Karolina Breguła „Światłowstręt”, tekst kuratorski
Transkrypt
Karolina Breguła „Światłowstręt”, tekst kuratorski
Karaluch – prusak – wesz „Społeczeństwo obywatelskie jest stanem wzajemnej współzależności wszystkich ludzi, ludzie wszakże są źli” – pisał Jan Jakub Rousseau w „Ekonomii politycznej” (1754). Źli i groteskowi, można by dodać, oglądając filmy Karoliny Breguły. Ich bohaterowie postępują bowiem tak, jakby rywalizowali w konkursie na największy absurd i okrucieństwo współczesnego świata. Starsza pani pod wpływem schlebiającego jej „mistrza” pieczołowicie tworzy kolejne metody klasyfikowania wielkiej kolekcji zębów, a w celu pozyskania kolejnego okazu potrafi zlecić pobicie. Tajemniczy urzędnik, decydent w niewielkiej społeczności, mimo deklarowanej nowoczesności podejmuje z gruntu konserwatywne decyzje, z trudem powstrzymując się przed zalegalizowaniem kary śmierci. W gronie smakoszy zupy wszyscy słyszą, że tuż za ścianą wybuchł społeczny gniew, który mogą wesprzeć, a jednak pozostają przy swoich talerzach, prowadząc kuriozalną konwersację. Cierpiąca na fotofobię urzędniczka nadużywa władzy, skazując swoich petentów na mroki urzędowych korytarzy. Mieszkańcy wielkopłytowego osiedla budują gigantyczną wieżę z cukru i nie wahają się otruć wszystkich kotów w okolicy. Absurd zła, bezsensowność każdego przedsięwzięcia (a nawet zaniechania) w wykonaniu tych ludzi są tak wielkie, że trudno ich traktować inaczej niż jako chodzące symbole rzeczywistych zjawisk. Są niczym Estragon i Vladimir, lub może raczej Pozzo i Lucky z „Czekając na Godota”, bo podobnie jak tamci wciąż kręcą się w pętli, powtarzając te same błędy. Dzieje się tak, bo większość filmów Breguły nie ma zamkniętej konstrukcji. To, co stało się wcześniej, i to, co się stanie później, będzie najprawdopodobniej takie samo. Wszystko toczy się w nieskończonej serii powtarzalnych rytuałów. „Mój zbiorowy bohater nie wie, dokąd idzie. Jest w pułapce, chodzi w kółko” – mówi artystka. Wszyscy błąkają się w surowych modernistycznych przestrzeniach – reliktach nowoczesnych utopii, śladach historycznych porażek i nieudanych społecznych eksperymentów. Są zagubieni i bezsilni wobec społeczno-politycznych absurdów, które zresztą zazwyczaj sami tworzą. Są kłębkami sprzeczności. Chcą być nowocześni, ale oburzają ich wszelkie przejawy odmienności. Chcą żyć w idealnym mieście, ale sami są niedoskonali. Marzą o rewolucyjnej zmianie, ale nie wiedzą, jak do niej doprowadzić, nie robiąc sobie przy okazji krzywdy i nie łamiąc obowiązującego prawa. Groteskowy jest ich instynkt społeczny. Groteskowe są ich próby manipulacji i wykorzystywania uprzywilejowanej pozycji. Groteskowi są w końcu oni sami przez swój całkowity brak umiejętności dogadania się z innymi. Prawie wszystkie ich dialogi przypominają zbiory krótkich monologów, między którymi zapadają dłuższe lub krótsze chwile ciszy. W trakcie tych pauz widz próbuje dopasować do siebie ich rozczłonkowane światy i ułożyć z nich, jak z puzzli, kompletny obraz. Nic z tego. Tutaj żaden element nie pasuje do pozostałych. Świetnie obrazuje to scenografia jednego z filmów, gdzie architektura dosłownie się rozsypuje – tynk odchodzi ze ścian, a klamki nie chcą się trzymać drzwi. W innym filmie tylko upór mieszkańców skazanego na rozbiórkę osiedla sprawia, że ich otoczenie trzyma się jeszcze kupy. Ten świat jest niekompletny jak prowizoryczne schronienie jednego z nich, który w oczekiwaniu na autobus buduje sobie niewielki dom z ławek. Codzienne zajęcia bohaterów wydają się metaforami powszednich niedorzeczności, których źródeł należy szukać w informacjach, którymi żyją media: od polityki muzeów, przez zaostrzanie prawa, wojny i rewolucje, kryzys emigracyjny, biurokrację, szarą strefę, polityczne ekstremy, aż po wspomnienia architektonicznych utopii. Jeśli problemy i zagubienie filmowych bohaterów mają charakter systemowy, (co wcale nie jest takie pewne), to nadal nie wiadomo, o jaki system chodzi i co należałoby w nim poprawić. Podczas pracy nad prezentacją w galerii Labirynt Breguła często powtarzała, że w obliczu bieżących wydarzeń w Polsce i na świecie organizowanie wystaw dzieł sztuki nie ma sensu: „sztuka powinna zająć się czymś innym”. Jednak, podobnie jak jej bohaterowie, ona też tkwi w systemie konwencji i przyzwyczajeń, z którego boi się wyrwać. Jest tego świadoma. Dlatego wystawa jednak powstała. Wchodząc do galerii, widz staje naprzeciwko pięciu ekranów. Widzi i słyszy równocześnie pięć filmów: „Światłowstręt” (2016), „Biuro budowy pomnika” (2016), „Wieżę” (2016), „Zupę” (2014) oraz „Obrazę” (2013). Między nimi toczy się bezustanny, hałaśliwy dialog, w obliczu którego trudno się skupić. Zamiast tradycyjnego oglądania zmuszeni jesteśmy do doświadczenia filmu. Jak mówi artystka, musimy stawić mu czoła. Czy Breguła nie pozostawia więc widzom, a także bohaterom swoich obrazów, żadnej nadziei? Przecież nawet forma jej filmów – staranne ujęcia, umiejętnie dobrane, choć stłumione, barwy i tajemniczy klimat kadrów – składa się na symboliczny obraz społecznej ruiny. Jest to jednak obraz perwersyjnie piękny, uwodzący swoim chłodem. Przestrzenie, na których tle artystka filmuje swoich bohaterów, są równie smutne, co czarujące: surowa potęga architektury brutalistycznej w „Światłowstręcie”, ascetyczne korytarze warszawskich mrówkowców w „Wieży”, zużyte i zepsute elementy modernistycznych mieszkań w „Obrazie”, a zwłaszcza opuszczone betonowe osiedle w „Biurze budowy pomnika”. Czy istnieje zatem szansa, że życie bohaterów się odmieni? Że w końcu przeprowadzą jakiś skuteczny remont swojej rzeczywistości, własnych międzyludzkich relacji? Odpowiedź daje jeden z bohaterów „Zupy”: „Już nie wierzę w remont. Samo słowo «remont» wstrętne jest jak «karaluch». Albo «prusak». Albo «wesz». Bo wszystko obraca się przeciwko nam”. Nic dziwnego. Przecież wszyscy ludzie są źli. Marcin Krasny