pobierz
Transkrypt
pobierz
GRAN SAVANA W kilka dni po przeprowadzeniu się do nowego domu dostałem z Ministerstwa Zdrowia telegram. Zawiadamiano mnie, że mogę wykorzystać z dawna oczekiwany, dwutygodniowy urlop wypoczynkowy. Po krótkim namyśle i naradzeniu się z Margaritą postanowiliśmy pojechać do Santa Elena, miejscowości położonej w stanie Bolivar, w pobliżu granicy brazylijskiej. Od dawna marzyłem o zwiedzeniu Gran Savany. Mój entuzjazm udzielił się także Margaricie. Podróż nie była zbyt męcząca. Lecieliśmy cały czas samolotami. Najpierw trzyosobową awionetką do stolicy stanu Apure, a potem już dużym samolotem do Caracas, Ciudad Bolivar i Santa Elena. W stanie BoIivar, w miejscowości El Dorado samolot wylądował celem nabrania benzyny i pozostawienia kilku więźniów. Była to karna kolonia dla więźniów politycznych i przestępców kryminalnych. Klimat jest tutaj niezdrowy, wilgotny. Temperatura często dochodzi do czterdziestu stopni w cieniu. Dookoła dżungla. Grobowo cicha w upale dnia, ożywia się nocą strasząc najodważniejszych tajemniczymi odgłosami i wrzaskiem mordowanych zwierząt. Ulewne deszcze trwają nieprzerwanie przez sześć miesięcy w roku. Chmary komarów, węże, pumy, piranie, jaguary i kajmany potęgują niebezpieczeństwa czyhające na przybyszów. Wyszliśmy rozprostować nogi i napić się czarnej kawy. Zdumiał nas fakt pozostawiania więźniów na terenie kolonii na wolności. Nigdzie nie widziało się zakratowanych okien. Więźniowie poruszali się swobodnie. Można ich było łatwo poznać po pomarańczowym drelichu. W restauracji na lotnisku widziałem więźniów grających w karty i bilard, palących papierosy i zalecających się do miejscowych kobiet. Ucieczka z karnej kolonii jest niemożliwa. Wystarczy nadzór nad lotniskiem. Nie znalazł się jeszcze taki śmiałek, któremu z El Dorado udałaby się ucieczka przez dżunglę. W godzinę po wystartowaniu z El Dorado oczom naszym ukazał się nieprawdopodobnie piękny krajobraz, zupełnie różny od poprzedniego i jedyny w swoim rodzaju. Wśród niezmierzonych pustkowi sawanny widać było liczne płaskowzgórza o powierzchni do kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. W żarze południa sawanna wydawała się tragiczną, a jednocześnie niezwykle pociągającą. Kraina martwoty, ognia i snu, a jednocześnie jakiejś cudownej ciszy, o której marzy wielu cywilizowanych ludzi. Po przyjeździe do Santa Elena zatrzymaliśmy się w hoteliku czcigodnej matrony, Murzynki z Trynidadu, zwanej przez wszystkich Madama. Był to zresztą jedyny hotel w miasteczku. 1 Pokoje nie były luksusowe, ale przecież nie po to przyjechaliśmy tutaj, aby otaczać się wygodami. Chcieliśmy poznać ten dziwny zakątek kraju i myślę, że cel nasz został osiągnięty. Zrobiliśmy kilka wycieczek na pola diamentowe, do wiosek indiańskich i na pograniczne tereny brazylijskie, do których nikt nie bronił nam dostępu. Poznaliśmy ciekawe typy ludzkie. W większości zatraconych wykolejeńców, niezdolnych już do życia w cywilizowanym świecie. Obecność niektórych ludzi w tych okolicach zadziwiała swoją absurdalnością. Czyż nie można było oniemieć z wrażenia zawierając znajomość z przełożonym Misji Ojców Kapucynów, który, jak się okazało, był jeszcze niedawno ministrem republikańskim w Hiszpanii, w rządzie Negrina. jak