03 Dwa morza

Transkrypt

03 Dwa morza
3. DWA MORZA
Nie wracaliśmy przez cały dzień do sprawy mojego spotkania w Ogrodzie
Luksemburskim. Miałam nadzieję, że na tym się skończy. Wysłuchawszy mojego wybuchu
spowodowanego książką Victora Hugo, Erik wydawał się spokojniejszy. Po zjedzonej
wspólnie z Persami kolacji, gdy Dariusz i Nadir położyli się już spać, zaparzyliśmy sobie
jeszcze dzbanek herbaty i usiedliśmy przy stole w salonie. I wtedy, jak na złość, pierścionek
od wicehrabiego musiał mi wypaść z kieszeni.
- Co to jest? – zapytał Erik, a zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, sięgnął po
pudełeczko leżące na dywanie. Otworzył je i uważnie przyglądał się pierścionkowi. Nie
wiedziałam co powiedzieć, oblałam się rumieńcem; czułam się jak ostatni zdrajca.
– Chyba nie ma sensu pytać kto ci to dał? – powiedział smutno.
Patrzyłam w podłogę.
- Eriku, nie chciałam ci o tym mówić, bo...
- Nie obawiaj się, przecież nie zacznę na ciebie krzyczeć.
Wolałabym, żeby zaczął krzyczeć; sama byłam o krok od wybuchnięcia histerycznym
wrzaskiem.
- To nic nie znaczy, musisz mi uwierzyć.
- Tak, aniołku. Uwierzę we wszystko, co mi powiesz. – Wciąż obracał w palcach
pudełko.
- Wcisnął mi ten pierścionek siłą, co miałam zrobić? Wyrzucić go? Eriku, musisz mi
uwierzyć, to dla mnie nic nie znaczy.
- Wciąż tęsknisz do tego chłopca... – Wypowiedział to jak stwierdzenie faktu, nie jak
pytanie. Westchnął. – To w końcu zrozumiałe. Siedzisz tu całymi dniami, sama w
towarzystwie trzech starców... Brakuje ci rozmowy z kimś w twoim wieku.
Chciałam zaprzeczyć, ale nie mogłam nie zgodzić się z tym, że tygodnie odosobnienia,
bezrobocia i bezczynności ciążyły mi jak jarzmo. Najbardziej tęskniłam za Operą, całymi
dniami z bólem serca wspominałam próby i przymiarki kostiumów - cały ten cudowny,
artystyczny rozgardiasz, który poprzedzał przedstawienia. Wyobrażałam sobie te śmiechy,
ploteczki i choć to dziwne, brakowało mi absolutnie wszystkiego – nawet tremy i drobnych
uszczypliwości w zespole. Mój Boże, złapałam się na tym, że zaczynało brakować mi
Carlotty... Od czasu wypadku nie poruszaliśmy z Erikiem kwestii mojego głosu i tego, czy
kiedykolwiek będę w stanie znów śpiewać. Pocieszałam się, że może to jeszcze zbyt
wcześnie, że może z czasem wszystko wróci do normy, ale tak naprawdę to bałam się
zapytać, żeby nie usłyszeć wyroku, że mój głos został zniszczony bezpowrotnie. Dopóki nie
zostało to wypowiedziane głośno, łudziłam się, że jest jeszcze nadzieja.
Głębokim bólem i goryczą napełniała mnie świadomość, jak łatwo znajomi z Opery
wymazali mnie z pamięci. Wiadomości przyniesione przez Nadira - zwłaszcza o zachowaniu
Meg Giry - sprawiały, że tym bardziej nie miałam ochoty wychodzić z domu. Wyrzucałam
85
sobie, że może nie dość zabiegałam o przyjaźń kolegów z zespołu i teraz ponosiłam tylko
konsekwencje własnych błędów. Od czasów szkolnych nie udało mi się jednak pozbyć
nieśmiałości i nieufności wobec obcych. Trzymałam się zawsze trochę na uboczu i nawet
jeśli okazywałam przyjazny stosunek wobec znajomych, czułam się jakaś inna, niepasująca
do wesołej kompanii. Pewnie dlatego, mimo iż pozornie uchodziłam za osobę lubianą, nie
miałam bliskich przyjaciół.
