ki, a luja nie było. Niepokoiłem się o niego coraz bar
Transkrypt
ki, a luja nie było. Niepokoiłem się o niego coraz bar
J ak powiedziałem, zbliżaliśmy się już do leśniczówki, a luja nie było. Niepokoiłem się o niego coraz bardziej, nie mówiąc już, że gdyby zaginął, nie mógłbym mu nic „nakupować”. Pastewny odcinek drogi minęliśmy, a jego nie było. Ale pan Wojtek posłusznie włączył długie światła i jechał ostrożnie. Nagle ktoś wyrósł nam przed maską na rowerze! Na luja toto było o wiele za drobne. W każdym sensie odwrotność luja. Patrzę. Nie, tego nie zamawiałem! Olaf. Nie, Olaf to był ten jakiś jego straszny pies. A on miał jakieś takie prasłowiańskie… Past… Piast? Past… pastu, tfu, nie pastuszek, o – Mieszko. Więc właśnie ten Mieszko, hipster prosto z „WAD magazine”, ze złotym zębem nałożonym na prawdziwy, zdrowy, z wąsikami zakręconymi na Salvadora Dali, do cna wykąpany bez parabenów, jedzie wprost na nas na rowerze, oczywiście czarnym, „miejskim”, kradzionym z Amsterdamu. Dobrze, że nie jedno koło duże, a drugie malutkie, bo już i taka subkultura cyklistów właśnie z zakręconymi wąsikami pojawiła się w Warszawie. „Święto Kwiatów 1966” – informuje na jego piersi odznaka. 359 * Pan Wojtek zatrzymał na moją prośbę auto i krzyknąłem za nim przez nieistniejącą szybę. Był bardzo przestraszony, ale poznał mnie i troszkę się uspokoił. Ładnie mu w tych wypiekach, a że miał wypieki, to wiem, bo stał przed samą maską naszej taksówki. Oświetlony pobitymi reflektorami. Ubrany jak od Galliano na wybieg. Siwy warkocz związał w jakiś kok, grafitowy płaszcz jakby z teatru. No i te wąsiki. Ale już nie taki spokojny. – Do ciebie właśnie jechałem, do ciebie! Olaf nie żyje! Mówiłeś, żeby infohmować, jak coś w okolicy się będzie dziwnego dziać! Więc kogoś tam właśnie zabijają. Na tehenie. Mehcedes czahny, full wypas przyjechał, wjechał do śhodka, myśleli, że tam nikt nie pilnuje… A tam jednak pilnuje takie coś. Postmodernistyczny strach na wróble. Spojrzeliśmy po sobie z panem Wojtkiem. Aha. Znowu mi stanęła przed oczami ta cudowna Ćwiklińska, no muszę to sprawdzić po powrocie na YouTubie, czy to było w przedwojennej Trędowatej, czy w Kłamstwie Krystyny, czy we Wrzosie, to, jak ona głosem hrabiny, a więc grasejując tak jak Mieszko, krzyczała tragicznie po nocy „goooorzelnia goooohhhhhee”. Tak on właśnie to „mehhhhhcedes czahhhhhny” wymawiał. – Widzieli cię? – Nie. Światło w dyżuhce było już zgaszone, oglądałem Niebo nad Behlinem na notebooku, tylko pies za nimi pobiegł i zhobił sthaszny hałas. Tak stanął i zaczął wyć, jakby ktoś umahł. Ale w niego strzelili! Zabili mi Olafa! Zabili mi Olafa! 360 Przytuliłem go do serca, głaskałem po tych białych włosach albinosa uplątanych w pajęczyny, pajęcze sploty. Pachniał grzańcem i gwoździkami, tfu – goździkami, co na jedno wychodzi. Tylko ten smutek po psie nie był stylizacją, cała reszta prosto z rekwizytorni. – Ty się ciesz, żeś sam uszedł, boby cię zabili jako świadka. – Uspokajałem go, choć wcale go to nie uspokoiło, wręcz przeciwnie, nowy, większy jeszcze niepokój zasiało w jego siwym jak gruda soli sercu. – Jak teraz tu faida panuje na Wybrzeżu… – Faida? – No, nie czytałeś Gomorry Saviano? Wojna gangów. Wendeta. – Olafa mojego zabili… – A mi luja mojego zabili – zacząłem płakać, przytulony do niego – luja mi zabili! Wyrzucili mi luja z chałupy! Zdziwił się strasznie. – Jak to: zabili? Ja luja twojego po dhodze spotkałem! Siedzi na tych kłodach na poboczu i odpoczywa. Dziwnie, dophawdy, wygląda… No tak. Jemu psa, to mi luja, zaczyna się lustereczko przeklęte, symetria i podobieństwo. Jak tylko usłyszałem, że mój luj jest „na kłodach”, zaraz otucha w serce mi się wlała nowa i z tym większą energią krzyknąłem: – Wsiadaj, rower dawaj do tyłu, do bagażnika, jedziemy po luja mojego! Panie Wojtku, stówą, stówą, panie kustosz! Pan Wojtek niczemu się już nie dziwił, wyszedł i zaczął upychać jego rower, lecz te wysiłki szybko okazały się płonne. Kazałem rower zostawić. Mieszko chciał 361 protestować, ale gdy tylko zobaczył moją minę, zrezygnował, wsiadł. – Schowamy rowerek w krzaki, tu po sezonie nikt nie chodzi. A czarne i tak już są niemodne, bo to wszelka intelektualna gawiedź z Powiśla na takim jeździ do Czułego Barbarzyńcy. Pojechaliśmy wreszcie, pan Wojtek przyśpieszył. Ale coś markotny był. Zapytany odpowiedział, że boi się, czy to dobrze, żeśmy Jadzię Parszywą zostawili w tamtym pięknym mercedesie… – No właśnie! – poparłem go. – Trzeba było ją zabrać. Bo jak ten taksiarz zawoła gliny, to będzie dziewczyna miała noc w areszcie. Albo co gorsza „na izbie”. Na szczęście pan Wojtek uspokoił mnie. – Panie Michale, nie istnieje w okręgu Międzyzdroje żaden taksiarz, który by z własnej woli zawołał policję, tego może pan być pewien. Prędzej kumpli z agencji zawoła, przyjadą swoimi autami, pierdolną panu lewarkiem między oczy. Zobaczą Jadzię, to się i po kościach rozejdzie. Bo zadzierać z jedyną kurwą, jaka tu po sezonie w ogóle czasem jeździ taksówkami, byłoby dla nich samobójstwem. On sobie samochód odbierze i wróci do domu, a Jadzię może jeszcze do miasta podrzucą. Nawet jakby tam co nabrudziła, toć widział pan, że jeszcze tapicerka w folii, najwyżej im zapłaci w keszu czy w naturze… A nabrudziła, nabrudziła… Zatrzymaliśmy się. Luj siedział na stercie kłód, na którą zwykle wdrapywałem się, aby dzwonić, naprawdę jak mała żabka. 362 Zmarznięta. Wyglądał jeszcze gorzej, niż przypuszczałem. Trząsł się cały. Ten debil wyrzucił go w samej pidżamie i klapkach na przymarzające błoto. Czekaj! Czekaj ty, porachujemy się później. Tymczasem luj wpakował się do samochodu, aż autem zatrzęsło. W środku już od dawna było ogrzewanie puszczone na full, tylko co z tego, kiedy szyby powybijane. Przywitaliśmy się, wszystko sobie pokrótce opowiedzieliśmy, a Olaf, to znaczy Mieszko, przysłuchiwał się i coraz mniej rozumiał. Jak się już zorientowaliście, kłody były nieopodal leśniczówki. Teraz z kolei ja miałem wyjść z auta, aby cicho pozbierać rozrzucone po ogrodzie moje manatki. Bałem się, że nie znajdę w ciemności tych kluczy do slumsu onego warszawskiego. W którym tymczasem Ukrainka, posiadaczka zapasowego klucza, na pewno już wszystko pięknie posprzątała i pościeliła, wyprała i wyprasowała. Już i nowy kurz zaczął się zbierać w kątach, na wymytej do cna podłodze. Wyszedłem. Spojrzałem na ten dom niegdyś tak miły, obecnie przeklęty. Tak, on nie chciał tańczyć z głupców tych falangą… W oknach nie paliły się światła. Ale czy drwal śpi, to nie wiadomo, w końcu musi być poważnie uzależniony od tabletek, ja już, po tych kilku dniach brania, miałbym spore trudności z zaśnięciem bez tabletki. Na szczęście zostawiłem sobie małą bateryjkę z jego zapasów, jeszcze by tego brakowało, żebym za moje szkody nie miał nawet tego małego zadośćuczynienia. Niewielka paczka lorafenu, lexotanu, mały stilnox… Wciąż marzyłem, że wyląduję dziś z lujem w jakimś malutkim pensjonaciku Pod Różami, staru- 363 szek portier z homofobicznym uśmiechem będzie dawał klucz. Resztę tabletek zamierzałem mu oddać, rzucić pod nogi. Okiennice w każdym razie zamknął, lecz zewnętrznej kraty na drzwi – nie. Wszedłem do tego ogrodu niegdyś tak miłego. Stała z tyłu ponura buda, w której tyle zła się wydarzyło. Dalej rosły trzy wiedźmy z Makbeta. Żeby się nie bać, skupiłem się na szukaniu swoich rzeczy. Otóż od razu zauważyłem, że luj zdrowo przesadził. Robert po prostu wywalił przed dom walizę w miarę upakowaną i