Powstanie według Komasy Widzieliśmy już "Tajemnicę Westerplatte

Transkrypt

Powstanie według Komasy Widzieliśmy już "Tajemnicę Westerplatte
Powstanie według Komasy
Widzieliśmy już "Tajemnicę Westerplatte". W międzyczasie pojawił się "Wałęsa.
Człowiek z nadziei". Zaledwie pół roku później na wielki ekran zostały przeniesione
legendarne już "Kamienie na szaniec", a w maju pojawiło się "Powstanie
Warszawskie" - odnowione materiały dokumentalne z sierpnia 1944 roku. Czym
zamierza nas zaskoczyć kolejny obraz polskiej kinematografii "patriotycznowojennej"?
"Miasto 44" Jana Komasy to obraz zupełnie inny niż to, co znamy z wcześniej
wymienionych filmów. To historia "miłości w czasach apokalipsy" - jak głosi slogan
reklamowy. O przyjaźni, uporze, ogromnym harcie ducha, ale także o młodzieńczej
niecierpliwości, chęci przetrwania za wszelką cenę i wdzięczności za każdą cenną
sekundę życia. Gigantyczny jak na polskie realia budżet, przekraczający 24 miliony
złotych spowodował, że obraz okupowanej stolicy jest niezwykle dosadny, atmosfera
II wojny światowej gęsta niczym wojskowa grochówka, a efekty specjalne, rekwizyty
i kostiumy na prawdziwie hollywodzkim poziomie. Warszawę można śmiało nazwać
tytułowym "bohaterem" - sceny wprowadzające pokazują miasto pełne życia, jak
i strachu. Przypominają, że "Paryż północy", pomimo wiszących tu i ówdzie swastyk,
był tworem niezwykłym, architektonicznie nieodbiegającym od innych metropolii
ówczesnej
Europy.
Nie
dziwne
więc,
że
w trakcie seansu stopniowy upadek stolicy budzi odczucia bólu zarówno u widza, jak
i u bohaterów. Ale o uczuciach później.
Niezwykle mocnym aspektem najnowszego dzieła twórcy "Sali samobójców"
są pieczołowicie dopracowane szczegóły techniczne. Od pierwszych chwil w oczy
rzucają
się
przede
wszystkim
kostiumy,
kunszt
wizualny
i scenograficzny, począwszy od doskonale odwzorowanych budynków na ulicy
Marszałkowskiej i wnętrz zajmowanych kwater, poprzez zatęchłe kanały
i zniszczone Stare Miasto aż do zgliszcz okupowanego miasta. Niebagatelną rolę
odegrały tu efekty specjalne, stworzone we współpracy z Richardem Bainem, który
pracował między innymi nad "Incepcją", "Nędznikami" czy "Casino Royale".
I chociaż efekty komputerowe w niczym nie ustępują tym, które możemy oglądać
chociażby w wyżej podanych filmach, to w pewnych momentach widz może odczuć
przesyt - do tych scen także wrócę.
Fabuła toczy się wokół postaci Stefana (Józef Pawłowski), który w tych
ciężkich czasach stara się nie wyróżniać na tle innych mieszkańców. Przestrzega
godziny policyjnej, pracuje w fabryce Wedla, a matce pomaga najlepiej jak umie -
wzór dla młodszego brata. Do konspiracji zostaje wciągnięty przez skrycie zakochaną
w nim przyjaciółkę - "Kamę" (Anna Próchniak), która czynnie bierze udział
w akcjach przeciwko okupacji. Przy okazji poznaje "Biedronkę" (Zofia Wichłacz),
w której - jak nietrudno przewidzieć - zakochuje się. Wrażenie "miłosnego trójkąta"
jest jak najbardziej na miejscu. Pomijając kwestie fabularne - Komasie wielkie brawa
należą się za dobór obsady. W "Mieście 44" nie znajdziemy "wielkich" nazwisk
współczesnego aktorstwa polskiego, ale młodych, niezwykle utalentowanych ludzi,
niekoniecznie mających doświadczenie z kamerą. Dla nich również było to powstanie.
Przeciwko
własnym
słabościom,
barierom.
Widać
to
zwłaszcza
w oddanych emocjach i odwadze, z jaką ukazane są aspekty cielesności. A tych
w filmie nie brakuje.
Być może będę odosobniony w opinii, ale cieszy mnie to, że 32-letni reżyser
zrezygnował z gloryfikowania Powstania Warszawskiego. Nie przedstawia
wydarzenia, jako czegoś pięknego, ale także nie poddaje ocenie. Nie mamy nawet
podanej nazwy żadnej z organizacji konspiracyjnych - Jan Komasa uniknął przez to
zarzutów ze strony przeciwników i zwolenników powstania, że opowiada się po
jednej ze stron lub podaje fałszywe informacje. I chociaż nie ustrzegł się pewnych
schematów, to dzięki temu możemy dostrzec bardzo realną, okrutną stronę wojny.