Moje cudzoziemskie pochodzenie wymalowane było w całej mojej postaci - byłam tego
boleśnie świadoma, odkąd we francuskiej szkole dla dziewcząt koleżanki złośliwie
przezywały mnie „Córą Wikinga”. Byłam tak samo ewidentnie Szwedką, jak la Carlotta była
Hiszpanką – ale la Carlotta została zatrudniona w Operze jako primadonna, a ja byłam
nikomu nieznaną debiutantką śpiewającą ogony. Na początku mojej pracy w Palais Garnier,
dyrekcja z konsekwencją i uporem obsadzała mnie w rolach chłopców: Cherubina w Weselu
Figara, czy Siebela w Fauście. Nienawidziłam tego, wydawałam się sobie wtedy jeszcze
bardziej niezgrabna, jakaś taka nieatrakcyjnie blada i za wysoka, zwłaszcza w obcisłych
pantalonach, które musiałam nosić na scenie. A już szczególnie w porównaniu z niewysoką,
choć raczej pulchną, diwą o kruczoczarnych włosach i ognistym temperamencie, która
zawsze grała główne role. Dopiero Erik pozwolił mi zaśpiewać partię Małgorzaty, a nie tego
nieszczęsnego chłoptasia. Dopiero on przekonał dyrektorów, że warto dać mi szansę.
A teraz moje świeżo opanowane partie: Małgorzaty, Aidy, Donny Elwiry, Donny Anny,
Gildy, Julii, Łucji z Lammermoor odtwarzały się uporczywie w mojej głowie, gdy tylko
próbowałam wyrzucić je z pamięci. To był koniec - było tak, jak powiedział Erik nad jeziorem.
Jeden, niepotrzebny nikomu strzał przestrzelił gardło Anioła Muzyki...
A w dodatku - ku jeszcze większej ironii losu - ten, kto pociągnął za spust pozostał
moim jedynym, pierwszym i ostatnim przyjacielem z dawnych czasów. Nie chciałam
definitywnie zrywać tej znajomości bo czułam, że wówczas zamknę się na zawsze w
czterech ścianach mieszkania przy Rue de Rivoli.
- Posłuchaj, Christine – powiedział Erik w końcu, gdy przez dłuższy czas nie podjęłam
tematu Raoula de Chagny – jeśli tak ci na tym zależy, to myślę, że powinnaś się z nim dalej
spotykać. Jakoś to zniosę. Obawiam się, że nic innego mi nie pozostało. Tylko, jeśli mogę
prosić, umawiaj się z nim tak, żebym ja nie był narażony na jego towarzystwo.
- Eriku, Raoul jest dla mnie tylko przyjacielem.
- On tak nie myśli.
- Nie obchodzi mnie, co on myśli.
- Jednak chyba tak, skoro - jak mówisz - jest twoim przyjacielem.
- Jeśli chcesz, powiedz tylko, a nie spotkam się z nim więcej. Wyrzucę ten pierścionek,
albo sprzedam.
Pokręcił głową. Położył pudełeczko przed sobą na stole.
- Tak, to raczej ciekawy pomysł. Wygląda na dość cenny, coś na nim zarobisz. Chyba,
jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie zacząć wyprzedawać rodzinne precjoza. Ty sprzedasz tę
86
małą błyskotkę, a ja pewnie pozbawię Aiszę jej obróżki. Lada dzień zostaniemy na łaskawym
chlebie u kota, Christine... – Zaplótł palce i patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem. Nie
byłam pewna, czy chce mnie rozbawiać, czy ze mnie drwi.
Ale, jakkolwiek by tego nie ujął, miał rację. Od prawie trzech tygodni korzystaliśmy z
gościny Nadira, który oczywiście nie chciał słyszeć o przyjmowaniu od nas pieniędzy za wikt
i opierunek. A stan finansów dwóch starszych Persów żyjących z jednej niewysokiej renty był
równie widoczny, jak przetarcia na dywanie w salonie. Jeśli ktoś szybko czegoś nie wymyśli,
doprowadzimy tych serdecznych i życzliwych ludzi do ruiny, to było pewne. W obecnej
sytuacji, jako niema i bezrobotna śpiewaczka, czułabym się pewniej nawet ze świadomością,
że Erik czerpie dochody z szantażu, tak jak mi to kiedyś w chwili szczerości wyznał kilka
miesięcy temu. Po katastrofie z żyrandolem i wmieszaniu się do spraw Opery policji było
jednak jasne, że dziwna kariera Ducha Opery – albo, jak wolał to ujmować Erik: „konsultanta
artystycznego” – dobiegła końca.
- Co sobie kupimy za te piękne klejnoty? – zapytał nagle, z pewną melancholią w
głosie. – Wiesz, mam takie marzenie... Zbudujemy sobie balon, taki na gorące powietrze, jak
mieli bracia Montgolfier. Ustawimy go przed Luwrem wcześnie rano i wzniesiemy się do
nieba. Będziemy latać nad Paryżem; polecimy nad Operę, jeszcze wyżej niż lira Apollina. A
potem zostanie nam już chyba tylko podpalić czaszę balonu i pikować prosto do Sekwany w
smudze ognia, jak najprawdziwsze upadłe anioły. To dopiero byłby operowy finał!
