BIGOS FILOZOFICZNY,MACHINACJE LUCYFERIANISTOW
Transkrypt
BIGOS FILOZOFICZNY,MACHINACJE LUCYFERIANISTOW
Z MILOSCI DO POWIESCI POSTMODERNISTYCZNEJ Z MILOSCI DO POWIESCI POSTMODERNISTYCZNEJ Prof. Stanislawowi Jaworskiemu z okazji nadejscia wiosny i w podziece za zyczliwosc Brian McHale, Powiesc postmodernistyczna, przel. M. Plaza, WUJ, Krakow 2012, wyd. I Powiesc postmodernistyczna Briana McHale’a przeczytalem z prawdziwa przyjemnoscia. Teraz zastanawiam sie, dlaczego? Byc moze dlatego, ze w polskim pisarstwie literaturoznawczym dominuja nadal inne wzorce pisania o literaturze. Skrotowo je charakteryzujac mozna powiedziec, ze podlegaja one rozpowszechnionym konwencjom i regulom scjentystycznym. W rezultacie teksty wspolczesnych polskich badaczy literatury sugeruja, ze ich tworcy wprawdzie posiedli wszelkie stopnie wtajemniczenia w dziedzinie badan literackich i o tworczosci pisarzy wiedza wszystko, lecz okaleczaja przy okazji swoj przedmiot dociekan ze wszelkiego czaru, ktory posiadaja dziela literackie. Tylko nieliczni byli swiadomi, ze literaturoznawstwo nie powinno sie wzorowac na metodach nauk przyrodniczych i pozwalali sobie na uzewnetrznianie zwyczajnych i osobistych emocji czytelniczych. W latach 70. ubieglego wieku do mistrzostwa doprowadzil dyskurs literaturoznawczy Roland Barthes (np. Fragmenty dyskursu milosnego). W Polsce takim krytykiem i historykiem literatury byl Jan Blonski (por. Romans z tekstem). Nalezaloby przypomniec Henryka Markiewicza, ktory posiadal poczucie humoru i dystansu do metod „naukowych”. Inaczej, lecz rowniez w sposob sobie wlasciwy dawal wyraz emocjom estetycznym Artur Sandauer. Wymienmy takze Marte Wyke i Stanisława Jaworskiego, ktorzy życzliwie przyglądają się nowinkom literaturoznawczym, a takze Mariana Stale, ktory uprawia „prywate” krytycznoliteracka, choc czesto nie zgadzam sie z nim. Z mlodszych te linie kontynuuja Anna Burzynska jako teoretyk literatury czy Michal Pawel Markowski, zarowno w teorii, jak i historii. Ksiazke Briana McHale’a zatem czyta sie w Polsce dobrze, bo nasi badacze swiadomi sa podobnych problemow. Po drugie, Dzielo to powstalo „z milosci” do powiesci postmodernistycznej i postmodernizmu (por. np. czesc VI Jak przestalem sie martwic i pokochalem postmodernizm), dzieki czemu czytelnik otrzymuje tekst przeznaczony do czytania, a nie do przemialu na makulature lub przechowywania w bibliotecznych magazynach martwej i nudnej wiedzy naukowej. Czy to oznacza, ze nalezy sie tylko zachwycac wielkoscia amerykanskiego badacza? Z pewnoscia nie, bo przyjemnosc, jaka wywoluje lektura tej niestandardowej ksiazki polega m. in. na tym, ze prowokuje ona do rozmowy na tematy, ktore sa przedmiotem zainteresowania wspolnoty pisarzy, czytelnikow oraz badaczy literatury, co jest chyba jedynym sensem uprawiania i komentowania tekstow literackich. Dotyczy to takze analiz drugiego stopnia, zatem pisania o tekstach poswieconych literaturze. Oryginalnosc Powiesci postmodernistycznej jest widoczna zarowno z perspektywy amerykanskiej, jak i badan w Europie. Jakkolwiek McHale czerpie z tradycji badawczej obu kontynentow, to jednak przeciwstawia