Oko ​Mos​kwy

Transkrypt

Oko ​Mos​kwy
 Oko ​
Mos​
kwy
Rozdział 1. “Prolog”
Zaczęła się apokalipsa...
Nad światem zaczęło krążyć widmo wojny. Każdy wiedział, że nadejdzie. Sankcje nie zdołały zahamować polityki Rosji. Dyplomacja zawiodła. Została już tylko siła. Powoli przez granice nie istniejącej już Ukrainy zaczęła napływać ludność ze wschodu. Służba wojskowa stała się obowiązkowa wszędzie. Czy można było coś zrobić? Tak. Europa powinna chronić słabszych, ale nie podołała… Ale to było dawno temu. Skupmy się na bliższej nam przeszłości, a działo się to wiele lata temu. Sytuacja była bardzo napięta.Wszędzie było cicho. Każdy szept był krzykiem, oddech natomiast huraganem. Rozpoczęła się milcząca wojna. Ten kto teraz pierwszy zaatakuje zostanie zapisany jako agresor. Kreml nie wytrzymał. We kwietniu rozpoczęła się rozmowa, która zniszczyła cywilizację. ­ Panie Vladimirze! ­ Tak? ­ Cóż mamy zrobić? Rozpocząć operację “Oko”? ­ Daj mi chwilę… Nikt się nie domyśli, że to my jeśli damy im odpowiednią bajeczkę. Powiemy, że to Korea Północna. Tak masz pozwolenie, a wręcz nakaz na użycie komarów. Co Stalin zaczął, ja zakończę. Ruszaj! Za co ci płacę?! ­ Tak jest! Tak się rozpoczął się okres, w którym człowiek walczył ze swym dziełem. O godzinie 13.00 w kwietniu teren przy Oku Moskwy został miejscem zakazanym dla obcych. Celestin Syrojew był jednym z kilku, którzy mieli prawo tam być. On razem z Titamem Czubajevem i Osipem Norkoszowem byli przy wypuszczeniu komarów. Drugi i trzeci byli z siebie dumni. Robili coś wielkiego dla kraju. Jedynie pierwszy­ Celestin wiedział, że to co oni czynią jest złe. Próbował porozmawiać z prezydentem, ale ten go nie słuchał. Titam został wybrany na tego, który wypuści komary. Zrobił to. Wyrzucił w powietrze kilka tysięcy małych robotów, a te słuchały się go za pomocą Oka Moskwy. Roboty natychmiast ruszyły na zachód. Dotarły do Polski, Hiszpanii, Tunezji, RPA, a nawet do Kanady i Argentyny. Cały świat prócz kilku państw był zarażony. Maszyna pierw wchodziła do ciała przez nos, a tam hibernowała. W nocy przebijała chrząstkę. Docierała do czaszki. Znieczulała kość i wierciła w niej. Dotarwszy do mózgu., powoli zabijała żywiciela, zmieniała go w żywego trupa. Kiedy organizm nie wytrzymywał z jelit wylatywało liczne potomstwo metalowego pasożyta. Człowiek przestawał żyć, a nosiciele śmierci leciały dalej. Rozdział 2. “Ucieczka”
Biegnij chłopie, biegnij!
Nasz świat przestał istnieć. Została tylko Rosja, Korea i Czyśćce czyli dwie sztuczne wyspy­ jedna na Pacyfiku (amerykańska), a druga na Atlantyku (europejska i afrykańska). Tam gromadzili się zdrowi z odpowiednich regionów. Trzeba było tam dopłynąć. Kursy były raz w miesiącu. Polska dostała jedno połączenie, z Gdańska. Cóż miał zrobić jednak Andrzej Płużowski, który mieszkał w Krakowie? Musiał starać się dożyć końca lub dotrzeć do portu. Tylko był mały problem­ odległość. Spakował jednak to co potrzebne i ruszył z ulicy Barskiej na północ. Słońce wschodziło. Jego pierwsze promienie zaczęły padać na twarz blondyna o oczach tak niebieskich, że mogłyby uchodzić za szafiry. Młody mechanik znał dobrze okolicę, więc wiedział jak pójść, aby przetrwać. Komary bowiem, zmieniały ludzi. Powodowały chęć zabijania za wszelką cenę. Chciały w ten sposób zwiększyć ilość zarażonych. Jedyne co chroniło Polaka to klucz francuski zabrany do ochrony. Niegdyś pełny most Dębnicki był teraz cmentarzem aut. Andrzej się zatrzymał. W samochodach zawsze jest coś cennego. Postanowił sprawdzić co mu się przyda. Znalazł latarkę, ale baterie były wyczerpane. Mimo tego światło zawsze jest przydatne, prąd znajdzie się gdzieś indziej. Zapalniczka i piwo. Genialne połączenie. Właściciel BMWu pewnie nie myślał, że alkoholem komuś pomoże, a jednak. Pod fotelem leżała szmatka. Każdy Polak wie co z tym zrobić­ koktajl Mołotova. Przydatna broń, która spali każdego napastnika. Przeszukał 6 pojazdów, bo zauważył stado czyli 5 komarów złączonych w jednego zabójcę. Polak natychmiast się ukrył w Oplu, a tam znalazł maczetę. W końcu to Kraków. Stado krążyło po okolicy, więc nie warto było wychodzić z auta. To byłoby samobójstwo. Andrzej to wiedział. Postanowił czekać. Musi przecież odlecieć. Godzina minęła, potem druga, potem trzecia i czwarta. Dochodziło południe, a on nadal nie mógł wyjść. Słońce było ponad głową Polaka, gdy robot spadł. Runął w rzekę i nie wrócił. Mężczyzna był co najmniej zdziwiony. Nie wiedział do końca co się stało. Postanowił jednak opuścić pojazd. Było kilkanaście minut po dwunastej. Słońce nadal górowało. Wyglądało jakby się zatrzymało. Jedynie drzwi od Opla były odskocznią. Otworzyły się. Ich ruch powinien zwrócić uwagę komarów, ale żadnego nie było w okolicy. Mężczyzna natychmiast ruszył dalej. Powoli skradał się w stronę zamku. Dotarł do Zwierzynieckiej, gdy poczuł ból w karku. Przeraził się. Nie mógł jednak ruszyć prawą ręką, lewą też. Po minucie padł. Nie czuł kończyn. Był w paraliżu i stracił wzrok. Poczuł jednak, że jest ciągnięty za nogi. Nie rozumiał co mówiła istota, która go trzymała za nogi. Sądził jednak, że to zdrowy człowiek zza granicy. Brzmiał jak Szwajcar lub Niemiec, ale to nie było istotne. ­ Jak sę czujesz przyjacielu? ­ Aaaah! ­ Rozumiem… Dam ci odpocząć. ­ Niemiec? ­ Tak. Jestem Niemcem. ­ Wiedziałem… ­ Zaraz wrócę. ­ Dobra. Minęło kilka godzin, w których Andrzej był w paraliżu. Dopiero wieczorem zaczął ruszać prawą ręką, acz było