Roześmiał się, ale mnie w ogóle nie było do śmiechu.
- A może jednak skorzystasz z propozycji matrymonialnej pana wicehrabiego?
Najwyższe wynagrodzenie za najkrótszą partię wokalną świata - właściwie jedno słowo, nie
musi być nawet specjalnie czysto podane. No i stały angaż.
- Erik, to wcale nie jest śmieszne!
- Dlaczego nie? – zapytał, ale spojrzał na mnie przeszywająco spod maski. – Śmieszne
to było uwierzyć, że nam się uda. Śmieszne to było dopiero tak rzucić wszystko, postawić na
jedną kartę. Ale cóż, raz się żyje, Christine – a potem już tylko straszy. – Wybuchnął dzikim
śmiechem.
- Eriku, proszę cię...
- Co nam pozostało, Christine? Wolisz umrzeć z głodu, czy z miłości. Bo ja osobiście
wybieram umrzeć ze śmiechu. Mesdames et Messieurs... Dziś w rolach głównych:
dystyngowana i urocza pani hrabina, jej przystojny i zacny małżonek oraz zdegradowany
duch teatralny, prywatnie kochanek pani hrabiny – to się aż prosi o operetkę.
- Erik! Uspokój się! – zawołałam, chwytając się za głowę, żeby na niego nie patrzeć.
- Albo wyruszymy w drogę z objazdową rewią. Wiesz, spędziłem kawał życia jako
jarmarczny artysta, mam do tego wrodzony talent. Pożyczymy trochę egzotycznych
kostiumów z szafy Nadira. Wymyśliłem już nawet tytuł: La Belle et la Bête - Piękna i Bestia,
oczywiście, cóżby innego? Klasyka się zawsze obroni. Możemy nawet zaśpiewać na finał
kawałek z Romea i Julii Gouno-
87
Przerwał tak raptownie, że odsunęłam ręce od głowy. W jednej chwili padł na kolana
przed moim krzesłem i chwycił mnie za ręce.
- Boże, co ja wygaduję? Ja chyba oszalałem! – zawołał i ukrył zamaskowaną twarz w
fałdach mojej spódnicy. Zsunęłam się z krzesła i usiadłam obok niego na podłodze. - Wybacz
mi, proszę. Nie wiem, jak mogłem coś takiego powiedzieć. Ja po prostu nie wiem, co mam
robić. Zupełnie nie wiem, co robić, Christine...
Z głową wtuloną w moje kolana wyglądał jak mały chłopiec. Objął mnie ciasno rękami w
pasie. Pochyliłam się nad nim i gładziłam jego plecy. Pomyślałam, że chowamy się pod
stołem jak dwoje przestraszonych dzieci. Położyłam mu ręce na ramionach.
- Też nie wiem, co robić. Ale wiem, że kocham cię bardziej, niż kogokolwiek na świecie.
I nie opuszczę cię nigdy, słyszysz, nigdy.
- Jesteś taka piękna... – wyszeptał nie patrząc na mnie. Gdyby nie ton jego głosu,
pomyślałabym, że to kolejny gorzki żart.
- Czy ty w ogóle czasem na mnie patrzysz? – zapytałam, starając się oderwać jego
głowę od moich kolan. Spojrzał na mnie, jakbym była najpiękniejszym widokiem, jaki w życiu
widział, aż poczułam skurcz w żołądku. - Eriku, nie wiem, czy kiedykolwiek byłam piękna, ale
jeśli nawet tak kiedyś było, to już przeszłość...
Podniósł ręce do mojej zabandażowanej twarzy. Odruchowo odchyliłam głowę do tyłu.
- Proszę, nie...
- Ciii...
Delikatnie odwiązał bandaż, a następnie ujął moją poranioną twarz w dłonie i odgarnął
mi włosy.
- Jesteś piękna – szepnął drżącym głosem. – Jesteś najpiękniejsza...
Siedząc na zakurzonym, wytartym dywanie w kącie za porysowanym mahoniowym
stołem, zaczęliśmy całować się, jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi na świecie. Potem dopiero
uświadomiłam sobie, że nawet nie zdjął maski.