I jeszcze większą udrękę duszy. Ci ludzie nie umierali wtedy w glorii i chwale, nie
walczyli bez wątpliwości, nie chcieli zginąć bez zaznania miłości, bez odrobiny
świadomości, że coś znaczą. Także nie wszyscy byli szlachetni. Mamy zatem
idealistów, którzy walczą i umierają z poczucia obowiązku, ale także tych, którym nie
zostało nic innego - tych, którzy nie mają już nikogo. Tu jakieś niewinne
i nieświadome dziecko, tam stroskana wdowa, sanitariuszki pomagające nawet
wrogowi, zrozpaczeni dezerterzy i oficer gwałciciel. Ukazane jest wiele odcieni
ludzkiej natury.
Obiecałem powrót do uczuć i efektów - proszę bardzo. Pierwsza
z kontrowersyjnych scen - pocałunek bohaterów w "deszczu" kul w zwolnionym
tempie - iście "Matrixowy" wymysł. Innym razem widzimy Stefana biegnącego przez
cmentarz (także w zwolnionym tempie) w rytmie najsłynniejszej pieśni Czesława
Niemena (swoją drogą to kolejny ciekawy zabieg reżysera - połączenie
współczesności i przeszło 70-letniej historii). Ostatni, najbardziej dyskusyjny epizod
- seks dwójki bohaterów, podczas gdy w tle słychać strzały i wybuchy. I znów
zwolnione tempo. I dubstep. Efektownie, hollywoodzko, ale czy smacznie? Nie dla
wszystkich jak sądzę. I chociaż niszczyło to w pewnym stopniu klimat filmu, a moje
przemyślenia to zwyczajne doszukiwanie się drugiego dna, to wydaje mi się, że
sceny te miały raczej charakter symboliczny. Pierwszy pocałunek jest tym najdłużej
pamiętanym - tym, w którym nie istnieje nic innego prócz miłości. Bieg przez
cmentarz - krzykiem rozpaczy, zwróconym do całego świata, a zbliżenie bohaterów
pokazaniem, że w obliczu śmierci ludzie korzystali z każdej cennej chwili, jaka im
była dana. Znajduje to potwierdzenie także w scenie bardzo szybkiego ślubu jednej
z par, wspólnym śpiewie, czy obecności znacznej ilości alkoholu. Oczywiście nie
każdemu te sekwencje mogły przypaść do gustu. Podobnie jak moralność jednej
z nich. Prawda jest jednak taka, że jest to dzieło adresowane głównie do młodego
odbiorcy, a jak wiadomo wymaga to pewnego dopasowania do obecnych trendów.
Wcale to nie oznacza, że takie sytuacje nie miały miejsca.
Deszcz krwi i fragmentów rozerwanych ciał po wybuchu pojazdu pułapki także
wydaje się całkowicie oderwany od rzeczywistości, a przez wielu będzie uważany za
niedorzeczność. Z drugiej strony wcześniej mamy egzekucję jeńców, przewija się
układanie kopców z martwych ciał. Ktoś w akcie desperacji odrzuca granat do
pomieszczenia z ludźmi, z którymi wcześniej być może rozmawiał. Innym razem
szpital, pełny ludzi, którzy cudem uszli z życiem. Brutalność wprost epatuje z ekranu
i ani na chwilę jej nie ubywa. Przesada czy chęć aż nazbyt dosadnej wizualizacji
tragedii wojny? Mimo wszystko polecam się nad tym zastanowić głębiej i przeczytać
chociażby artykuł "Eksplozja "czołgu pułapki" na ulicy Kilińskiego w Warszawie".
Wikipedia służy pomocą.
"Miasto 44" nie jest filmem doskonałym. Nie wszystkim przypadnie do gustu
muzyka, nie wszystkim spodobają się bohaterowie. Ludzie mogą mieć pretensje do
ogromnej ilości efektów specjalnych i zaburzających dramatyzm obrazu scen - mają
do tego pełne prawo. Zarówno film jak i jego ocenę pozostawiam kwestią osobistą. Ja
nowe dzieło Komasy z wielką radością wpiszę na mentalną listę filmów ulubionych.
Przede wszystkim za to, że jest zrobiony z niespotykanym dotąd
w polskiej kinematografii rozmachem. Za to, że wreszcie pokazuje, że nie tylko
potrafimy kopiować schematy innych, ale podążać własną drogą. W końcu także za
to, że zmusił mnie do refleksji nad tym, w jakim kraju teraz żyję i w jakim chciałbym
żyć, jakimi ludźmi się otaczać i jakim być człowiekiem. A także za pytanie - czy
bylibyśmy gotowi do "miłości w czasach apokalipsy"? Zarówno do bliźnich, jak
i kraju.
Piotr Pluta