wykładu

Transkrypt

wykładu
1
Andrzej Paczkowski
Rosja i Polska: konflikt pamięci. Widok znad Wisły
Zacznę od próby przedstawienia – w bardzo wyrywkowy i uproszczony sposób –
tego jak dzisiejsi Polacy postrzegają Rosję i Rosjan. Z ankiet socjologicznych
wynika, że np. w 2014 r. przeważały opinie, iż stosunki polsko-rosyjskie są złe lub
bardzo złe (65%), choć jednocześnie blisko połowa (46%) uważała, iż dobre stosunki
są możliwe, a w 2010 r. uważało tak nawet 81% Polaków! W 2016 r. sympatię dla
Rosjan deklarowało tylko 20% ankietowanych, obojętność 24%, a niechęć aż 50%.
Zwraca uwagę, że jeśli brać pod uwagę cały okres po 1989 r., najbardziej negatywny
stosunek do Rosjan i najbardziej pesymistyczny obraz stosunków polsko-rosyjskich
występowały w latach 90. Oczywiście stan polskiego ducha nie miał cech linearnych:
były okresy przyrostu pozytywnych wypowiedzi (głównie w latach 2008-2012), były
też lata „bessy”. Obniżenie zaufania mocno zaznacza się obecnie, a ściślej rzecz
biorąc od 2014 r., tj.od aneksji Krymu i konfliktu na wschodzie Ukrainy. Zaskakująco
kontrastowy z tym jest obraz Niemiec i Niemców: sympatia dla nich zawsze
przeważała – niekiedy nawet znacznie (w 2016 r. jak 37:20) – nad sympatią do
Rosjan, a poczynając od 1995 r. antypatia do Niemców była zawsze wyraźnie
mniejsza niż do Rosjan. Można by więc powiedzieć: Polacy wolą Niemcy i Niemców
niż Rosję niż Rosjan. Zapewne nie pamiętają, że Józef Piłsudski uważał, że i jednych
i drugich należy jednakowo nie lubić.
Na marginesie: wydaje mi się, że opierając się na tych przykładach można
zaryzykować postawienie hipotezy, iż dobre stosunki między państwami raczej
sprzyjają pozytywnemu stosunkowi do innego narodu, zaś złe generują raczej
negatywne opinie. Być może jednak jest odwrotnie i to sympatie lub antypatie
społeczne decydują o stosunkach z innymi państwami, a nie polityczne kalkulacje
rządzących. W każdym razie jest pewne, że obecnie stosunki polsko-niemieckie są
lepsze niż polsko-rosyjskie, a zatem nie powinno dziwić, że Polacy przychylniej
2
spoglądają na Niemców niż na Rosjan.
Jednak mam dziś mówić o konflikcie pamięci, a więc sądzę, że należy zacząć od
szkicowego przedstawienia pamiętanej, w różny sposób, przeszłości.
Historia stosunków między Polakami a ich wschodnimi sąsiadami, jest tak dawna jak
ich jeszcze proto-państwowe organizacje, ale jako że obie strony były słabe w piśmie,
coś więcej wiemy o nich dopiero od drugiej połowy X wieku. Jak to najczęściej bywa
w przypadku tak dawnych dziejów wiemy głównie o jakichś między dynastycznych
małżeństwach, a przede wszystkim o konfliktach: jedni (Rusowie) odebrali drugim
kawałek pogranicznej krainy, zaś jakiś czas później ci drudzy (Polanie) próbowali
wziąć rewanż. Ich książę wkroczył nawet do Kijowa, stolicy Rusów, ale wiele nie
zdziałał. Tak to się mniej więcej zaczęło. O ten kawałek ziemi, który nazywano
Grodami Czerwieńskimi, a miał on wielkość mniej więcej dzisiejszego jednego
województwa, spory i walki toczyły się jeszcze przez parę setek lat. Przerwał je
najazd Mongołów, od którego bez porównania bardziej ucierpieli Rusowie zmuszeni
do przeniesienia swojego centrum na północ, do Włodzimierza, a potem Moskwy. W
każdym razie w połowie XIV w. ziemia ta (znana jako Ruś Czerwona) na trwałe
znalazła się w Królestwie Polskim. Nie oznaczało to zniknięcia innych przedmiotów
rywalizacji, ale przez długi czas toczyła ją nie sama Polska, ale Wielkie Księstwo
Litewskie związane z nią unią dynastyczną, gdyż Królestwo Polskie nie graniczyło
wówczas z ziemiami ruskimi, które wytrwale konsolidowały się pod egidą Moskwy.
