Minh Dam - VOX HUMANA

Transkrypt

Minh Dam - VOX HUMANA
Minh Dam
Wietnamczyk, 30 lat
Architekt, akwarelista
Prowadzi studio rysunku i malarstwa „Lineare”
Laureat nagród w konkursach plastycznych
Skąd przyjechałeś?
Z Wietnamu. Moja rodzina pochodzi z Hanoi.
Jak trafiłeś do Polski?
Tata był fizykiem. Pod koniec lat 80. przyjechał do Polski na studia doktoranckie. Rząd
Polski przyjmował co roku 3-4 najlepszych studentów z Wietnamu. W międzyczasie Polska
przeszła transformację i jak większość Wietnamczyków, którzy przyjechali tu na studia, tata
zdecydował się zostać. Gdy już miał stabilną sytuację ściągnął do siebie mnie i mamę. To był
rok 1991.
Twoja mama została sama z dzieckiem w Wietnamie?
Tak, ale dziadkowie dużo jej pomagali. Taty nie pamiętałem, ponieważ wyjechał jak byłem
mały. Czasami znajomi mamy robili sobie żarty i mówili „To ja, twój tata. Wróciłem”. Nigdy
nie dałem się nabrać. Jak wreszcie spotkałem ojca, od razu go rozpoznałem. Jest to rodzaj
więzi z rodzicami, że po prostu wiesz, że to oni.
Jak wspominasz przyjazd do Polski?
W Polsce była już nasza rodzina, tata, ciotka, wujkowie. Szlaki były przetarte. Przyjechaliśmy
w październiku. Było zimno i rodzice powiedzieli, że „Teraz będzie trzeba się ciepło
ubierać”. Mieszkaliśmy w Warszawie. Moi rodzice, tak jak ciotka i wujkowie, zajęli się
handlem.
Mimo, że tata był po studiach doktoranckich?
Tak. Bariera językowa była trudna do pokonania. Żeby pracować na uczelni trzeba dobrze
znać język, prowadzić wykłady, pisać. Poza tym handel był czymś naturalnym dla imigrantów
wietnamskich. Mieliśmy kontakty w Wietnamie, importowaliśmy towary, które były znacznie
tańsze od towarów wyprodukowanych w Polsce. Wtedy nie było jeszcze na Stadionie
Dziesięciolecia „Jarmarku Europa”. Mieszkaliśmy w Warszawie, a rodzice wstawali przed
świtem i jeździli na targi do różnych miasteczek. Gdy otworzono targowisko przenieśli się na
Stadion. Teraz handlują w centrum handowym GD w Wólce Kosowskiej oraz w Maximusie
niedalego Nadarzyna. Było im trudno, ale poświęcali się, żeby zmienić swoje życie
i zapewnić nam lepszy start. W Wietnamie przeżyli wojnę, a potem okres powojenny. Okres
powojenny jest najcięższy. W czasie konfliktów zbrojnych ludności cywilnej pomagają różne
organizacje. Po zakończeniu konfliktu organizacje się wycofują, a ludzie muszą sobie sami
radzić w zrujnowanym kraju. Zdecydowali się na wyjazd i rozpoczęcie tutaj wszystkiego
od zera. Jeżeli mówimy o sukcesie, to myślę, że to przede wszystkim oni odnieśli ogromny
sukces.
A jak ty sobie radziłeś?
Jak szedłem do pierwszej klasy, nie znałem ani słowa po polsku. Ale w szkole zostałem
bardzo dobrze przyjęty. Zawsze był ktoś, kto mi pomagał, tłumaczył co i jak. Nie było takiej
sytuacji, żebym był odsunięty, dlatego, że jestem cudzoziemcem. Nie przypominam sobie,
żebym czuł barierę językową. Szybko zacząłem rozumieć, co do mnie mówią, w drugiej
klasie rozumiałem już prawie wszystko. Na lekcjach było gorzej. Przez pierwsze lata miałem
taryfę ulgową z języka polskiego, historii oraz z innych przedmiotów humanistycznych.
