nie od Niemców. Od
Niemców też mi się zdarzało, ale oni są oczywiście ostrożniejsi. Cudzoziemcy często mają, zresztą sama
się do nich zaliczam, taki obraz, jacy powinni być Niemcy, jakie mamy oczekiwania. Często jak się
ludziom wydaje, że jakaś moja cecha bardziej pasuje do Niemców, dziwią się, że ja już zawsze taka
byłam. To jest irytujące, dlatego chciałam się tą książką z tym rozprawić. Dlaczego mówimy do siebie
takie rzeczy, czy też szybko osądzamy, jakie są inne grupy? Dlaczego tak chętnie, zwłaszcza my Polacy,
formułujemy opinie o Niemcach i Niemczech…
ECH: …kategorycznym tonem…
AK: … bardzo kategorycznym tonem. Wydaje nam się, że wiemy, jacy oni są, ci Niemcy, jak oni
funkcjonują. W czasie pisania tej książki sama się od siebie dowiadywałam, jak bardzo jesteśmy podobni
do siebie, my i Niemcy. Gazeta sugerowała szukanie jakichś smaczków, egzotycznych różnic, a ja z
przykrością musiałam stwierdzić, że u nas jest tak samo. Trochę też na ten temat jest ta książka: dlaczego
uważamy, że się tak bardzo różnimy od Niemców, a tak naprawdę prawie wcale się nie różnimy. I w
ogóle taka skłonność Niemców do obserwowania, jak są postrzegani przez innych.
ECH: Czy sądzi Pani, że ta książka będzie miała szerszy zasięg niż felietony?
AK: Bardzo trudno powiedzieć, życzyłabym sobie tego, ale… czym mogę się pochwalić…
ECH: Sporo sprzedano, duży nakład?
AK: Myślę że sporo - w sensie liczb, ale niekoniecznie sporo, jeżeli się porówna z innymi tytułami. Jaki
jest nakład, nie wiem.
AK: Bardzo jest mi przyjemnie, gdy dostaję zaproszenie na spotkanie do Centrum Francuskiego. To
potwierdzenie, że książka ma wymiar bardziej uniwersalny.
ECH: Leitmotivem jest rzecz o różnicach, czyli temat naszego dzisiejszego spotkania. A proszę mi
powiedzieć, co znaczy podtytuł.
AK: Mein Leben in einem Land, daβ seine Tugenden nicht mag. To znaczy: Moje życie w kraju, który
nie kocha swoich cnót. Cnoty, ponieważ istnieje coś takiego, jak zestaw cnót pruskich, nawet w
polszczyźnie. Chciałam się trochę przyjrzeć, skąd się biorą te cnoty, skąd się bierze polski obraz
Niemców i Niemiec? Czy jest nadal prawdziwy, czy w ogóle istnieje coś takiego, jak te cnoty
niemieckie? Trochę oczywiście wyszło na to, że czasami one bywają bardziej polskie, ale tak się utarło,
że uchodzą za niemieckie. Oczywiście nie wszystko jest tak do końca śmiertelnie poważnie. Uważam
natomiast, że bardzo dobrze wybrnęłam z problemu, że wielu kwestii nie poruszyłam w tej książce.
Napisałam wprost, że jest to książka o moim życiu, o moim postrzeganiu Niemców. O tym, jak ja to
widzę w perspektywie mojego życia - jako Polka, matka, tłumaczka, jako osoba poruszająca się pomiędzy
tymi światami. No i trochę jest to rodzaj zachęty, żeby się przyglądać stereotypom, jakie mamy o innych.