to dla niego teraz dziwne. Noc minęła. Zabójcy stracili swój największy atut­ podczerwień i noktowizor. Dzięki nim nikt nie mógł się w ciemnościach ukryć, ale już światło przybyło,a sprzęt utracił swe zalety. Niemiec powoli zbliżył się do Polaka. ­ Jak się czujesz? ­ Znasz polski? ­ Ich zadaję pytania, nie ty. Tak znam. Teraz odpowiedz na moje pytanie. ­ Dziwnie… Co mi zrobiłeś? ­ Nie domyszlasz się? ­ Strzała paraliżująca? Jak? ­ Jestem, a raczej byłem lekarzem. Teraz nikt nie potrzebuje zbyt neurologa. ­ Czemu mnie tu zabrałeś? ­ Sprawdzić czy mi pomożesz. ­ W czym? ­ W podróży do portu. Obojętnie jaki. Byle można było popłynąć do Czyszczca. ­ No to masz mnie. Wybieram się do Gdańska. ­ Gdańsk? Nie najlepiej znam ten kraj. Oszwieć mnie. ­ Duże miasto portowe. Jedyne kursy do Czyśćca w Polsce odbywają się tam. ­ No to ruszajmy. Po drodze może mnie trochę pouczysz polskiego. ­ Z czym masz problem? ­ Z taką dziwną literą. “S” z kreską. ­ Ś? ­ Ja, ja! Z nią. ­ Spoko. Kierunek Olkusz! ­ A nie Gdańsk? ­ Olkusz jest po drodze. Trochę. ­ Dobra młody. ­ Wcale nie taki znów młody. Mam 22 lata. Młody miałby 14. A ty ile masz? ­ 36. Andrzej i nowo poznany mężczyzna rozmawiali jeszcze kilka minut nim wyszli z mieszkania, w którym byli.. Okazało się, że lekarz z oczami niczym jagody i włosami jak smoła to Thomas Schmmit. Urodzony w Lubece 10 lat temu przybył do Polski na wakacje. Postanowił jednak zostać w Krakowie na stałe. Zbliżała się 11.00. Niemiec do obrony miał przerobioną snajperkę ze strzałkami paraliżującymi, a Polak posiadał maczetę i koktajl. Ruszyli w stronę parku . Nie słychać było komarów. Byli więc bardziej śmiali. Szli chodnikiem. Przed nimi był zamek. Jak zawsze na wzgórzu, ale zniszczony. Ludzie splądrowali go. Wielu tam zginęło. Byli już na ulicy Straszewskiego. Usłyszeli strzały, ale nie byle jakie. To były odgłosy karabinów. Ktoś umierał. Inaczej nie robiłby tego. Hałas ściąga tylko roboty. Andrzej bardzo współczuł temu kto strzelał, ale nie mógł o nim myśleć. Musieli się schować. Wbiegli do parku. Minęły zaledwie 2 lata od ataku, a wszystko wyglądało jak po wieku walk. Majowe powietrze było ciepłe, ale w cieniu drzew było zimno. Szli bardzo wolno i cicho. Dopiero następnego dnia zdołali okrążyć Stare Miasto i dotrzeć na dworzec. ­ Dobra Heins… ­ Thomas. ­ Dobra Thomas. Masz jakiś plan co teraz? To ty chciałeś tu iść. ­ Wbijamy sę do autokaru i jedziemy. ­ Ale komary! ­ Spokojnie. W nocy używają podczerwieni. Metal i szkło powinny nas ochronić. Na wszelki wypadek możemy ich zniszczyć. Koktajl, maczeta, a moje strzałki powinny przebić ich pancerzyk. ­ Ale oni nie są wielcy. ­ Ale wystarczająco wielcy, by ich trzepnąć, a poza tym od czego jest bok maczety? No? ­ Dobra. Wbijamy się! Mężczyźni wybili szybę w drzwiach. Andrzej starał się odpalić pojazd, a Thomas zaczął szukać kluczyków. Minęło 5 minut. Polak uruchomił autokar. Spojrzał na ilość paliwa. Stwierdził, że starczy na około 45 kilometrów. ­ Thomas! ­ Ta? ­ Słuchaj. Możemy dojechać do Olkusza. ­ Serio? To super. Jedziemy! Andrzej złapał za kierownicę, przycisnął gaz i ruszył w stronę Olkusza. Był on duży i istniały duże szanse na znalezienie czegoś przydatnego. Jechali bardzo szybko po autostradzie. Nie minęła godzina, a już dotarli i stracili paliwo. Rozdział 3. “Rudy i demon”
Na ratunek
Miasto przywitało ich torami kolejowymi. Były pokryte rdzą. Na nich stały zniszczone składy. Wagony były puste. Ukradziono nawet oświetlenie. Szyby były wybite. Na podłodze leżały martwe ciała z odłamkami szkła i ranami z których już nie sączyła się krew, gdyż się skończyła. Widoczni byli też nowsi “mieszkańcy”. U nich widać było jelita. Musieli być nosicielami tej paskudy. Kiedy młode podrosły… Musiało boleć. Mijali wielu tych, którzy odeszli miesiąc, tydzień temu, ale też z wczoraj co można było poznać po wyglądzie i zapachu, a ten z uwagi na starszych “obywateli” do ładnych nie należał. Wiedzieli, że nie warto tu zostać. Wyszli. Dotarli po jakimś czasie do dużego skrzyżowania. ­ Gdzie teraz? ­ Szczerze? Nie wiem. Lewo, prosto, prawo, tył… ­ Bez tyłu. Nie będziemy się cofać. ­ A ty? Co myszlisz? ­ Ja myślę… Może poczekamy do wieczora. ­ Was? Czemu? Ale… Zachód… Słońce zachodzi na zachodzie, a znając zachód znajdziemy północ… ­ Dokładnie. Andrzej chciał mieć czas na myślenie, ale pomysł Niemca nie był głupi. Czekali, więc. Minęła godzina, druga, trzecia. Gwiazda powoli zniżała się, by dotknąć horyzontu i zniknąć. Thomas znalazł schronienie, bo noc była porą komarów i zabójców. Siedzieli, więc razem w pustym salonie fryzjerskim. W środku wszystko było prawie jak w wagonach. Jedyną różnicą był brak trupów. Byli tylko oni. Nie znali się zbyt. Jeden znał jego imię, wiek, pochodzenie, pracę i wiek, a drugi tyle samo. Ustalili warty. Od 20.00 do 1.00 budynku chronił Thomas, a do 6.00 czuwał Andrzej. Nadeszła pora zmiany, ale zamiast nudzenia się w budynku los zgotował im akcję ratunkową. W środku nocy bowiem dotarł do nich krzyk. Miały to być ostatnie słowa ów nieznajomego, ale mężczyźni mimo zasady “dbaj o własną dupę” wybiegli. Po 160 metrach dotarli do szkoły. Nie było komarów, ale zamiast nich czekał na Niemca i Polaka tłum zarażonych, którzy przyszli w grupie po coś co zniszczyłoby roboty. Wielu miało wyniszczone mózgi. Nie byli już ludźmi. Z sali gimnastycznej słychać było strzały. Pewien młody chłopak odganiał innych. Nie chcąc się narazić na stanie się