fragment książki

Transkrypt

fragment książki
Choć oboje nie jesteśmy imprezowiczami, uznałam jednak, że powinniśmy się tam pojawić i poznać
naszych kolegów nauczycieli. Niechętnie podreptaliśmy więc do bloku mieszkalnego po drugiej stronie
piaszczystego placu.
Zapukaliśmy do drzwi, zza których dobiegał
gwar spotkania. Wprowadzono nas do obszernego
salonu, w którym pozostały już wyłącznie miejsca
stojące. Stół był suto zastawiony jedzeniem, a także,
ku mojemu zdumieniu, szerokim wyborem alkoholi.
Większość ludzi piła piwo lub wino.
– Wasza godność? – zapytała, zaciągając, gospo- dyni
– tęga i postawna, pozbawiona szyi dr Cecily –
skupiwszy wzrok na bliżej nieokreślonym punkcie na
suficie. Nie miałam pojęcia, kim jest, ale na pierw- szy
rzut oka widać było, że jest autorytetem.
– Jestem Vicky, a to jest Joe.
Głowa i korpus dr Cecily obróciły się w stronę
Joego, a jej wzrok skierował się na inny punkt na
suficie.
– Joe uczy matematyki i fizyki w szkole średniej,
ja zaś angielskiego w gimnazjum.
– Bardzo mi miło was poznać – odparła dr Cecily, zwracając się do żyrandola, po czym oddaliła się,
zanim jeszcze zdążyła dokończyć zdanie.
– Wmieszam się w tłum – szepnęłam Joemu. – Do
zobaczenia.
Szukałam Daryny, ale jej nie było.
– Chodź i usiądź z nami – usłyszałam głos. – Tu
jest wolne miejsce.
Głos należał do niemałej kobiety, jeszcze większej od dr Cecily. Klepała dłonią wąskie miejsce na
kanapie między sobą a inną puszystą damą.
– Jestem Dawn, a to jest Rita.
Rita była jeszcze większa od Dawn. Z trudnością
wcisnęłam się między obie panie i rozejrzałam się
wokoło. Tylu nowych nauczycieli! Obliczyłam – pominąwszy dr Cecily, Dawn i Ritę – że średni wiek wynosi najwyżej dwadzieścia cztery lata. Poczułam się
staro. Ta młodzież dopiero rozpoczynała karierę, podczas gdy my z Joem już ją kończyliśmy.
– Zauważyłam, że nie ma Daryny, dyrektorki
szkoły średniej – rzekłam do Dawn, przedstawiwszy
się wcześniej. – Ona też jest nowa, prawda?
Zapadła martwa cisza.
– To jej pierwszy rok, czyż nie? – nalegałam, być
może nieroztropnie.
– Miss Daryna nie otrzymała zaproszenia – odparła Rita. Zauważyłam, że wymieniła spojrzenia
z dr Cecily i Dawn, a także lekko uniosła brwi. Wyczułam pewną niechęć, ale na razie nie umiałam odgadnąć jej przyczyny.
Odniosłam wrażenie, że to właśnie dr Cecily
odpowiadała za nabór nowych nauczycieli na Targach
Pracy w środkowych Stanach Zjednoczonych. Wszystkie dobiegające do mnie głosy brzmiały jak amerykański, poza naszymi. Zapamiętałam jedynie nieliczne nazwiska lub twarze. Lecz szczególnie zapadł mi
w pamięć Brent.
Po raz pierwszy dostrzegłam go, gdy rozmawiał
z Joem. Joe ma 182 centymetry wzrostu, a Brent był
jeszcze wyższy. Miał może ze trzydzieści lat. Potargana czupryna obrastała łysinę na czubku głowy, a zamiast puszki z piwem czy kieliszka z winem trzymał
notes i ołówek. Może był reporterem? Przeprosiłam
Tercet Pulchnych Gracji i wygramoliłam się z kanapy.
– Proszę mi powiedzieć, jak się pan nazywa?
– spytał Brent.
– Jestem Joe – odpowiedział Joe, wyciągając
do niego dłoń, ale Brent ją zignorował.
– Proszę mi powiedzieć, jak się to pisze?
– No… J; O; E…
Brent skrobnął coś w swoim notesie i znów podniósł wzrok.
– A skąd pan jest?
– Jestem Brytyjczykiem, ale mieszkam w Hiszp…
– A czego będzie pan uczył? – spytał, wciąż coś bazgrząc.