Niemcy bardzo dobrze zdają sobie sprawę, że na ich temat istnieje wiele obiegowych stereotypów, i nie
kochają tego, co akurat bardzo łatwo zrozumieć, Myślę, że my Polacy reagowalibyśmy tak samo. Ale
często mają też zadziwiającą tolerancję i wielki luz w przyjmowaniu tych opinii o sobie. Co więcej oni te
opinie często podsycają, przeprowadzając jakieś ankiety. Goethe-Institut robi na całym świecie ankietę na
temat niemieckich kompozytorów czy jedzenia, potem jest to szeroko komentowane i interpretowane,
często z poczuciem humoru. To jest bardzo niemiecki fenomen. To nieustanne przyglądanie się, jak
widzą nas inni. Co więcej - że jest to fenomen nowy, bo Niemcy bardzo długo nie podejmowali dyskusji
o swojej tożsamości.
ECH: To jest nowa jakość. Tu mam taki ciekawy fragment na temat pracowitości, możemy przeczytać
ten fragment?
AK: „W dniu rozgrywek o Puchar Niemiec, czytam podczas porannego śniadania w pewnej polskiej
gazecie, że pewna niemiecka gazeta nazwała R. Lewandowskiego, wtedy jeszcze gracza Borussii,
przykładem nowego pracowitego Polaka. Zachłystuję się kawałkiem razowca i nie wiem, czy to dlatego,
że znowu jakaś polska gazeta troszczy się, co o Polsce piszą niemieckie gazety, czy jest to rodzaj
komplementu. Polska pracowitość to skomplikowana sprawa dla Niemców i dla Polaków. Niemiec +
pracowity to jasna sprawa, cały świat wymienia te słowa na jednym oddechu. Niemcy są też świadomi
tego stereotypu, ale Polacy i pracowitość, powiedziałabym, że Polacy są zawsze bardzo pracowici, ale
dla Niemców to nie jest taka oczywistość.
W okupowanej przez Niemców Polsce obowiązywało od 1939 roku hasło „Polaku pracuj powoli”, to
wezwanie do sabotowania podporządkowanego okupantowi przemysłu i gospodarki widniało w formie
graficznej na wielu murach i chodnikach, obok podobizny żółwia. Po wojnie mój przez nazistowskie
Niemcy zburzony kraj pracowicie odbudowano. Nieco mniej pracowici byli moi rodacy przy budowaniu
systemu socjalistycznego, którego celem miało być przezwyciężenie wyobcowania pracy i stworzenie
nowego społeczeństwa, w którym wolni mieli być nie tylko bogaci w myśl wielkiego myśliciela Marksa.
Ale z socjalistyczną etyką pracy od początku nie było najlepiej: „czy się stoi, czy się leży 2000 się należy”
to słynne powiedzonko z czasów socjalizmu, utożsamiające upaństwowienie pracy i brak motywacji,
które pamiętają wszyscy z mojego pokolenia, pokazuje jak poważnie traktowano walkę o uwolnienie
pracy.
Praca w socjalizmie to była, nie licząc odbudowy powojennej, często praca symulowana, socjalistycznie oznaczało niedbale, powoli, niechętnie. Nie inaczej było w innych demokracjach ludowych, w niemieckiej
także. Socjologowie długo doszukiwali się przyczyn dla „cywilizacyjnego zacofania” - to cytat Polaków
także w katolicyzmie z jego tradycyjnym nastawieniem do dóbr ziemskich w przeciwieństwie do - już u
Maxa Webera - stwierdzonego związku między zasadami kapitalistycznymi i cnotami etyki protestanckiej,
czyli przedsiębiorczość, oszczędność, inwestowanie i samoograniczanie się dla dobra innych.
Dokonując naszego „skoku cywilizacyjnego” po 1989 roku musieliśmy przezwyciężyć nie tylko
zdeterminowany katolicyzmem czy socjalizmem etos pracy, ale przede wszystkim o wiele głębiej
zakorzenione w przeszłości przeszkody. W toku naszych dziejów, zwłaszcza rozbiorów Polski, musieliśmy
walczyć o przetrwanie narodu. Zachowanie polskiej kultury, tradycji i języka miało - z niewieloma
wyjątkami - nieporównanie większą wagę niż aktywność ekonomiczna i pracowitość”.
