darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.
Nelson DeMille
Mayday
przełożył
Janusz Szczepański
Warszawa 2012
Tytuł oryginału: Mayday
Copyright © 1979 by Nelson DeMille
www.nelsondemille.net
All rights reserved
Polish edition copyright © Buchmann Sp. z o.o., Warsaw, 2012
Copyright © for the Polish translation by Janusz Szczepański
Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasiński
Skład: TYPO 2 Jolanta Ugorowska
ISBN: 978-83-7670-509-5
www.fabrykasensacji.pl
Wydawca:
Buchmann Sp. z o.o.
ul. Wiktorska 65/14, 02-587 Warszawa
Tel./fax 22 6310742
www.buchmann.pl
Konwersja:
Autorzy składają podziękowania
Melowi Parkerowi
za staranne opracowanie edytorskie
i niezachwiany entuzjazm dla tej książki
Thomas Block i Nelson DeMille po raz pierwszy spotkali się w szkole
podstawowej Dutch Broadway w Elmont, miejscowości na Long Island w stanie
Nowy Jork. Nelson był starszy od Toma o całe półtora roku, lecz przez jakieś
przeoczenie administracyjne obaj byli wtedy w tej samej, drugiej, klasie. Ta różnica
wieku stawiała wówczas Nelsona w korzystniejszej sytuacji, ale w późniejszych
latach przestała mieć znaczenie.
Chłopcy ukończyli szkołę z sukcesem. Byli typowymi reprezentantami
amerykańskich przedmieść z lat pięćdziesiątych. Razem kontynuowali edukację w
szkołach wyższego stopnia w swojej okolicy, wypełniając wolny czas rozlicznymi
zajęciami, jak futbol, lekkoatletyka, zapasy czy obsługa oświetlenia na szkolnych
przedstawieniach. Nelsona wybrano do szkolnego samorządu, Thomas zaś pisywał
felietony do szkolnego czasopisma, demaskujące... korupcję w samorządzie.
„Po to w końcu są przyjaciele”, skomentował ostatnio.
Thomas zaczął naukę pilotażu jako czternastolatek, licencję pilota uzyskał w
wieku lat siedemnastu, czyli po osiągnięciu wymaganego przez prawo minimum. Za
jego namową i Nelson zabrał się do latania, choć po roku nauki, jako
osiemnastolatek, zrezygnował – ku nieopisanej uldze instruktora.
Ich drogi rozeszły się w roku 1962, gdy ukończyli szkołę średnią. Tom wstąpił do
Morehead State College w Kentucky, Nelson zaczął studia na Uniwersytecie
Hofstra w Nowym Jorku. Tom wkrótce rzucił naukę i poświęcił się karierze pilota.
Ukończywszy dziewiętnaście lat, podjął pracę w Mohawk Airlines i wkrótce został
najmłodszym w całych Stanach Zjednoczonych drugim pilotem samolotów
pasażerskich. Linie te przechodziły kolejne stadia rozwoju jako Allegheny Airlines,
następnie USAir i wreszcie US Airways. Obecnie Tom jest starszym pilotem w US
Airways i prowadzi szerokokadłubowe odrzutowce na trasach do Europy.
Nelson ukończył trzy lata studiów na Hofstra i, znudzony, w roku
1966 wstąpił do wojska, by – zgodnie ze znanym sloganem – „zobaczyć świat”.
Nie w pełni zdawał sobie sprawę, że w Wietnamie właśnie zaczyna się wojna. Trafił
do podchorążówki, został podporucznikiem i po szkoleniu w Panamie objął
dowództwo plutonu piechoty w Wietnamie, w 1. Dywizji Kawalerii. Służył tam od
października 1967 do listopada 1968.