sie jednoczesnie przewazajacym praktykom literaturoznawczym po obu stronach Atlantyku. Polega to na tym, ze polaczyl on w swym dziele wspolczesne amerykanskie sklonnosci do nominalizmu (aspekt epistemologiczny) z rosyjskim formalizmem (zainteresowanie technika pisarska) i fenomenologia dziela literackiego Romana Ingardena (aspekt ontologiczny), zatem pod wzgledem metodologicznym jest to twor un peu bizarre, co tylko przyprawia recenzenta o dreszczyk emocji. Metode badawcza McHale’a dobrze ilustruje jego podejscie do przedmiotu badan, to jest tytulowego problemu powiesci postmodernistycznej, a takze postmodernizmu. Tak jak nie ma zgody na to, jak rozumiec postmodernizm, mimo ze wystukano kilometry znakow alfabetu w roznych jezykach na klawiaturach komputerow, tak nie bardzo wiemy jak rozumiec powiesc postmodernistyczna. McHale tylko mimochodem nawiazuje do swiadomosci teoretycznej tworcow, totez gdyby np. Bulhakow zyl nadal, to dowiedzialby sie ze jest pisarzem postmodernistycznym, tak jak pan Jourdain zrozumial, ze mowi proza. To samo dotyczy np. Jamesa Joyce’a, Franza Kafki, by wspomniec tylko najwiekszych „postmodernistow” badanych przez McHale’a. Oddajmy glos jednak samemu autorowi. Coz wedlug badacza oznacza pojecie „postmodernizmu”? Po przytoczeniu, bardzo skrotowym, kilku wypowiedzi na ten pasjonujacy wielu pisarzy, czytelnikow i badaczy problem, McHale pisze: Niezaleznie od tego, co myslimy o tym okresleniu i w jakiej mierze nas ono zadawala, jedno jest pewne: desygnat terminu „postmodernizm” , czyli r z e c z , do ktorej ma on odnosic, n i e i s t n i e j e. (…) postmodernizm jako rzecz nie istnieje dokladnie w takim sensie, w jakim nie istnieje „renesans” czy „romantyzm”. (…) w ostatecznym rachunku w s z y s t k i e sa fikcjami (str. 5, rozstrzelenie druku za autorem). W sposob zatem bardzo naukowy McHale napisal sporej grubosci ksiazke niezwykle uczona (w polskim przekladzie 341 stron) na temat bytu, ktory wedlug niego nie istnieje, sic! Coz za przewrotnosc badawcza! Zastanawiam sie jednakze, majac rowniez powazne problemy z postmodernizmem, czy lista kilkudziesieciu wybitnych utworow i ich tworcow to takze fikcje badawcze? Dlaczego McHale, idac do konca tropem nominalizmu, nie wymyslil sobie fikcjonalnych powiesci i autorow swego fikcjonalnego przedmiotu badan? Konstruujac zatem desygnaty zarowno modernizmu, jak i postmodernizmu, a pozniej w konsekwencji powiesci modernistycznej, w ktorej jest obecna dominanta epistemologiczna (tzn. problematyka poznawcza), oraz powiesci postmodernistycznej, w ktorej widoczna jest dominanta ontologiczna (tzn. kreacja swiata fantastycznego, ktory istnieje w swiecie ukazanym w sposob realistyczny), McHale utworzyl swoj przedmiot badan, ktory nalezy do dziedziny „poetyki opisowej”(por. Przedmowa, str. XI), bo z historyczna ma niewiele wspolnego poza pewnymi nazwami dziel i nazwiskami ich autorow, ktorzy w tajemniczy sposob kojarzeni sa najczesciej z postmodernizmem, jak Thomas Pynchon, Carlos Fuentes, Jorge Luis Borges, Italo Calvino, Gabriel Garcia Marquez i wielu innych. Pozostawiony w postmodernistycznym lub