W ciągu następnych paru dni pozornie nic się nie zmieniło, oprócz tego, że eskapady
Erika do miasta bladym świtem nabrały większej regularności. Nie wypytywałam go, doszłam
bowiem do wniosku, że pewnie – tak, jak powiedział – postanowił razem z tajemniczym
„asystentem” posprzątać gruntownie w domu nad jeziorem. Wracał z tych wypraw dziwnie
poruszony, a potem na długie godziny zamykał się w gabinecie, gdzie gorączkowo
przeglądał jakieś stare papiery. W końcu, pod koniec tygodnia, wszedł do mojego pokoju i
usiadł naprzeciwko mnie jak ktoś, kto zabiera się do odbycia trudnej, ale niezbędnej
rozmowy.
- Posłuchaj, będę musiał wyjechać na jakiś czas.
Popatrzyłam na niego zaskoczona.
- Ale dokąd? Po co?
88
- Do Włoch. Wszystko jest przygotowane, jutro rano Jules podstawi powóz i pojedziemy
do Ligurii. Bordighera leży w Ligurii, nad Morzem Śródziemnym.
Dalej nic nie zrozumiałam.
- Więc w takim razie ja też pojadę – powiedziałam, bo wydało mi się to najbardziej
naturalnym wyjściem z sytuacji.
- Niestety, obawiam się, że to niemożliwe. Nie wiem, czy mój plan w ogóle ma szanse
realizacji. Nie wiem, gdzie będę mieszkał, co robił. Nie mogę cię narażać na taką tułaczkę,
zwłaszcza w tym stanie zdrowia.
- To co ja mam robić?
- Zostań w Paryżu z Nadirem i zaczekaj na mnie.
- Ale jak długo?
- Nie wiem, kilka tygodni, najwyżej dwa miesiące.
- Dwa miesiące? Czy możesz mi wyjaśnić, o co chodzi?
- Christine, naprawdę nie powinienem dłużej nadużywać gościnności Nadira. Uważam,
że muszę postąpić tak, jak już dawno należało i zatroszczyć się sam o siebie. Znaczy o
nas... – Uśmiechnął się nieśmiało. – Muszę znaleźć jakąś pracę, przecież nie chcesz chyba,
żebyśmy żyli z szantażu i kradzieży.
Perspektywa rozstania na całe miesiące też mi zupełnie nie odpowiadała.
- Powiedz mi chociaż, co to za plan; co w końcu postanowiłeś.
- Postanowiłem zrobić coś, czego nie zrobiłem dotąd nigdy w życiu.
- Tak?
- Postanowiłem poprosić o pomoc starego przyjaciela...
Pomyślałam sobie, że jak na całkowitego odludka, za jakiego go miałam, Erik posiadał
zdumiewającą ilość starych przyjaciół, którzy ostatnio co i raz pojawiali się niespodziewanie
na naszej drodze. Najpierw ten dziwny człowieczek przy rue Scribe, potem Nadir z
Dariuszem, a teraz jeszcze ktoś, o kim wcześniej nie słyszałam.
- Znasz kogoś we Włoszech? – zdziwiłam się.
Spojrzał na mnie nagle tak, jakbym przypomniała mu o czymś bolesnym, o czym starał
się zapomnieć.
- Nie, teraz już nie... To nie jest Włoch. Tylko teraz wyjechał na lato do Bordighery, ma
tam willę. Nie wspominałem ci o nim, Christine? To Charles Garnier. No chyba nie
przypuszczałaś, że sam jeden zbudował tę Operę? – powiedział i uśmiechnął się.
Oczywiście, że znałam nazwisko Charlesa Garniera, jednego z najsłynniejszych
architektów we Francji. W końcu prawie dwa lata przepracowałam w gmachu, który wszyscy
nazywali Palais Garnier, a nie jego oficjalną nazwą - Narodowa Akademia Muzyki. Nie wiem
dlaczego, ale do tej pory byłam przekonana, że nawet jeśli Erik miał coś wspólnego z
przedsięwzięciem tak prozaicznym jak budowa, to na pewno tworzył sam, w ukryciu i
największej konspiracji. W końcu legenda Upiora Opery do czegoś zobowiązywała. Nagle
uświadomiłam sobie, jak niewiele wiem o jego przeszłości.
89
- Słuchaj, ile ty masz właściwie lat? – zapytałam go niespodziewanie.
- Odkąd cię poznałem, tak ze trzydzieści...
- Nie żartuj, pytam poważnie.
- Poważnie? To z osiemdziesiąt!
- Czy możesz przestać na chwilę i odpowiedzieć, jak cię pytam?
- Wiesz, pamiętam dość dobrze, jak miałem dwadzieścia parę... A potem zaraz byłem
starcem. Mam widać spore dziury w życiorysie; zdaje się, że moje życie nie przebiegało
normalnie i po kolei, tak jak u zwykłych ludzi. Mam nadzieję, że uda mi się nadrobić w końcu
te wszystkie brakujące lata.
