Odejścia FRAGMENT Jest to relacja z pewnej podróży, której nie

Transkrypt

Odejścia FRAGMENT Jest to relacja z pewnej podróży, której nie
Odejścia
FRAGMENT
Jest to relacja z pewnej podróży, której nie planowałem. Po prostu w pewnej chwili znalazłem się w drodze. Mogłem
zawrócić, choć tak naprawdę nie wchodziło to w rachubę. Wszystko bowiem, co wydarzyło się w moim życiu
wcześniej, doprowadziło mnie do punktu, z którego nie mogłem się cofnąć, lecz jedynie podążać do przodu – w imię
przebytej drogi; do horyzontu, który nagle się przede mną wyłonił i mnie do siebie przyzywał. Nie wiedziałem, co mnie
w podróży tej czeka i nie byłem do niej przygotowany, jednak „jak tkacz zwinąłem swój namiot”, zarzuciłem go na
plecy i wyruszyłem. Poznałem nieznane mi krainy, spotkałem ludzi, o których istnieniu wcześniej nawet nie śniłem.
Zmieniłem się i zmieniło się moje myślenie.
W trakcie tej podróży sporządzałem notatki. Nieraz zastanawiałem się, czy pisałem dlatego, że przydarzyła mi się ta
podróż, czy też podróż przydarzyła mi się po to, by ją opisał. Prawda pewnie leży pośrodku.
Podróż zaczęła się, gdy po dwudziestu jeden latach, z plecakiem, podręczną torbą i kilkoma kartonami książek,
ponownie stanąłem przy bramie benedyktyńskiego klasztoru. Tym razem jednak nie wchodziłem, lecz wychodziłem, nie
wstępowałem, lecz występowałem, nie prosiłem o przyjęcie, lecz odchodziłem. Coś się skończyło, coś się zaczynało.
Podjechał miniwan, w którym siedziała zaprzyjaźniona rodzina z czwórką dzieci; wrzuciłem do bagażnika mój dobytek,
raz jeszcze spojrzałem na klasztorne mury, dzwonnicę i fronton kościoła, potem usiadłem przy kierowcy i gdy
ruszaliśmy, bez oglądania się wstecz, pomachałem na pożegnanie przez otwarte okno. Komu? W ten słoneczny,
czerwcowy poranek na klasztornym dziedzińcu nie było żywej duszy.
Początkowo nakazałem sobie wewnętrzne milczenie. Nie pragnąłem wdawać się w żadne dyskusje, lecz po prostu
wędrowałem. Nie chciałem się tłumaczyć, usprawiedliwiać lub obwiniać; w zadziwieniu rozglądałem się wokół,
wsłuchiwałem się w siebie i szedłem naprzód. Na pytania, skąd przybywam, w zależności od sytuacji, odpowiadałem
raz szczerze, raz wymijająco.
Czułem, że cała ta podróż mnie przerasta i tak do końca nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, jednak nie mogłem z niej
zrezygnować. Wiedziałem też, że zagadnienie, które na własny użytek nazywałem „odejściem”, kiedyś do mnie powróci
i będę musiał się z nim zmierzyć. Z czasem też uświadomiłem sobie, że właśnie to, o czym nie chciałem dyskutować
nawet z samym sobą, stało się jednym z zasadniczym motywów mojej podróży.
***
Minęło kilka lat. Pewnego wiosennego ranka z kubkiem gorącej kawy usiadłem przy oknie, z którego roztaczał się
wspaniały widok na lekko ośnieżone szczyty Lessinii i Caregii, malowane na różowo przez wschodzące słońce. Niebo
było nadzwyczaj przejrzyste. Upiłem łyk kawy i pozwoliłem myślom biec swobodnie.
Zdałem sobie sprawę z tego, że wstępując do klasztoru, nie byłem świadom istnienia tego problemu: możliwości
odejścia. Odkryłem go z czasem, a potem stał się on także moim własnym.