modernistycznym (bo do konca juz nie wiadomo jakim) szoku epistemologicznym czytelnik jednak dowiaduje sie, ze te fikcyjne byty, ktorych tworca jest przeciez nie tylko McHale, posiadaja okreslone wlasciwosci, poetyke i strukture, jezyk, co wlasciwie kaze mu sie zastanowic nad przedziwnymi losami koncepcji naukowych lub ich fikcjonalnych produktow. Badacz jednak jest troche zmartwiony, bo nie wie, czy empiryzm i realizm poznawczy, do ktorego przekonywali go jego srodkowoeuropejscy mistrzowie, jest retoryczna fikcja, wyznaniem wiary czy ostatnia deska ratunku przed pulapkami, jakie zastawia na niego przeklety postmodernizm i dziela literackie. Te przykrostke epistemologicznej natury, wyrazona w fikcyjnym i kulturowo dominujacym dyskursie filozoficznym, lagodza ciekawe cytaty z dziel literackich i dobry w zasadzie przeklad na znajomy mu jezyk ojczysty. Nie wie jednakowoz, czy dominanta ontologiczna, w ktorej przyszlo mu funkcjonowac i wystukiwac znaki alfabetu na klawiaturze notebooka, pozwoli sie uchwycic w jakis sensowny sposob, ktory bylby zaproszeniem do dalszej lektury. MILCZENIE POETY MILCZENIE POETY W tytule swojego zbiorku mysli o tworczosci kilku wielkich poetow niemieckich Hans Georg Gadamer postawil pytanie: Czy poeci umilkna? Jest ono wazne takze dla mnie, bo dotyka odczuwanej przeze mnie w sposob bardzo osobisty sytuacji porozumiewania sie z czytelnikiem, ktory wlasciwie nie chce sluchac, by przezyc i odkryc samego siebie poprzez dzielo poetyckie, lecz zamiast tego zanurza sie w halasie medialnym, ktory opanowal nie tylko wyobraznie zwyklych odbiorcow slowa drukowanego, lecz takze krytykow. W czasach wspolczesnych, gdy na wrazliwosc poetycka otwarte sa wlasciwie tylko nieliczne jednostki, ktore stac na smakowanie sposobu uzywania slow i ktore stopniowo sie umieszcza wraz z ginacym juz gatunkiem wypowiadania sie w muzeum ludzkich przesadow, poeta wlasciwie skazany jest na milczenie, czyli – mowiac bez ogrodek – na samobojstwo. To ono staje sie jego wlasciwa metoda uzycia znakow, sposobem gry ze smiercia, ale tylko po to, by ocalic cos, co trwalo w kulturze Europy od chwili jej narodzin, tj. potrzebe wzruszenia opowiesciami, ktore wywodza sie tylko z fantazji, umieszczajac zycie czlonkow okreslonej zbiorowosci, do ktorej poeta mowi, w doswiadczeniu indywidualnego istnienia. Ale dla kogo? Pytanie to nie jest, o zgrozo, absurdalne. Zatem poeta musi krzyczec, ale jego krzyk jest zgoda na smierc, jest poddaniem sie niemozliwosci powiedzenia czegos istotnego. Dlatego poeta milczy, glosniej niz ryk zarzynanej swini, ciszej niz zakwitanie nocy, piszac i powierzajac sie pismu, pewny jego zdrady i swej przegranej. ZA ZASLONA SLOW ZA ZASLONA SLOW kryje sie spojrzenie zza okularow, korygujacych krotkowzrocznosc i astygmatyzm, ktore doskwieraja mi ostatnio ze szczegolna zlosliwoscia mimo czestych wizyt u roznych okulistow. Poza tym, pewien plynny ruch ciala, ktory zgadza sie z rytmem piosenki, ktorej wlasnie sluchaja moje dzieci, surfujac w Internecie, a takze wzruszenie opowiescia Charlesa Chaplina, ktorego film W swiatlach rampy uniosl mnie w inny wymiar zycia. Czy cos