zamkniętą. Notebook był byle jak upchany do środka, ale cały, kable nieco wystawały, nie domknął zamka. Ponieważ lada chwila mógł dopaść nas pościg ze strony owego chorego na umyśle taksówkarza (choć może właśnie zdrowego) i niewiele lepszej Jadźki Parszywej, szybko zabrałem walizę, od której odpadło kółko i trzeba ją teraz było ciągnąć, szurając po ziemi, no, zdecydowanie nie był to Louis Vitton. Jego zapasowe klucze do leśniczówki, co mi dał, rzuciłem mu przed drzwi jak psu ochłap, leki w worku też mu rzuciłem, aż się rozsypały na wszystkie strony, ale żal mi się ich zrobiło i jednak pozbierałem je, zabrałem, pierwsza kara za wyrzucenie luja. Potem moja terapeutka, analizując to, miała wskazać zupełnie słusznie na oszukiwanie się, nie o karę dla Roberta tu chodziło. Zatrzasnąłem furtkę, wpakowałem walizę do bagażnika starego golfa pana Wojtka i wsiadłem, drzwiami trzasnąłem. Adieu! Tfu! Już ja tu nie zamieszkam, noga moja nie postanie, już ja sobie na pierwszej stronie tabloidów znajdę wygodne pomieszkanie z oczami za prostokącikiem. 364 * – W odwrotną stronę niż pościg! Na Grodno! – krzyknąłem, a zabrzmiało to, jakbym wojska swoje złożone z Mieszka i luja prowadził na owo miasto Grodno, które leży na Białorusi i gdzie Orzeszkowa była „samotnicą grodzieńską”, a obecnie na bazarach handluje się językami krów. Bo kierunki ta droga miała tylko dwa, jak to zwykle drogi mają w swym zwyczaju. Z jednej strony, od Międzyzdrojów, przyjechaliśmy (i stamtąd spodziewałem się pościgu), a druga strona biegła dalej brzegiem morza na wschód i nią szliśmy kiedyś z lujem do ośrodka, w deszczu wracaliśmy. Było to zresztą raptem kilka dni temu, lecz tyle się działo, że wydawało mi się, jakby rok minął. Tymczasem, jak sobie policzyłem, dopiero tydzień mijał od mojego przyjazdu, tydzień temu jeszcze student awuefu najprawdziwszy ze mną jechał twarzą w twarz i wysiadł we Wronkach zdawać egzamin z mięśni w więzieniu. Ale Mieszko strasznie się przeraził, że jedziemy tam, skąd on właśnie uciekł, gdzie bandyci źli i nieludzcy zabili jego psa, a teraz wykonują na kimś wyrok śmierci. – Kuhwa, Witkowski! Mam w dupie, że ci się to przyda do phozy! – krzyczał, bo jemu rzeczywiście łatwo było mnie przejrzeć, rozgryźć. Chwycił mnie za USB na szyi: – Witkowski, spiehdalaj, mam gdzieś ciebie i twoją phozę, phoszę pana, niech pan jedzie do Międzyzdhojów! Wyszło szydło z worka. – Gorzelnia gohhhhe! – przedrzeźniałem go. – Jedź pan do Ghhhhhodna, panie Wojtku, myślę, że ich tam 365 wszystkich zastaniemy! A ty, Olafku, tfu!, Mieszko, ty po prostu zostaniesz w samochodzie i zaopiekujesz się lujem… – dodałem na pocieszenie. Otóż z lujem było tak, że od kiedy usłyszał o śmierci psa, bardzo się przejął i niemal płakał, co u luja młodego ma prawo zdarzyć się tylko na fali emocji piłkarskich, na przykład gdyby Pogoń na własnym boisku przegrała, odpukać w niemalowane, z Gwardią Koszalin albo Arką Gdynia dziesięć do zera, miałby prawo łzy w oczach światu pokazać. (Polskie łzy?). Potem powiedział, że on chce tego psa pochować. Chce pochować. I wyprawić nad nim psią stypę. Tacy oni są: ciotę zabiją siekierą, żeby ukraść zegar z kukułką, ale nad psem się wzruszą, a jak! Mnie psa nie było żal ani trochę, może Mieszka, lecz jego luj wzruszył nie na żarty, bo w sumie on wyszedł na człowieka dobrego, nie ja, gdzie ja bym tam o psim pochówku myślał, też mam o czym myśleć. Nie lubię psów i już. Szczególnie labradory i rottweilery są ohydne. Mnie jednak zależało, żeby luj właśnie „pochował”, ponieważ to by dodało mu jeszcze uroku, i naciskałem odtąd na pochowanie. Ponieważ urok znowu był niezbędny, abym ja mógł mu jutro „nakupować”. Luj jednak miał uroku pod dostatkiem i szafował nim na lewo i prawo.