wiadomo, w czasie wojny domowej w Hiszpanii, republikanie walczyli przeciw generałowi Franco i jego sprzymierzeńcom. Kler zdecydowanie popierał generała Franco. Od gościnnego prefekta dostaliśmy do naszej dyspozycji dwa duże muły. Tam, gdzie trzeba się wspinać po stromych zboczach, muły są znacznie wytrzymalsze od koni. Także komendant pogranicznej Gwardii Narodowej, chcąc nam ułatwić zwiedzanie interesujących obiektów, podwoził nas często swoim łazikiem. Najczęściej naszym przewodnikiem był dr Alvarado, lekarz z ośrodka zdrowia. Ten ostatni znał doskonale historię Gran Savany i często opowiadał nam o wydarzeniach, jakie miały tu miejsce. Gran Savana jest krainą zamieszkałą głównie przez Indian, misjonarzy i poszukiwaczy diamentów. Zapomniany do niedawna ten świat graniczy z Brazylią, Gujaną Brytyjską, Terytorium Amazonas i z pozostałą częścią stanu Bolivar, oddzielony od niego głębokimi przepaściami. Infiltracja tych terenów indiańskich przez nowych przybyszów rozpoczęła się w latach dwudziestych, za poanowania dyktatora Juana Vicente Gomeza. Zjawił się tutaj, otwierając drogę maczetą, poszukiwacz złotego runa - kapitan Cordona, Hiszpan. W tym samym czasie Manuel Pena, zwabiony złudzeniami zdobycia fortuny, porzucił zawód aptekarza wykonywany w Valencji, aby zaszyć się między Indian. Potem lotnik Jimmy Angel ze Stanów Zjednoczonych wylądował jako pierwszy w pobliżu rzeki Caroni, gdzie w ciągu godziny wypłukał z piasku kilka kilogramów złotych bryłek. Misjonarze, ojcowie Kapucyni pośpieszyli nawracać Indian, osiedlając się w miejscu zwanym dzisiaj Santa Elena. Zaczęli napływać nowi i nowi ludzie. Ze wszystkich stron i wszystkich narodowości. Założono osiedla takie jak: Icabaru, Asa, Kavanayen. Nikogo nie pytano o dokumenty, ani skąd przybywa. Generał Gomez pozwolił cudzoziemcom nosić broń. Zbyt często bowiem zdarzały się wypadki, że powracających z pracy poszukiwaczy diamentów napadali bandyci i obrabowywali ich 2 ze znalezionych kamieni. Na poszukiwaczy diamentów czyhały liczne niebezpieczeństwa. Obrabowywali ich także właściciele nowo powstałych knajp, którzy dawali żywność na kredyt, a zastrzegali sobie wyłączność przy skupie złota i diamentów. Za swój towar brali zawrotne ceny, a w diamentach zazwyczaj odnajdywali różne braki: to kamień był martwy, miał węgiel, to kolor im się nie podobał, zawsze w nich było coś niepotrzebnego. Na mineros żerowały również kobiety lekkich obyczajów, zazwyczaj brzydkie i podstarzałe. Nie mogły już znaleźć klientów gdzie indziej, były jednak jeszcze ponętne dla nieogolonych i nieokrzesanych poszukiwaczy diamentów, nie widzących kobiet miesiącami. Luis Rivas, Murzyn z Gujany Brytyjskiej, podarował dziewczynie przezwanej Brudna Noga piękny kilkunastokaratowy diament. Diament został sprzedany właścicielowi baru w Uriman za sześć tysięcy bolivarów. Właściciel baru odsprzedał go kupcowi z Caracas za dwadzieścia tysięcy. Ten ostatni zarobił na nim dwieście tysięcy bolivarów i diament powędrował do Nowego Jorku. Od czasu, jak samoloty zaczęły lądować na Gran Savana, pojawili się tam przedstawiciele wielkich firm jubilerskich z Londynu, Amsterdamu, Nowego Jorku i Caracas. Ci bogacili się, ale minero zazwyczaj jest biedny. Brudny, wygłodzony, z rozgorączkowanymi