Dopiero zawarcie w 1569 r. w Lublinie ścisłej unii Polski i Litwy, czemu
towarzyszyło włączenie Kijowa i Rusi naddnieprzańskiej do Korony, oznaczało
wejście do bezpośredniej akcji króla Polski (zresztą Węgra z pochodzenia, Stefana
Batorego). Czas był najwyższy gdyż Iwan IV Groźny, który w 1547 r. przyjął tytuł
Cara Wszechrusi, energicznie przesuwał granice swojego państwa na zachód dążąc
do oparcia ich o Bałtyk. Przeciwdziałania Batorego były skuteczne, a śmierć Iwana
rozpoczęła 30-letni okres destabilizacji państwa rosyjskiego, który próbowała
wykorzystać Polska. W 1600 r. zjawiła się w Moskwie delegacja z misją zawarcia
unii, która wprawdzie odeszła z kwitkiem, ale w latach 1605-1606 na tronie cara
3
zasiadał wspierany przez Polskę Dymitr Samozwaniec I, a wreszcie w 1610 r. hetman
Stanisław Żółkiewski zajął Moskwę, zaprzysiągł elekcję Władysława Wazy (syna
króla Zygmunta III) na cara i Wielkiego Księcia Moskiewskiego. Cała ta operacja
zakończyła się de facto dwa lata później, antypolskim powstaniem – celebrowanym
dziś w Rosji jako święto państwowe - ale Władysław przez parę lat używał tytułu, a
nawet usiłował zdobyć Moskwę, w której od 1613 r. urzędował już Michał
Romanow, założyciel dynastii mającej rządzić Rosją nieco ponad 300 lat. Niezależnie
od zmiennych losów tych wojen Rzeczpospolita Obojga Narodów, jak wypadało
jednemu z głównych mocarstw europejskich, twardo i raczej z powodzeniem
rywalizowała z Rosją. Dla Polski ważne było, iż rywalizacja ta rozgrywała się na
terenie Rusi (Rosji) i Inflant, czyli bardzo daleko od Krakowa czy nawet Warszawy.
Obecność obcych wojsk odczuwali więc Rosjanie, a nie Polacy czy Litwini, można
zatem powiedzieć, że górą była Rzeczpospolita. Ważnym kontekstem tych konfliktów
były nie tylko interesy czy ambicje polityczne, ale także różnice wyznaniowe, a w
pewnym stopniu nawet cywilizacyjne.
Taki stan rzeczy zaczął zmieniać się w połowie XVII wieku, gdy Polska znalazła się
w bardzo poważnych opałach, a właściwie była na skraju totalnej katastrofy:
najpierw powstanie kozackie w Naddnieprzu, a wnet „potop szwedzki”,
doprowadziły kraj do ruiny. W dodatku do rozgrywki włączyła się Rosja, wspierając
Chmielnickiego i w rezultacie Rzeczpospolita utraciła na rzecz Moskwy Bramę
Smoleńską i obszary na wschód od Dniepru (z Kijowem), a Kozaczyzna – czyli
zalążek dzisiejszej Ukrainy – związała się z Rosją (w czym dopomogła wspólnota
wyznaniowa). Wprawdzie Polska okazała jeszcze swoją siłę skutecznie walcząc z
Turcją (m.in. bitwa pod Wiedniem w 1683 r.), ale bezpowrotnie utraciła pozycję
lidera Wschodniej Europy. „Kropkę nad i” postawił Piotr I, który w 1696 r. objął
rządy osobiste. Nie bez powodu zyskał przydomek Wielki, gdyż zmodernizował
Rosję i wprowadził ją do grona europejskich mocarstw, zajmując niejako miejsce
Polski. Rzeczpospolita utraciła de facto podmiotowość, co było widoczne już w
czasie Wojny Północnej (1700-1721), w której nie brała udziału, ale w znacznym
4
stopniu rozgrywała się ona na jej terytorium. Kończąc tę wojnę zwycięski Piotr I
obwołał się Imperatorem, co biorąc pod uwagę rozmiary i siłę jego państwa było w
pełni uzasadnione.