wiecej? Wlasciwie nic oprocz zaniepokojenia losem Andrzeja, ktory nie odzywa sie juz od dlugiego czasu i wspolczucia dla Doroty, ktora tuz przed swietami poronila, kilka odebranych sms-ow z zyczeniami od bliskich oraz oczekiwanie na odpowiedz od tych, ktorzy nigdy nie pamietaja. Pozostaje jeszcze drganie powiek, ktore jest zaledwie sladem ukladania wzoru, ktory nigdy nie zostanie scalony w zadna sensowna ukladanke. USMIECH LOUISA ARMSTRONGA USMIECH LOUISA ARMSTRONGA Pod choinke dostalem od Tereni w prezencie plyte CD z piosenkami tego genialnego muzyka. Krytycy opisywali w nieskonczonosc jego niepowtarzalny glos, a publicznosc od dziesiatkow lat niezmiennie kupuje i slucha piosenek poety jazzu, jak z pewnoscia mozna okreslic Louisa Armstronga. Mnie ciekawi jednak teraz jego twarz sfotografowana na okladce. Krotko ostrzyzone wlosy, okragle policzki, a nade wszystko szeroki usmiech odslaniajacy nieskazitelnie biale i mocne zeby, kontrastujace z czarnym kolorem jego skory. Wraz z umieszczona ponizej trabka obraz ten ma przede wszystkim kreowac wizerunek Armstronga jako artysty, ktory kocha to, co robi i w czym odnalazl radosc i sens swojego zycia. Standard What a wonderful world, ktory zostal przez wydawce umieszczony na poczatku plyty, wpisuje sie w taki utrwalony w swiadomosci spolecznej stereotyp jazzmana. Ja jednak chcialbym sie dowiedziec, czy za ta filozofia uprawiania muzyki, za ktora tak podziwiamy Armstronga, nie skrywa sie doswiadczenie cierpienia, ktore artysta ukrywa przed swoimi sluchaczami. Nic nie wiem o jego zyciu. Byc moze powinienem przeczytac jakas jego biografie, lecz ona nie powiedzialaby mi nic ciekawego o tym, co kaze ulegac iluzji, stworzonej przez znajacych sie na rzeczy specjalistow od marketingu medialnego, i zapomniec o calym swiecie, gdy nastrajam uszy w celu doznania tej specyficznej podniety estetycznej, ktora wywoluja jego utwory. Sztuka zatem nie odslania przed odbiorca zadnej prawdy o nim samym. Wrecz przeciwnie – pozwala od niej uciec. WIELKOSC GRZEGORZA, JEGO MILOSCI INFORMATYKA NA TYM NAJLEPSZYM Z WIRTUALNYCH SWIATOW WIELKOSC GRZEGORZA, JEGO MILOSCI INFORMATYKA NA TYM NAJLEPSZYM Z WIRTUALNYCH SWIATOW Przychodzisz jak zwykle do pracy, A komputer, jak zwykle, rodacy, Zamiast pracowac zgodnie na polecenie pana, Zawiesza sie, dalej nie chce. No coz, chama Nie zmusze. Lecz od czegoz Grzegorz, Najlepszy na kaprysy tegoz! Juz czujesz, bracie, laske Jegomosci, Ktora moze wyslac na Ksiezyc przeklete sprosnosci Komputera wiadome, Z powodu ktorych nawet programy kradzione To tylko blahostka na tej Ziemi. Lecz Grzegorz, pamieta! On wszystko odmieni! W Polsce szczescie czlowieka zalezy, Czy Grzegorz z pomoca przybiezy. Imie wodza armii bitow i programow, Nie tylko realnych, lecz takze wirtualnych swiatow, Bedzie slawic na wieki ludzkosc cala, W tym rowniez ta polowa, ktora cnym afektem pala, Gdy Grzegorz, kaze: Pracuj, bo cie zniewole! A jak nie chcesz, na zlom pojdziesz, matole!. Nasze szczescie rosnie i rosnie, Bo jego Wysokosc przynoscie! Grzegorz Grzesiowi w dniu imienin, nas zbawil mowiac: Komputer Marek i jego banda Krakow, 12-03-2014 NI-PIES-NI-WYDRYZM