Po demobilizacji Nelson wrócił na Long Island, gdzie mieszkał też Thomas. Na
nowo podjął studia i uzyskał dyplom, podczas gdy Tom piął się po szczeblach
kariery lotniczej. Obaj odkryli w sobie zainteresowania literackie. Tom zaczął pisać
dla magazynów lotniczych, wkrótce zyskując własną kolumnę w „Flying Magazine”,
czasopiśmie fachowym o największym nakładzie na świecie. Nelsonowi marzyła się
wielka amerykańska powieść wojenna, ale – niestety – nikt nie był zainteresowany
wydaniem wietnamskiej wersji Nagich i martwych.
Tom przeniósł się do Pittsburgha, Nelson pozostał na Long Island. W połowie lat
siedemdziesiątych zaczęli wspólnie pracować nad artykułami do magazynów, z
których jednak żaden nie został opublikowany. To pierwsze doświadczenie
wspólnego tworzenia stanowiło preludium przyszłych osiągnięć. Mijały lata, Tom
zyskał międzynarodową sławę jako autor publikacji na tematy lotnicze, Nelson
wydał kilka książek.
W roku 1977 Nelson zaczął ambitną powieść Nad rzekami Babilonu, w której
arabscy terroryści porywają dwa samoloty concorde, należące do izraelskich linii El
AL. Przekonał się jednak wkrótce, że brak mu technicznej wiedzy do tworzenia
scen lotniczych, tak ważnych dla powieści. Zwrócił się więc do starego przyjaciela
Toma o pomoc przy pisaniu tych fragmentów.
Szło im dobrze i Nad rzekami Babilonu stała się główną pozycją w Klubie
Książki Miesiąca, w formie skróconej wydał ją też „Reader's Digest”. Powieść
została amerykańskim i międzynarodowym bestsellerem.
Zacytujmy pewien fragment z Nad rzekami Babilonu: „Jedna rzecz nie dawała
Beckerowi spokoju od pierwszego dnia, kiedy wzbił się concorde'em na
dziewiętnaście tysięcy metrów. Chodziło o problem nagłej dekompresji kabiny,
takiej jak przy trafieniu rakietą albo przy małej eksplozji na pokładzie, albo przy
rozbiciu okna przez pocisk z pistoletu. Na dziewiętnastu tysiącach metrów trzeba
mieć skafander ciśnieniowy, by móc oddychać, nawet w masce tlenowej. Bez
skafandra pozostawało ci zaledwie kilka sekund użytecznej świadomości, by dostać
się na niższy pułap, taki gdzie oddychanie w masce będzie możliwe. Na
dziewiętnastu tysiącach nie było na to sposobu. Mogłeś sobie założyć maskę
tlenową, ale i tak traciłeś przytomność. Komputer pokładowy rozpozna problem i
pięknie sprowadzi samolot w dół, ale zanim znajdziesz się na pułapie, gdzie
oddychanie w masce stanie się możliwe, budzisz się z uszkodzoną korą mózgową”.
Pewnego dnia Tom stwierdził, że powinni wspólnie napisać powieść o
dekompresji samolotu na dużej wysokości, o tym, co dzieje się wtedy z jego
pasażerami i załogą. Tak narodziła się Mayday.
Tom i Nelson pracowali nad książką ponad rok. Powieść została wydana w
twardych okładkach przez wydawnictwo G. P. Putnam w roku 1979. Szybko
zawojowała i krytyków, i czytelników. Kolejne wydanie, broszurowe, trafiło na listy
bestsellerów w USA i na całym świecie.
Tom napisał kolejne pięć lotniczych powieści przygodowych, Nelson wydał osiem
bestsellerów. Choć już niczego więcej wspólnie nie napisali, Mayday była dla nich
wspaniałym i ekscytującym przeżyciem. Zbieżność twórczych zainteresowań i
wspólna praca umocniły przyjaźń dwóch chłopaków z Elmont.
