darmowa publikacja
Transkrypt
darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online. Nelson DeMille Mayday przełożył Janusz Szczepański Warszawa 2012 Tytuł oryginału: Mayday Copyright © 1979 by Nelson DeMille www.nelsondemille.net All rights reserved Polish edition copyright © Buchmann Sp. z o.o., Warsaw, 2012 Copyright © for the Polish translation by Janusz Szczepański Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasiński Skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska ISBN: 978-83-7670-509-5 www.fabrykasensacji.pl Wydawca: Buchmann Sp. z o.o. ul. Wiktorska 65/14, 02-587 Warszawa Tel./fax 22 6310742 www.buchmann.pl Konwersja: Autorzy składają podziękowania Melowi Parkerowi za staranne opracowanie edytorskie i niezachwiany entuzjazm dla tej książki Thomas Block i Nelson DeMille po raz pierwszy spotkali się w szkole podstawowej Dutch Broadway w Elmont, miejscowości na Long Island w stanie Nowy Jork. Nelson był starszy od Toma o całe półtora roku, lecz przez jakieś przeoczenie administracyjne obaj byli wtedy w tej samej, drugiej, klasie. Ta różnica wieku stawiała wówczas Nelsona w korzystniejszej sytuacji, ale w późniejszych latach przestała mieć znaczenie. Chłopcy ukończyli szkołę z sukcesem. Byli typowymi reprezentantami amerykańskich przedmieść z lat pięćdziesiątych. Razem kontynuowali edukację w szkołach wyższego stopnia w swojej okolicy, wypełniając wolny czas rozlicznymi zajęciami, jak futbol, lekkoatletyka, zapasy czy obsługa oświetlenia na szkolnych przedstawieniach. Nelsona wybrano do szkolnego samorządu, Thomas zaś pisywał felietony do szkolnego czasopisma, demaskujące... korupcję w samorządzie. „Po to w końcu są przyjaciele”, skomentował ostatnio. Thomas zaczął naukę pilotażu jako czternastolatek, licencję pilota uzyskał w wieku lat siedemnastu, czyli po osiągnięciu wymaganego przez prawo minimum. Za jego namową i Nelson zabrał się do latania, choć po roku nauki, jako osiemnastolatek, zrezygnował – ku nieopisanej uldze instruktora. Ich drogi rozeszły się w roku 1962, gdy ukończyli szkołę średnią. Tom wstąpił do Morehead State College w Kentucky, Nelson zaczął studia na Uniwersytecie Hofstra w Nowym Jorku. Tom wkrótce rzucił naukę i poświęcił się karierze pilota. Ukończywszy dziewiętnaście lat, podjął pracę w Mohawk Airlines i wkrótce został najmłodszym w całych Stanach Zjednoczonych drugim pilotem samolotów pasażerskich. Linie te przechodziły kolejne stadia rozwoju jako Allegheny Airlines, następnie USAir i wreszcie US Airways. Obecnie Tom jest starszym pilotem w US Airways i prowadzi szerokokadłubowe odrzutowce na trasach do Europy. Nelson ukończył trzy lata studiów na Hofstra i, znudzony, w roku 1966 wstąpił do wojska, by – zgodnie ze znanym sloganem – „zobaczyć świat”. Nie w pełni zdawał sobie sprawę, że w Wietnamie właśnie zaczyna się wojna. Trafił do podchorążówki, został podporucznikiem i po szkoleniu w Panamie objął dowództwo plutonu piechoty w Wietnamie, w 1. Dywizji Kawalerii. Służył tam od października 1967 do listopada 1968. Po demobilizacji Nelson wrócił na Long Island, gdzie mieszkał też Thomas. Na nowo podjął studia i uzyskał dyplom, podczas gdy Tom piął się po szczeblach kariery lotniczej. Obaj odkryli w sobie zainteresowania literackie. Tom zaczął pisać dla magazynów lotniczych, wkrótce zyskując własną kolumnę w „Flying Magazine”, czasopiśmie fachowym o największym nakładzie na świecie. Nelsonowi marzyła się wielka amerykańska powieść wojenna, ale – niestety – nikt nie był zainteresowany wydaniem wietnamskiej wersji Nagich i martwych. Tom przeniósł się do Pittsburgha, Nelson pozostał na Long Island. W połowie lat siedemdziesiątych zaczęli wspólnie pracować nad artykułami do magazynów, z których jednak żaden nie został opublikowany. To pierwsze doświadczenie wspólnego tworzenia stanowiło preludium przyszłych osiągnięć. Mijały lata, Tom zyskał międzynarodową sławę jako autor publikacji na tematy lotnicze, Nelson wydał kilka książek. W roku 1977 Nelson zaczął ambitną powieść Nad rzekami Babilonu, w której arabscy terroryści porywają dwa samoloty concorde, należące do izraelskich linii El AL. Przekonał się jednak wkrótce, że brak mu technicznej wiedzy do tworzenia scen lotniczych, tak ważnych dla powieści. Zwrócił się więc do starego przyjaciela Toma o pomoc przy pisaniu tych fragmentów. Szło im dobrze i Nad rzekami Babilonu stała się główną pozycją w Klubie Książki Miesiąca, w formie skróconej wydał ją też „Reader's Digest”. Powieść została amerykańskim i międzynarodowym bestsellerem. Zacytujmy pewien fragment z Nad rzekami Babilonu: „Jedna rzecz nie dawała Beckerowi spokoju od pierwszego dnia, kiedy wzbił się concorde'em na dziewiętnaście tysięcy metrów. Chodziło o problem nagłej dekompresji kabiny, takiej jak przy trafieniu rakietą albo przy małej eksplozji na pokładzie, albo przy rozbiciu okna przez pocisk z pistoletu. Na dziewiętnastu tysiącach metrów trzeba mieć skafander ciśnieniowy, by móc oddychać, nawet w masce tlenowej. Bez skafandra pozostawało ci zaledwie kilka sekund użytecznej świadomości, by dostać się na niższy pułap, taki gdzie oddychanie w masce będzie możliwe. Na dziewiętnastu tysiącach nie było na to sposobu. Mogłeś sobie założyć maskę tlenową, ale i tak traciłeś przytomność. Komputer pokładowy rozpozna problem i pięknie sprowadzi samolot w dół, ale zanim znajdziesz się na pułapie, gdzie oddychanie w masce stanie się możliwe, budzisz się z uszkodzoną korą mózgową”. Pewnego dnia Tom stwierdził, że powinni wspólnie napisać powieść o dekompresji samolotu na dużej wysokości, o tym, co dzieje się wtedy z jego pasażerami i załogą. Tak narodziła się Mayday. Tom i Nelson pracowali nad książką ponad rok. Powieść została wydana w twardych okładkach przez wydawnictwo G. P. Putnam w roku 1979. Szybko zawojowała i krytyków, i czytelników. Kolejne wydanie, broszurowe, trafiło na listy bestsellerów w USA i na całym świecie. Tom napisał kolejne pięć lotniczych powieści przygodowych, Nelson wydał osiem bestsellerów. Choć już niczego więcej wspólnie nie napisali, Mayday była dla nich wspaniałym i ekscytującym przeżyciem. Zbieżność twórczych zainteresowań i wspólna praca umocniły przyjaźń dwóch chłopaków z Elmont. Nelson osiągnął szczyty sukcesu w swej pisarskiej karierze, podobnie jak Tom w roli autora publikacji w specjalistycznych magazynach lotniczych i pilota pasażerskich liniowców. Wprawdzie nie zamierzali znów wspólnie tworzyć nowej powieści, obaj jednak uważali, że Mayday, ponadczasowa historia katastrofy na dużej wysokości, zasługuje na wznowienie. Współpracując ze mną w wydawnictwie Warner Books, Tom i Nelson uwspółcześnili tło polityczne i techniczną stronę powieści, by przenieść ją w lata dziewięćdziesiąte. Autorzy mają nadzieję, że dla starych czytelników ta uaktualniona wersja Mayday będzie równie ekscytująca i trzymająca w napięciu. Nowych zaś witamy na pokładzie lotu numer 52. Zapnijcie pasy i przygotujcie się do startu. Takiej jazdy jeszcze nie przeżywaliście! Mel Parker Wydawca Warner Paperbacks SUKCES STOP CZTERY LOTY CZWARTEK RANO STOP WSZYSTKIE POD SILNY WIATR STOP STARTY Z ZIEMI TYLKO ZA POMOCĄ SILNIKA STOP ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ LOTU 57 KM STOP NAJDŁUŻSZY LOT 59 SEKUND STOP ZAWIADOMCIE PRASĘ STOP WRACAMY NA ŚWIĘTA (telegram z Kitty Hawk w Karolinie Północnej do pastora Miltona Wrighta, 17 grudnia 1903 r.) 1 Odznaczając się wyraźnie na tle granatowego stratosferycznego horyzontu, samolot linii Trans-United, oznaczony w rozkładzie jako lot numer 52, mknął na zachód, w kierunku Japonii. W dole, w prześwitach między zwartymi kłębami chmur, kapitan Alan Stuart widział plamy roziskrzonego w słońcu Pacyfiku. Ponad nim rozpościerała się egzosfera – otchłań pozbawiona powietrza, słońca i życia. Fala uderzeniowa, tworząca się nieprzerwanie wskutek naddźwiękowej prędkości wielkiej maszyny, spływała bezdźwięcznie z jej skrzydeł i opadała ku pustaciom środkowego Pacyfiku. Kapitan Stuart