Nie będę tu wnikał w powody takiego obrotu spraw, ale nadmienię, że należę do tych
historyków, którzy uważają, iż ich przyczyny miały głównie – choć nie wyłącznie charakter wewnętrzny: trwanie przy tradycyjnym, republikańskim etosie, który coraz
gorzej odpowiadał na wyzwania epoki państw absolutystycznych. Takimi stali się
wszyscy sąsiedzi – Rosja, Prusy i Austria – którzy bez wahań wykorzystali słabość
Rzeczpospolitej. W istocie Polska pozostając wciąż państwem suwerennym (z
własnym królem, sejmem, armią i monetą), przestawała być państwem niepodległym,
jako że przez jej terytorium przechodziły bez przeszkód obce wojska, które niekiedy
wręcz na nim stacjonowały. Były to wojska rosyjskie. Przeciwko ich obecności i
przeciwko uległemu Rosji królowi, wszczęto w 1768 r. pierwsze powstanie, znane
jako Konfederacja Barska, które zostało krwawo stłumione przez Rosję: zginęło
kilkadziesiąt tysięcy konfederatów, kilkanaście tysięcy zesłano – umownie rzecz
nazywając - „na Sybir”. W 1772 r. Rosja, Prusy i Austria dokonały rozbioru dużej
części terytorium Polski, zaś sam akt został podpisany w Petersburgu. W
powszechnym przekonaniu głównym architektem rozbioru była caryca Katarzyna
Wielka, choć pozostałe państwa nie były bynajmniej biernymi beneficjentami i w
odróżnieniu od Rosji, która wchłonęła ziemie z przeważającą ludnością niepolską,
zajęły tereny zamieszkałe głównie lub wyłącznie przez Polaków. Gorączkowe próby
ratowania Rzeczpospolitej, których ukoronowaniem była Konstytucja uchwalona 3
maja 1791 r. - która po dziś dzień stanowi jeden z najważniejszych symboli (i mitów)
narodowych - nie zdały się to na nic: w styczniu 1793 r. Rosja i Prusy wcieliły
kolejne fragmenty Polski. Powstanie pod dowództwem Tadeusza Kościuszki
zakończyło się klęską i w 1795 r. Rzeczpospolita przestała istnieć, a interludium
wojen napoleońskich zakończyło się klęską Cesarza Francuzów i ponownym
zniknięciem z map polskiego suwerennego bytu państwowego. W 1815 r. Kongres
Wiedeński postanowił de facto kolejny podział dawnego państwa polskiego, przy
5
czym najważniejsza jego część – etnicznie polska - stała się częścią Rosji jako quasiautonomiczne Królestwo Polskie. W ten sposób Rosja nie tylko była głównym
beneficjentem, rozpoczętego ponad 40 lat wcześniej, cyklu rozbiorów, ale po raz
pierwszy wystawiła swoich szyldwachów w sercu środkowej Europy, niespełna 300
km od Berlina.