celem, poszli na tyły budynku. Zakradli się na ulicę Szkolną. Nie było problemu z wejściem. Weszli na niższe dachy, a potem zostało tylko wybić okno i wejść. Andrzej już przygotował się do uderzenia, ale Thomas go powstrzymał. ­ Nie rób tego. ­ Czemu? Musimy wejść. Może nam pomoże w przetrwaniu. ­ Albo nas odstrzeli. To trzeba wolno i cicho. Ja to zrobię. ­ Ale jak coś spieprzysz. To… To po nas. No chyba, że nie strzeli. ­ Cicho! Muszę szę skupić. Eins… Zwei… Drei… Und… Vier. Niemiec wyjął szybę i razem z towarzyszem wszedł do środka. Uzbroili się. Jeden trzymał snajperkę, a drugi zapalniczkę i koktajl. Podeszli bliżej. Można było zauważyć blizny na twarzy młodzieńca. Stał się teraz bardziej męski. Nadal jednak miał coś z dziecka. Thomas stał bardziej z tyłu. ­ H… H… Halo? Wie heiβt du? ­ Kim jesteś?! Won! ­ Jesteszmy spoko. ­ Jesteśmy? Ilu was jest? ­ Dwóch. ­ Gdzie drugi? ­ Nie pytaj. Blisko. Potrzebujesz pomocy? Jak tak to… ­ To co? Spójrz na dół! Przy wejściu! ­ Kto to? ­ Mój dziadek. To jego chronię. Jest chory. Nie uciekniemy! ­ Z nim też uciekniemy! Bez problemu. Tak jak łatwo weszliszmy tak łatwo wyjdziemy. ­ A jak weszliście? ­ Oknem. Tym. ­ Nikt z nich nie wejdzie? ­ Cosz ty! Zbyt głupi oni są. ­ Dobra. Masz. Strzelaj. Ale jak spieprzysz to… Wiesz co. ­ Ja. Wiem. Przygotuj sze. ­ Obyście nam pomogli. Jesteście naszą jedyną nadzieją. W ogóle to jak się nazywacie? ­ Ja to Thomas, a ten ukryty to Andrzej. ­ Ja… Mówcie mi Rudy, a dziadek ma na imię Włodzimierz. ­ No to mamy zespół. A teraz zdradzę Ci jak szę wydostaniemy... Minęły 2 miesiące. Nastał lipiec. Lato było gorące delikatnie mówiąc. W cieniu było 35°C. Częstochowa była jednak nadal piękna. Nawet i cmentarz. Tam była drużyna. Chowali się w okolicach drzew i zaniedbanych grobów. W sumie to każdy był zarośnięty. Nikt już nie dbał o zmarłych. Ludzi chowano masowo w dołkach i przysypywali byle czym. Andrzej widział nawet jeden przykryty odchodami ludzkimi i zwierzęcymi. Zapach był okropny. Smród ciała i tym czym je przykryto. No i oczywiście jeszcze temperatura jak w piekarniku. Zbierało się na wymioty. Co również było czuć. Ktoś kto tu był musiał się znaleść w tak fatalnym stanie, że mu się obiad cofnął, ale tym co musiał zjeść nie można było nazwać obiadem. Wszystko można było poznać nosem. Cała “potrawa” to był plastik, stare warzywa i mięso… ludzkie mięso. W końcu Rudy nie wytrzymał i dorzucił do tej mieszanki swoje składniki: kilka kurczakowych kosteczek i na pół strawiony mózg ów ptaszka nie dodawał urokowi temu miejscu. Chłopakowi się chociaż polepszyło i nie powtórzył wyczynu. Szli, więc oni tak wolno, w cieniu i smrodzie. Dotarli do końca cmentarza. Dalej nie mogli nim iść. Andrzej chciał przejść kanalizacją głównej drogi. Poparł go Rudy. Natomiast Włodzimierz chciał przez działki, bo był chory i bał się o swe zdrowie. Zaczęła się dyskusja. Pierwszy pomysł był lepszy, ale mniej przyjemny. Ostatecznie grupa się rozdzieliła. Niemiec poszedł z dziadkiem drogą, którą chciał, a jego wnuk i mechanik kanałami. Plan był ryzykowny. Bardzo prawdopodobne było zgubienie się Rudego i Andrzeja. Oczywiście musieli zabłądzić. Wielu już martwych siętam przecież chciało się schronić. Dlatego nie mogli iść prosto. Szli, więc przed siebie tak długo jak się dało. Mijały godziny. Byli głodni, ale co mogli zjeść? Siebie czy ścieki? Musieli cierpieć Na szczęście mieli trochę tkanki tłuszczowej, ale i tak długo bez jakiegoś zastrzyku kalorii nie przetrwają. Prawie płakali, ale nie chcieli się rozklejać. Postanowili w końcu wyjść. Tymczasem na działkach powoli szli Niemiec i dziadek Rudego. Szukali jakiś leków. Niestety wszystko było splądrowane prócz jednego domku. Całkowicie zabarykadowana forteca, która została najprawdopodobniej opuszczona. Starali się otworzyć drzwi. Nie udało się. Spróbowali oknem. Tym bardziej się nie dało. Wspieli się na dach i sukces. Dziura. Wślizgneli się powoli do środka. Było bardzo ciemno. Skradali się. Kto wie co czai się za rogiem. To samo myślała Czeszka. Skryta w ciemnościach ubrana na czarno. Podeszła do mężczyzn od tyłu i uderzyła jednego tasakiem. Włodzimierz padł na ziemię z silnym krwotokiem. Thomas natychmiast strzelił kobiecie między oczy. Następnie spojrzał na towarzysza. ­ Aaaaaaa! Zrób coś! ­ Cze… Czekaj… Ja… Ja… Yyyyy… Mam! Słuchaj użyję mej bluzki… ­ Nie pier**l tylko rób c***u je***y! ­ Co? Cosz ty do mnie powiedział? ­ Gówno! Wiesz co masz robić Hitlerowcu! ­ Przesadziłesz. Wiesz? Słuchaj tolerowałem Cię, ale teraz… Teraz! … Nie ma tak łatwo. Zostawiam Cię. ­ Nie masz jaj. Jesteś nędznym wypierdkiem. Jesteś zwykłym bękartem. Powinni zrobić z Ciebie mydło! Teraz mnie zostawiasz z przeciętą wątrobą, bo nie masz siły walczyć o me życie! C**j Ci w dupę! Ty... Thomas nie wytrzymał. Przez tygodnie znosił złośliwość Włodzimierza. Tym razem jednak to była przesada. Dziadek Niemca był członkiem Wehrmachtu. Nazwanie go “Hitlerowcem” było dla niego zbyt bolesne. Strzelił dziadkowi między oczy. Tak samo jak w wypadku Czeszki. Dopiero po chwili do lekarza dotarło co zrobił. Zabił swego towarzysza. Rudy został ostatnim członkiem swej rodziny, ale jeszcze tego nie wiedział. Neurolog miał, więc dużo czasu na wymyślenie odpowiedniej historyjki. Szedł powoli po działkach myśląc i mijając kolejne trupy. Ich widok wcale nie pomagał. To było okropne uczucie zabić niezarażonego komarem. Rozdział 4. “Brygada 104 i dzicz”
Gustlik?