rzucił okiem na przyrządy. Od wylotu z San Francisco upłynęło dwie godziny i dwadzieścia minut. Straton 797 utrzymywał stałą prędkość podróżną 1,8 Macha1 – czyli około 2140 kilometrów na godzinę. Trzy niezależne systemy nawigacji inercjalnej, z aktualizacją satelitarną, zgodnie potwierdzały, że lot numer 52 przebiega precyzyjnie według planu. Stuart podniósł podkładkę z konsoli pomiędzy nim a drugim pilotem, spojrzał na przypięty do niej wydruk ich komputerowego planu lotu i ponownie zerknął na elektroniczny wskaźnik pozycji: 161 stopni 14 minut długości zachodniej, 43 stopnie 27 minut szerokości północnej – 3380 kilometrów na zachód od wybrzeży Kalifornii, 2414 kilometrów na północ od Hawajów. – Jesteśmy na kursie – powiedział. Pierwszy oficer Daniel McVary, pełniący funkcję drugiego pilota, zerknął na niego. – Tak, powinniśmy lądować w Chicago gdzieś za godzinę. – Patrzysz na niewłaściwą mapę, Dan. – Stuart uśmiechnął się kwaśno. Nie przepadał za pokładowym humorem. Rozłożył na kolanach mapę tras odbywanych tego dnia lotów na dużych wysokościach i studiował ją powoli, poruszając się jak ktoś, kto ma więcej czasu niż obowiązków. Mapa nie pokazywała nic poza cienkimi liniami siatki geograficznej i aktualnymi trasami lotniczymi. Lot numer 52 dawno pozostawił za sobą wszystko, co kartograf mógłby nanieść na mapę. Nawet z ich zawrotnie wysokiej pozycji o 19 kilometrów ponad powierzchnią ziemi nie było widać na tej trasie ani skrawka lądu. Zwrócił się do McVary'ego: – Wprowadziłeś sektory czwarty i piąty? – Tak. Razem z uaktualnieniem. – McVary ziewnął i przeciągnął się. Stuart kiwnął głową. Myślami powędrował znów do San Francisco, miasta, w którym czuł się jak w domu. Poprzedniego ranka wziął udział w telewizyjnym talkshow. Niepokoił się teraz, jak to wypadło, a urywki rozmowy przelatywały mu przez głowę jak odtwarzane z taśmy. Jak zwykle prowadzący wywiad bardziej interesował się samolotem niż nim samym, ale do tego Stuart zdążył już przywyknąć. Przebiegł w myślach zwyczajowy pakiet informacji. Straton 797 nie przypominał starego francusko-brytyjskiego concorde'a. Osiągał ten sam pułap, ale latał z nieco mniejszą prędkością. Był jednak namacalnie bardziej praktyczny: uzbrojeni w przełomowe osiągnięcia aerodynamiki z lat dziewięćdziesiątych, inżynierowie od Stratona postanowili stworzyć samolot wolniejszy, lecz większy, luksusowy, a przy tym ekonomiczny w eksploatacji. Samolot mógł zabierać czterdziestu pasażerów w pierwszej klasie i dwustu osiemdziesięciu pięciu w klasie turystycznej. Stuart pamiętał, by powiedzieć o górnym pokładzie, gdzie mieściła się kabina pilotów oraz salon klubowy pierwszej klasy z barem i fortepianem. Któregoś dnia, w przypływie fantazji, powie kolejnemu dziennikarzowi, że jest tam także kominek i basen. Kiedy już nie wiedział, o czym mówić, zawsze strzelał sloganem z reklam: Straton 797 jest szybszy od Słońca. Nie mijało się to z prawdą – jego prędkość na pułapie podróżnym była ciut większa od prędkości obrotu Ziemi. Utrzymując około 2100 kilometrów na godzinę, lot numer 52 powinien przybyć do Tokio o 7.15 czasu lokalnego, choć wystartował z San Francisco o 8.00. Tak bywało normalnie, lecz nie dzisiaj. Start opóźnił się o trzydzieści dziewięć minut z powodu drobnego przecieku z układu hydraulicznego numer 3. Gdy mechanicy wymieniali uszkodzony zawór, kapitan Stuart i jego załoga sprawdzali komputerowy plan lotu. Otrzymali aktualną prognozę dla stratosfery, którą Stuart uwzględnił w planie. Musieli polecieć na południe od pierwotnie wytyczonej trasy, aby ominąć najgorsze z prognozowanych przeciwnych wiatrów. Czas przelotu miał być tylko nieco dłuższy niż zazwyczaj, sześć godzin i dwadzieścia cztery minuty, co wciąż mogło robić wrażenie na żądnych nowinek mediach. Cud dziesięciolecia – lot przez siedem stref czasowych i linię zmiany daty w czasie krótszym od normalnego dnia pracy. Było to jednak trochę przerażające. Stuart pamiętał ten jeden raz, kiedy podczas wywiadu dla jakiegoś czasopisma wypowiedział się szczerze na temat technicznych problemów związanych z ponaddźwiękowym lotem na wysokości dziewiętnastu kilometrów, takich jak ledwo uchwytne efekty zatrucia ozonowego czy okresowy wzrost promieniowania wskutek plam słonecznych. Dziennikarz uchwycił się kilku jego myśli, inne przesadnie uwypuklił i stworzył artykuł, który mógł napędzić porządnego stracha nawet astronaucie z promu kosmicznego. Przez swą otwartość Stuart został wezwany na dywanik do szefa pilotów i postanowił, że więcej czegoś podobnego nie zrobi. – Znowu udzielałem cholernego wywiadu w telewizji. Wczoraj rano. McVary spojrzał na niego. – Żartujesz? Czemu nam nie powiedziałeś? Co prawda i tak bym nie wstał o tak nieludzkiej porze... Siedzący za nimi w fotelu zmiennika najmłodszy pilot, Carl Fessler, roześmiał się. – Dlaczego oni zawsze się do pana przyczepią, szefie? Stuart wzruszył ramionami. – Jakiś idiota z biura prasowego uważa, że dobrze mi to wychodzi. Wolałbym przelecieć przez całą kolejkę burz z piorunami, niż stawać przed kamerą. McVary kiwnął głową. Alan Stuart był w każdym calu uosobieniem kompetentnego kapitana, od siwych skroni po nieskazitelny kant spodni. – Ja tam nie miałbym nic przeciwko występom w telewizji. Stuart ziewnął. – Zasugeruję to prasowemu. Rozejrzał się po kabinie. Z tyłu, za McVarym, Fessler wstukiwał w klawiaturę laptopa, służącego za dziennik pokładowy, dodatkowy zapis danych odczytanych z tablicy przyrządów. McVary znów zaczął patrzeć obojętnie przed siebie, niewątpliwie myśląc o sprawach osobistych. Zwykła rutyna przelotu spowiła załogę błękitnym welonem. Błękitny smutek środkowego Pacyfiku. Pas ciszy, jak mawiali żeglarze – ale w przeciwieństwie do dawnych żaglowców ten statek nie był przezeń unieruchomiony, mknął niczym pocisk. W tej chwili jednak trzej piloci doprawdy nie mieli nic do roboty. Na wysokości dziewiętnastu kilometrów wszelka pogoda była pod nimi. Godzinę temu przelecieli ponad obszarem burzowym. Niektóre z piętrzących się cumulusów sięgały w górę wystarczająco, by chociaż dać załodze i pasażerom, którym chciało się na nie popatrzeć, okazję do zobaczenia czegokolwiek. Na tych wysokościach jednak nie odczuwało się nawet najmniejszych turbulencji. Stuart radośnie powitałby jakiś mały „wybój”, jak kierowca ciężarówki podczas długiej jazdy niezmierzoną wstęgą gładkiego asfaltu. Wyjrzał znów przez przednią szybę. Jedna rzecz na zewnątrz niezmiennie go fascynowała: krągła linia horyzontu, oddzielająca Ziemię od przedsionka kosmosu. Autopilot bezgłośnie dokonywał drobnych poprawek kursu, utrzymując samolot na wyznaczonej trasie. Stuart apatycznie położył dwa palce prawej ręki na wolancie. Nie sterował od chwili tuż po starcie i nie użyje sterów aż do ostatniej fazy podejścia do lądowania w Tokio. Carl Fessler spojrzał znad swojego laptopa. Położył go na podręcznym stoliku. – Co za kompletna bzdura z tymi zapasowymi zapisami danych. Większość linii już tego gówna nie robi. Stuart oderwał oczy od horyzontu i obejrzał się na podwładnego. – Założę się, że moglibyśmy znaleźć na twoje miejsce jakiegoś młodego, chętnego do pracy i świeżo zatrudnionego pilota. Na pewno byłby też szybszy z tą klawiaturą. – Uśmiechnął się, ale celowo powiedział to poważnie. Nie miał wiele cierpliwości dla nowego pokolenia. Ich praca była dziś pięćdziesiąt razy łatwiejsza niż kiedyś, a jednak wciąż narzekali. Czy mieli pojęcie, że trzydzieści lat temu Alan Stuart musiał ręcznie nakreślać każdy segment trasy, zanim usadowił się w fotelu drugiego pilota? Rozpaskudzeni, stwierdził w duchu. Opowiadanie im o tym było stratą czasu. – Jeśli wylądujemy w Tokio w środku monsunu, przynajmniej uczciwie zapracujesz na swoją dniówkę, Carl. McVary zamknął „Playboya” i schował go do torby podróżnej. Czytanie było niedozwolone, a Stuart wyraźnie wpadał w jeden ze swych kapitańskich humorów. – To prawda, Carl. Albo jeśli jedno z tych światełek zacznie mrugać, wynajdziemy ci jakieś