NI-PIES-NI-WYDRYZM to kategoria estetyczna, ktora jest obecna w tych medytacjach, lecz mozna ja zauwazyc przede wszystkim w codziennym obcowaniu z roznymi mediami. Niestety nie zostala ona opisana w Slowniku terminologii medialnej pod redakcja Walerego Pisarka, wydanym wlasnie przez Wydawnictwo Universitas. Wydaje mi sie, ze jest to brak na tyle istotny, ze nalezy umiescic to haslo w nastepnym wydaniu tej pozycji wydawniczej, ktorej celem jest – w zamierzeniu autorow – zaznajomienie mlodziezy i profesjonalistow ze swiatem mediow, ktorego rola kulturotworcza jest przeciez nie do przecenienia. Zatem, aby pomoc autorom slownika, sprobujmy sie przyjrzec z bliska pojeciu ni-pies-ni-wydryzmu, bo choc intuicyjnie rozumiemy jego znaczenie, jednak nie zostalo ono jeszcze opisane przez filozofow. Wstepna intuicja mowi nam, ze w percepcji medialnej chodzi w zasadzie o pewien melanz wrazen nie zwiazanych ze soba zadna kategoria porzadkujaca. W tym sensie mozna powiedziec, ze jest ona z jednej strony doswiadczeniem opowiesci o rzeczywistosci, z drugiej – jest jej pewna metonimia, ktora jako taka budzi w odbiorcy iluzje prawdziwosci. Ten chwyt, ktory okreslilem wyzej poprzez jeden z rodzajow tropow retorycznych, stanowi dla mnie obiekt zaciekawienia, a jego uzycie przeze mnie poprzez okreslona transpozycje, bedzie zadaniem domowym dla czytelnika tych medytacji. Celem ulatwienia wykonania tego cwiczenia pisarskiego podpowiem, ze mozna napisac to, co sie mysli np. o grze Brada Pitta, Jacka Nicholsona lub wreczaniu Oscarow czy konkursie Miss World. Ciekawiloby mnie takze, co czytelnik mysli o braciach Kaczynskich, pszczolce Mai a takze Kaczorze Donaldzie, mistyce, sporcie, imperializmie, wojnie izraelskopalestynskiej, feminizmie, fundamentalizmie islamskim, hodowaniu swin, tresowaniu krolikow, wystawach plastycznych, koncertach muzycznych, arcydzielach i kiczach literackich, gospodarce i wszystkim, co wpadnie mu do glowy, lacznie z obrzuceniem wyzwiskami samego autora niniejszych refleksji. Konczac te medytacje, w ktorej bardzo wyraznie ujawnia sie omawiana kategoria, a rownoczesnie zachecajac do kontynuacji rozwazan nad tym donioslym z punktu widzenia teoretycznego problemem, chcialbym zauwazyc niejako na marginesie, ze pisanie na te przykladowo sugerowane tematy, a takze specyficzny sposob ich ujecia, ktory polega na swoistej interakcji semantycznej, niekonwencjonalne uzycie zaskakujacej odbiorce znakow jezykowych, to poprzez odmiana literacka ni-pies-ni-wydryzmu i jako taka z pewnoscia zostanie uwzgledniona w Slowniku terminow literackich. A JEST CIEMNOSCIA ZRANIENIA A JEST CIEMNOSCIA ZRANIENIA „Zanim otworze ksiege, jest a, Gdy zamkne ostatnia stronice, takze jest a, Pomiedzy pierwszym i ostatnim zdaniem Jest pustka, ktora nadaje sens ksiedze.” (slowa rabiego Ozali) Jak czytalbys ksiege, Marku, gdybys wyrzucil z niej siebie? Po pierwsze, bylbym emfaza jej znakow. Po drugie, pozostalbym wierny oku, ktore widzi tylko bicie serca. Wreszcie, po trzecie, pozostalbym wolaniem wszystkich stronic, ich echem w szelescie papieru. W moim imieniu dziele a na a-klamliwe i na a-puste. Dzieki