Nic zatem dziwnego, że kolejne dwa powstania narodowe – listopadowe z 1831 r. i
styczniowe z 1863 r. - były skierowane właśnie przeciwko Rosji, podczas gdy te w
innych dzielnicach rozbiorowych były mało znaczącymi epizodami (jak tzw.
powstanie krakowskie w 1846 r. czy poznańskie w 1848 r.). Oba antyrosyjskie
powstania zostały krwawo stłumione, zginęły dziesiątki tysięcy żołnierzy lub
partyzantów, równie wielu popędzono „na Sybir”, a tysiące wyemigrowało do
Zachodniej Europy. Rosja była zatem traktowana przez większość Polaków jako
główny ciemiężca, do czego przyczynił się także fakt, iż w odróżnieniu od Austrii i
Prus, które w drugiej połowie XIX wieku podlegały procesom – powolnej, ale dosyć
systematycznej – liberalizacji, Cesarstwo Rosyjskie trwało przy samodzierżawiu, a
przez dziesiątki lat podejmowało działania zmierzające do rusyfikacji podległych mu
Polaków. Nie przeszkodziło to temu, że gdy powstały polskie nowoczesne ruchy
polityczne, a zwłaszcza wówczas, gdy w stosunkach między europejskimi
mocarstwami zaczęło narastać napięcie, pojawiły się koncepcje „wygospodarowania”
(bo raczej nie wywalczenia z bronią w ręku) autonomii dla Polski w oparciu właśnie
o Rosję, która stała się przeciwnikiem Rzeszy Niemieckiej i Austrii, zaś aliantem
Francji i Anglii.
Jednak kiedy wreszcie wybuchła, wieszczona przez romantycznych poetów, Wielka
Wojna Ludów, czyn zbrojny (powstańczy) Polacy pod komendą Józefa Piłsudskiego
podjęli jedynie przeciwko Rosji. Mimo, że setki tysięcy Polaków walczyło w armiach
trzech zaborców, to tylko Legiony Piłsudskiego mogły być uznane za duchowego
spadkobiercę powstań narodowych, od Konfederacji Barskiej poczynając, a nawet
wojsk Rzeczpospolitej. Tyle, że bez husarii. W mniej więcej takim stanie rzeczy
doszło do upadku dynastii Romanowych, a półtora roku później do klęski militarnej
6
obu pozostałych zaborców, co definitywnie otworzyło drogę do wskrzeszenia
państwa polskiego. Walka o jego granice początkowo głównie koncentrowała się na
starciu z Niemcami (Powstanie Wielkopolskie) i Ukraińcami (wojna o Lwów i
Wschodnią Galicję), ale już w styczniu 1919 r. wywiązał się na Wileńszczyźnie,
zrazu lokalny, konflikt z Rosją bolszewicką, który stosunkowo szybko nabrał dla
Polski kluczowego znaczenia.
Właśnie w tym momencie zaczął się nowy rozdział w stosunkach polsko-rosyjskich,
które na ponad 70 lat (do grudnia 1991 r.) stały się stosunkami polsko-sowieckimi.
Jakkolwiek miecz, który Bolesław Chrobry wyszczerbił w 1018 r. na kijowskiej
Złotej Bramie stał się jednym z symboli polskiego nacjonalizmu, używanym do dziś
przez skrajnie prawicowych bojówkarzy, a zajęcie Moskwy w 1610 r. uznawane jest
za jeden z większych (choć krótkotrwałych) polskich sukcesów militarnych, to
jednak wśród wojskowych przewag najbardziej liczy się – i jest najbardziej
kultywowane – zwycięstwo w bitwie o Warszawę w sierpniu 1920 r. i odepchnięcie
„bolszewickiej nawały” (niedawno, za czasów ancienne regime, taki sam kult otaczał
bitwę pod Grunwaldem z 1410 r. i pokonanie „nawały teutońskiej”). Nie było między
Polakami pełnej zgody, co do geostrategicznych celów wojny z Rosją Sowiecką i
idąca najdalej koncepcja Piłsudskiego stworzenia pod egidą Polski federacji państw
oddzielających ją od Rosji, miała wielu przeciwników, których część opowiadała się
bezpośrednią aneksją ziem dawnej Rzeczpospolitej. Powody niepowodzenia tego
pomysłu znajdowały się z jednej strony w braku narodów chętnych do współpracy z
Polakami, którzy uważani byli raczej za wroga lub ciemiężyciela, niż skutecznego i
empatycznego sojusznika, z drugiej zaś we względnej słabości demograficznej i
militarnej Polski. Zwycięstwo w wojnie 1920 r. pozwoliło wprawdzie opanować
część kresów wschodnich utraconych w wyniku rozbiorów, ale nie oznaczało rozbicia
Rosji Sowieckiej. W jej trwałość zresztą wielu nie wierzyło, a w 1919 r. sam
Piłsudski bardziej obawiał się „białych Rosjan”, którzy nie uznawali niepodległości
Polski, niż „czerwonych”. W praktyce dopomógł Leninowi wstrzymując na pewien
czas działania zaczepne. Wojna 1920 r. mogła być też traktowana jako dowód na
7
powrót do stanu z przełomu XVI i XVII wieku, kiedy Rzeczpospolita ścierała się z
Rosją jak równy z równym. Biorąc pod uwagę różnicę potencjałów było to wrażenie
raczej złudne.