- Więc nie odpowiesz mi?
- Zajrzyj sobie do Fausta – odparł i, widząc moją minę, roześmiał się w głos.
Podczas, gdy Erik - pełen młodzieńczej werwy, o którą bym go nigdy nie podejrzewała zajął się pakowaniem, mnie było znacznie mniej wesoło. Nie wyobrażałam sobie braku jego
obecności w mieszkaniu przy Rue de Rivoli - mimo całej serdeczności Nadira i Dariusza, a
nawet mimo wszystkich jego złych humorów – po prostu nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak
zdołam przetrwać bez niego choćby tydzień. Nie chodziło nawet o to, że troskliwie zmieniał
mi opatrunki na policzku. Odkąd wyjął mi szwy z twarzy uznał, że teraz pozostało już tylko
zdać się na działanie czasu. Rana nie wyglądała na szczęście aż tak źle, jak na początku,
ale nie miałam złudzeń, że blizna nie będzie widoczna. Od czasu wypadku nie
rozmawialiśmy też ani razu na temat mojego głosu. Mówiłam już właściwie bez problemu, ale
brak części tylnych zębów sprawiał dość dziwne wrażenie. Nie mogłam też odzywać się zbyt
głośno, bo przy próbie szerszego otwarcia ust, uczucie ciągnięcia w policzku było bardzo
przykre. Ponieważ naprawdę nie wiedziałam, co zrobić, przyjęłam, że również w tej sprawie
należy jeszcze poczekać.
Z każdą godziną przybliżającą ranek, moje obawy zdawały się tylko rosnąć. W nocy nie
byłam w stanie spać i przez parę godzin przewracałam się bezradnie na łóżku, zanim w
końcu, na długo przed świtem, postanowiłam wstać. Gdy cicho podeszłam do drzwi
gabinetu, usłyszałam za nimi szmer. Erik był już ubrany, a to, co zamierzał zabrać ze sobą
na nadchodzące dwa miesiące, mieściło się w dwóch niedużych walizkach.
- Nie chciałeś chyba wyjechać bez pożegnania? – zapytałam.
Podszedł do mnie i położył mi ręce na ramionach.
- Nie rozstajemy się – powiedział. – W każdej chwili będziesz w moich myślach.
Wszystko, co robię, robię dla ciebie. Wyłącznie dla ciebie. – Objął mnie. – Gdyby mi ktoś
powiedział rok temu na co mi przyjdzie... – Jego głos brzmiał wręcz wesoło; może dzięki
temu nie wybuchnęłam płaczem. – Muszę bardzo uważać, bo sam się nie obejrzę, jak stanę
się przykładnym obywatelem. Tu jest moja ukochana żona, teraz pójdę do zacnej,
mieszczańskiej pracy; ani się spostrzegę, jak pojawi się domek z białym płotkiem, róże,
dzieci i koty. No tak, kot już też jest. – Roześmiał się.
90
- Ale obiecaj mi, że będziesz o siebie dbał...
- Już ci mówiłem, że moje życie należy do ciebie, w końcu mnie uratowałaś.
- I pisz do mnie.
- Napiszę, jak tylko spotkam się z Garnierem. Wiesz, to była jedna z najtrudniejszych
rzeczy w moim życiu, pójść do niego do domu, aby zapytać, czy znajdzie dla mnie miejsce
przy jakimś swoim nowym projekcie. Ma piękne mieszkanie przy bulwarze Saint Germain,
blisko Ogrodu Luksemburskiego, naprzeciwko muzeum Cluny. I - wyobraź sobie - jak już tam
dotarłem, służąca poinformowała mnie, że Garnierowie wyjechali właśnie na lato do
Bordighery! Podobno w 1876 nadano mu tam tytuł honorowego obywatela. Musiałem kazać
Julesowi pędzić na pocztę natychmiast wysłać do niego telegram. A już w ogóle
najdziwniejsze jest to, że zaraz na drugi dzień otrzymałem odpowiedź. Garnier napisał, że
cieszy się, że się do niego odezwałem, że niepokoił się, gdzie zniknąłem i że zaprasza mnie
do siebie jak najszybciej, bo – jak stwierdził – ma coś, co może mnie zainteresować.
Te nowe rewelacje brzmiały w ustach Erika zupełnie nieoczekiwanie i jakoś tak...
normalnie. Jakbyśmy byli starym, dobrym małżeństwem, które wprawdzie wpadło w drobne
kłopoty finansowe, ale dzięki pomocy oddanych przyjaciół wszystko zmierzało ku
szczęśliwemu zakończeniu. Po miesiącach spędzonych na sekretnych spotkaniach w
podziemiach Opery, ta przemiana była najbardziej zaskakująca.