– Matematyki i fizyki na poziomie szkoły średniej.
– Cześć, jestem Vicky – rzekłam, dołączając do
nich i uśmiechając się do Brenta. – Jestem tą lepszą
połową Joego.
Brent odwrócił się w moją stronę. Spróbowałam
podać mu rękę, ale mnie również zignorował. Joe
przyjrzał mu się i pokiwał głową.
– A pani jak ma na imię?
– Vicky.
– Proszę mi powiedzieć, jak to się pisze?
– V; I; C; K; Y.
– A skąd pani pochodzi? – zapytał, wciąż bazgrząc.
– Z Anglii. Przez Hiszpanię.
– A czego będzie pani uczyła?
– Angielskiego.
Brent zapisał wszystko, a następnie odwrócił się
do młodej pary, przerywając im rozmowę.
– Proszę mi powiedzieć, jak się nazywacie?
– Kto to taki? – szepnęłam do Joego. – Reporter?
– Nie, to jest Brent, nauczyciel TW w szkole śred-
niej. Myślę, że jest lekko stuknięty.
– Aha. A co to jest TW?
– Teoria wiedzy.
– Aha.
To mnie przerastało. Zatęskniłam nagle do
El Hoyo, do naszego domu, naszych kur i sąsiadów,
do naszego prostego życia. Co my tu w ogóle robimy,
w tym obcym miejscu, wśród tych wszystkich dziwacznych ludzi?
Frontowe drzwi znów się otworzyły i weszła
atrakcyjna, zawoalowana Arabka. Tercet Pulchnych
Gracji powitał ją i przedstawił wszystkim obecnym.
– Oto Miss Naima, szefowa działu zasobów ludzkich – oświadczyła dr Cecily.
Panna Naima uśmiechnęła się, popatrzyła na
pęk brązowych kopert, które trzymała w dłoni, i zaczęła wywoływać nas z nazwiska. Mimo że z lekkim
akcentem, to mówiła po angielsku bezbłędnie. Kiedy
wywołała nas, wystąpiliśmy karnie, a ona wręczyła
nam koperty.
Joe – jak zawsze niecierpliwy – zajrzał czym prędzej do swojej i zrobił wielkie oczy.
– To pieniądze! – rzekł. – Mnóstwo pieniędzy!
– Okej – zawołała dr Cecily, energicznie klaszcząc w dłonie. – Miss Naima właśnie wręczyła wam
wasze dodatki na osiedlenie. A teraz czas na spektakl! Na dole czeka szkolny autokar, żeby zabrać
wszystkich na nocną wycieczkę po mieście.
Joe i ja wyszliśmy jako pierwsi, ale gdy dotarliśmy do oczekującego autokaru, Joe nie zatrzymał się
przy autokarze, tylko poszedł dalej.
– Wymyśl coś i przeproś za moją nieobec-
ność – rzucił przez ramię – nie zniosę dłużej tych ułożonych pustych gadek. Zrób kilka zdjęć, a potem opowiesz mi, jak było. Przyrzekam, że na jutrzejszą
wycieczkę pojadę.
Westchnęłam. Nie było w tym nic dziwnego.
Od czasów wojska Joe miał alergię na tłum. Popatrzyłam, jak maszeruje przez piasek, i wsiadłam sama do autokaru w momencie, kiedy rozpoczynały się
wieczorne nawoływania do modlitwy. Z minaretu
wznoszącego się nad meczetem rozległo się zawodzenie, po czym powietrze wypełniło się nawoływaniami
ze wszystkich stron miasta. Spojrzałam w stronę dużego budynku stojącego vis à vis, ozdobionego gigantyczną – wysoką na kilka pięter – podobizną króla.
Król uśmiechał się dobrotliwie do swoich poddanych,
a ja poczułam się jak ryba wyjęta z wody.
Pozostali wycieczkowicze już zdążyli wsiąść
do autokaru. Trochę zdziwiło mnie jego wnętrze: niektóre siedzenia były pocięte, graffiti aż kłuło w oczy.
– To uczniowie! – wyjaśniła tęga kobieta, widząc moje zdziwione spojrzenie. – Rozwydrzone bachory. Robią, co chcą. Wiedzą, że i tak ktoś po nich
posprząta.
Kierowca uruchomił silnik i ruszyliśmy przez
piaszczysty plac w stronę drogi. Zauważyłam, że
Bahrańczycy najpierw budują bloki, a znacznie później – jeśli w ogóle – martwią się o ulice.

Podobne dokumenty