oczyma będzie śnił o diamentach, będzie nasłuchiwał uważnie, gdzie odkryto najnowsze złoża i natychmiast tam pobiegnie, rzucając wszystko. Krajobraz Gran Savany charakteryzują płaskowzgórza o ściętych zboczach. Wysokie od pięciuset do tysiąca metrów. Na niektóre z nich jeszcze nie dotarto. Wspinanie jest bardzo utrudnione ze względu na kruchość zmurszałych skał. Conan Doyle napisał książkę: „Zaginiony świat", inspirując się na tych płaskowzgórzach, gdzie przynajmniej teoretycznie, ze względu na wielką izolację, mogłaby istnieć flora i fauna odmienne od otoczenia, a nawet mogłyby zachować się gatunki z epok minionych, dziś już nie istniejące. Z jednego z tych malowniczych płaskowzgórzy spada w formie pióropusza najwyższy wodospad na świecie. Ma około tysiąca metrów wysokości. Odkryty został przez lotnika Jimmy Angel z lotu ptaka. W następnej podróży Jimmy i jego dwaj przyjaciele próbowali wylądować na małej polance w pobliżu wodospadu. Łączka wyglądała ponętnie. Jimmy był pewny, że lądowanie uda mu się znakomicie. Niestety ... łączka okazała się trzęsawiskiem, a awionetka, do połowy zanurzona w bagnie, do dziś czeka na swego właściciela. Zejście przy pomocy lin trwało dwa tygodnie. Wrócili w łachmanach, wygłodzeni, gorączkujący, ale przynajmniej żywi. Okolice wodospadu są tak urzekające, że po wyjeździe Jimmy 3 z Wenezueli, jego przyjaciel kapitan Baugham postanowił wykorzystać je dla celów turystycznych. W odległości osiemdziesięciu kilometrów, u podnóża nie mniej pięknych wodospadów de Hacha, w miejscu nazwanym przez siebie Canayma, założył mały hotelik. Woził samolotem najpierw materiały budowlane, a potem turystów. Pobierał od nich po czterysta bolivarów za podróż z Caracas i kilka dni pobytu w dżungli. Zblazowani milionerzy czy też bogaci urzędnicy kompanii naftowych chętnie tam jadą, żeby zobaczyć prawdziwą dżunglę, zapolować na jaguary czy łapać ryby, podziwiając jednocześnie te wspaniałe wodospady. W roku pięćdziesiątym piątym kapitan Baugham, wioząc dziewięciu pasażerów, roztrzaskał się w pobliżu Maturin. Nikt się nie uratował. Jego przyjaciel Jimmy także już nie żyje. Zmarł w Panamie. Nie zostawił swoim spadkobiercom nic poza ową awionetką przy wodospadzie noszącym jego imię. Odkrycie bogatych złóż diamentowych pociąga za sobą powstanie nowego miasta. Wszystko jedno gdzie. Miejsce może być najbardziej nieprzystępne. Samoloty dotrą wszędzie. Kiedy złoża są wyczerpane, przestaje istnieć i miasto. Nie ma już wtedy racji bytu. Takim miastem widmem jest Asa. W okresie rozkwitu liczyło osiem tysięcy mieszkańców. Dzisiaj ma najwyżej dwudziestu. Domy stoją puste, nie wiadomo, kto je stawiał i kto jest ich właścicielem. W roku pięćdziesiątym czwartym, w miejscu gdzie rzeka Uriman wpada do Caroni, trzej Włosi natrafili na złoża diamentowe. Po kilku tygodniach każdy z nich został właścicielem milionowej fortuny. Wynieśli dwie butelki po rumie pełne dużych diamentów i pół kubełka małych. Poszukiwacze diamentów dostawali szału. Zarabiali dziennie do sześćdziesięciu tysięcy bolivarów. W jednej łopacie żwiru znaleziono około dwóch tysięcy diamentów. Uriman w dwa tygodnie stało się dziesięciotysięcznym miastem. Miało trzy kina i liczne bary. Ludzie nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi. Za