Tak czy inaczej „cud nad Wisłą” stał się jednym z mitów założycielskich Polski
niepodległej (Drugiej Rzeczpospolitej), zaś konterfekt bolszewika - przerażającego
mużyka o rysach żydowskich lub azjatyckich - wszedł na trwałe do polskiego
imaginarium i narodowego zasobu stereotypów. Zwycięstwo to mogło być
traktowane w pewnym sensie jako odwet za krwawe stłumienie powstań
narodowych, gdyż zapewne większość Polaków uważała Rosję „czerwoną” za proste
przedłużenie „białej”. Umacniało to poczucie wrogości wobec obu – tej dawnej,
Iwana Groźnego i Katarzyny oraz tej nowej, Lenina i Trockiego. Oczywiście nie
wszyscy ulegali temu dubeltowemu uczuciu, ale w obszarze ówczesnej kultury
masowej wyraźnie ono przeważało. Jakkolwiek zdarzali się filorosyjscy Polacy
(podobnie jak filopolscy Rosjanie), jednak na ogół zamknięci byli oni w
intelektualnych gettach. Byli też, rzecz jasna, Polacy prosowieccy, ale niemal z
reguły byli to jednocześnie członkowie lub sympatycy partii komunistycznej,
zdelegalizowanej, a więc także zmarginalizowanej. Z której strony by nie patrzeć
Polacy nie przestając być antyrosyjscy stali się też antysowieccy, co nie oznaczało, iż
państwo polskie – czy to w okresie „sejmokracji”, czy po zamachu z maja 1926 r. planowało jakieś działania ofensywne wobec Moskwy. Chyba, że zaliczyć do nich
mającą charakter wywiadowczy tzw. akcję „prometejską”, która nawiązywała do
dawniejszej koncepcji rozkawałkowania Rosji wzdłuż „szwów narodowościowych”.
Jednak nie stały za nią żadne przygotowania wojskowe, może tylko tych 90
Gruzinów, którzy służyli jako oficerowie kontraktowi w Wojsku Polskim (10 z nich
rozstrzelano później w Katyniu). Jakkolwiek w propagandzie sowieckiej dosyć często
odwoływano się do groźby agresji ze strony „polskich panów”, to wydaje się, że to
raczej Polacy na serio obawiali się najazdu, a już specjalny niepokój budziły (i budzą
nadal!) wszelkie ślady współpracy sowiecko-niemieckiej, od układu z Rapallo
poczynając.