Sierpień i Opole. Czyli czas i miejsce spotkania Rudego, Andrzeja i Thomasa. Na wypadek gdyby się zgubili mieli się tam spotkać, a że pogubili się w kanałach to starali się jakoś tam dojść. Również i Niemiec tam szedł, ponieważ nie znalazł reszty. Rudy i Andrzej szli drogą numer 46. Co jakiś czas wynurzali się z kanałów i rozglądali się czy mniej więcej dobrze idą. Lekarz natomiast szedł górą. Nad głowami swych towarzyszy. Cudem się nie spotkali w Ozimku. Dopiero w Opolu stanęli twarzą w twarz. Byli na wschodnim brzegu Kamionki. ­ Gdzie mój dziadek?­ spytał się Rudy. ­ Cóż…­ odpowiedział Niemiec. ­ Czy… On… ­ Przykro mi. ­ Ale jak? ­ Zostaliśmy zaatakowani. Kobieta zaszła nas od tyłu. Rozcięła mu wątrobę. Nie było szans. Gdyby szpitale działały. Uratowałbym go. Pomszciłem go i strzeliłem jej między oczy, a on w tym czasie leżał i umierał. Wyzywał mnie, że nie mam jaj, by go uratować. To nie była prawda. Miałem je, ale nie mogłem go uratować. Już mówiłem, że nie miałem warunków. Brak sprzętu, a on tak krwawił, że musiałem mu ulżyć. To było przgrane. ­ Ty go zabiłeś? Jak mogłeś? JAK?! ­ Nie dało się nic zrobić. ­ Thomas ma rację­ wtrącił się mechanik­ wątroba poszła. Wiesz co się dzieje w takim wypadku? ­ Odrasta? ­ Właśnie, że nie. Dochodzi do cholernie mocnego krwawienia. Jak by ktoś wyją bijące serce z klatki piersiowej. Dużo... Dużo krwi. Stali na brzegu spoglądając na zachód Słońca. Woda była czysta, ale przez gwiazdę przybrała barwę czerwonego wina. Zapanowała cisza. Nikt nie miał odwagi się odezwać. Słowa były w sumie nie potrzebne. Mogły tylko dostarczyć dodatkowego bólu. Strata dziadka to cios dla człowieka, a szczególnie w takich czasach. Atmosfera była okropna. Postanowili w ciszy pójść w krzaki i tam każdy zrobił sobie miejsce do spania i zasnął. Ranek to pojęcie względne. Dla Rudego była to szósta, a dla Thomasa dziewiąta. Pierwszy w pośpiechu się przygotował, bo po co tracić czas? Drugi ruszał się jak mucha w smole. Doszło prawie do kłótni, o to jak szybko mają się szykować. Ostatecznie doszli do wniosku, że przez sprzeczkę stracili dużo czasu. O wiele za dużo. Słońce nie górowało, ale i tak wiadomo było, że jest dwunasta. Nadal było czuć napięcie z poprzedniego dnia. Trzeba było to jakoś rozładować. ­ Choo, choo train chuggin’ down the track… ­ Thomas? Co ty odpierdzielasz? ­ Szpiewam Rudy, “One way ticket”. Gotta travel ​
never comin' back, Oh, oh got a one way ticket to the blues... Ruszyli, więc ze śpiewem i biletem w jedną stronę. Dawna stolica muzyki znów się nią stała, ale tylko na chwilę, bo drużyna ruszyła do Wałbrzycha. ­ Jak tak se idziemy, to może nazwiemy naszą grupę? ­ Co masz na myśli Andrzej? ­ Musimy się jakoś nazywać. Wiecie tak jak zespoły muzyczne, jakieś oddziały wojskowe… Coś w tym stylu. ­ Ta. Co proponujesz? ­ Hmmm… Szwab i Przyjaciele? ­ Ej, ej, ej! Szwab? Sas! ­ No to Sas i Przyjaciele. ­ A jak dołączy jakiś Francuz czy coś? ­ Masz rację Rudy… Rudy… Rudy! ­ Ale, że co? Rudy. No i? ­ Rudy! ­ O co Ci chodzi? ­ Jesteś Polakiem, prawda? ­ No… ­ Masz ksywę Rudy, tak? ­ No… ­ Kojarzysz czarno­białe seriale, mam rację? ­ No… ­ Więc co Tobie mówi numer “102”? ­ Rudy 102? ­ Bingo! ­ Nie no, coś oryginalniejszego wybierz. ­ Yyyy… 101 zniszczony, 103 też… 104! ­ Rudy 104? A gdzie czołg? ­ No to bez T­34/85. Brygada 104! ­ Hmm… Dobra. ­ Ja szę zgadzam. ­ Czyli mamy nazwę! Hura! ­ Ura! ­ Sehr gut! Szli długo. Mijali wiele miast. Nie zatrzymywali się tam jednak na dłuższy czas. Ich celem był Wałbrzych. Rudy wiedział, że mieszkał tam jego przyjaciel, który był wojskowym. Mógł zostawić coś przydatnego. Mimo dystansu byli jak bracia, więc Brygada 104 była pełna optymizmu. Liczyli na broń, jakiś kamuflaż lub coś innego co by się przydało. Nie mieli w planach odwiedzenia centrum. Plutonowy żył przy ulicy Wrocławskiej. Dotarli do Wałbrzycha na początku jesieni. Był wrzesień, ale mimo tego było bardzo zimno i już raz spadł śnieg. Weszli do budynku. Powoli wchodzili schodami. W końcu stanęli przed mieszkaniem wojskowego. Rudy chciał otworzyć drzwi. Nie udało się. Spróbował Thomas, ale skutek był ten sam. Andrzej chciał je mocno kopnąć. Okazało się, że nie trzeba było. Same się ruszyły. Nie zbyt same w sumie. Plutonowy je otworzył. ­ Rudy? Rudy! ­ Gustlik! ­ Gustlik?