pożyteczne zajęcie. Fessler zorientował się, na co się zanosi. – Macie rację. To dobra robota. – Obrócił fotel lekko do przodu. – A póki co, zagracie w inteligencję? Co jest stolicą Ruandy? McVary obejrzał się przez ramię. – Ja mam dla ciebie pytanie na inteligencję. Która ze stewardes na ciebie leci? W Fesslerze nagle obudziła się czujność. – No, która? – To ja pytam ciebie – zaśmiał się McVary. – Zrobimy tak: nacisnę guzik przywołania stewardesy i jeśli los przyśle tu twoją cichą wielbicielkę, kiwnę głową. Jeśli nie... cóż, pozostanie ci dziesięć innych do zastanawiania się. – Zaśmiał się znowu i zerknął na kapitana, jak na to reaguje. Stary zdawał się aprobować żart. – Ma pan na coś ochotę, szefie? – Czemu nie. Niech będzie kawa i ciastko. – Dla mnie kawa – rzekł Fessler. McVary podniósł słuchawkę interkomu i nacisnął guzik przywołania. Stewardesy Sharon Crandall i Terri O'Neil były w kuchni pierwszej klasy w głównej kabinie o pokład niżej, kiedy zamigotała lampka wezwania. Terri podniosła słuchawkę, po krótkiej rozmowie z McVarym odwiesiła ją i odwróciła się do Sharon Crandall. – Znowu chcą kawy. To cud, że skóra im nie brązowieje przy tych ilościach, jakie w siebie wlewają. – Po prostu się nudzą. – Sharon wzruszyła ramionami. – To pech. Wdrapywać się po tych wszystkich schodach za każdym razem, kiedy piloci chcą się rozerwać, to żadna rozrywka. – Terri wyjęła tacę ciastek i nalała trzy kawy. Sharon uśmiechnęła się. Terri wiecznie na coś zrzędziła – dziś padło na obsługiwanie pilotów. – Ja pójdę, Terri. Przyda mi się trochę ruchu. Za chwilę będę musiała zejść i pomóc Barbarze. – Głową wskazała windę służbową, która łączyła je z dolną kuchnią. – Tam ledwo można się ruszyć. – Nie, nie, ja pójdę. Jeśli komuś trzeba ruchu, to właśnie mnie. Popatrz na te biodra. – W porządku. Ty idziesz. – Obie się roześmiały. – Ja tu posprzątam – dodała Sharon. Terri wzięła tacę, wyszła z kuchni i ruszyła ku pobliskim spiralnym schodom. Musiała zaczekać, gdyż akurat schodziła starsza, dobrze ubrana kobieta. – Przepraszam, że jestem taka powolna – odezwała się pasażerka. – Proszę się nie przejmować. Nie ma pośpiechu – uspokoiła ją O'Neil. Wołałaby jednak, żeby starsza pani ruszała się nieco szybciej. – Nazywam się Thorndike – przedstawiła się kobieta z automatyczną grzecznością starszych ludzi, nie zdając sobie sprawy albo za nic mając to, że nowoczesne podróżowanie tego nie wymaga. – Podoba mi się wasz pianista. Jest całkiem dobry – kontynuowała, przystając na dole na pogawędkę. Stewardesa uśmiechnęła się z przymusem i oparła na poręczy tacę z kawą i ciastkami. – Tak, jest dobry. Niektórzy z nich są jeszcze lepsi. – Doprawdy? Mam nadzieję, że trafię na jednego z tych lepszych, gdy będę wracała. – Ja również. Starsza pani w końcu przepuściła ją i stewardesa weszła na schody. Ponad normalnymi odgłosami samolotu płynęły ku niej z góry urywki As time goes by. Z każdym stopniem śpiew nadmiernie rozbawionych pasażerów dobiegał głośniej. Kiedy O'Neil doszła do szczytu schodów, zmarszczyła brwi. Trzej pasażerowie stali przy fortepianie, trzymając się pod ręce. Na razie wystarczał im spokojny śpiew, ale wiedziała, że jeżeli mężczyźni zachowują się nazbyt przyjaźnie na trzeźwo, to oczywiste, że staną się bardzo głośni, kiedy sobie wypiją. Alkohol wyzwalał w nich irlandzkich tenorów. O'Neil zdawała sobie sprawę, że wkrótce nadejdzie taka chwila, jako że za kilka minut powinna otworzyć bar. Chciałaby, żeby przedsiębiorstwo powróciło do starego typu sal klubowych, zamiast wprowadzać napowietrzne kluby nocne. – Cześć! – zawołała do młodego pianisty. Nie mogła sobie przypomnieć, czy nazywa się Hogan, czy Grogan. I tak był dla niej za młody. Przemknęła obok kilkorga pasażerów przez wyłożoną miękkim dywanem salę ku kabinie pilotów. Mając ręce zajęte tacą, zastukała stopą w drzwi z pleksiglasu. Ruch cienia za drzwiami powiedział jej, że ktoś podszedł do małej lustrzanej szyby, aby zobaczyć, kto puka. Carl Fessler otworzył jej drzwi i O'Neil weszła do kabiny. – Kawa podana, panowie. – Ciastka dla mnie, Terri – powiedział Stuart. Każdy wziął plastikowy kubek, a Stuart dostał tacę ciastek. Odwrócił się do Fesslera. – Zobacz, czy przyszły dane o połączeniach dla pasażerów. – Spojrzał na puste ekrany na konsoli pomiędzy fotelami pilotów. – Może przeoczyliśmy je na ekranie. Fessler spojrzał przez ramię ku prawej tylnej części kabiny. Pokrywę drukarki systemu przesyłania danych pozostawił otwartą. Taca na przychodzące wiadomości była pusta. – Nic, szefie. Stuart kiwnął głową. – Jeśli wkrótce nie dostaniemy tych informacji, wyślę kolejną prośbę – powiedział do Terri. – Świetnie – odrzekła. – Niektórzy z pierwszej klasy zaczynają się niepokoić. Wydruk dalszych połączeń podziała na nich lepiej niż relanium. Kiedy rozmawiała z kapitanem, kątem oka dostrzegła, że Fessler i McVary spoglądają na siebie w szczególny sposób, najwyraźniej przekazując sobie jakieś sygnały. Zorientowała się, że prowadzą jakąś grę, a ona jest jej obiektem. Chłopcy... Kiedy wszyscy wymamrotali podziękowania, wyszła z kabiny i zamknęła za sobą drzwi. Kapitan Stuart czekał na kawę i ciastka jak na specjalne wydarzenie, kamień milowy na prostej jak strzelił pustynnej autostradzie. Powoli zjadł drożdżówkę, po czym rozsiadł się wygodnie z kawą. Z całej trójki w kabinie pilotów on jeden pamiętał czasy, kiedy wszystko, co jedli, było podawane na prawdziwej porcelanie, sztućce były srebrne, a jedzenie też trochę mniej plastikowe. Teraz nawet zapachy były kiepską imitacją tego, co pamiętał jako młody drugi pilot. Cała kabina inaczej wówczas pachniała. Prawdziwa skóra, olej hydrauliczny, stare papierosy, a nie sterylny zapach farb akrylowych i syntetyków. Myśli Alana Stuarta poczęły wędrować daleko od bieżących spraw. Pracował dla Trans-United od trzydziestu czterech lat. Przeleciał w poprzek Pacyfiku ponad tysiąc razy, na koncie miał kilka milionów mil – choć naddźwiękowe szybkości odebrały temu miernikowi znaczenie. Teraz już stracił rachubę swoich wylatanych godzin, mil, liczby przelotów. Westchnął i pociągnął kolejny łyk z plastikowego kubka. – Nie mam pojęcia, skąd firma bierze tę podłą kawę – powiedział nie wiadomo do kogo. Fessler obrócił się. – Jeśli to jest pytanie na inteligencję, odpowiedź brzmi: z Brazylii. Stuart nic nie odrzekł. Powrócił do swoich myśli. Samoloty naddźwiękowe właściwie nie wymagały pilotażu – trzeba je było po prostu „wycelować” i... obserwować. Współcześni piloci zajmowali się przede wszystkim wczytywaniem instrukcji do komputera pokładowego i na tym ich zadanie praktycznie się kończyło. Ten zawód stał się bardzo pasywny – chyba że zaczynało się dziać coś nieprzewidzianego. Dawniej pracy było znacznie więcej, ale też sprawiała więcej przyjemności. Człowiek miał długie postoje w Sydney, Hongkongu, Tokio. Czasami, siedząc w stratonie na dziewiętnastokilometrowej wyżynie, mógł patrzeć z góry na dawne trasy, na których latał jako młody mężczyzna. Przypomniały mu się stare boeingi 707 – pierwsze pasażerskie odrzutowce, ich kapitanowie, którzy jeszcze wcześniej latali na tych samych trasach na DC 4, DC 6 i DC 7. Nawet na starych 707 musieli co chwila robić międzylądowania dla uzupełnienia paliwa. Mniej wówczas pasażerów korzystało z linii lotniczych, tak że loty odbywały się tylko kilka razy w tygodniu, załogi miewały zatem po kilka dni przerwy w niezliczonych najodleglejszych zakątkach planety. Stuart był przekonany, że życie było wtedy prostsze, a przy tym bardziej ekscytujące. Carl Fessler postukał długopisem we wskaźnik ogólnej temperatury kadłuba. Rozpoczynał kolejną rundę wymaganych zapasowych zapisów danych do swego laptopa. Zapisy te, obrazujące pracę wszystkich systemów samolotu, trafiają do centralnego komputera firmy i znikają tam na zawsze. Wskazówka miernika temperatury kadłuba stała na 87 stopniach Celsjusza – niebezpiecznie blisko czerwonej kreski, którą oznaczono 92 stopnie. Fessler uzmysłowił sobie, że granice