Nelson osiągnął szczyty sukcesu w swej pisarskiej karierze, podobnie jak Tom w
roli autora publikacji w specjalistycznych magazynach lotniczych i pilota
pasażerskich liniowców. Wprawdzie nie zamierzali znów wspólnie tworzyć nowej
powieści, obaj jednak uważali, że Mayday, ponadczasowa historia katastrofy na
dużej wysokości, zasługuje na wznowienie.
Współpracując ze mną w wydawnictwie Warner Books, Tom i Nelson
uwspółcześnili tło polityczne i techniczną stronę powieści, by przenieść ją w lata
dziewięćdziesiąte. Autorzy mają nadzieję, że dla starych czytelników ta
uaktualniona wersja Mayday będzie równie ekscytująca i trzymająca w napięciu.
Nowych zaś witamy na pokładzie lotu numer 52. Zapnijcie pasy i przygotujcie się do
startu. Takiej jazdy jeszcze nie przeżywaliście!
Mel Parker
Wydawca
Warner Paperbacks
SUKCES STOP CZTERY LOTY CZWARTEK RANO STOP WSZYSTKIE POD
SILNY WIATR STOP STARTY Z ZIEMI TYLKO ZA POMOCĄ SILNIKA STOP
ŚREDNIA PRĘDKOŚĆ LOTU 57 KM STOP NAJDŁUŻSZY LOT 59 SEKUND STOP
ZAWIADOMCIE PRASĘ STOP WRACAMY NA ŚWIĘTA
(telegram z Kitty Hawk w Karolinie Północnej do pastora Miltona Wrighta, 17
grudnia 1903 r.)
1
Odznaczając się wyraźnie na tle granatowego stratosferycznego horyzontu,
samolot linii Trans-United, oznaczony w rozkładzie jako lot numer 52, mknął na
zachód, w kierunku Japonii.
W dole, w prześwitach między zwartymi kłębami chmur, kapitan Alan Stuart
widział plamy roziskrzonego w słońcu Pacyfiku. Ponad nim rozpościerała się
egzosfera – otchłań pozbawiona powietrza, słońca i życia. Fala uderzeniowa,
tworząca się nieprzerwanie wskutek naddźwiękowej prędkości wielkiej maszyny,
spływała bezdźwięcznie z jej skrzydeł i opadała ku pustaciom środkowego Pacyfiku.
Kapitan Stuart rzucił okiem na przyrządy. Od wylotu z San Francisco upłynęło
dwie godziny i dwadzieścia minut. Straton 797 utrzymywał stałą prędkość podróżną
1,8 Macha1 – czyli około 2140 kilometrów na godzinę. Trzy niezależne systemy
nawigacji inercjalnej, z aktualizacją satelitarną, zgodnie potwierdzały, że lot numer
52 przebiega precyzyjnie według planu. Stuart podniósł podkładkę z konsoli
pomiędzy nim a drugim pilotem, spojrzał na przypięty do niej wydruk ich
komputerowego planu lotu i ponownie zerknął na elektroniczny wskaźnik pozycji:
161 stopni 14 minut długości zachodniej, 43 stopnie
27 minut szerokości północnej – 3380 kilometrów na zachód od wybrzeży
Kalifornii, 2414 kilometrów na północ od Hawajów.
– Jesteśmy na kursie – powiedział.
Pierwszy oficer Daniel McVary, pełniący funkcję drugiego pilota, zerknął na
niego.
– Tak, powinniśmy lądować w Chicago gdzieś za godzinę.
– Patrzysz na niewłaściwą mapę, Dan. – Stuart uśmiechnął się kwaśno. Nie
przepadał za pokładowym humorem. Rozłożył na kolanach mapę tras odbywanych
tego dnia lotów na dużych wysokościach i studiował ją powoli, poruszając się jak
ktoś, kto ma więcej czasu niż obowiązków. Mapa nie pokazywała nic poza cienkimi
liniami siatki geograficznej i aktualnymi trasami lotniczymi. Lot numer 52 dawno
pozostawił za sobą wszystko, co kartograf mógłby nanieść na mapę. Nawet z ich
zawrotnie wysokiej pozycji o 19 kilometrów ponad powierzchnią ziemi nie było
widać na tej trasie ani skrawka lądu. Zwrócił się do McVary'ego: – Wprowadziłeś
sektory czwarty i piąty?