temu zawsze bede goscincem tej opowiesci. Oraz chmura, ktora plyne wokol wezwania do lektury. Dlaczego mijam wszystkie przykazania? Bo one tylko po to, by ranic, wystawic na probe, ktorej nie moge podolac. To tylko plomienie, ktorych nie mozna ugasic. Staszek mowil, ze oczy zaslaniaja widzenie. Jehuli dodal: „Ciernie slow to dlonie, ktora podcinaja korzenie. One zabijaja rozum. Jesli uwierzysz, bedziesz dzielil z twymi przodkami przeklenstwo drogi.” Jestem jednoczesnie zwatpieniem, buntem i nagoscia ciala. Rosne w bagnie zamkniecia, raz po stronie zieleni, raz tule sie do czerni pisma. Ksiega jest po to by siac milczenie. By siac po trzykroc bunt przeciw pismu. By potwierdzic, ze mistrzowie klamali, ich wiedza byla pustym kielichem, a slowa przemoca. Ksiega jest po trzykroc nieobecna prawda, zwiazana u lodygi kolorem twych oczu. Ksiega jest tylko kobieta, przebrana w platki znakow. Marku, czy twa opowiesc zaczyna sie od rozdartego a? Gdzie jest przysiega, ktora zlozyles przed otwarciem ksiegi? Zapomniales, ze to tylko cwiczenie z rozpaczy? Usun te litere z twego zycia, tylko to moze cie zaprowadzic do spokojnej granicy ciala! A mojego imienia jest tylko niepokojem lektury. Jest konieczna litera, by wypelnic pismo milczeniem. Jest takze odpowiedzia na nadzieje alfabetu. A mojego imienia to takze cena, by moc pisac. A mojego imienia to tylko a, male jak klamstwa mej opowiesci. Nie mow juz nic. Zapomnij, po prostu zyj piesnia, brzeczaca jak smak zdrady. RONALDINHO, CZYLI ARTYSTA RONALDINHO, CZYLI ARTYSTA Kocham go, mimo ze dziele to uczucie z milionami fanow futbolu na calym swiecie. Czy wszyscy dostrzegaja w nim to samo? Tego nie wiem, sprobuje jednak przyjrzec sie swojemu oczarowaniu tym pilkarzem i zastanowic sie nad pytaniem, co jest zrodlem tej fascynacji, ktora, mimo jego niedoskonalosci (co dostrzegam rowniez – vide ostatnie mistrzostwa swiata), nie mija z uplywem lat. Mysle, ze to, co jest mi bliskie w sztuce poslugiwania sie przez Ronaldinho kawalkiem skory wypelnionym powietrzem, jak i jego sposobem poruszania sie na stosunkowo niewielkiej przestrzeni pokrytej czasami naturalna, czasami sztuczna trawa, jest jego stan umyslu, ktory pozwala mi okreslic tego zawodnika jako artyste. Dlaczego? Z pewnoscia podziwiam jego maestrie w prowadzeniu pilki, umiejetnosc gry z kolegami, ktora nie jest tylko podporzadkowana ekonomii zdobywania bramek, lecz odzwierciedla maksymalne zaangazowanie z jednoczesnym poczuciem dystansu do roli, czy raczej rol, ktore odgrywa na boisku, gdyz jest ucielesnieniem doskonalego libero. Ale to nie wyczerpuje tajemnicy oddzialywania Ronaldinho na mnie. Przypuszczam, ze nie chodzi tu tylko o technike pilkarska, ktora opanowal do tego stopnia, ze sie nia po prostu bawi, lecz takze, a moze przede wszystkim, ze sluzy mu ona do celow tworzenia z meczu pilkarskiego prawdziwego dziela sztuki, ktorym zachwycaja sie widzowie, nie wiedzac, ze uczestnicza w swoistym performance. A sam Ronaldinhio? Jak prawdziwy artysta stawia sobie cele niemozliwe do realizacji, lecz w przeciwienstwie do tych, ktorzy sie za takich uwazaja, udaje mu sie osiagnac