możliwości samolotu na pułapie dziewiętnastu tysięcy metrów są wyznaczone przez stosunek temperatur i ciśnień. Temperatura stratona nie mogła przekroczyć określonego limitu. W razie konieczności zadaniem Fesslera było ostrzeżenie kapitana, który zmniejszyłby wówczas prędkość samolotu. Środowisko, w jakim się poruszali, było wystarczająco wrogie. – Co jest stolicą Japonii? – zapytał, nie unosząc głowy. McVary obejrzał się przez ramię. – Fudżijama? – Jesteś blisko, ale nie na tyle, by próbować tam lądować. Fessler wprowadził ostatnie dane do laptopa i wyjrzał przez szybę. Tuż za szkłem i aluminiowo-tytanową powłoką 797 mknął strumień powietrza tak szybki, że cokolwiek poddane było jego tarciu, natychmiast rozgrzewało się do ponad 80 stopni Celsjusza. A przecież rzeczywista temperatura powietrza na zewnątrz wynosiła 55 stopni poniżej zera! Powietrze było tak rozrzedzone, że prawie go nie było. Ciśnienie wynosiło 0,07 atmosfery – jedna piętnasta normalnego ciśnienia atmosferycznego na poziomie morza. Tlenu było tu mniej niż jeden procent, ale nawet gdyby było go więcej, nie dałoby się tu oddychać, ponieważ ciśnienie było zbyt niskie, by wtłoczyć powietrze do płuc. Stratosfera, pomyślał Fessler. Podejmując pracę pięć lat temu, nie podpisywał kontraktu kosmonauty – ale oto prawie nim był. McVary nagle wyprostował się w fotelu. – Szefie, co to jest? – wskazał na prawo od dziobu samolotu. Na horyzoncie widniała mała kropka, niewiele większa niż pyłek na szybie kabiny. Stuart również się wyprostował i zbliżył twarz do szyby. Fessler odstawił kubek z kawą i obrócił się w fotelu, by też spojrzeć. Obserwowali kropkę, która przesuwała się w poprzek pola widzenia, najwidoczniej skośnie do ich kursu, rosnąc lekko, lecz nie alarmująco. Nie stanowiła – przynajmniej w tej chwili – zagrożenia kolizyjnego. McVary nieco się rozluźnił. – Pewnie to myśliwiec. Jakiś wojskowy jeździec używa sobie życia. Stuart zgodził się z nim. Z torby podróżnej wyciągnął lornetkę, dobry przyrząd firmy Bausch & Lomb, którą kupił wiele lat temu w Niemczech. Woził ją z sobą dla zabawy. Kiedy latał na tyle nisko, by coś widzieć, lubił przyglądać się mijanym statkom, samolotom i wybrzeżom. Od dawna zamierzał zostawić ją w domu, ale z przyzwyczajenia i nostalgii – w końcu zobaczył przez nią kawał świata – wciąż odkładał jej emeryturę. Wyregulował ostrość. – Nie mogę rozpoznać, co to jest. – Może to rakieta – rzekł McVary. – Cruise albo coś w tym rodzaju. – Był kiedyś pilotem wojskowym i jego umysł wciąż pracował na tych falach. Fessler na wpół podniósł się zza konsoli. – Czy mogą ją wystrzelić na tę wysokość? – zapytał. – Nie powinni – odpowiedział McVary. – Nie w pobliżu tras cywilnych. – Urwał. – My jednak dzisiaj odbiliśmy kawał drogi na południe... Stuart pokręcił znowu gałką ostrości. – Zgubiłem to... Czekaj... Mam. – Może pan to rozpoznać, szefie? – spytał McVary z lekkim naciskiem. – Wygląda dziwnie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To chyba jakiś rodzaj rakiety, trudno powiedzieć. Masz, sam popatrz. Były pilot myśliwski spojrzał przez lornetkę. Nawet bez niej widział, że coś zbliża się do nich – ciemna metalowa igła na tle błękitu nieba. Ustawił ostrość: obiekt wydawał mu się dziwnie znajomy, lecz nie mógł sobie przypomnieć, co to jest. Instynktownie wiedział, że jest niewielki. – Mały – powiedział głośno. – A przy tej szybkości i na tej wysokości może być tylko wojskowy. – Czyj? – zapytał Fessler, podszedłszy do szyby. McVary wzruszył ramionami, nie przerywając obserwacji. – Marsjańskich Sił Lotniczych, Carl. Skąd, u diabła, mam wiedzieć? – Wysunął się bardziej do przodu. Przez krótką irracjonalną chwilę myślał, że oto widzi pierwszy strzał wojny atomowej. Koniec świata. Nie, to było zbyt nisko, zbyt małe i kierowało się ku otwartemu oceanowi. – To musi być myśliwiec... ale... – Jeśli jeszcze się zbliży, zmieniamy kurs – powiedział Stuart. Zmiana kursu naddźwiękowego liniowca jednak nie jest łatwa. Przy prędkości przelotowej zawrócenie 797 zajmie cztery i pół minuty, a w tym czasie samolot przebędzie ponad 100 kilometrów. Przy niewiele choćby szybszym tempie zwrotu pasażerowie poddani zostaliby niedopuszczalnym przeciążeniom. Ktokolwiek by stał, zostałby rzucony na podłogę, siedzący nie mogliby się ruszyć. Pstryknął wyłącznikiem sygnału ,,Zapiąć pasy", po czym usiadł prosto w fotelu i położył ręce na wolancie. Lewy kciuk zawisł nad wyłącznikiem autopilota. Popatrzył na nieznany obiekt na horyzoncie, potem na załogę. Atmosfera w kabinie zmieniła się diametralnie. Zawsze tak było. Albo nic do roboty, albo za wiele do roboty. Zerknął na młodszego pilota, który wciąż stał, spoglądając przez szybę. – Fessler, kto grał główną rolę obok Gary'ego Granta w North by Northwest? – Nie wiem. – Więc wracaj na miejsce i rób to, co wiesz. Usiąść, zapiąć pasy i być gotowym. – Tak jest, sir. Na czole kapitana Stuarta zaczęły się pojawiać kropelki potu. – Będę robił zwrot – oznajmił, ale wciąż jeszcze nie nacisnął przycisku wyłącznika autopilota na wolancie. Alan Stuart, jak większość pilotów liniowych, z niechęcią zmieniał kurs, prędkość czy wysokość lotu, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Porywcze rzucanie samolotu w niepotrzebne uniki przystoi raczej adeptom pilotażu. Tymczasem czwarta „osoba” w kabinie – autopilot – spokojnie utrzymywał kurs i wysokość 797. Obiekt był teraz wyraźnie widoczny. Dla Stuarta stawało się jasne, że tajemnicza rakieta nie była na kursie kolizyjnym względem stratona. Jeżeli żadne z nich nie zmieni kierunku, obiekt przejdzie bezpiecznie przed ich dziobem. Uścisk kapitana na wolancie zelżał, lecz Stuart pozostawał w gotowości do wykonania zwrotu ku północy, gdyby trasa obiektu uległa zmianie. Spojrzał na zegarek, ciągle ustawiony na czas San Francisco. Była punkt jedenasta. McVary wyraźnie teraz widział obiekt przez lornetkę. – O Jezu! – W jego głosie zaskoczenie mieszało się ze strachem. Kapitan Stuart doświadczył zapomnianego, ale znajomego uczucia w żołądku. – Co jest? – To nie jest rakieta – odparł McVary. – To samolot bezzałogowy. Wojskowy zdalnie sterowany samolot-cel! O godzinie 10.44 czasu San Francisco sternik nuklearnego lotniskowca Chester W. Nimitz zmienił kurs o trzy stopnie w prawo. Dwa tysiące metrów za rufą Nimitza podążały krążownik Belknap oraz niszczyciele Coontz i Nicolas. Ich sternicy również wykonali odpowiednie poprawki i cały zespół położył się na kurs 135 stopni, płynąc z prędkością 18 węzłów. Sunęli statecznie przez środek Pacyfiku, prawie 1700 kilometrów na północ od Hawajów. Tego późnego ranka niebo było czyste, powietrze ciepłe. Prognoza na następne trzydzieści sześć godzin nie zapowiadała większych zmian. Kontradmirał w stanie spoczynku Randolf Hennings stał na pokładzie 0-7 nadbudówki lotniskowca. Jego niebieski cywilny garnitur wyróżniał się pośród tropikalnych khaki oficerów i marynarzy. Przypięta do klapy pomarańczowa plakietka z napisem „Pełny dostęp” wzmagała jeszcze jego skrępowanie. Z położonej na wysokości siódmego piętra galerii za mostkiem Hennings miał doskonały widok na pokład startowy Nimitza. Częściej jednak niż na lądujące tam samoloty i krzątaninę ich obsługi spoglądał na ludzi zajmujących stanowiska na przeszklonym mostku kilka metrów od niego. Kapitan Diehl, siedzący na obrotowym skórzanym fotelu, nadzorował poranne operacje. W tej chwili pogrążony był w rozmowie z porucznikiem Thomsonem, oficerem wachtowym, oraz z innym oficerem, którego Hennings nie znał. Sternik stał w gotowości przy sterze. Natężenie prac operacyjnych na pokładzie się zmniejszyło. Hennings naliczył sześć samolotów po prawej stronie pokładu rufowego. Jeden po drugim ekspediowano je do strefy serwisowej mieszczącej się niżej, na pokładzie hangarowym. Tablica w Sali Operacji Po wietrznych pokazywała teraz dane jednego tylko samolotu, który jeszcze nie powrócił, „Mar-woj 347, F-18, pilot: por. P. Matos. Wystartował: 10.27, 23 czerwca. Test specjalny. Spodziewany