­ zapytał się Niemiec. ­ Tak. To ten wojskowy. Jak tam stary? ­ No. Dobrze. Mam dużo broni i jedzenia. Dla mnie, Ciebie i ich starczy na miesiąc lub nawet dłużej. ­ Serio?! Świetnie. Słuchaj idziemy do Gdańska. Jak chcesz to możesz z nami. ­ Spoko. Spakuję się i idziemy. Wiedziałem, że wrócisz. Mam listę co zabrać. Chociaż jak masz towarzyszy… To bierzemy wszystko. Hy? ­ Andrzej? Thomas? ­ Nie mam nic przeciwko. ­ Jestem za. Gustlik tak naprawdę na imię miał Rafał. Tak jak Rudy był wysoki i szczupły. Był jednak blondynem z niebieskimi oczami, a nie z brązowymi. Często chodził w moro. Bluza­ moro, bojówki­ moro, trampki­ moro. Broń palna też i czapeczka z daszkiem, i okulary… Wszystko w kamuflażu. Teraz ciągle w tym chodził. Jedynie w mieszkaniu wyglądał normalnie. Chociaż nie do końca. Nadal miał trochę zielonego na skórze. Nadszedł czas na rozdanie uzbrojenia i pożywienia. Andrzej otrzymał topór. Był, więc dobrze przygotowany, bo nadal miał maczetę i koktajl. Dlatego niósł też najwięcej jedzenia. Ananas i brzoskwinie w puszce, woda, cola i wiele więcej. Ekwipunek Thomasa składał się z jego snajperki i tasaka. Targał też dużo napojów. Trochę więcej niż Andrzej, ale w przeciwieństwie do niego nie miał nic więcej prócz płynów. Rudy dostał łuk, Magnum 44 i sztylet. Osłaniał plecy grupy. Niósł, więc mało jedzenia, ale miał go trochę. Trzymał w plecaku 2 puszki zupy i litr soku jabłkowego. Gustlik był najlepiej uzbrojony. Miał karabin Suomi z kilkoma magazynkami, katanę i łuk. Nie niósł prawie jedzenia. Jedynie dwa batoniki i małą butelkę wody. Stał na czele grupy osłaniając Andrzeja i Thomasa. Nie chcieli marnować czasu. Po rozdaniu natychmiast ruszyli na północny­wschód. Byli zbyt na zachodzie. Przystanek zrobili sobie dopiero w Wojnowicach. Nie chcieli jednak być wykryci. Wtedy to też zaczęli rozmyślać o komarach. Nie widzieli ich już bardzo długo. Może już się skończyło? Jeśli nie widać to nie ma. Usłyszeli jednak lot większej grupy. To wykluczyło najbardziej optymistyczny scenariusz. Nadal musieli uciekać. Mogli przecież natrafić na zarażonych, chyba że to oni byli ostatnimi na świecie do zabicia. Rozbili obóz. Musieli odpocząć. Chociaż tego co robili nie było można nazwać urlopem. Dla nas byłaby to praca. Chodzili i zbierali drewno, polowali na zwierzęta. Brakowało tylko handlu i uprawy warzyw. Byli jednocześnie w przeszłości i czasach współczesnych. Musieli walczyć o przetrwania, ale z pistoletami u boku. Czuli się inaczej. Nie było już nudnych dni. Wszystko było ciekawe. Raz biegali po patyki, a następnie po mięso. Wracali w liściach lub we krwi. Poważna zabawa, survival. Obozowisko było przyjemne. Pod 4 drzewami było po jednym szałasie. W każdym spała jedna osoba. Trzymała tam też swe zapasy. Każdy polował dla siebie, ale dzielili się. Byli jak 4 miasta, które się wspierają, ale są niezależne. Każdy władał sobą i swym dobytkiem. Nie było można się jednak okradać. Nikt nawet nie chciał próbować, bo karą było wywalenie z lasu i pozbawienie dobytku. Proste i skuteczne prawo. Jeśli coś przeskrobałeś i zostało to udowodnione to odchodziłeś lub zostawałeś i ginąłeś od jednego z członków. Nastała zima, a oni ciągle byli w lesie, otoczeni przez 3 wioski. Rabowali je, a przy okazji zdobywali coś po drodze w lesie. Posiadali dużo jedzenia, ciepłe ubrania (własne, ze skóry zwierząt i z okradzionych domów) oraz picie. Tego ostatniego było jednak trochę mało. Co jakoś czas 2 osoby szły, więc do rzeki oddalonej o jakieś 5 kilometrów. Były to trochę długie wyprawy, bo trzeba było uważać mimo wszystko na komary i zarażonych. Atmosfera w czasie tych wycieczek była przyjemna. Plotkowali, wspominali, opowiadali o swej przeszłości, wymieniali się uwagami, przechwalali. Każdy kto szedł smutny wracał z lekkim uśmiechem. Rozdział 5. “Geneza”
Po drugiej stronie
Celestin Syrojew był nauczycielem karate. Posiadał 3 dan i kilka medali. Większość za kata. Jego tajną bronią było wspaniałe Basai dai i Jion. Inni robili trudniejsze, ale on miał je świetnie wyszkolone. Mało kto był lepszy od niego. Miał również IQ wynoszące 152. Urodził się w Sankt Petersburgu w 1998, a pierwszy raz na podium stanął w 2009 roku. Z zewnątrz był wyglądał lepiej niż stereotypowy Rosjanin. Włosy ścięte jak u szeregowego w armii Stanów Zjednoczonych. Brwi oddzielone widoczną przerwą. W nieco ciemniejszym brązie niż włosy. Nos lekki wygięty, niezadarty. Uszy małe i nie odstające. Oczy szafirowy z charakterystycznym błyskiem i węglowymi źrenicami. Usta nie były wyjątkowe, ale zęby robiły wrażenie. Wszystkie proste i bielsze niż świeży śnieg. Pewnie kogoś wcześniej oślepiły. Broda była typowa. Łączyła się z wąsami tworząc okręg, który był przerwany pod nosem. Miał posturę jak podręcznikowy homo sapiens. Jedyną wadą była alergia na trawę. Przez nią mężczyzna tracił magię w oczach, które stawały się czerwonawe. Mógł osiągnąć naprawdę wiele. Mógłby być prezydentem Rosji, najlepszym karateką na świecie lub lekarzem czyniącym cuda. Niestety w wieku 20 lat musiał porzucić swe pragnienia. Został wezwany przez najważniejszą osobę w państwie. Został jednym z Trzech Bohaterów Wielkiego Państwa Bratniego. Nie mógł już odwiedzać rodziny w Kursku, ani babci i dziadka w Wołgogradzie czy kuzyna w Kaliningradzie. Ciągle był pilnowany razem z Titamem i Osipem. Titam był łysy. Jedyne włosy na widoku miał nad oczami. Były to rude brwi. Uszy mu odstawały. Oczy nie miały wcale blasku. Były najzwyklej w świecie brązowe. Nos był natomiast prosty i nie odstawał. Był lekko zadarty. Miał również ładne usta. Prawie jak u Celestina. Jedyną różnicą były lekko żółte zęby. Wyglądał na tyle ile miał, czyli na 36. Urodził się on w styczniu 1988 roku w Magadanie na Syberii. Była to miejscowość