(…)
„Odejście” — wiedziałem, że to termin „roboczy”, nieprecyzyjny, symboliczny. W końcu doszedłem do wniosku, że
problem, wokół którego krążą moje myśli, to dokładniej odejścia ze stanu duchownego w Kościele katolickim.
Do stanu duchownego można zaliczyć zakonnice, zakonników, diakonów, księży i biskupów. Są to osoby, które w
Kościele posiadają pewien status prawny na skutek złożonych ślubów, a w przypadku diakonów, kapłanów i biskupów
— także z powodu przyjętych święceń. Podchodząc zaś do kwestii w sposób bardziej teologiczny, mówi się, że są to
osoby, które zostały powołane i na powołanie to odpowiedziały, wiążąc się z Bogiem w pewien szczególny sposób
(składając śluby, przyjmując święcenia – i zazwyczaj zostając członkami jakiejś kościelnej instytucji).
(…)
O „odejściu” można mówić, gdy osoba należąca do „stanu duchownego”, w taki lub inny sposób ze stanu tego
rezygnuje. Czasami mówi się: „wrócił do cywila” – to brzydkie określenie, zaczerpnięte z żargonu wojskowego, które
jednak odbija mentalność społeczną i to, jak ludzie widzą „kler”. Czasami używa się określeń bardziej opisowych:
„zrzucił sutannę”, „zostawiła habit” (choć oczywiście istnieją również mnisi i mniszki bez habitów — którzy także
odchodzą). Mówi się też, że ksiądz zrezygnował z kapłaństwa, o zakonnicy, że wystąpiła ze zgromadzenia, a o mnichu,
że odszedł z klasztoru. Czasami o księdzu wystarczy powiedzieć, że się ożenił, i jest to równoznaczne z „odejściem”.
Osobę, która odeszła, opatruje się często mianem „eksa”.
Wszystko to jest jednak bardziej skomplikowane, niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Wiele osób duchownych nie
zachowuje ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, a jednak nie odchodzi i nie traktuje się ich jako „eksów”. Z
drugiej strony czasami dzieje się tak, że dana osoba nie tyle odchodzi, ile raczej zostaje „wydalona z szeregów kleru”
lub „usunięta z klasztoru”.
Odejścia z takiej lub innej „kasty”, z takiego lub innego „stanu duchownego” były i są zjawiskiem powszechnym w
różnych religiach, w różnych kościołach. (…) Temat jest ogromny. Postanowiłem jednak ograniczyć się do odejść ze
stanu duchownego w Kościele katolickim – pozostawiając na boku to, jak problem ten jest przeżywany, widziany i
traktowany w innych kościołach chrześcijańskich czy w innych religiach.
***
Podobnie jak marynarz, który nagle obrał życie na lądzie, osoba, która odeszła ze stanu duchownego, zderza się z całym
szeregiem problemów, które są dla niej nowe. Doświadczenia i wiedza zdobyte na statku po zejściu na ląd okazują się
mało przydatne. Zmienia się sposób kontaktowania się z ludźmi i z całą rzeczywistością.
Problem leży jednak nade wszystko w sferze wewnętrznej. Pamięć przywołuje zdarzenia z przeszłości, a fantazja
rozwija obrazy tego, co by to było, gdyby się zostało. Serce pyta, dlaczego się wstąpiło i czemu się wystąpiło. Czasami
sumienie dręczą wyrzuty i poczucie winy. Kościół w tym względzie nie oferuje wielkiej pomocy – ani w sensie
instytucjonalnym, ani teoretycznym – i nie trzeba mieć o to do niego żalu.
Osoba, która odeszła, jest naznaczona jednak sposobem myślenia i bycia właściwym życiu w obrębie pewnej
społeczności kościelnej, a tymczasem znalazła się na poza nią. Można znaleźć się na zewnątrz, lecz nadal posługiwać
się sposobem myślenia i bycia nabytymi wewnątrz. Stają się one mało przydatne, paraliżują i uniemożliwiają dalszą
drogę. Dla tych, którzy pozostali, osoba, która odeszła, jest skończona i chcą, aby tak właśnie o sobie myślała. A
tymczasem życie toczy się dalej, nawet jeśli już nie na statku, który się opuściło. Ważne jest, aby tak rzecz zobaczyła
osoba, która odeszła i przemieniła swoje myślenie.