czas powrotu: 13.00”. Henningsowi nie podobało się określenie „test specjalny”. Zbyt blisko ocierało się o prawdę – a o tej prawdzie nie należało mówić otwarcie. Wolałby coś bardziej rutynowego, coś w rodzaju „dodatkowego treningu”. Wiedział aż nazbyt dobrze, dlaczego ten test jest tajny, choć nikt z nim o tym nie rozmawiał. Przyczyną utajnienia był nowy „Traktat o dobrowolnym ograniczeniu zbrojeń”, zatwierdzony ostatnio przez Kongres i podpisany przez prezydenta. Hennings przeczytał, że porozumienie między innymi wyraźnie zabrania rozwijania technologii ulepszonych rakiet taktycznych. Dzisiejszy test miał być pierwszy dla unowocześnionej rakiety Phoenix. Jej zasięg został podwojony do ponad 900 kilometrów, otrzymała nowy radarowy system samonaprowadzający, a co najważniejsze, jej możliwości manewrowe znacznie się zwiększyły. Wszystko niezaprzeczalnie przekraczało ograniczenia traktatowe, o jakich postanowił Kongres. Jednakże gdyby broń ta okazała się sprawna, mogła znacząco zmienić równowagę sił w jakimkolwiek przyszłym scenariuszu walk powietrznych. Z zamyślenia wyrwała Henningsa młoda kobieta z dystynkcjami chorążego. Mówiła coś do niego, salutując. Zerknął na jej niebiesko-białą plakietkę z nazwiskiem. – O co chodzi, panno Phillips? Chorąży przestała salutować. – Przepraszani, panie admirale. Komandor Sloan prosi, by pan przyszedł do niego, do E-334. – Bardzo dobrze. – Hennings kiwnął głową. – Proszę prowadzić. Podążył za dziewczyną przez właz i w dół po metalowych schodach. Szli w milczeniu. Hennings wstąpił do Marynarki w czasach, kiedy było to wyłącznie męskie zajęcie. Kiedy ją opuszczał, nie było to już takie pewne. Podczas służby Hennings podporządkowywał się oficjalnej polityce i udawał, że aprobuje służbę kobiet wraz z mężczyznami na morzu. W rzeczywistości uważał ten eksperyment socjalny za katastrofę. Jednak Marynarka i Pentagon ukrywały większość związanych z tym problemów i społeczeństwo nie było informowane o częstym zachodzeniu w ciążę przez niezamężny personel żeński, o napastowaniu seksualnym, a nawet gwałtach, oraz o ogólnym spadku morale i dyscypliny. Krótko mówiąc, dla dowódców okrętów był to koszmar, ale nie był to już jego problem. Na pokładzie 0-2 nadbudówki weszli w długi szary korytarz, podobny do tysięcy innych, przez które Hennings przeszedł w czasie swej morskiej kariery. Od jego czasów wprowadzono nadzwyczaj dużo technicznych innowacji, lecz stare powiedzenie architektów, że forma ma być dostosowana do funkcji, nigdzie nie sprawdzało się bardziej niż na okręcie wojennym. Architektura okrętowa dawała przyjemne poczucie, że jest się w znajomym otoczeniu. Niemniej gdzieś głęboko czuł, że nic nie jest takie samo jak kiedyś. – Czy służyła pani kiedyś na starszym okręcie, panno Phillips? Chorąży obejrzała się przez ramię. – Nie, sir. Nimitz to mój pierwszy przydział. – Czy może pani sobie wyobrazić, jak było w tych korytarzach przed wprowadzeniem klimatyzacji? – Mogę, sir. – Chorąży stanęła raptownie i otworzyła drzwi oznaczone E-334. Z ulgą zakończyła swoją misję, nie chcąc wysłuchiwać znanych opowieści o drewnianych statkach i marynarzach z żelaza. – Admirał Hennings, panie komandorze. Hennings wszedł do małego, pomalowanego na szaro pomieszczenia wypełnionego elektroniką. Drzwi zamknęły się za nim. Przed konsolą siedział marynarz, a komandor James Sloan stał za nim, spoglądając mu przez ramię. Sloan obejrzał się na wchodzącego Henningsa. – Witam, panie admirale. Czy obserwował pan start? – Tak. Właśnie ustawiano F-18 na katapulcie, kiedy przyszedłem na mostek. Robi wrażenie. – Ta maszyna naprawdę ma kopa. Przepraszam na chwilę, admirale. – Sloan pochylił się i powiedział coś do specjalisty elektronika, bosmana Kyle'a Loomisa, na tyle cicho, że Hennings nie dosłyszał. Admirał widział, że Sloan nie jest z czegoś zadowolony. Najwyraźniej mieli jakieś techniczne trudności. Czuł wprawdzie, że nie okazuje mu się pełnej wojskowej kurtuazji, zdecydował jednak nie czynić z tego problemu. W końcu przecież był w stanie spoczynku. Na pokładzie Nimitza miał tylko jedno zadanie: zabrać i osobiście przekazać Połączonym Szefom Sztabów wyniki „testu specjalnego”, niezatytułowane i niepodpisane, a to, czego nie można było przelać na papier, zapamiętać i przekazać ustnie. Był posłańcem. Przeprowadzenie testu nie było obszarem, na który chciałby wkraczać. Starzy kumple z Waszyngtonu podrzucali mu takie kąski konsultacyjne w ramach przysługi. Niewiele miał poza tym do roboty. Tym razem jednak zaczynał żałować, że był w domu, kiedy zadzwonił telefon. Hennings przeczuwał, że wszystkie te przyjemne zlecenia w egzotycznych miejscach i szczodre honoraria za „konsultacje” miały go przygotować na chwilę, kiedy jego przyjaciele będą potrzebowali specjalnej przysługi. Czyżby taka chwila właśnie nadeszła? Wzruszył ramionami. Przyjaciele zasłużyli na lojalność, a zatem będzie lojalny. Komandor Sloan wskazywał szereg mierników nad konsolą. Loomis coś wymamrotał. Sloan potrząsnął głową. Wyraźnie coś mu się nie podobało. – Jakieś problemy, komandorze? Sloan spojrzał na niego i uśmiechnął się z przymusem. – Tylko zwyczajne... panie admirale. – Przerwał i coś chwilę rozważał. – Jeden z naszych kanałów wysokiej częstotliwości do San Diego nie pracuje. Nie mogę ustalić przyczyny. – Spojrzał na panel komunikacyjny jak na dezertera. – Czy to spowoduje opóźnienie? Sloan uważał, że tak, ale to nie byłaby dobra odpowiedź. – Nie. Nie powinno. Możemy połączyć się przez Pearl Harbor. Użyjemy po prostu zmienionej procedury. – Przerwał znowu. Zastanawiał się, ile Hennings z tego pojmuje. – Możemy zresztą pominąć ten punkt. Wszystko, co niezbędne, działa normalnie. – To dobrze. Jutro rano mam być na konferencji. Sloan wiedział o tym wcześniej. Słyszał o owych słynnych śniadankach Połączonych Szefów Sztabów, na których starcy o mętnych oczach z wprawą pianisty grającego dobrze znaną wiązankę przeskakiwali w rozmowie od sukcesów w golfie do wojny nuklearnej. – Mam miejsce w liniowym samolocie z Los Angeles na dziś wieczór. Muszę wylecieć z lotniskowca najpóźniej o szesnastej. – Zadanie powinno się niedługo zakończyć. – Dobrze. A teraz może zechce pan powiedzieć, po co mnie pan wezwał? Sloan był zakłopotany. – Ja nie wezwałem... To znaczy, pomyślałem, że chciałby pan tu być podczas testu. – To wszystko – Hennings omiótł ręką kabinę – niewiele dla mnie znaczy. Wołałbym otrzymać od pana ustny i pisemny raport po zakończeniu testu. Ale skoro życzy pan sobie mojej obecności, zostanę. – Dziękuję, sir. Sloan wolał nie mówić nic więcej. Od chwili przybycia admirała traktował go zdawkowo, ale teraz przypomniano mu, na wypadek gdyby o tym nie pamiętał, że Hennings ma przyjaciół. Stare powiedzenie „Raz admirał, zawsze sukinsyn” nie straciło na aktualności. Obserwując Sloana przerzucającego jakieś papiery, Hennings po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak bardzo komandorowi zależało na jego współuczestnictwie w teście rakiety. Uzmysłowił sobie, że właściwie popełniają przestępstwo, za późno jednak było na wycofanie się. Odepchnął te niepokojące myśli i zmusił się do skoncentrowania na innych sprawach. Sloan odwrócił się do sprzętu. Wpatrywał się intensywnie w panel, lecz w rzeczywistości usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział na temat Henningsa. Był w akcji w Wietnamie. Uważano, że da się lubić, choć z admirałami nigdy nic nie wiadomo, nawet gdy są w stanie spoczynku. Są zmienni niczym pogoda na północnym Atlantyku. Hennings był znany z uporu i wytrwałości w wykonywaniu każdego zadania, ale nie aż tak, by jego przełożeni poczuli się zagrożeni. Ci, którym udało się dotrzeć na szczyt, powierzali teraz Henningsowi najdelikatniejsze misje. Był uosobieniem dyskrecji i pewności. Niczym ponton przyssany przez kilwater pancernika, pomyślał Sloan, kontradmirał w stanie spoczynku Hennings szedł kursem i prędkością ustalonymi przez innych. Niemniej jednak należało się z nim