Tutaj, jeżeli mogę zrobić mały komentarz do tego fragmentu, można by się zastanowić, czy taki fragment,
w takiej długości jest potrzebny w polskim wydaniu, bo to są rzeczy Polakom doskonale znane. Uznałam,
że pisząc o pracowitości Polaków, konieczne jest zrobienie tej historycznej wstawki dla niemieckiego
czytelnika.
ECH: Sądzę, że oni nie znają takiej interpretacji. W szkołach nie mają takiej edukacji, a podręczniki
niemieckie - to jest osobne zagadnienie…
AK: Nic o tym nie wiem, chociaż moja córka już ten okres przerabiała.
ECH: Zbliżamy się do momentu, kiedy głosy z sali będą bardzo mile słyszane. Ja jeszcze bardzo
chciałabym może o integracji i wzajemnym zainteresowaniu, bo ten motyw wzajemnej relacji Polaków i
Niemców w wielu punktach tej książki wypływa. Rozmawiamy dziś o różnicach, odkrywaniu tych różnic,
grze różnic, szacunku dla odmienności i gdzieś tam pojawia się motyw integracji. Mnie się to bardzo
podobało w Pani tekstach prasowych, bo Pani Agnieszka próbuje tej integracji na własną rękę, budując
jakby zupełnie nowy model relacji. Może ten fragment o integracji i wzajemnym zainteresowaniu?
AK: Zanim to przeczytam, chciałabym powiedzieć, że prezentuję te fragmenty w moim prywatnym
tłumaczeniu. Książka znajduje się obecnie w bardzo dobrych rękach tłumaczki Pani Karoliny Kuszyk.
Zwracam uwagę na to nazwisko, ona będzie autorką mojej wersji polskiej, berlińska tłumaczka i autorka.
„W oświadczeniu prasowym Rządu federalnego z września 2013 roku czytamy: Niemcy są otwartym i
tolerancyjnym krajem, integracja się udaje. Ponad 60% Niemców dostrzega w integracji szansę. Dla
porównania - tylko zaledwie 29% Brytyjczyków. 50% jest zadowolonych z integracji a 30% ma z tym
problem. Prawdopodobnie są to dobre liczby. Rząd federalny jest w każdym razie zadowolony ze skutków
wdrażania programów wspierających integrację i wzmagających poczucie wspólnoty das Wiehgefűhl.
Też uważam, że Niemcy są otwartym i tolerancyjnym krajem, i bardzo często miewam Wiehgefűhl,
pomimo to staram się nie myśleć o tym, że stanowię teoretycznie problem dla co trzeciego Niemca. Nie
przyjmuję tego do wiadomości i nie zdaję się na przypadek. Integracja nie daje się zaordynować, można
w niej uczestniczyć tylko dobrowolnie po obu stronach. Ja w każdym razie jestem chodzącą integracją i
nie zostawiam Niemców samych. Nie tylko zachowuję się przeważnie uprzejmie, ale już od dawna
organizuję kursy wyrównawcze dla najmłodszych w piaskownicy, na basenie, w parku, wszędzie
wspieram Niemców i nie-Niemców oraz ich dzieci w relacjach z moją, to po niemiecku, to po polsku
mówiącą córką. Od lat prowadzę kursy językowe dla różnych grup językowych: polski dla początkujących
i zaawansowanych, zależnie czy dla sąsiadów, którzy już dawno przysłuchiwali się naszym rozmowom,
balkon-podwórko, czy też dla innych słuchaczy. Prowadzę seminarium kulturoznawcze, zapraszając
czasami znajomych na kolację, organizuję podróże studyjne, jeżdżąc ze znajomymi na wakacje do Polski.