Polscy nauczyciele bardzo sobie chwalą pracę z Wietnamczykami.
To kwestia wychowania. Wietnamczycy, którzy tu przyjechali na przełomie lat 80. i 90. byli
bardzo dobrze wykształceni. Żeby tu przyjechać musieli mieć najlepsze wyniki z egzaminów
i dostać się na studia doktoranckie. Mogli zmienić swoje życie dzięki nauce, więc doskonale
wiedzą jaka potęga w niej tkwi i pragną, aby dzieci osiągnęły więcej niż oni sami. Nasi
rodzice to były umysły ścisłe, humaniści tu nie przyjeżdżali, więc my też dobrze radziliśmy
sobie z przedmiotami ścisłymi. Ja sam byłem przeciętnym uczniem. Na tle Polaków nie
najgorszym, ale na tle Wietnamczyków słabym. Tylko z matematyki i fizyki miałem same
5 i 6. Istnieje też drugi powód dlaczego polscy nauczyciele chwalą sobie pracę
z Wietnamczykami. W Wietnamie nauczyciel jest jak drugi rodzic. W końcu dają nam
wiedzę, z której korzystamy przez całe nasze życie. Nawet po osiągnieciu wielkich sukcesów
nie zapominamy kto pomagał nam stawiać pierwsze kroki. Relacja mistrz - uczeń zostaje na
zawsze zyskujemy sympatie naszych polskich mentorów.
Dlaczego zdecydowałeś się na architekturę?
Z matematyki byłem dobry, ale wcale się tym nie interesowałem. Pociągała mnie sztuka,
chodziłem na zajęcia plastyczne. Chciałem projektować, uciec trochę od przedmiotów
ścisłych. Architektura była szansą na połączenie umiejętności i zainteresowań. To wymagało
ode mnie dużo przygotowań. Rysunek architektoniczny, egzamin z wiedzy ogólnej,
modelowanie. Było 15 osób na miejsce. Myślałem: „statystycznie nie mam szans”,
ale dostałem się i od razu wiedziałem, że to była dobra decyzja.
Projektujesz?
Mnie zawsze pociągał rysunek. Na 3 roku zacząłem prowadzić zajęcia przygotowujące
uczniów do egzaminów na wyższe uczelnie. Uczę rysunku architektonicznego i akwareli.
Na początku byłem asystentem w szkole, gdzie sam przygotowywałem się do egzaminów,
później współpracowałem jeszcze z inną szkołą, prowadzoną przez wykładowcę z Wydziału
Architektury. Na 5 roku, z mojej inicjatywy, założyliśmy ze znajomymi własne studio
rysunku
i
malarstwa
„Lineare”.
Mogliśmy
wystartować
z
zerowym
kapitałem,
wynajmowaliśmy salę w szkole, głównie inwestowaliśmy swój czas. Obecnie mamy własny
lokal przy placu Unii Lubelskiej. Dodatkowo czasami coś projektuję, współpracuję z biurami
architektonicznymi i agencjami reklamowymi. Malarstwo i dydaktyka to mój drugi zawód,
ale lubię to równie bardzo jak projektowanie.
Czyli żyjesz z malowania?
Głównie z uczenia, ale sprzedaję również swoje obrazy. Zajmuję się malarstwem
akwarelowym. Zostałem nawet nagrodzony w międzynarodowym festiwalu akwareli
w Bellagio w 2012. Akwarela to medium bardzo bliskie architektom. Służy do szkiców
koncepcyjnych, do projektowania ręcznego. Uznani architekci, jak m.in żyjący na przełomie
XIX i XX wieku Stanisław Noakowski, są również świetnymi rysowanikami i akwarelistami.