liczyć. Zerknął znowu na Henningsa. – Może kawy, panie admirale? – Nie, dziękuję. Sloan nie myślał o problemie z elektroniką, lecz o politycznym aspekcie testu. Chciałby zapytać Henningsa o dodatkowe informacje, ale uznał, że byłoby to błędem. Poza tym admirał zapewne niewiele więcej wiedział od niego. – Sir, nie mam łączności z Pearl Harbor. – Co takiego? – Sloan spojrzał na marynarza. – Być może problem jest u nich. – Pewnie tak. Sloan zerknął na Henningsa, który niecierpliwie bębnił palcami po poręczy krzesła. Jego uwaga była zwrócona na ekran wyświetlający codzienne dane pogodowe. Bosman Loomis obejrzał się na przełożonego. – Czy mam dalej próbować, sir? Sloan zaczął stukać stopą o podłogę. Czas na dowódczą decyzję. Poczuł kłucie w żołądku i pojął, dlaczego choroba wrzodowa częściej trapi oficerów niż szeregowców. Zastanawiał się. Prawie wszystkie elementy testu były gotowe. Opóźnienie mogłoby zaburzyć wszystko na całe godziny. Hennings musiał być nazajutrz rano w Pentagonie z raportem. Jeśli raport brzmiałby tylko: „Test specjalny opóźniony”, komandor James Sloan wyglądałby źle. Ludzie, którzy za tym stali, mogliby spanikować i całą sprawę odwołać na dobre. Co więcej, mogliby pomyśleć, że to on nawalił. Zastanawiał się, czy nie poprosić Henningsa o radę, ale to byłaby taktyczna gafa. – Sir? – dopominał się elektronik, z ręką na przełączniku. Sloan potrząsnął głową. – Wróć do profilu zadania. Nie możemy tracić więcej czasu na zwykłe procedury. Wyślij zezwolenie na strzał, a potem odbierz aktualne dane od porucznika Matosa. Bosman Kyle Loomis wrócił do swego sprzętu. Zaczynał podejrzewać, że nie wszystko idzie tu normalnie, lecz jako były podwodniak niezbyt wiele wiedział o myśliwcach i rakietach. Nie mógł się zorientować, co w tym teście nie jest normalne. Nie trzeba było mu tłumaczyć, że to przez swą ignorancję został przeniesiony z okrętów podwodnych, które znienawidził, na bardziej znośnego Nimitza. Wiedział też, że jego prośba o przeniesienie do Floty Śródziemnomorskiej ma szansę urzeczywistnienia, jeżeli będzie trzymał język za zębami. Sloan obserwował przez chwilę jego działania, po czym spojrzał na Henningsa, wciąż wpatrzonego w ekran. – Już niedługo, panie admirale – powiedział. Hennings podniósł wzrok i kiwnął głową. Sloan pomyślał, że tak, jak on sam, admirał chce, by zapamiętano, że oficjalnie nic nie mówił. – Sir, porucznik Matos jest na pozycji. Krąży w sektorze 23 – odezwał się bosman Loomis. – W porządku. Przekażcie mu, że lada moment oczekujemy danych o celu. – Tak jest, sir. Sloan próbował ocenić własne zagrożenie w tej sprawie. Zaczęło się miesiąc wcześniej od rutynowej dostawy na lotniskowiec dwóch próbnych rakiet Phoenix. On podpisał ich odbiór. Następnie nadeszła wiadomość z Pearl Harbor dla dowódcy Nimitza, kapitana Diehla, że przybędzie Hennings, aby obserwować przebieg testu rakiet powietrze-powietrze. Nie było to niezwykłe, lecz też i nie rutynowe. Kolejna depesza przyniosła polecenie wykonania ćwiczebnego strzelania. Tu jedynym odstępstwem od normy było zalecenie, by „procedury i odległości” były zgodne z nową dokumentacją producenta dla wersji AIM-63X Phoenix. Właśnie wtedy Sloan się zorientował, że ma do czynienia ze spiskiem na najwyższym szczeblu – nie, to złe słowo, z inicjatywą najwyższego szczebla, Połączonych Szefów Sztabów. Zamierzali potajemnie zignorować nowe porozumienie o ograniczeniu zbrojeń wprowadzone przez Kongres. I zrządzeniem losu Sloana wyznaczono na oficera technicznego odpowiedzialnego za przeprowadzenie testu. W ciągu roku zostanie kapitanem2... lub będzie siedział w Więzieniu Marynarki w Portsmouth. Spojrzał znowu na Henningsa. Co on miał w tym za interes? Sloan wiedział, że może się z tego wycofać w każdej chwili, prosząc o urlop. Ale ci starsi goście z Pentagonu dobrze odrobili lekcje, studiując jego dossier. Rozpoznali w nim hazardzistę. Po karku spłynął mu strumyczek potu. Miał nadzieję, że Hennings tego nie dostrzegł. – Za jakieś dziesięć minut, panie admirale. Nacisnął przycisk na konsoli i zegar cyfrowy rozpoczął odliczanie. Sloan podlegał graniczącej z fobią fascynacji procedurami odliczania. Nie odrywał wzroku od zegara. Wykorzystywał czas do oceny własnych motywów i umocnienia się w decyzji. Do rozsądnego rozważania. Unowocześniony Phoenix był ważną bronią na wypadek wojny, choć idioci z Kongresu zachowywali się, jak gdyby wojen już nigdy nie miało być. Jedna dyskretnie przeprowadzona próba tej rakiety powie Połączonym Szefom o jej przydatności bojowej, o tym, czy zwiększona zwrotność będzie oznaczała blisko stuprocentową skuteczność. Szarże z Marynarki będą wówczas wiedziały, czym dysponują, a politycy będą mogli dalej kłapać dziobami i stwarzać pozory. Amerykańskie lotnictwo będzie miało przewagę bez rozgłosu, niezależnie od rozwoju wypadków. Rosja może na powrót stać się Związkiem Radzieckim i znowu zacznie się zimna wojna – Amerykanie będą wtedy mieli coś w zanadrzu. Przy nowoczesnej technologii nieznaczna przewaga to wszystko, na co można liczyć. Wszystko właściwie, czego trzeba. No, a poza tym chodziło o to, by Marynarka, po latach poniżania przez polityków, pedałów i feministki, odzyskała dawnego ducha. Dziewięć minut. Sloan nalał sobie kawy z metalowego dzbanka. Zerknął na Henningsa. Facet wyglądał nieswojo. Już po raz kolejny tego dnia widział to w jego oczach. Czy Hennings wiedział coś, o czym on nie ma pojęcia? Sloan przeszedł do drugiego końca konsoli i spojrzał na przyrządy. Myślał jednak teraz o Henningsie. Stary prawie nie interesował się próbą. Co dziwniejsze – nie interesował się też Sloanem, a przecież komandor był pewien, że admirał ma przygotować ustny raport na jego temat. Czuł, jak ogarnia go dawna chorążacka paranoja, i szybko otrząsnął się z niej. Doświadczony oficer umie wszystko obrócić na własną korzyść. Jeśli zajdzie potrzeba, brak zaangażowania Henningsa też da się wykorzystać. Nagle admirał wstał i podszedł do Sloana. Przemówił cicho: – Komandorze, czy dane będą gotowe natychmiast po zakończeniu próby? Czy będzie pan musiał zrobić coś jeszcze? – Tylko kilka formularzy – potwierdził Sloan. Postukał palcem w stertę papierów na biurku przy konsoli. – Jakieś pół godziny. Hennings kiwnął głową. W pomieszczeniu zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami pracy urządzeń. Admirał z roztargnieniem omiótł wzrokiem wyposażenie pomieszczenia. Działanie tego sprzętu nie było dla niego całkowitą tajemnicą. Kilka urządzeń rozpoznał, przeznaczenie kilku innych odgadł na podstawie znajomego wyglądu, jak ktoś, kto spał od stu lat i obudził się w dwudziestym pierwszym wieku. Kiedy był młodszy, zadawał wiele pytań swym oficerom i technikom okrętowym. Wraz z upływem lat jednak treść ich odpowiedzi coraz bardziej mu umykała. Był wytworem innej cywilizacji. Urodził się podczas wielkiego kryzysu. Jego starszy brat zmarł wskutek zwykłej infekcji stopy. Z własnego doświadczenia wiedział wiele o II wojnie światowej, o Japońcach i hitlerowcach, pamiętał komunikaty radiowe, których słuchali w salonie. Żywo stały mu przed oczyma dzień śmierci Roosevelta, Hiroszima i Nagasaki, dzień kapitulacji Japonii, dzień, w którym jako nastolatek po raz pierwszy zobaczył telewizor. Pamiętał ich rodzinny samochód, wielkiego, starego, obłego buicka, którego matka nigdy nie nauczyła się prowadzić. Tak, w krótkim czasie technika przebyła niesamowicie długą drogę. Wielu ludzi nie zdecydowało się pójść tym szybkim kursem. Inni zostali sternikami lub nawigatorami. Jeszcze inni, jak on sam, znaleźli się na dowódczych stanowiskach i nie rozumieli, co robią sternicy i nawigatorzy. Podszedł do jedynego bulaja w pomieszczeniu i odsunął zaciemniającą zasłonę. Widok łagodnie falującego morza uspokoił jego sumienie. Pamiętał, jak w końcu podjął decyzję, by oceniać osobowość podkomendnych i na tej podstawie ufać, lub nie, ich technicznej wiedzy. Na ludziach się znał. Człowiek nie zmienia się z pokolenia na pokolenie. Jeśli