Wykazuję się interkulturalną wrażliwością, złoszcząc się na dowcipy o Polakach, i z zaangażowaniem
pisząc listy do szacownych redakcji, kiedy niechcący rozpowszechniają w gazetach lub telewizji tępe
stereotypy. Kiedyś było inaczej, kiedyś reagowałam przekornie i z wygłupami na wszelkie dowody na to,
jak ludzie tu mało wiedzą o ludziach tam. Wydawało mi się w epoce przed Unią Europejską, że to jedyna
odpowiedź na lęki i obawy tzw. starych Europejczyków, z których pod ręką miałam głównie Niemców. Na
początku próbowałam jeszcze wszystko tłumaczyć, byłam stale gotowa na spotkaniach towarzyskich w
teatrze, parku, byłam pełna zrozumienia dla luk w wiedzy ludzi z Zachodu. Ulegając wewnętrznemu
nakazowi nowoprzybyłych, byłam gotowa stale udowadniać na ławce ogródka piwnego, że nie jestem
barbarzyńcą, ale osobą kulturalną i miłą, a także przygotowaną na udzielanie odpowiedzi każdemu, kto
tylko podejmie próbę zbliżenia się. Wyjaśniałam np. że słuchaliśmy w Polsce zachodniej muzyki, że
kultowe były u nas te same zespoły, co gdzie indziej, i nie pytana dodawałam, że w latach 60-tych i nas
odwiedzili Rolling Stones. Darowywałam sobie przy tym filozoficzne pytania, co też należy rozumieć pod
pojęciem zachodnia moda, muzyka, czy tylko Schuberta czy też może Chopina, który dokładnie rzecz
biorąc, był jednym z nas. Czasem na pytania small- talk zaczęłam opowiadać o białych niedźwiedziach,
biegających po ulicach polskich miast i upojonych wódką barbarzyńcach. Kto chce, mówiłam, niech
jedzie to oglądać na własne ryzyko.
Dzięki niemieckim przyjaciołom, którzy znaleźli sposoby na zainteresowanie się Polską, dotarło do mnie
wreszcie, że zniesiona w międzyczasie, ale w niewidoczny sposób nadal istniejąca żelazna kurtyna, nie
jest przecież membraną przepuszczalną tylko w jedną stron, ale każdy ma takie przygody, na jakie
zasłużył. Kogo Polska nie interesuje, zrozumiałam, ten wcale nie musi tam jeździć. Moja przekora na
imprezach ustąpiła: nikogo nie straszę białymi niedźwiedziami, tylko odpowiadam na pytania o Polsce
zwięźle, dokładnie, informacyjnie, nie zapominając podać aktualnego kursu walut.”
ECH: I tak trzymać!!! Dobrze, mili Państwo, ja chciałabym Państwa zachęcić do stawiania pytań, do
rozmowy z autorką. Tych, którzy przyszli później, informuję że cztery egzemplarze jej książki w języku
niemieckim są do nabycia dzisiaj. Są jeszcze nieosiągalne w Polsce. Dla aktywnych w naszej rozmowie
mam nagrody, berlińskie gadżety, które dostałam od agencji VisitBerlin.
Głos z sali: Mam dwa pytania: kiedy będzie wydanie w języku polskim i dlaczego Pani sama nie
tłumaczy swojej książki? Jeszcze jedna część pytania dotycząca tłumaczenia, bo mieszkanka tego domu
Edyta Stein, która też tłumaczyła m.in. teksty św. Jana od Krzyża, powiedziała kiedyś, że tłumacz
powinien być jak szyba. Pani mówiła, że tłumacz jest zazdrosny o autora, Czy Pani w swoich
tłumaczeniach odciska piętno na tłumaczonym tekście, czy korci panią, by to robić?
AK: Staram się nie odciskać, ale obawiam się, że to jest niemożliwe. My tłumacze mamy z czasem swój
styl tłumaczenia. Wydawcy tak to czasem określają i wiedzą, co komu mogą zaoferować. To jest taka
trochę dwuznaczna rzecz z tymi tłumaczami. Zadano mi kiedyś pytanie, czy tłumacze to są też artyści, tak
jak pisarze. Ja uważam, że i tak, i nie. Nie są, bo powinni być rzemieślnikami, przenieść tekst z punktu A
do punktu B. Ale jednak my tłumacze musimy wykonać pracę nie tylko językową, często tłumaczymy
jedną rzeczywistość na drugą. Tyle, ile sami wiemy o świecie, odciska piętno na tłumaczeniu.