blisko Kamczatki. Lokalizacja spowodowała, że stał się prawdziwym mężczyzną w wieku 14 lat. Wtedy to ściął swe pierwsze drzewo, a przez następne lata robił to samo za te same pieniądze. Został powołany przez to co robił i gdzie. Kiedy przyjechał do Moskwy dostał tytuł Najmocniejszego Mężczyzny w Syberii. Osip nie wyglądał wcale jak Titam. Miał bujne krucze włosy, które zasłaniały uszy. Zielone oczy miały blask, ale nie szczególnie mocny. Nos lekko garbaty i trochę zadarty. Usta minimalnie poranione, zęby białe i 2 ze złota, bo w czasie pracy miał wypadek. Brak zarostu. Urodził się pod koniec 1993 roku w Czelabińsku. Jego ojciec był prawnikiem, więc w młodości miał wszystko czego chciał. Kiedy jednak jego tata zmarł, to musiał się sam utrzymać. Był jednak leniem. Miał dużo pieniędzy, ale szybko je tracił. Zaczął oszczędzać. W końcu dostał robotę w fabryce. Miał się opiekować maszynami do robienia tlenku cynku. Niestety, ale podczas jednego z przeglądów biel cynkowa pod ciśnieniem wybiła mu 2 siekacze. Pracował tam jednak dalej i dorobił się fortuny, bo wykupił budynek. Został powołany z przez to ile miał. Kiedy przyjechał do Moskwy dostał tytuł Złota Uralu. Byli dobrze traktowani. Ich zadaniem było wykonywanie tajnych zadań od prezydenta. Celestin był liderem, Titam natomiast tym silnym, a Osip bogatym. Razem mogli wiele. To była dobra drużyna robiąca dobre rzeczy. Dobre tylko dla nich. Oni i ich państwo zyskiwało, a zachód tracił. Nie widzieli tego jednak. Dla nich wszystko było dobrze. Nic złego się nie działo. Kiedy jednak wypuścili komary to zaczęli myśleć co robią. W myślach jednak odpowiedzieli sobie, że robią to co słuszne. Jedna osoba tylko tak nie sądziła. Celestin natychmiast po wypuszczeniu robotów wyjechał. Słuch o nim, zaginął. Ruszył on na zachód. Z Moskwy na Białoruś, a następnie pod Kaliningrad. Nie wstąpił jednak do Rosji. Postanowił zostać na północy Polski, ponieważ nie mógł spojrzeć rodzinie w oczy. Czuł się jak bestia, która zabiła niewinnych ludzi, swych sąsiadów. Przecież mogli się wspierać i zmienić Ziemię w raj, a nie planetę śmierci. Było już jednak po fakcie. Wyprowadził zabójczy cios, który trafił w cel. Cywilizacja zaczęła upadać powoli i boleśnie. Wjazd do obwodów został zakazany. Wyjazd natomiast nie. Rosjanie mieli wybór. Zostawali lub umierali, a inni mieli tylko drugą opcję. Rozdział 6. “Dym na wodzie”
Mokry morderca
Nastała wiosna. Wszystko na to wskazywało. Ptaki śpiewały, pojawiły się kwiaty i liście na drzewach. Ziemia się budziła, lecz nadal umierała. Brygada postanowiła w końcu ruszyć dalej. Mróz odszedł, więc jedzenie było łatwiejsze do zdobycia, a jeśliby tam zostali to nigdy nie dotarliby do Czyśćca. Z wiadomych przyczyn przed wyprawą za rzekę przebrali się. Andrzej ubrał czarną czapkę z daszkiem i koszulkę z logiem Deep Purple. Na nogach miał dżinsy. Wyglądał normalnie. Jakby cywilizacja nie upadła na zachodzie. Thomas miał na głowie chustę z płomieniami i srebrne okulary z czarnymi szkłami. Nosił koszulkę z napisem “Rammstein” i czarne bojówki. Wyglądał na twardziela tym bardziej, że zapuścił brodę. Rudy miał pecha, bo w wiosce było tylko jedno ubranie w jego rozmiarze, a była to biała suknia. Postanowił ją skrócić. Pożyczył od Andrzeja maczetę i w kilku ruchach z damskiego ubrania powstał ubiór legionisty z czasów panowania Juliusza Cezara. Dodatkowo pod spodem ubrał stringi. Miał, więc kiepski dzień i postanowił, że jak przekroczą rzekę to poszuka czegoś bardziej męskiego. Gustlik nie miał czapki, ani okularów, ani sukni, ani stringów. Ubrał na siebie bluzę z napisem “Argentina”, szorty i japonki. Jako jedna z dwóch osób miał buty, bo Andrzej miał sandały. Reszta chodziła boso. Wyszli z lasu rano. Zamiast jednak ubrań nieśli jedzenie co było logiczne, bo było cieplej, a jak miną miesiące z przyjemną temperaturą to się okradnie sklep. Szli trochę na północ, trochę na wschód. Minęli Gosławice, okoliczny mały zbiornik staw i dotarli do rzeki. Zdziwili się jednak. Zamiast kawałka wody do przejście zobaczyli dym i cieczy. Stali i patrzyli co się dzieje. Prócz gazu wszystko było normalne. Brygada zaczęła się naradzać. ­ Ktoś z was to widział? Andrzej? Rudy? Thomas? ­ Nein. ­ Niet. ­ Nie, ale co to jest? ­ Skąd mam wiedzieć? ­ Nie wiem Gustlik. ­ Dobra chłopaki. Nikt nic nie wie. To coś musiało się pojawić po naszych wyprawach w to miejsce. Teraz może sprawdźmy co to jest. Dobra? ­ Jawohl, Mein Fűhrer! ­ Bez przesady. ­ Jawohl! ­ Bierzemy kija, wsadzamy, wyciągamy i paczymy co się z nim dzieje. Dobry pomysł? ­ Nom. ­ Ja! ­ Może być to dobry napad (pomysł po czesku). No to łap! Ty to wymyśliłeś, ty to robisz. ­ Okej. Andrzej włożył patyk do cieczy. Poczekał następnie kilka sekund. Zdziwił się bardzo, ponieważ z części, którą zanurzył nic nie zostało. Cała brygada była w szoku. Apokalipsa się nie skończyła. Wkroczyła w nową fazę. Jeśli nie da się wybić wszystkich zarazą, to da się odcinając pokarm, a w tym wypadku wodę. Nową substancję postanowili nazwać “kwasem wodnym”. Chcieli ich wszystkich torturować. Ci jednak się nie bali. Mieli zapas tlenku wodoru, więc się nie bali. Serce ich przestało pompować krew, a zaczęło odwagę, męstwo i honor. Wiedzieli, że są w Ojczyźnie, a ta się nimi zaopiekuje i pozwoli przeżyć. Postanowili razem utworzyć drogę ponad kwasem, a przy okazji zabrać go trochę. Andrzej i Rudy poszli po drewno, Thomas zaczął zbierać ciecz, a Gustlik czatował. W pobliżu było dużo drzew, a pod nimi leżały spróchniałe, nowe, mokre lub suche, albo małe, albo ogromne patyki idealne na budowę. Rudy i Andrzej nie mieli problemu ze znalezieniem i zabraniem ich. Natomiast budowa była trudniejsza. Musieli jakoś z tych części zbudować “most”, a ten wyraz jest w cudzysłowie, bo w takich warunkach nawet dwa kije wyglądają jak najwspanialszy most. Musieli chodzić przy brzegu i zbierać trawę i inne rzeczy zdolne do związywania. Najlepsza okazała się pałka wodna, a konkretniej jej liście. Co jakiś czas widzieli zwierzęta, które lądowały na rzece i natychmiast odlatywały, ale bez nóg. Próbowali, więc odganiać ptaki. Minęło kilka godzin, nim przeszli na drugą stronę i dotarli do Urazu. Trudno było uwierzyć, że w takim miejscu rozegrała się największa bitwa między ludźmi i komarami. W czasie zaciętych walk na froncie siódma dywizja pancerna ruszyła w stronę Włoch, by tam razem z Francuzami i Włochami stawić opór. Ich plany jednak pokrzyżował niespodziewany atak. Żołnierze musieli sami pokonać wroga... Polacy byli na brzegu. Musieli przekroczyć rzekę. Ustalili kolejność i ruszyli. Pierwszy pojazd był już po drugiej stronie i natychmiast został zaatakowany. Próbował uciec, ale było za późno. Jeden ze strzałów przebił zbiornik paliwa, a drugi podpalił benzynę. Cała załoga spłonęła. Reszta sił skierowała swój ogień we wrogie urządzenia. Leopardy szybko poradziły sobie z komarami. Z północy i południa jednak nadciągały wrogie wojsko. Rosjanie z północy wypuścili kolejne roboty. Dodatkowo ostrzeliwali Polaków z katiusz. Siły południowe natomiast używały czołgów. Rozpoczęła się najbardziej krwawa część bitwy. Piechota z Prężyc ruszyła na pomoc. Walczyła ona z komarami i wyrzutniami rakiet. Czołgi po stronie Polski czyli T­34/85, Ferdinandy (znane jako Elefanty), Tortoisy i STB­1 ruszyły na wrogie IS­2M, KW­2 i KW­85. Pół miliona ludzi zmarło, a 2 tysiące pojazdów zostało zniszczonych. Ziemia przesiąkła krwią tak bardzo, że drzewa przez kolejne 10 lat miały czerwone liście. Jedynie 100 Rosjan przetrwało. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Vladimir wiedział, że trzeba zmienić taktykę. Zaczął używać tylko komarów. Rozdział 7. “Szambo”
Może nie wszystko jest stracone
Uraz był miastem duchów. Zamiast domów były już tylko sterty gruzu. Drogi nadal były, są i będą dziurawe, ale tam były trochę bardziej, bo były bombardowane. Marsz przez ten teren był za trudny. Obejść nijak. Okolica była złomowiskiem. Górą też się nie dało, bo jak? Człowiek to nie ptak. Została tylko jedna droga, dołem. Kanały w większości się zachowały. Jedynie kilka dróg było zawalonych. Grupa, więc zeszła pod ziemię. Było mokro, lecz też i jasno. Gustlik rozdał wszystkim latarki, więc każdy niósł światło. Najpierw w lewo, potem w prawo, a następnie prosto, jeszcze kilka zakrętów i dotarli do… Czegoś czego się nie spodziewali. Sądzili, że dojdą do wyjścia czy czegoś podobnego. Miejsce gdzie trafili było niesamowite. Znajdowali się w podziemnym mieście. Nie zobaczyli zbyt wielu szczegółów. Zostali szybko pojmani i zabrani do więzienia. Ściany były różowe, dywan biały, a łóżka z porządnymi poduszkami i materacami. Cela wyglądała na mieszkanie, więc nie było na co narzekać. Do brygady przyszedł mężczyzna wysoki i szczupły. Włosy krótkie, a wąsy jak u Stalina. Również i teraz nie mogli mu się przyjrzeć, bo szybko się odwrócił i zaczął z nimi rozmawiać. ­ Więc… Gawadisz pa ruski? ­ Spriechst du Deutsch?­ rzekł Thomas. ­ Nein. Ich… ­ Mów po polsku Stalin­ powiedział Rudy. ­ Skąd znasz moją ksywę? ­ Zgadywałem. Jestem Rudy. ­ Miło mi Rudy. Miło jeśli nie jesteś jednym z nich. ­ Z nich? ­ Jednym z ruskich. Jesteś? ­ Nie. ­ Dobrze, a reszta. ­ Też nie są. Wierzysz nam? ­ Macie w żyłach specjalny płyn. Zwiemy go “wodą berlińską”, bo kolońska była zajęta. Przez kolejną godzinę nie będziecie mogli kłamać, bo ciecz działa na struny i mózg tak, że będziecie mówić tylko prawdę. Wypuszczę was, ale przez cały dzień będziecie chodzić ze mną. Zostanę waszym przewodnikiem. Jutro wybierzecie nas lub wolność. Dajcie mi tylko szansę. To jak? ­ Zgoda­ powiedziała chórem brygada. Była 10.00. Grupa razem ze Stalinem zwiedzała miasto. ­ Na lewo mamy sklep z mięsem. Kurczaki są z lokalnej farmy. Dziczyzna z lasu, ale na ziemi. Po prawej domy. Tak jest w całym mieście. Na lewo są sklepy, a na prawo mieszkania. Wszystko jest na kartki, które są dostarczane pocztą. Z tyłu są dane odbiorcy. Przy zakupie się sprawdza ­
­
­
­
­
­
­
­
­