Problem odejść jest kościelnym i społecznym tabu. Do tabu nikt się nie zbliża, ani ciałem, ani duchem. Nie wiadomo
więc, jak w ogóle wolno na ten temat myśleć i mówić, jak do tego problemu podchodzić, jakimi kategoriami go
mierzyć, jakimi pojęciami operować. Myślenie jest sparaliżowane strachem i odrazą.
Druga trudność polega na względnej znikomości rzeczowego materiału dotyczącego odejść. Większość osób, które
odeszły, milczy. Milczą na ten temat kościelne instytucje, milczy rzesza wiernych.
Trzecia trudność dotyczy interpretacji. Czasami na temat tych, którzy odeszli, opowiada się niestworzone historie.
Komu wierzyć? Krążącym plotkom? Temu, kto opowiada o swoim odejściu w autobiograficznej książce lub wywiadzie?
Czy też może słuchać tych, którzy zostali?
Do problemu odejść można podejść od strony historycznej i socjologicznej, ukazując, jak rzecz się przedstawiała na
przestrzeni wieków, w różnych przestrzeniach geograficznych, aż po dziś dzień. Jest to zadanie trudne. W przeszłości
historie odchodzących pisali zazwyczaj „zwycięzcy”, to znaczy ci, którzy zostali. Kompletne statystyki są nieosiągalne
– instytucje kościelne ich nie udostępniają. Poza tym statystyki nie wszystko jeszcze tłumaczą. Odejście bowiem to
osobiste doświadczenia człowieka i tak trzeba do niego podchodzić – indywidualnie i egzystencjalnie. Stąd niezwykle
cenne, mimo wszystko, są relacje tych, którzy odeszli, ich opowieści. To od nich trzeba zacząć, w nie się wsłuchać, a
dopiero potem wyciągać ewentualne wnioski.
Jak już mówiłem, mało przydatny wydaje się tutaj język kościelny i teologiczny. Nie istnieje teologia czy teoria
duchowości odejścia – a szkoda. Aby ją stworzyć, trzeba opuścić szacowny gmach dominującej obecnie teologicznej
tradycji. Odejścia zawsze były, są i będą naszym udziałem. I trzeba stale podkreślać, że jest to problem teologiczny,
filozoficzny, antropologiczny i społeczny.
(…)
Kogo może obchodzić temat odejść? Dla kogo – poza sobą samym – zabrałem się do pisania tego szkicu? Uczyniłem to
między innymi z myślą o tych wszystkich osobach, znanych mi i nieznanych, które odeszły. Pisząc, myślałem też o
ludziach, których życie w taki czy inny sposób wiąże się z losami tych, którzy odeszli: o rodzicach dzieci, które odeszły,
o ich braciach, siostrach, krewnych; o przyjaciołach; o mężach i żonach, o dzieciach, których jedno z rodziców — lub
oboje — należało kiedyś do „stanu duchowego”, a w końcu także o tych wszystkich, którzy w parafiach, w miejscach
pracy i zamieszkania spotykają się z „eksami”.
Myślałem również o tych, którzy wstępują do kościelnych instytucji. Powinni wiedzieć, że pewnego dnia także oni
mogą spotkać się z odejściem, także im może przydarzyć się odejście. Kto podejmuje ryzyko wstąpienia, podejmuje też
ryzyko odejścia.
Myślałem o tych, którzy „pozostali”, i o hierarchach kościoła katolickiego – problem odejść bowiem nie zawsze w
najlepszym świetle stawia instytucję Kościoła katolickiego. Ilu bowiem z tych, którzy zostali, wewnętrznie odeszło i ilu
z tych, co odeszli, wewnętrznie pozostało?