Ja nawet nie chcę myśleć o tym, ile ważnych rzeczy przeoczyłam w książce Jelinek, ale wiem, że wiele
nie przeoczyłam. Tylko dlatego, że miałam kolegę, który tłumaczył Heideggera, mógł mi pomóc przy
pewnych określeniach Jelinek. Niektóre rzeczy odkrywa się przypadkiem. Na studiach analizowałam
jeden wiersz von Eichendorffa; tłumacząc Jelinek odkryłam u niej motyw sarny, który był ewidentnie
aluzją do tego wiersza. Ale tak jak mówię, nawet nie chcę myśleć, czego nie odkryłam. Przy
tłumaczeniach ja bardzo się wzbraniam przed zadawaniem pytań autorom, ponieważ uważam, że to nie
jest ich sprawa, co ja z tym zrobię po polsku, a poza tym nie mogę ich atakować swoją niewiedzą. Muszę
tak długo próbować, aż coś wycisnę, także z kolegów, innych tłumaczy, z filozofów.
Było jedno pytanie które musiałam zadać autorce. Było takie zdanie, którego nikt na świecie nie mógł mi
przetłumaczyć. Żeby nie wyjść na kompletną ignorantkę, pisząc maila do autorki, zaproponowałam kilka
rozwiązań, zasugerowałam, że to może to, a może to. Chodziło o takie zdanie, dość dziwne z jakimiś
młotami, z jakimś kopaniem, i ja zasugerowałam, czy to może jakaś aluzja do języka totalitaryzmu
jednego lub drugiego. Zostawiłam też sobie taką furtkę. Autorka odpisała po 5 minutach, cha, cha, cha
dobry pomysł, ale to była … linijka z hymnu austriackiego.
To było takie dziwne spięcie i czasami zdarzają się sytuacje, że tłumacz nie wie, ale najczęściej powinien
po prostu wiedzieć. Jak nie wie, to niech się zapyta. Natomiast jeżeli chodzi o mój własny tekst, mnie
trochę korciło, aby go przetłumaczyć. Ktoś zauważył, że czytając mój niemiecki tekst, słychać moją
polszczyznę z tyłu. Oni znają ten styl, ale postanowiłam raz pobawić się w autorkę. Książka jest teraz w
bardzo dobrych rękach. Jest to też osoba, która bardzo dobrze mnie zna. Ma prawo zadawać autorce
wszelkie, nawet głupie pytania dotyczące tego tekstu.
Głos z Sali: Wtedy, jak Pani przeczyta przetłumaczoną swoją książkę, to dowie się Pani, co autorka miała
na myśli… (śmiech)
AK: Tak jest. Są takie momenty, w których jestem szczęśliwa, że moi autorzy nie znają polskiego i nie
rozumieją tego, co ja przetłumaczyłam.
Głos z sali: Czy jest Pani jednocześnie redaktorem swojego tekstu?