osobę kupującą. Nie mamy, więc przestępców. Każdy musie mieć jakąś pracę. Chyba, że ma mniej niż 18 lat. Nie mamy, więc bezrobocia. Na każdej ulicy jest mapa miasta. Nie da się tu zgubić. Ulice Mickiewicza, Wałęsy, Armii Krajowej, Karola Wojtyły i Chrobrego. Tam się znajdują wszystkie rodzaje sklepów i restauracje. Najwięcej ludzi chce tam mieszkać. Jedynie ludzie zasłużeni, na wysokich stanowiskach i ze szczęściem mogą tam żyć. Ze szczęściem, bo są loterie. Przy ulicach Kaczyńskiego, Churchilla oraz Jagiełły znajdują się mieszkania dla zwykłych ludzi mieszkających tu ponad 20 lat. Są tam też sklepy z meblami, monopolowe, spożywcze i bar “Cho Ke”. Prowadzi go mężczyzna z Japonii. Serwują tam ramen, burgery i najlepsze pierogi w promieniu 200 kilometrów, bo tylko tam robią pierogi. Ludzie, którzy mieszkają tu krócej niż 20 lat dostają mieszkania przy ulicach Słowackiego, Chopina, Freddiego Mercurego i Szarika. Tam kręci się życie miasta. Znajdują tam się salony gier, jedyna pizzeria w mieście, park, plac zabaw, plac gdzie odbywają się festiwale. Na ulicę Obamy mogą wejść tylko upoważnieni. Tam jest nasze wojsko i tam są prowadzone badania. Przy Placu Aliantów znajdują się ważne budynki: elektrownia, hodowla zwierząt, pole uprawne, tartak, huta i tak dalej. No to teraz macie wybór. Zostajecie czy nie? Jeśli tak to co? Dostaniecie dom, jedzenie, pracę. Później będziecie mogli sobie iść w świat. Mamy kilka miast w Polsce. Dostaniecie ich namiary i będziecie mogli się tam zatrzymać. Pod warunkiem, że macie nasze paszporty. Paszporty? Paszporty Miast Centralnych. Jest wiele takich miejsc w Europie. My dostaliśmy część centralną. Są jeszcze zachodnie, północne, południowe i kilka wschodnich takich jak Elbląg, Kijów czy Wilno. Hmmm… Możecie poruszać się też po innych częściach, a nie tylko po centralnej. Narada! Rudy! Co o tym myślisz? Musimy iść, ale zostać tu trochę nie zaszkodzi. Oczywiście nie za długo. Gustlik! Teraz ty. ­ Możemy coś porobić dla nich, ale nie za darmo. Dadzą nam transport, a my… Co będą chcieć. ­ Niemiec! Dajesz. ­ Ja to bym zjadł batona. ­ Thomas. ­ Ja to bym mógł tu zostać. Miło tu… W miarę. Pewnie brakuje im lekarzy. ­ Czyli nie chcesz dalej iść z nami? ­ Słuchaj. Jesteszcie super chłopami. Lubię was. Oni dadzą mi to czego mi brakuje czyli spokój. ­ Thomas… ­ Spotkamy się w Elblągu. Tam zamieszkam. Rozumiesz? ­ Tak i szanuję twój wybór. Jestem szczęśliwy, że się jeszcze spotkamy… Dobra Stalin! Zostajemy, ale nie na długo. Nasza trójka chce podwózki do pobliskiego miasta, a Thomas do Elbląga. ­ Co do podwózki… To możemy was zabrać do Ostrowa Wielkopolskiego. Po ostatnich walkach wiele dróg się zawaliło. Odbudowaliśmy te z południa, ale nie z północy. Thomasa przemycimy do Zakopanego, Lwowa, Łomży i potem do Elbląga. To najkrótsza droga. Oczywiście nic nie ma za darmo. Potem się odezwę... ­ A! Stalin! ­ Co Rudy? ­ Masz jakiś może… Męski strój dla mnie? ­ Dobra. Znajdę spodnie, buty, koszulkę, ale bielizny nie da rady. ­ A buty dla mnie? ­ Dla ciebie też Thom. Rudy pozbył się sukienki. Założył czerwoną koszulkę i czarne dżinsy, a do tego sandały. Stringi miał jednak nadal. Czuł się bardziej męski mimo bielizny. Cały zespół zamieszkał w domu przy ulicy Szarika 102. Mieli duże mieszkanie, bo 75 metrów kwadratowych to nie jest mało. Każdy spał w oddzielnym pokoju. Były tam 3 łazienki i jedna kuchnia. Za salon służył pokój Gustlika, bo był największy i stanowił prawie 33% całej powierzchni, którą dysponowali. 3 maja do drzwi zapukał sam Stalin i Kristallnacht ( Żyd, który pracował nad najlepszym sposobem zniszczenia komarów). ­ Rudy! Gustlik! Thom! Andrzej! Otwierać! ­ Co jest Stalin? ­ Mamy dla was robotę. Omówimy to w środku. Stalin, Żyd i Andrzej weszli do mieszkania. Tam czekali na nich Rudy, Thomas i Gustlik. ­ Kristallnacht! Opowiedz im co mają zrobić. ­ Dobrze, dobrze. No to, więc tak… Musicie przemycić pewną paczkę. W środku znajdują się ważne pierwiastki, które pomogą mi w badaniach. Obecnie trudno o uran, złoto czy miedź. To też jest powodem czemu miasto jest z glinu. Glin jest nadal pospolity, a do tego nieprzydatny w walce z komarami. Paczkę odbierzecie w małej kopalni “Bawełna”. Drogi są do niej zawalone. Ludzie tam żyją, bo mają zapasy. Potrzebna jest eskorta dla nich i przesyłki. Dostaniecie uzbrojenie i jeszcze 3 mężczyzny, którzy wam pomogą. Macie w sumie do przejścia 16 kilometrów czyli 4 godziny marszu. Macie tu mapę i kompas… To się przyda. Zebranie za 3 dni w południe w “Cho Ke”. Musie być. Inaczej zginiecie. Nie tolerujemy lenistwa. Rozdział 8. “Poczta”
Uran, złoto, miedź
6 maja w “Cho Ke” Brygada 104 spotkała się ze Stalinem, Kristallnachtem i ochotnikami: Finem zwanym Finlandią, Talvisotą (bratem Finlandii) i Krówką. Jeden blondyn, drugie też, a trzeci był brunetem. Jeden wysoki, drugie też, a trzeci najwyższy. Jeden z niebieskimi oczami, drugi też, a trzeci z brązowymi. Jeden programista, drugi hydraulik, a trzeci farmer. Tak wyglądało wsparcie dla Brygady 104. Razem musieli przenieść przesyłkę z punktu A do punktu B. 

Podobne dokumenty