to, co dla kaprysu sobie wymyslil! ŻMUDNE DOCHODZENIE LERMONTOWA DO Lesław Czapliński „Żmudne dochodzenie do Lermontowa” Zrazu przedstawienie Nikołaja Kolady na wątkach „Maskarady” Michaiła Lermontowa sprawia wrażenie palimpsestu, pod którego kolejnymi, odsłanianymi warstwami: quasi-baletową z rockową ilustracją muzyczną, gry teatralnych masek, ożywionej scenografii, przezierają od czasu do czasu strzępy dialogów dramatu. Mimo że sam Kolada jest dramaturgiem („Marilyn Mongoł”), to w przypadku jego krakowskiej inscenizacji trudno mówić o przepisaniu dramatu Lermontowa, lecz właśnie o wydobywaniu, odzyskiwaniu jego utraconego zapisu spod zwałów nowoczesnej popkultury, zdającej się przygniatać wspomnienie o dziedzictwie kulturowym przeszłości. Przypomina to raczej metodę niegdysiejszych scenicznych gier z tekstem Jerzego Grzegorzewskiego. Od siebie Kolada dodaje jedynie postać „ducha maskarady”, na początku zdającego się nią kierować, a z czasem przedzierzgającego się w alegorię zemsty, wręczającej kielich z trucizną, przeznaczenia i na koniec śmierci. Z upływem akcji emancypują się wątki lermontowskie, by pod koniec drugiej części wziąć scenę w pełne posiadanie. Dotychczasowa barokowa rozrzutność środków wyrazu ulega stopniowemu ograniczeniu i stonowaniu, by tym dobitniej wyeksponować dokonujący się dramat. W tle pozostaje jedynie motyw walca, a wraz z nim zdaje się niepodzielnie zapanowywać rejestr liryczny. Scenografia, złożona z drzwi, których otwieranie się i zamykanie nieubłaganie odmierza czas, przybliżający do katastrofy, a zarazem wyznacza rytm kolejnych odsłon przeznaczenia (w pewnym momencie wybrzusza się napięte płótno w ich kwaterach i przezierają przez nie twarze-maski), a co nieodparcie kojarzy mi się z kurtyną z przedstawienia „Hamleta” Jurija Lubimowa na moskiewskiej Tagance, wprawianych w ruch kulisówperiaktoi, z matowymi i lustrzanymi ścianami oraz żyrandola z czaszkami i główkami (motyw ten współtworzą ponadto wspomniane maski oraz głowy rysujące się na tle płótna drzwi). Także rekwizyty, pojawiają się ze znacznym wyprzedzeniem, zanim odegrają swoją rolę w akcji (np. cebrzyki). A może Kolada w sposób zamierzony dobiera sobie rekwizyty, kostiumy i role z magazynu? śmietnika? dziedzictwa artystycznego niczym Duchampowskie ready mades? Arbienin pod postacią zakapturzonego mnicha zjawiający się w domu księcia, by go skrytobójczo zabić w odruchu zemsty za rzekome uwiedzenie żony, kojarzy mi się z Lukrecją Borgią. Reżyser nie unika przy tym malowniczości, pozując nagiego, a mimo to przy mieczu, śpiącego księcia Zwiezdicza. Szczególnie zapada w pamięć brawurowa scena w łaźni. Mam pewne wątpliwości, co do aktorstwa Radosława Krzyżewskiego. Potrafi wyraziście podawać tekst, ale na ile rola organicznie pozostaje osadzona w jego ciele, a słowa wypływają z wewnętrznych konieczności, a nie tylko zawieszone są na organie głosowym pozostaje dla mnie otwarte, ponieważ zbyt często odczuwałem, że mam raczej do czynienia z deklamacją w kostiumie. Nad wyraz dobrze spisał się natomiast Rafał Szumera jako Zwiezdicz. Niczym w teatrze Meiningeńczyków odtwórcy głównych ról, jak