AK: W czasie pracy, bo ja nigdy nie wysyłam tekstów w pierwszej wersji, zamęczam znajomych
czytaniem, oni muszą po prostu przeczytać. Kiedy tłumaczę teksty niemieckie, które nie są literackie, to
oczywiście daję wszystkim zaprzyjaźnionym Niemcom tekst, jeśli są tylko gotowi go przeczytać i coś o
nim powiedzieć. Natomiast tłumacz jest swoim własnym redaktorem, ja taki tekst czytam trzy czy cztery
razy, nawet jeżeli on ma 700 stron. Oczywiście ja nie mam dystansu do własnego tłumaczenia i
prawdziwym błogosławieństwem są dobrzy redaktorzy, którzy są w wydawnictwie, a nie zawsze ma się
takie szczęście. Ale jeżeli się ma to szczęście, to to jest wielka przyjemność. I to są często osoby, które
niekoniecznie znają niemiecki. Tylko mają tak doskonałą polszczyznę, że są w stanie wychwycić każdy
zgrzyt, każdą nielogiczność, każde zdanie, które wymaga jakiegoś komentarza. Wtedy może się wydawać,
że dla polskiego czytelnika rzeczywiście coś jest niezrozumiałe, chociaż dobrze się przetłumaczyło. I
trzeba je jakoś ubarwić, takim czymś, by polskiemu czytelnikowi umożliwić dostęp do tego tekstu. Mnie
się zdarzyło pracować z redaktorką, której mąż jest germanistą, i mogła pewne rzeczy konsultować. I to
jest wielkie, wielkie szczęście jeśli naprawdę kilka mądrych głów pochyli się nad pracą. To cechuje dobre
wydawnictwa, które nie oszczędzają na podprodukcji. Niektóre wydawnictwa, np. egipskie dziwią się
naszym praktykom. W Egipcie tłumacz oddaje książkę i to jest drukowane. To wielka odpowiedzialność,
tego bym nie chciała…
Głos z sali: Ile książek Pani przetłumaczyła?
AK: Książek nie tak dużo, ale stron dużo. Tłumaczę od 1999 roku.
Głos z sali: Ile sztuk, tzn. stron?
AK: Parę tysięcy stron.
Głos z sali: Chciałam zapytać o kolejne spotkanie w Monachium?
AK: Kolejnym gościem w grudniu - i już mogę o tym mówić - będzie Dorota Masłowska, która wydaje
nową książkę po niemiecku. To nie znaczy, że ja ją zapraszam z każdą nową książką. Ona nie zawsze ma
czas, by jeździć na spotkania, woli pisać. Więc bardzo się cieszę na to spotkanie w grudniu. Wiem, że
wiele osób też się cieszy. Dalsze są w ogólnych zarysach, ale nie chcę jeszcze o tym mówić. Ale szykuje
się znów spotkanie trójjęzyczne, polsko-niemiecko-czeskie.
ECH: Zaprosicie Masłowską z jej zespołem muzycznym?
AK: To byłoby bardzo fajnie. Moja 15-letnia córka jest wielką fanką Doroty, choć nie czyta jej jeszcze w
oryginale. Słucha jej piosenek i bardzo je lubi, wywołują w niej coś bardzo polskiego…
ECH: Pani córka jest też bohaterką Pani książki. Podoba mi się to. Bo to jest nowa wrażliwość.
AK: To jest moje zakorzenienie w niemczyźnie.
ECH: Ciekawe, kiedy Pani pisze o tym, jak ona umie się już swobodnie poruszać pomiędzy
niemieckością i polskością, jednocześnie, nie ma oporu przed stawianiem szczerych pytań…
AK: Tak. Ona stawia często pytania celne, np. przy śniadaniu długo myśli, zanim wymyśli jakąś
inteligentną odpowiedź. Ostatnio w wakacje, kiedy była w Stanach, podobała mi się nasza
korespondencja w języku polskim. Ona dlatego tak dobrze rozumie różne sytuacje, bo porusza się między
Polską a Niemcami. Rozumie, nie wartościując, i wie, że w różnych miejscach jest różnie.
Głos z sali: Jakie pytanie było dla Pani trudne?
AK: O, chociażby o II wojnę światową. Trudno było wyjaśnić 6-letniemu dziecku, dlaczego Niemcy
strzelali. Trzeba w ciągu 10 minut wymyślić taką wersję, by wyjaśnić małemu dziecku, które jest
Niemką, nie oszukując jej.
ECH: Dziękujemy Pani bardzo. Nagrodzimy naszą autorkę, mamy trochę pamiątek z Domu Edyty Stein
a dla innych aktywnych słuchaczy drobiazgi z VisitBerlin.

Podobne dokumenty