To bardzo trudna, szlachetna technika. Farba nie jest kryjąca, więc nie daje możliwości
poprawy. Do tego jest spontaniczna, trzeba kontrolować plamę, to jak się rozpływa. Razem
z wykładowcami Wydziału Architektury i uznanymi artystami malarzami założyliśmy w 2010
roku Stowarzyszenie Akwarelistów Polskich. To pierwsze takie stowarzyszenie w kraju.
Przystąpiliśmy do Konfederacji Związków Europejskich Akwarelistów. Organizujemy
warsztaty, jeździmy na biennale, gdzie możemy wymieniać się doświadczeniami, promować
swoje prace.
Malujesz też „dla siebie”?
Przede wszystkim. Maluje sceny z życia miejskiego. To mój sposób na zwiedzanie. Siadam
sobie na chodniku i rysuję. Obserwuję jak miasto zmienia się w ciągu dnia. Jak się zmienia
światło, wędruje cień. Jest tłum ludzi, po dwóch godzinach zaczyna się sjesta i ludzie znikają,
zmienia się atmosfera. Wczuwam się w to jak miasto pulsuje. W Hanoi to pulsowanie jest
bardzo odczuwalne. Miasto tętni życiem, jeszcze bardziej niż we Włoszech. Miasto to jest
moje środowisko.
W Warszawie ten puls jest słaby.
Tak. Brakuje mi tego. Warszawiacy są bardziej anonimowi. Zawsze się spieszą i rzadko się
zdarza, żeby się zatrzymali w celu porozmawiania z nieznajomymi.
A co lubisz w Warszawie?
W Warszawie lubię wąskie ulice poprzeplatane przestrzeniami zielonymi, oraz małymi
sklepami. Fragment pomiędzy Aleją Ujazdowską a Wisłostradą. Lubię również Żoliborz oraz
część Ochoty wokół placu Narutowicza. Są to miejsca pełne zieleni i przyjazne pieszym.
Takie rozwiązania sprzyjają kontaktom sąsiedzkim. Nie przepadam za zamkniętymi
osiedlami. Blokują przepływ ludzi i dezintegrują miasto.
Czy masz kontakt z warszawskimi Wietnamczykami?
Środowisko moich wietnamskich rówieśników poznałem dopiero w liceum. Wtedy zacząłem
spotykać się z Wietnamczykami, mówić po wietnamsku. Wcześniej słabo znałem język.
To był szczególny czas dla nas wszystkich. Powstał czat skupiający mniejszość wietnamską
w Warszawie. Zaczęliśmy organizować mecze koszykówki, zamknięte dyskoteki. Nagle
wszyscy się poznali. Wystarczyło rzucić hasło „Wychodzimy”, a szli wszyscy. To był
kluczowy moment, zintegrował wszystkich Wietnamczyków, którzy przyjechali, tak jak ja,
jako dzieci.
Zawsze wydawało mi się, że Wietnamczycy trzymają się razem.
Tak jest. Ale to jest widoczne szczególnie w pokoleniu naszych rodziców. Oni przyjechali
w grupie. Mieli tu swoich wietnamskich znajomych, z którymi mieli stały kontakt w pracy.
Nie było im łatwo wejść w nowe społeczeństwo, ani nauczyć się języka. Ich pokolenie jest
zamknięte na zmiany, na integrację. Nasze pokolenie, wychowane od małego w Polsce, jest
już bardziej otwarte i zintegrowane z Polską.
Były widoczne różnice między młodzieżą wietnamską i polską?
Wietnamczycy są bardziej rozrywkowi, lubią zabawę, dyskoteki. Są też rozrzutni. Rodzice się
starali, pracowali, dorobili się, a dzieciaki znają ciężkie życie tylko z opowieści. Mają kasę
i chętnie to pokazują. Albo nie mają, ale i tak chcą pokazać, że mają. Jak się chciało pić
z Polakami, to się szło do monopolowego i piło na murku. Z Wietnamczykami chodziliśmy
po barach i dyskotekach.
Jak się czułeś w kontakcie z nimi?