butelkę rumu wartości pięciu bolivarów płaciło się sto. Gorączka trwała krótko. Szlak diamentowy wszedł w skały i do jego eksploatacji potrzebne były bardzo kosztowne maszyny. Miasto opustoszało. Obecnie mieszka tam nie więcej jak stu ludzi. Nie ma już barów i kin. Poszukiwacze diamentów i kobiety wyjechali. Dokąd? Oczywiście na nowe tereny, opętani nową nadzieją. Z trzech Włochów milionerów dwóch już nie żyje. Jednego zabiła wódka, drugiego gruźlica. Pożyliby dłużej, gdyby nie mieli szczęścia i nie odkryli owych słynnych złóż w Uriman. Wśród poszukiwaczy diamentów byli także i Polacy. Przyszli na piechotę przez słynne przejście zwane La Escalera, gdzie 4 czterdzieści metrów prostopadłej ściany zdobywa się po drabinie. Dzisiaj ich nazwisk nikt nie pamięta. Wiadomo tylko, że zbudowali panu Pena dwa domy, przypominające swoim wyglądem polskie chaty z ostrymi wysokimi dachami. Potem założyli małe gospodarstwo rolne. Ludzie miejscowi widzieli banany i kukurydzę, które przywozili na sprzedaż do osiedla. Nie wiedzieli tylko, że Polacy pracowali na zmianę. Jeden siał, zbierał, sprzedawał, a drugi w tym czasie pracował sitem i łopatą gromadząc diamenty. Trwało to trzy lata. Nie sprzedali ani jednego diamentu na miejscu. Utrzymywali się ze swojego gospodarstwa. Przed wyjazdem zdradzili tajemnicę swoim przyjacielom, zostawiając im bogate złoża. Miejsce to nazywa się dzisiaj El Polaco. Miasteczko Santa Elena, liczące tysiąc pięćset mieszkańców, założone zostało przez misjonarzy - ojców Kapucynów. Dzieli się na cztery dzielnice. Pierwszą zwaną Maloca zamieszkują Indianie, drugą zajmują zabudowania misyjne, dalsza grupa domów należy do senor Pena, a ostatnią dzielnicę, kreolską, zamieszkują mineros, kupcy diamentów, Gwardia Narodowa i urzędnicy państwowi. Można było zobaczyć tutaj niecodzienną galerię typów ludzkich. Zdziwaczały Mulat z Gujany Holenderskiej, Pedro Ramos Ferreira, wytrawny niegdyś minero, a dzisiaj ruina człowieka, opowiadał wszystkim szeptem i w wielkim zaufaniu o swoich ukrytych kopalniach, których jakoby nie może eksploatować ze względu na brak kapitału. Sierżant Jansen, weteran Gwardii Narodowej, znał jak własną kieszeń całą sawannę. Był pierwszym, który został przydzielony do strzeżenia granicy. Przed piętnastu laty granica ta w ogóle nie była strzeżona. Jansen ostatnio dorabiał sobie na boku wykorzystując Brazylijczyków, którzy przekroczyli granicę bez paszportu. Używał ich do prawie darmowej pracy na swojej farmie. Doktor M. Alvarado, młody Hiszpan, przyjechał tutaj, ażeby uciec jak najdalej od generała Franco. Poznałem pijanego wiecznie kupca diamentów don Jose Gonzaleza. A także Dobsona, Belga, zwanego królem handlarzy diamentów. Nabyte kamienie zaszywał do kalesonów, tak jakby to miejsce było najbezpieczniejsze. Syryjczyk Ali, właściciel sklepu z konfekcją damską, ofiarowywał nowo poznanym diamenty czystej wody za śmieszną jego zdaniem cenę. Juan Fernandez, inspektor rządowy, pobierał podatki od znalezionych diamentów. Był on jednocześnie prezesem miejscowej loży masońskiej. Jacobo Diaz, radiotelegrafista, znany był jako właściciel pięknej Indianki, kupionej od rodziców za czterdzieści owiec, 5 jego pomocnik Juan Bimba, bliski delirium tremens, w dzień