Erik wyjrzał przez okno na zupełnie jeszcze ciemną ulicę, chwycił walizki i skierował się
do drzwi. Stałam oszołomiona i nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Zanim wyszedł,
odwrócił się do mnie.
- Nie zostanę tam ani o jeden dzień dłużej, niż będzie to konieczne.
Po czym nasunął kapelusz na czoło i zbiegł po schodach.
Po wyjeździe Erika nastąpiło gwałtowne załamanie zarówno pogody, jak i mojego
nastroju. Jakby jego głos, jego obecność, nawet jego złośliwości były sznureczkiem, który
łączył mnie ze światem. Moją ochronną tarczą. Teraz ta zapora, która miała chronić mnie
przed każdym niebezpieczeństwem, zniknęła i zostałam sama wobec nieprzyjaznej
rzeczywistości. Starałam się wytłumaczyć sobie, że przecież list nie może nadejść nazajutrz
po jego wyjeździe, ale wciąż od nowa łapałam się na wyglądaniu przez okno na mokrą od
deszczu ulicę w oczekiwaniu listonosza. Nadir chodził przygnębiony patrząc na mój smutek,
a Dariusz dwoił się i troił, żeby pocieszyć mnie przy pomocy własnoręcznie robionych,
pachnących różami perskich łakoci.
Nie byłam w stanie zmobilizować się, żeby wyjść z domu chociaż na krótki spacer. Nie
miałam ochoty chodzić w dusznym, letnim powietrzu z twarzą szczelnie zakrytą woalką,
zresztą i tak padał deszcz. A już na myśl, że zaraz za rogiem miałabym zobaczyć
majestatyczną perspektywę Avenue de l’Opéra z Palais Garnier dumnie rozpartym na jej
końcu, chciało mi się płakać. Siedziałam więc całe dnie w fotelu, popijając kawę za kawą i
zagryzając słodycze, które tylko sklejały mi usta, ale wcale nie zagłuszały tego bolesnego
91
ściskania w środku. Próba wzięcia na kolana Aiszy skończyła się sromotnym
niepowodzeniem; kotka najwyraźniej była obrażona na cały świat za złośliwe schowanie
przed nią jej bożyszcza. Fuknęła, jakby chciała powiedzieć: „Co ty sobie wyobrażasz?” - i z
wyprężonym ogonem poszła prosto do gabinetu Nadira, gdzie demonstracyjnie ułożyła się
na opuszczonym łóżku zajmowanym dotąd przez Erika.
Po paru dniach mojego samoudręczenia, bezradnie przyglądający się temu Nadir
przyprowadził mi gościa. Raoul de Chagny wparadował do salonu w nienagannie skrojonym
jasnym letnim garniturze, z naręczem kwiatów. Dobrze, że Nadir uznał za stosowne chociaż
uprzedzić mnie o tej wizycie, przynajmniej zdołałam się uczesać, ubrać i zamaskować
kapeluszem z woalką, mimo, że przecież byłam w mieszkaniu. Usiadłam prosto na krześle
jak królowa podczas udzielania audiencji, marząc tylko, żeby to się jak najszybciej skończyło.
- Dzień dobry, Christine! – zawołał Raoul od progu z entuzjazmem, który wydał mi się
nienaturalny.
Jak dla kogo, pomyślałam.
- Postanowiłem zabrać cię na spacer – oznajmił. – Nadir Chan martwi się, że siedzisz
całymi dniami w domu.
- Dziękuję, ale niezbyt dobrze się czuję – odpowiedziałam chłodno.
- Świeże powietrze dobrze ci zrobi.
- Naprawdę, Madame Christine - wtrącił się Pers – Erik kazał mi obiecać, że będę się
panią opiekował.
Raoul zrobił minę, jakby chciał powiedzieć, że Erika tu nie ma i to jest właśnie
najlepsze.
- Nie sądzę, żeby Erikowi spodobał się ten pomysł – powiedziałam z zimną godnością,
patrząc to na Nadira, to na Raoula.
- Zapewniam panią, że to był jego pomysł – odparł Pers.
Ta uwaga sprawiła, że niemal zerwałam się z krzesła.
- Erik pozwolił, żeby wicehrabia de Chagny mnie odwiedził? – Mogłam w wiele
uwierzyć, ale coś takiego?
- Tak – odrzekł daroga z miną pełną takiego zdecydowania i szczerości, że nie
odważyłam się podawać w wątpliwość jego prawdomówności. – Zobowiązał mnie, że
zapewnię pani towarzystwo w odpowiednim wieku.