i epizodów czy wręcz statyści współtworzą swoisty chór, z którego tylko na jakiś czas wyodrębniają się, by odegrać swą rolę i powracają w jego szeregi. Jest to poniekąd chór w rozumieniu greckim, albowiem wykonujący również zadania choreograficzne i to z o wiele precyzyjniejszą koordynacja ruchową i sprawniej niż balet Opery Krakowskiej (sic!). W ogóle Słowak niepostrzeżenie wysunął się na prowadzenie w Krakowie i to bez zmiany dyrekcji, a może dzięki zmianie w Starym? Zawsze miałem wątpliwości co do sensu istnienia tego zespołu i w tym obiekcie, jakby stworzonym przez swój wystrój na potrzeby opery, a niezbyt korespondujący z naturą spektakli dramatycznych. Poza tym zazwyczaj nudziłem się na przedstawieniach stanowiących zazwyczaj czytanie szacownych dramatów w kostiumach, nawet przy próbach uwspółcześnienia tych ostatnich. A teraz po sprawnej warsztatowo, choć raczej rozrywkowej „Ziemi obiecanej”, poszukującym „Każdy musi umrzeć” i błyskotliwej „Maskaradzie” odnoszę wrażenie, że wreszcie w tym teatrze zapanowało życie, wypierając muzealną skamielinę. Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie: Michaił Lermontow „Maskarada”. Reż. Nikołaj Kolada.. Scen. i reż. świateł: Justyna Łagowska. Chor. Maćko Prusak. Premiera: 14 września 2013. ONTOLOGIA CHAMA ONTOLOGIA CHAMA Wielbiciele Slawomira Mrozka doskonale sa zaznajomieni z zagadnieniem, ktore tu chce podjac w odmiennej perspektywie i w innym jezyku. Z chamem kazdy z nas, jak mysle, mial do czynienia, lecz nie wszyscy rozumieja to zjawisko z perspektywy filozoficznej, dlatego chcialbym tu naszkicowac za pomoca kilku metafor jego aspekt ontologiczny. Z pewnoscia umiemy rozpoznac w bezposrednim kontakcie ten rodzaj istoty ludzkiej, ktorej wystarcza wygodne zamieszkiwanie we wspolnym domostwie powszechnosci bycia, ktory traktuje niejako w sposob bezrefleksyjny jako naturalna przypadlosc wszelkiego istnienia. Filozof wie, ze bycie jest problemem zadanym umyslowi i zastanawia sie nad nim widzac wielosc drog, ktore moga prowadzic go do celu, jakim jest rozumienie wlasnej egzystencji, w tym rowniez taka, ktora polega na zadaniu sobie finezyjnego pytania, czy pewna oczywistosc bycia w okreslonym w sposob konwencjonalny modus vivendi nie prowadzi do wniosku, ze nalezaloby go zakwestionowac i – w konsekwencji – odmowic zaistnienia w pewnych regulach, ktore nim rzadza. Cham czyni wrecz odwrotnie. Majac doswiadczenie tylko jednej z wielu form bycia, w ktorej skutecznie funkcjonuje (tzn. w chlewie, co nalezy rozumiec jako pewna metafore egzystencjalna), uwaza, ze ma ona charakter uniwersalny i chce ja narzucic bliznim przemoca, nie biorac pod uwage tego, ze inni, majacy problemy z akceptacja konwencjonalnie ujetej oczywistosci swojego sposobu istnienia, bynajmniej tego nie pragna. Co w takim razie poczac z chamem? Wydaje sie, ze w tym miejscu nalezy przejsc od rozwazan natury teoretycznej do uprawiania filozofii w jej aspekcie praktycznym. Biorac pod uwage ontyczna niemozliwosc przeniesienia chama w inny wymiar bycia, nalezy zostawic go w jego umilowanym chlewie, dajac mu kopniaka w dupe, bo tylko taki jezyk rozumie!