zachowywał się normalnie, ale w nocy męczył wszystkich swoim głośnym, szalonym chichotem w czasie samotnych wędrówek po ulicach miasteczka. Osobą najbardziej znaną i popularną był wspomniany poprzednio pionier señor M. Pena. Ożenił się z Indianką czystej krwi i miał z nią pięciu synów i pięć córek. Życie miał burzliwe i pełne przygód. Swego czasu, kiedy granica z Brazylią nie była wyraźnie ustalona, musiał staczać walki broniąc Gran Savany przed intruzami z Brazylii, mając za sprzymierzeńców miejscowych Indian. Za swoje zasługi został mianowany kierownikiem lotniska i teraz zarabiał więcej, niż kiedy utrzymywał się ze znalezionych diamentów. Otrzymał także od rządu stanowego cztery mile kwadratowe sawanny, na której założył hodowlę bydła. Opiekuje się Indianami, bo należą do plemienia jego żony i w żyłach jego dzieci płynie indiańska krew. Opowieści z czasów jego młodości są pasjonujące. Misja ojców Kapucynów została założona w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, kosztem dużych wysiłków i przy współpracy Indian. Ojcowie nauczyli się mówić po indiańsku i nawet wydali podręcznik i słownik do nauki miejscowego języka. Założyli szkołę misyjną, a jeden z ich wychowanków jest już księdzem świeckim. Kapucyni mają plantacje bananowców, pomarańczy, trzciny cukrowej i farmę hodowlaną liczącą trzysta krów. Dysponują kilkoma jeepami przywiezionymi samolotami i chociaż, ze względu na brak połączenia drogowego, nie mogą nimi jeździć do stolicy stanu, to przynajmniej mogą odwiedzać drugą misję w Kavanayen. Misja liczy sześciu księży i kilkanaście sióstr zakonnych. Na nabożeństwach kaplica jest zawsze zapełniona Indianami z Maloca. Czasami przychodzą tutaj także i Kreole. Misjonarze uczą Indian, jak budować domy, skłaniają ich do zajmowania się rolnictwem i hodowlą, a nie tylko myślistwem i rybołówstwem, tak jak dotychczas. Indianie milczący, o kamiennych twarzach, zazwyczaj nie znający języka hiszpańskiego, poddają się wpływom księży, ale zdarza się także, że zaszywają się w dżungli i żyją po swojemu, czcząc własnych pogańskich bożków. Zapomniany świat Gran Savany wkrótce ulegnie radykalnym przeobrażeniom, już nie trzeba będzie docierać tam tylko samolotem. Szosa z Ciudad Bolivar, stolicy stanu, doszła już do miejscowości La Escalera. Potężne maszyny rozbijają skały, na które minero jeszcze niedawno wdrapywał się po czterdziestometrowej drabinie. Już wdarły się dalej, na sawannę. Jeszcze kilka mostów więcej i droga do Santa Elena, do Uriman, do Kavanayen będzie otwarta. 6 Przyjedzie dużo więcej ludzi. Po złoża uranowe, po mangan, rudę żelazną, po naftę. Wszystko wskazuje na to, że wielkie koncerny, takie jak: Betleem Steel Co, Iron Mng, Standard Oil, Texas Co i inne, przyjdą zagospodarować te ziemie. Przy tej drugiej inwazji młode Indianki zwabione dolarem pójdą pracować w barach i kabaretach, a pozostali Indianie będą wędrować na tereny nie ogarnięte jeszcze cywilizacją, może do Terytorium Amazonas. Ostatni dzień urlopu spędziliśmy na hacjendzie doktora Alvarado. Mulat Pedro Ramos Ferreira podawał nam kawę. Wykorzystując okazję proponował mi nabycie znanych sobie tylko, bogatych złóż diamentowych za marną sumę pięciuset bolivarów. Nie mógł pojąć, dlaczego nie chcę skorzystać z oferty. 7