A jedynym takim towarzystwem jestem teraz ja – zdawało się mówić rozpromienione
oblicze Raoula.
- Ale jeśli... – zaczęłam.
- Madame, ja nigdy nie kłamię – powiedział Nadir z naciskiem.
Wstałam z krzesła, wyprostowałam się jeszcze bardziej i tonem chińskiej cesarzowej
powiedziałam:
- W takim razie chodźmy.
92
Raoul spoglądał niepewnie to na mnie, to na Persa, który westchnął i ledwo
dosłyszalnie jęknął.
- Jak kotka, całkiem jak ta kotka...
Raoul chciał jechać do Ogrodu Luksemburskiego, ale ja za wszelką cenę zamierzałam
uniknąć widoku Opery, nawet przez chwilę i z daleka. Poszliśmy więc pieszo w stronę Pól
Elizejskich. Po deszczu wypogodziło się, powietrze było rześkie i czyste.
- Christine, nie odpowiedziałaś mi... – zaczął Raoul.
- Odpowiadam więc teraz: nie zostanę twoją żoną, to niemożliwe. Pierścionek oddam
ci, jak wrócimy na Rue de Rivoli.
- Christine, martwię się o ciebie.
- Niepotrzebnie. Jestem bardzo szczęśliwa – powiedziałam, ale chyba bez
przekonania.
- Powinnaś dać się zbadać lekarzowi – popatrzył na mnie badawczo.
- To już zbyteczne. Rana prawie się zagoiła. A blizna, może kiedyś zniknie, a może nie.
Lekarz nic tu nie poradzi.
- Z tobą się dzieje coś złego... – nie ustępował.
- Oszalałam? To chcesz powiedzieć? Już raz mi wmawiałeś, że oszalałam i powinnam
zobaczyć się z psychiatrą, nie wiem, czy pamiętasz.
Skulił ramiona i patrzył w żwirek alei.
- Zależy mi na tobie, to wszystko. Nie mogę patrzeć spokojnie, jak się męczysz.
Powinnaś przynajmniej wyjechać na jakiś czas z Paryża.
- Dokąd miałabym wyjechać, twoim zdaniem? Może z tobą do Lannion?
Znowu to spojrzenie, jakbym mu zrobiła jakąś krzywdę.
- Nie musisz się tak unosić. Do niczego cię nie zmuszam. Ale może zgodziłabyś się,
żebym wynajął dla ciebie na wakacje jakiś ładny domek przy plaży w Perros-Guirec?
Odpoczęłabyś trochę, pooddychała morskim powietrzem.
- W twoim towarzystwie, oczywiście?
- Nie będę ci się narzucał. Ale chyba pozwoliłabyś mi się odwiedzić od czasu do czasu?
- Raoul, nie rób sobie złudzeń.
- Christine, wiesz doskonale, że moje intencje wobec ciebie są całkowicie szczere.
Wyrzucałbym sobie wiedząc, że mogłem coś zrobić dla twojej wygody i tego nie zrobiłem.
Jestem twoim przyjacielem, Christine - czy kiedykolwiek zawiodłem twoje zaufanie?
Nie mogłam sobie nic przypomnieć.
- Zgódź się, proszę; pozwól mi chociaż na to. Przecież i tak nie masz innych planów w
Paryżu...
- Czekam na list.
93
- Przecież list można natychmiast przesłać do Perros. Zostaniesz tam jak długo
zechcesz, nie będę cię zatrzymywać, kiedy postanowisz wracać. Obiecaj mi, że o tym
pomyślisz.
Miał rację, że perspektywa spędzenia najgorętszych miesięcy w roku w murach miasta
nie była zbyt zachęcająca. Zresztą, co miałam ze sobą zrobić? Z dala od ludzi, w rybackiej
wiosce, może chociaż będę mogła zdjąć tę przeklętą woalkę... Wciąż bałam się morza, ale
widoku Palais Garnier bałam się ostatnio jeszcze bardziej... Cały czas, gdy spacerowaliśmy,
nerwowo rozglądałam się na boki w obawie, czy wśród tłumu na ulicy nie mignie mi jakaś
znajoma twarz. Spotkanie któregoś z dawnych kolegów z zespołu, a już szczególnie w
czasie, gdy przechadzałam się po mieście z wicehrabią de Chagny, to byłoby spełnienie
moich najgorszych koszmarów. Patrząc realnie, miałam do wyboru albo czekać na powrót
Erika w czterech ścianach, albo jak najprędzej wyjechać ze stolicy.
- Porozmawiam z Nadirem – powiedziałam.