8
Wprawdzie wedle starej, kasandrycznej zasady, która głosi, że jeśli coś złego może
się zdarzyć, to na pewno się zdarzy, należało się tego spodziewać, ale w gruncie
rzeczy traktat Ribbentrop-Mołotow zaskoczył wszystkich. Nie tylko Polaków. Trudno
sobie wyobrazić czy mogły być jakieś wydarzenia, które by tak pogłębiły polskie
urazy wobec Rosji (Sowieckiej) jak to, co się stało 17 września 1939 r., jak kolejny
całkowity rozbiór Polski, jak mord katyński, jak wywózki w głąb Związku
Sowieckiego, czyli „na Sybir”, ten sam, dobrze znany Polakom przynajmniej z
lektury. A jednak to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Podobnie jak rzeczywiście
bojcy z wojsk wewnętrznych NKWD robili obławy w polskich wsiach i lasach, a
żołnierze gen. Czerniachowskiego rzeczywiście rozbroili pod Wilnem tych samych
partyzantów AK, z którymi dwa dni wcześniej walczyli o miasto. W odróżnieniu od
wydarzeń sprzed wieków, które istnieją już tylko w pamięci społecznej, zbiorowej, w
znacznym stopniu instytucjonalnej, zapośredniczonej przez literaturę czy film, to co
działo się od 1939 r. należy do pamięci żywej, zindywidualizowanej lub
przekazywanej bezpośrednio przez świadków. Żyją jeszcze ci, którzy osobiście
przeszli przez gehennę wywózek i ludzie, którzy jako młodzieńcy byli aresztowani
przez Smiersz, a dzieci i wnuków oficerów zamordowanych w Katyniu jest dziś
wielokrotnie więcej niż samych ofiar.
Druga Wojna Światowa była bezprecedensowym kataklizmem, nie tyle z uwagi na
totalny charakter samych działań wojennych, ale z racji tego, że totalny charakter
miały też reżimy okupacyjne. Ten, który wprowadziła III Rzesza Niemiecka był bez
porównania znacznie bardziej opresyjny niż sowiecki, gdyż był ludobójczy w
dosłownym tego słowa znaczeniu, trwał na ziemiach Polski dłużej, a od czerwca
1941 r. objął całe terytorium II Rzeczpospolitej. Główną jego ofiarą stała się ludność
żydowska unicestwiona niemal całkowicie w Holokauście, ale straty wśród
etnicznych Polaków były też ogromne. Toteż nadzieja na pokonanie tego najeźdźcy –
w walce z którym swój udział miał polski ruch oporu – była ogromna, a od lata 1943
r. było raczej oczywiste, że dzieło wypędzenia Niemców z ziem polskich bierze na
siebie przede wszystkim Armia Czerwona. Problem był w tym, że w świeżej jeszcze
9
pamięci wojny 1920 r. i we współczesności agresji z 17 września oraz grobów
katyńskich, armia ta gwarantując pokonanie Wehrmachtu jednocześnie zagrażała
niepodległości Polski oraz życiu wielu Polaków. Ambiwalencja ta była dobrze
widoczna w miarę tego jak sowieccy żołnierze szli walcząc przez ziemie polskie:
witano ich jak oswobodzicieli, a jednocześnie NKWD aresztowało dziesiątki tysięcy
żołnierzy Armii Krajowej: od sierpnia 1944 r. do lata 1945 r. eszelony ze
schwytanymi jechały na wschód. Tylko na Śląsku zabrano na roboty przymusowe
ponad 20 tys. robotników. Wojska NKWD stacjonowały w Polsce do wiosny 1947 r.
Jest oczywiste – a wówczas było tym bardziej oczywiste – iż bez obecności Armii
Czerwonej i NKWD nie byłoby możliwe zainstalowanie w Polsce państwa
zdominowanego przez komunistów, którzy mieli niewielkie poparcie ze strony
społeczeństwa. Uwidoczniło się to m.in. w czerwcu 1946 r., a więc dwa lata po
utworzeniu tej „Nowej Polski”, gdy w referendum na apele komunistów i ich
aliantów pozytywnie odpowiedziało tylko około 25% głosujących. Do 1956 r.
sowiecka obecność w Polsce miała otwarty charakter czego dobitnym przykładem
był marszałek Rokossowski, minister obrony narodowej i członek polskiego
Politbiura.