jako sześćdziesięciosiedmiolatek był w czymś dobry, to na pewno w znajomości tego najbardziej skomplikowanego urządzenia. Mógł czytać w sercach i duszach bliźnich. Zajrzał w duszę komandora Jamesa Sloana i nie podobało mu się to, co tam ujrzał. Bosman Loomis odwrócił się i poprosił przełożonego do ekranu. Sloan podszedł i, zerknąwszy na wiadomość, stwierdził: – Dobre wieści, panie admirale. Hennings zasunął zasłonę i podszedł do konsoli. Sloan, odczytując dane, mówił: – Wszystkie elementy na pozycji. F-18 gotów, C-130 również na miejscu. Potrzebujemy tylko weryfikacji odpalenia. – Spojrzał na zegar cyfrowy. Pięć minut. – W porządku – odrzekł Hennings. Sloan po raz ostatni pomyślał o jedynej czynności z listy, której nie mógł wykonać. Gdyby test nie był tajny, gdyby opóźnienie nie pociągało za sobą odwołania, odwołanie zaś nie oznaczało potencjalnej niekorzystnej sytuacji w przyszłej wojnie... Gdyby jego kariera od tego nie zależała i Hennings nie oceniał go w swych stalowoszarych oczach, i gdyby nie to, że Marynarka musi odzyskać ducha, gdyby wreszcie ten cholerny zegar nie odliczał czasu... wówczas, być może, poczekałby. Cztery minuty. Dane na ekranie komputera znów się zmieniły i komandor Sloan zerknął na krótką wiadomość. Przeczytał ją najpierw sam, uśmiechnął się i odczytał ponownie na głos: – Transportowiec C-130 wypuścił bezzałogowy cel. Radar wykazuje, że cel jest stabilny na kursie. Przyspieszył do dwóch Machów i wyrównał na pułapie dziewiętnastu kilometrów. – Spojrzał na zegar cyfrowy, odliczający czas do rozpoczęcia testu. – Za dwie minuty i trzydzieści sekund będę mógł nakazać porucznikowi Matosowi namierzenie celu i otwarcie ognia według jego uznania. – Podać jeszcze jednego drinka? – Nie, dziękuję. Odczekam trochę. John Berry odstawił pustą szklankę i spojrzał na stewardesę. Miała dość długie czarne włosy, wąskie biodra, szczupłą talię i ledwo dostrzegalny makijaż. Wyglądała jak modelka z reklamy klubu teniso wego. Od początku lotu Berry rozmawiał z nią kilkakrotnie. Teraz, kiedy podała już wszystkim drugie śniadanie, zdawała się zwlekać z odejściem od jego fotela. – Niezbyt przepełniony – powiedział Berry, wskazując na pustą w połowie przednią część stratona. – Tutaj nie. Tam z tyłu, owszem. Cieszę się, że przypadła mi służba w pierwszej klasie. Część turystyczna jest pełna. – Szczyt sezonu w Tokio? – Pewnie tak. Może dają rabat na zwiedzanie zakładów elektronicznych. – Roześmiała się z własnego żartu. – Pan leci służbowo czy dla przyjemności? – Jedno i drugie. To przyjemne wyjeżdżać służbowo. Zwierzenia przychodzą czasem w niezwykłych chwilach. Jednak dla Johna Berry'ego ten akurat moment nie był niczym niezwykłym. Młoda stewardesa była wszystkim, czym nie jest Jennifer Berry. Nawet więcej, nie była ona niczym, czym Jennifer Berry się stała. – Ma pani na imię Sharon? – Wskazał na jej plakietkę z nazwiskiem. – Tak. Sharon Crandall, z San Francisco. – Ja jestem John Berry. Z Nowego Jorku. Lecę z wizytą do Kabushi Steel w Tokio. Potem zakłady metalurgiczne w Nagasaki. Żadnej elektroniki. Latam dwa razy w roku. Szef mnie wysyła, bo jestem najwyższy. Japończycy lubią podkreślać różnice między nimi a Zachodem. Niscy handlowcy budzą w nich niepokój. – Naprawdę? – Popatrzyła na niego pytająco i uśmiechnęła się. – Nikt mi o tym wcześniej nie mówił. Pan żartuje? – Jasne. – Zawahał się. Miał sucho w gardle. Był zdenerwowany na samą myśl o poproszeniu tej młodej kobiety, by przy nim usiadła. A chciał po prostu mieć z kim pogadać dla zabicia czasu. Poudawać przez kilka odprężających chwil, że sytuacja w Nowym Jorku nie jest napięta. Macki Jennifer Berry sięgały i tutaj. Jej obecność rozciągała się przez cały kontynent i pół oceanu. Obraz dokuczliwej i zrzędzącej żony nie dawał mu spokoju. Myślał też o swych nastoletnich dzieciach – synu i córce. Z każdym rokiem bardziej się od niego odsuwali. Związki rodzinne ograniczały się do wspólnego nazwiska, wspólnego miejsca zamieszkania i dokumentów. Symbole prawne. Reszta z tego, co nazywało się ich stylem życia, była dla Johna Berry'ego okrutnym żartem. Horrendalnie drogi dom w Oyster Bay, którego nigdy nie lubił. Pretensjonalny klub. Fałszywi koledzy od brydża. Płytkie przyjaźnie. Sąsiedzkie plotki. Koktajle, bez których całe Oyster Bay wraz z przedmieściami dawno popełniłoby zbiorowe samobójstwo. Beznadziejność. Głupota. Nuda. Co się stało z tym, co było mu drogie? Już prawie nie pamiętał dobrych czasów. Nocy przegadanych z Jennifer, kochania się, zanim stało się to tylko obowiązkiem małżeńskim. Wypadów na kempingi z dzieciakami. Długich niedzielnych śniadań. Gry w bejsbol na podwórku. Wydawało się, że to sceny z innego życia. O całe życie wcześniej. John Berry coraz częściej rozpamiętywał przeszłość. Piosenka z lat sześćdziesiątych w radiu wywoływała tęsknotę za Dayton w Ohio, jego rodzinnym miastem. Stary film czy odcinek serialu w TV wprawiały go w nostalgię tak dotkliwą, że bolało go serce. Zerknął na dziewczynę stojącą nad nim. – Czy wypiłaby pani ze mną drinka? Przepraszam. Wiem... pani pracuje. Może coca-colę? – mówił szybko. – Opowiem pani o japońskich biznesmenach. O zwyczajach. Bardzo pouczające. Cudowne informacje. Wspaniałe rzeczy, przydadzą się, jeżeli kiedykolwiek będzie pani chciała zostać wielką międzynarodową korporacją. – Oczywiście – odpowiedziała – chętnie posłucham. Proszę dać mi parę chwil, muszę dokończyć. Jeszcze kilka tac. Dziesięć minut. – Wzięła jego tacę i kilka innych. Uśmiechnęła się do niego, przechodząc do windy służbowej w tyle przedziału pierwszej klasy. Berry obejrzał się za nią. Wąska winda ledwo mieściła ją i tace. Po paru sekundach zasłoniły ją zasuwające się drzwi i zjechała na dół do kuchni. John zbierał rozbiegane myśli. Wstał z fotela i przeciągnął się. Rozejrzał się dookoła. Spojrzał przez okno na dwa ogromne silniki podwieszone pod prawym skrzydłem stratona. Mogłyby połknąć skymastera jednym haustem, pomyślał. Jego firma, Taylor Metals, miała czteroosobowy samolot cessna twin skymaster na użytek personelu handlowego, a jeśli pozostało mu jeszcze jakieś prawdziwe hobby, to było nim latanie. Był przekonany, że wiąże się to z jego problemami. Gdyby na ziemi było znośniej, nie rzucałby się na każdą okazję, by polatać. Berry zwrócił się ku tylnej części pierwszej klasy. Zobaczył, że toalety są wolne. Spojrzał na zegarek – miał czas się odświeżyć i przyczesać przed powrotem Sharon. Po drodze spojrzał ponownie za okno. Podziwiał olbrzymie rozmiary i moc silników samolotu. Zadziwiała go też pustka niezmierzonej przestrzeni. Nie dostrzegł jednak, że nie są sami. Nie zauważył na tle horyzontu maleńkiej kropki, która szybko zbliżała się do stratona. Porucznik Peter Matos trzymał prawą ręką drążek sterowy F-18. Lekko pchnął manetki do przodu. Dwa silniki General Electric zaczęły pracować z większą mocą. Matos zataczał swoim myśliwcem szerokie, leniwe koła na pułapie szesnastu tysięcy metrów, utrzymując stałą prędkość nieco poniżej jednego Macha. Krótko mówiąc, włóczył się pozornie bez celu po kawałku przestrzeni powietrznej znanej siłom zbrojnym jego kraju jako Obszar Operacyjny R-23. Czekał na opóźniający się sygnał z bazy. Już zaczął się niepokoić, kiedy w słuchawkach zatrzeszczał głos bosmana Kyle'a Loomisa, którego Matos znał. – Mar-Woj Trzy Cztery Siedem, tu Baza, odbiór. Matos nacisnął guzik na czubku drążka. – Baza, Tu Trzy Cztery Siedem. Nadawaj. Odbiór. Położył samolot w kolejny zwrot. Głos podoficera elektronika z pomieszczenia E-334 brzmiał czysto i donośnie. – Cel został wypuszczony. Spodziewany czas wejścia w twoją strefę operacyjną za dwie minuty. Status działania od tej chwili jest Oskar Whisky Uniform, powtarzam, Oskar Whisky Uniform. – Zrozumiano, Baza. Potwierdzam Oskar Whisky Uniform. – Matos zwolnił guzik radionadajnika i jednocześnie pociągnął ku sobie drążek sterowy. Sygnał brzmiał: OWU – Ogień Według Uznania. Nigdy nie ujrzy celu, trafienia ani zniszczenia inaczej niż na