Daroga był dość zaskoczony, gdy opowiedziałam mu o propozycji Raoula.
- Ten młody człowiek łatwo się nie poddaje, jak widzę – powiedział z lekkim przekąsem.
- Powiedziałam mu jasno, że za niego nie wyjdę.
- Zastanawiam się, czy to się da powiedzieć wystarczająco jasno, żeby ktoś, kto nie
chce, przyjął to do wiadomości...
- W takim razie nigdzie nie pojadę – odparłam.
- Z drugiej strony, naprawdę nie podejrzewałbym wicehrabiego o jakiekolwiek
uchybienie zasadom dobrego wychowania wobec pani...
- Tak – ucięłam. – Zwłaszcza, że odkąd cały zespół Palais Garnier wydał wyrok, że
zostałam jego utrzymanką, moja reputacja nie jest czymś, co zasługiwałoby na specjalne
względy. Prawdę mówiąc, w ogóle nie istnieje – powiedziałam trochę ostrzej, niż chciałam.
Przypomniałam sobie minę tego dystyngowanego, starszego dżentelmena, gdy znalazł
mnie w sypialni w Demeure du Lac i zarumieniłam się po same uszy. Chyba, patrząc na
mnie, pomyślał o tym samym. Siedzieliśmy przez chwilę w niezręcznej ciszy.
- Madame - powiedział daroga w końcu – myślę, że Erik nie chciałby, żeby spędziła
pani całe lato siedząc w fotelu i czekając na listy od niego.
Gdyby nie jego wcześniejsze zapewnienia, że to Erik kazał mu zorganizować moje
spotkanie z Raoulem, pomyślałabym, że chyba nie wie, co mówi. Z drugiej strony, Erik sam
wspominał, jakim obciążeniem dla domowego budżetu Persów był nasz przedłużający się
pobyt u nich w gościnie... To przecież dlatego pojechał w ogóle do tych Włoch. Dla Raoula
de Chagny wynajęcie maleńkiego domku na parę tygodni to był wydatek niewarty nawet
wzmianki...
- Dobrze, ale tylko na dwa miesiące, albo dopóki Erik nie napisze, że wraca.
- Oczywiście.
- I błagam pana, niech mi pan natychmiast przesyła wszelką korespondencję.
94
- Natychmiast – zapewnił solennie.
Skoro tylko Raoul dowiedział się, że po namyśle i konsultacji z Persem postanowiłam
przystać na jego przyjacielską propozycję, niezwłocznie zaczął przygotowania do wyjazdu,
zupełnie jakby bał się, że w ostatniej chwili zmienię zdanie. Jeszcze tego samego dnia moje
ubrania i inne bagaże zostały spakowane do trzech dużych kufrów i odesłane do Bretanii
razem z woźnicą, który miał mnie odebrać ze stacji kolejowej w Lannion. Ponieważ
kategorycznie odmówiłam spędzenia podróży w towarzystwie Raoula, ten zgodził się, aby w
pociągu odjeżdżającym trzy dni później towarzyszyła mi pokojówka, która miała następnie
pozostać na lato w Château du Cruguil – wiejskiej rezydencji rodziny de Chagny.
Ja natomiast miałam zatrzymać się kilkanaście kilometrów dalej, w Perros-Guirec - w
niedużym, pomalowanym na biało domku, położonym na wzgórzu tuż przy ustronnej i
malowniczej plaży Trestrignel. Domyślałam się, dlaczego propozycja wicehrabiego dotyczyła
właśnie Perros. To było dość proste domyślić się, że liczył na to, że znajome otoczenie
przypomni mi o wspólnie spędzonym lecie z dzieciństwa. Dobrze, że chociaż nie przyszło mu
do głowy wynająć dom, w którym zatrzymywaliśmy się zwykle z ojcem... I tak, powrót do
miejsca, które jak żadne inne pełne było dla mnie pięknych i przerażających duchów
przeszłości, napawał mnie takim lękiem, że szybkość przygotowań ze strony Raoula
przestawała dziwić. Zapewne, gdyby nie ta jego pokojówka, byłabym w stanie uciec jeszcze
ze stopni wagonu.
Nadir i Dariusz odprowadzili mnie na stację; daroga wyściskał mnie jak kochający
wujek, który odprowadza wyjeżdżającą do szkoły ulubioną bratanicę, a Dariusz wcisnął mi do
ręki pakuneczek roztaczający odurzającą woń róż. Zanim zdążyłam pożałować, że dałam się
wplątać w tę kabałę, pociąg już ruszył w stronę wybrzeża Atlantyku.
95

Podobne dokumenty