Ludzie na ogół mają umiejętność przystosowywania się do okoliczności i większość
niemal nigdy nie przeciwstawia się im w sposób otwarty. Polacy nie różnią się od
innych, toteż zaadaptowali się do systemu komunistycznego, którego jednym z
kluczowych wyróżników była podległość ościennemu mocarstwu. Uzależnienie to
zapewne uwierało niekiedy i samych komunistów, ale agresja na Węgrzech w 1956 r.
czy na Czechosłowację w 1968 r. były wystarczająco mocnym argumentem, aby nie
iść za daleko. Choć w Polsce sowieckie czołgi tylko raz, w październiku 1956 r.,
wyjechały ze swoich baz, nikt nie miał zamiaru sprowokować ich do aktywności.
Wielu Polakom doskwierało to, że historia stosunków polsko-sowieckich – a
niekiedy nawet polsko-rosyjskich – była objęta oficjalnym tabu. Nie pomagało to w
ich racjonalnym opisie i analizie, nie pomagało zatem i w ich „przetrawieniu” do
czego rządzący komuniści zaczęli się skłaniać dopiero wtedy, gdy władza wymykała
10
się im z rąk. Uczucia antyrosyjskie i antysowieckie trwały zatem przez kilkadziesiąt
lat w stanie swego rodzaju hibernacji. Można się było spodziewać, że wyblakną i
stracą na intensywności, ale m.in. z uwagi na politykę historyczną prowadzoną od
wielu już lat przez Federację Rosyjską, duża część Polaków wciąż uważa, iż
„rosyjski = sowiecki”, a więc nakładają się na siebie wszystkie pamięci – i te
zapośredniczone przez podręczniki szkolne i te, które kultywują świadkowie.
Jakie zatem proponuję konkluzje?
Konflikt pamięci, aczkolwiek posiada pewną autonomię, nie jest tylko konstrukcją
intelektualną czy ideologiczną, ale jest skutkiem realnych wydarzeń, wynika ze
zderzenia realnych interesów. Sprzeczność interesów przejawiająca się w
bezpośrednim starciu (wojnie czy innej agresji) rodzi sprzeczność pamięci: inaczej i
co innego pamięta zwycięzca, inaczej i co innego pokonany. Zatem jeśli chcemy
przezwyciężyć konflikt pamięci winniśmy przede wszystkim zatroszczyć się o
zakończenie konfliktu interesów. Pamięć nie żywiona aktualnym konfliktem traci
znaczną część swojej siły, co nie znaczy, że musi zupełnie zaniknąć, ale jest szansa, iż
stanie się raczej „pamięcią o czymś” niż „pamięcią przeciw komuś”. Tymczasem
między dzisiejszą Rosją a dzisiejszą Polską wciąż trwa spór o „Ruś Czerwoną”.
Przykładem, że zniknięcie lub osłabienie konfliktu realnych interesów, sprzyja
obniżaniu temperatury pamięci (choć zapewne nie do zera stopni) jest przytoczony na
początku wykładu fakt, iż Polacy „wolą” Niemców niż Rosjan, chociaż pamięć
powinna się przeciwko temu buntować, gdyż jeszcze siedemdziesiąt parę lat temu to
Niemcy byli okrutniejszymi wrogami niż Rosjanie (Sowieci). Motywacje historyczne
stają się zatem drugorzędne dla kształtowania sympatii lub antypatii. Należy jednak
zwrócić uwagę, że Niemcy wiele uczynili nie tylko aby objaśnić swoje zbrodnicze
czyny z przeszłości, ale także zwrócili się do ofiar z przeprosinami (na ile szczerymi
to odrębna sprawa), a nawet sypnęli groszem.
Wniosek ogólny jest raczej pesymistyczny: jeśli chcemy przezwyciężyć różnice w
postrzeganiu przeszłości nie wystarczy (choć jest niezbędne) mówienie o niej
prawdy. Warunkiem koniecznym jest przezwyciężenie bieżącego konfliktu interesów.
11
Ale nie jest to zadanie dla historyka.