ekranie radaru, a jednak ogarnęło go podniecenie drapieżnika i serce zabiło mu szybciej. F-18 położył się w ciaśniejszy zwrot i Matos poczuł wzrost przeciążenia, kiedy przyspieszał po obwodzie zakreślanego koła. Wyrównał samolot na kursie północno-wschodnim i zwiększył nastawę paliwa. Czuł się jak rycerz spinający konia do szarży. Peter Matos, jak większość wojskowych, którzy nie urodzili się na amerykańskiej ziemi, był większym patriotą i entuzjastą niż Amerykanie. Zauważył to od samego początku. Gdziekolwiek powiewały amerykańskie sztandary – w Niemczech, na Guam, w Strefie Kanału3, na Filipinach – młodzi ludzie garnęli się do nich. Była w armii nieformalna grupa oficerów kubańskich, byli Meksykanie, Kanadyjczycy i inni, którzy postrzegali amerykańskie siły zbrojne jako coś więcej niż organizację militarną, więcej niż konieczne obciążenie budżetu albo organizację, której należało posłać swoje podatki, ale nie syna. Dla mężczyzn takich jak Pedro Matos, którzy przybyli z największego ubóstwa, jakie mogła im zaoferować ojczyzna, Puerto Rico, armia była domem, rodziną, kręgiem przyjaciół, była samym życiem. Matos ciężko pracował, wykonując swoje obowiązki. Studiował podręczniki, uważał, co mówi, nigdy nie naruszał drogi służbowej, wyrażał swoje opinie tylko wtedy, kiedy go o nie pytano, i wykonywał wszystkie rozkazy z zapałem i bez wahania. Na zewnątrz okazywał pewność, że wszystko idzie jak należy, lecz w duchu modlił się do świętego Geronima, by nie ominął go awans. Jedno pominięcie mogło oznaczać kres kariery wojskowej, zwłaszcza w Marynarce czasu pokoju. Z zadumy wyrwał go głos Loomisa. – Trzy Cztery Siedem, namierzyłeś cel? Matos spojrzał na ekran radaru. – Cel nienamierzony, Baza. – Zrozumiano, Mar-Woj. Melduj o zmianach. – Jest, meldować o zmianach. Matos patrzył na radar, pozwalając myślom powrócić do ważniejszych problemów. Był pewien, że od wyników tego testu zależy dalszy bieg jego życia. Test był tajny, tyle mu powiedziano. Był też nielegalny – tego już sam się domyślił. Nie mógł się tylko domyślić, dlaczego to jego wybrano do odpalenia tej rakiety. Nowe rakiety AIM-63X Phoenix tkwiły w wyrzutniach pod brzuchem jego F-18. Dla celów tego ćwiczenia były wyposażone w atrapy głowic bojowych ze stali nierdzewnej i tytanu. Celem miał być ponaddźwiękowy samolot bezzałogowy, wypuszczony o tysiąc kilometrów stąd przez turbośmigłowiec Marynarki typu C130. Gdyby nie te znane fakty, mógłby myśleć, że wycelowuje parę uzbrojonych rakiet w bombowiec Tupolew albo w chińskiego MiG-a-21. Oczywiście i Rosja, i Chiny były teraz w przyjaznych stosunkach z USA, lecz – podobnie jak wielu wojskowych – Matos wiedział, że tacy przyjaciele mogą w okamgnieniu zmienić się w nieprzyjaciół. Popatrzył na radar. Wciąż nie widać celu. Dzisiejsze zadanie polegało na odpaleniu rakiet z granicy ich zasięgu w celu sprawdzenia ulepszonej manewrowności nowej broni. Radar o normalnym zasięgu prawie czterystu kilometrów został zmodyfikowany do objęcia dziewięciuset kilometrów. Po odpaleniu rakiety nie wymagały, jak to było dotychczas, dalszego sterowania z macierzystego samolotu. Miał rozkaz odpalić pierwszą rakietę, odczekać, aż się ustali na kursie, odpalić drugą, po czym zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni i z pełną prędkością opuścić obszar „walki”. Nowy system samonaprowadzający odszuka cel i będzie go śledził bez dalszej pomocy Petera Matosa. Biorąc rzecz taktycznie, ta rakieta była o wiele bezpieczniejsza z punktu widzenia pilota bojowego. Zanim samolot wroga się zorientuje, że został zaatakowany, myśliwca już tam nie będzie. Matos nie był pewien, czy podoba mu się ta innowacja. Wymagała mniejszej osobistej sprawności niż prowadzenie rakiety z F-18, no i to nie było tak... męskie, jak pozostanie w obszarze walki. Poza tym nie miało się już najmniejszej sposobności ujrzeć swojego trafienia. Ale to nie jego sprawa. Skupił się na obrazie radarowym. Na krańcu ekranu pojawiła się elektroniczna plamka. Nacisnął przełącznik radionadajnika. – Baza, Trzy Cztery Siedem zgłasza wstępne namierzenie celu. – Jego głos był chłodny. Uśmiechnął się na wspomnienie nocnych filmów, w których ci japońscy i niemieccy piloci wrzeszczeli w swoje radia, podczas gdy Amerykanie i Brytyjczycy zawsze wydawali się wręcz znudzeni, nawet kiedy samolot się im rozlatywał w powietrzu. Chłód i opanowanie. – Baza, odbieracie? – Zrozumiano, Trzy Cztery Siedem. Wstępne namierzenie celu. Wykonywać zadanie. Bez odbioru. Porucznik Matos nacisnął guzik na konsoli i spojrzał na procesor kontroli uzbrojenia. Przy echu celu pojawił się elektroniczny znacznik. Matos obserwował ekran przez kilka sekund. Nagle rozbłysło tam drugie echo. Zamrugał, spojrzał znowu. Nowe echo wyglądało na mniejsze i słabsze. Znajdowało się bezpośrednio za pierwszym. Fałszywe echo, pomyślał. Jakiś felerny tranzystor albo któraś dioda o dziesiątą stopnia za ciepła. Coś w tym rodzaju. Widywał już takie elektroniczne zakłócenia, tak jak i większość pilotów w jego eskadrze. Kleksy albo aniołki, jak je nazywano. Fałszywe zobrazowania, echa wtórne, odbicia, zakłócenia od innych radarów, echa od fal morskich. Zjawy nie bardziej konkretne od chmur. W nowomowie komputerowej – duchy. Matos nacisnął inny guzik na konsoli, pokręcił gałką, regulując ustawienie rozdzielczości ekranu. Nowe echo zaczęło słabnąć, po czym zniknęło. Zdawało się stapiać z pierwszym, silniejszym echem, co do którego był pewien, że przedstawia jego cel. Znów zameldował przez radio: – Baza, Mar-Woj Trzy Cztery Siedem zgłasza dobry obraz celu. Odległość osiemset dziewięćdziesiąt kilometrów. Odbiór. Głos Loomisa był płaski, neutralny, jak każdego wojskowego radiooperatora: – Zrozumiano, Trzy Cztery Siedem. Matos zawahał się. Pomyślał, czyby nie zameldować o fałszywym echu, ale zdecydował, że nie. Jeśli było coś, o czym nie chcieli wiedzieć, to o nieistniejących problemach. Znów spojrzał na ekran radaru. Dobre, silne echo. Przestawił bezpiecznik i podniósł osłonę skrywającą guzik odpalania. Wkrótce odda najdalszy w swojej karierze strzał rakietą powietrze-powietrze. Nacisnął przełącznik nadajnika. – Odpalam numer jeden. Odczekał sekundę, zaczerpnął głęboko tchu i nacisnął guzik odpalania. Rakieta AIM-63K Phoenix wypadła z wyrzutni F-18. Przez krótką chwilę wydawała się nieruchoma, podczas gdy elektroniczny układ opóźniający pozwalał jej na oddalenie się na bezpieczną odległość od samolotu. Po upływie odpowiedniego czasu wzbudzone zostało mikrowoltowe napięcie. Przemierzając labirynt obwodów drukowanych, prąd osiągnął cel – właściwe cewki zostały aktywowane i silnik rakiety został odpalony. Z wylotu phoenixa wystrzelił pomarańczowy płomień. W sekundy rakieta przyspieszyła do prędkości dwukrotnie większej niż prędkość myśliwca. Matos widział, jak śmignęła przed siebie. Za chwilę miał wypuścić następnego phoenixa. Zerknął znowu na ekran radaru. Cel ponownie rozdzielił się na dwa echa. Dwa cele. Matos spróbował poprawić rozdzielczość – bez skutku. Ponowił próbę – wciąż to samo. Dwa różne cele. Jeżeli jeden z nich jest właściwym samolotem bezzałogowym, to czym jest drugi? Jezu Chryste! Rakieta, którą wystrzelił, była teraz całkowicie poza jego kontrolą. Tymczasem system samonaprowadzający phoenixa pracował nad rozwiązaniem problemu; przed rakietą pojawiły się dwa elektroniczne obrazy. Zgodnie z matrycą logiki i priorytetu, sformułowaną w sali konferencyjnej tysiące kilometrów stąd, strumyczek elektronów popłynął jeszcze jedną spośród decyzyjnych ścieżek. Rakieta AIM-63X Phoenix o ulepszonych właściwościach śledzących i manewrowych wykonała drobną poprawkę kursu. Skierowała się ku większemu z dwóch celów. [1]Liczba Macha określa prędkość samolotu jako wielokrotność prędkości dźwięku, przyjętej za 1 Mach (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [2]Kapitan w Marynarce Wojennej USA jest stopniem wyższym od komandora. [3]Panamskiego Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.