Czułem się swobodniej. Mogłem się odwołać do naszej kultury, doświadczeń. Byliśmy
bardzo podobni, przeszliśmy taką samą drogę, łączyły nas doświadczenia. Łatwiej nam było
operować skrótami myślowymi. Nawet w dużej grupie czułem się swobodnie. Była jakaś taka
płynność między nami. Zauważyłem, że inaczej zachowuję się wśród Polaków, inaczej wśród
Wietnamczyków. Moi polscy koledzy to głównie architekci. Dobraliśmy się pod kontem
zainteresowań, podobnej wrażliwości. Wśród nich jestem bardziej zachowawczy. Nasza
wietnamska grupa połączyła się po to, żeby się razem bawić. Z nimi jestem bardziej skłonny
do szaleństw, bardziej impulsywny.
Teraz przyjechała do Polski kolejna grupa Wietnamczyków. To też są moi rówieśnicy,
ale wychowywani w Wietnamie. Są próby zbliżenia tych środowisk, ale nie trzymamy się
razem. Oni mają tu swoje rodziny, znajomych, którzy pomagają im stawiać pierwsze kroki.
Szybko idą do pracy i szybko się dorabiają. Często radzą sobie lepiej od nas. Wychowali się
w innym środowisku i jeszcze chętniej pokazują, „że mają”.
Czy zdarza ci się spotykać ze znajomymi polskimi i wietnamskimi jednocześnie?
Tylko w wyjątkowych okolicznościach. Na urodzinach, albo moich wernisażach. Ale jest
między nimi bariera. Poszczególne osoby ją przekraczają, rozmawiają ze sobą, ale nie tworzą
jednej grupy, pozostają podzieleni. Z mojej obserwacji wynika, że to Polacy są bardziej
skłonni do międzykulturowej integracji.
A co się dzieje z Tobą? Która część Twojej osobowości bierze górę?
Wydaje mi się, że ta polska strona - jestem spokojniejszy, bardziej zachowawczy. Z tymi
relacjami jest jeszcze jedna ciekawa rzecz. Wietnamczycy są bardziej nastawieni na kontakty
grupowe, a w dużej grupie bardziej się szaleje, żartuje, a mniej mówi się o sobie. To buduje
specyficzny rodzaj więzi. Świetnie się razem bawimy, ale rzadko spotykamy się sam na sam.
Wśród Polaków mam takich przyjaciół, z którymi często się spotykam i rozmawiam.
W efekcie mamy bardziej pogłębione relacje.
Czy ma dla ciebie znaczenie, czy twoja żona będzie Wietnamką, czy Polką?
Kiedyś wydawało mi się, że nie ma, ale to się stopniowo zmienia. Dziś sądzę, że związek
z Wietnamką, sprawi, że będzie on trwalszy. Wietnamskie kobiety są bardzo rodzinne.
Poświęcają się dla męża, inwestują w dzieci. Jesteśmy wychowani w bardziej tradycyjnym
modelu niż Polacy. Nie chcę wartościować tych modeli, po prostu ten pierwszy jest mi
kulturowo bliższy. Z tego co miałem okazję obserwować wynika, że małżeństwa polskowietnamskie z czasem się rozpadają. Zwłaszcza między Polkami a Wietnamczykami. Między
45 a 50 rokiem życia, kiedy już nie ma tych początkowych emocji, ten kontekst kulturowy
bierze górę, różnice okazują się trudne do przezwyciężenia. Z drugiej strony myślę jednak,
że nasze pokolenie jest inne. Jesteśmy bardziej polscy niż nasi rodzice i na pewno nasze
związki mieszkane będą trwalsze.
Co chciałbyś robić za 10 lat?
Nie mam w Warszawie żadnych zobowiązań. Chciałbym trochę pojeździć po świecie,
poeksperymentować z pracą w różnych miejscach, w różnych krajach. Może wrócę, może nie.
Jestem zżyty z Polską, ale doświadczenie migracji sprawiło, że nie czuję się przywiązany
na stałe do jednego miejsca.
Rozmawiała Zofia Stopa