– Tak. Razem z uaktualnieniem. – McVary ziewnął i przeciągnął się.
Stuart kiwnął głową. Myślami powędrował znów do San Francisco, miasta, w
którym czuł się jak w domu. Poprzedniego ranka wziął udział w telewizyjnym talkshow. Niepokoił się teraz, jak to wypadło, a urywki rozmowy przelatywały mu przez
głowę jak odtwarzane z taśmy.
Jak zwykle prowadzący wywiad bardziej interesował się samolotem niż nim
samym, ale do tego Stuart zdążył już przywyknąć. Przebiegł w myślach zwyczajowy
pakiet informacji. Straton 797 nie przypominał starego francusko-brytyjskiego
concorde'a. Osiągał ten sam pułap, ale latał z nieco mniejszą prędkością. Był jednak
namacalnie bardziej praktyczny: uzbrojeni w przełomowe osiągnięcia aerodynamiki
z lat dziewięćdziesiątych, inżynierowie od Stratona postanowili stworzyć samolot
wolniejszy, lecz większy, luksusowy, a przy tym ekonomiczny w eksploatacji.
Samolot mógł zabierać czterdziestu pasażerów w pierwszej klasie i dwustu
osiemdziesięciu pięciu w klasie turystycznej. Stuart pamiętał, by powiedzieć o
górnym pokładzie, gdzie mieściła się kabina pilotów oraz salon klubowy pierwszej
klasy z barem i fortepianem. Któregoś dnia, w przypływie fantazji, powie kolejnemu
dziennikarzowi, że jest tam także kominek i basen. Kiedy już nie wiedział, o czym
mówić, zawsze strzelał sloganem z reklam: Straton 797 jest szybszy od Słońca. Nie
mijało się to z prawdą – jego prędkość na pułapie podróżnym była ciut większa od
prędkości obrotu Ziemi.
Utrzymując około 2100 kilometrów na godzinę, lot numer 52 powinien przybyć
do Tokio o 7.15 czasu lokalnego, choć wystartował z San Francisco o 8.00. Tak
bywało normalnie, lecz nie dzisiaj. Start opóźnił się o trzydzieści dziewięć minut z
powodu drobnego przecieku z układu hydraulicznego numer 3. Gdy mechanicy
wymieniali uszkodzony zawór, kapitan Stuart i jego załoga sprawdzali
komputerowy plan lotu. Otrzymali aktualną prognozę dla stratosfery, którą Stuart
uwzględnił w planie. Musieli polecieć na południe od pierwotnie wytyczonej trasy,
aby ominąć najgorsze z prognozowanych przeciwnych wiatrów. Czas przelotu miał
być tylko nieco dłuższy niż zazwyczaj, sześć godzin i dwadzieścia cztery minuty, co
wciąż mogło robić wrażenie na żądnych nowinek mediach. Cud dziesięciolecia – lot
przez siedem stref czasowych i linię zmiany daty w czasie krótszym od normalnego
dnia pracy.
Było to jednak trochę przerażające. Stuart pamiętał ten jeden raz, kiedy podczas
wywiadu dla jakiegoś czasopisma wypowiedział się szczerze na temat technicznych
problemów związanych z ponaddźwiękowym lotem na wysokości dziewiętnastu
kilometrów, takich jak ledwo uchwytne efekty zatrucia ozonowego czy okresowy
wzrost promieniowania wskutek plam słonecznych. Dziennikarz uchwycił się kilku
jego myśli, inne przesadnie uwypuklił i stworzył artykuł, który mógł napędzić
porządnego stracha nawet astronaucie z promu kosmicznego. Przez swą otwartość
Stuart został wezwany na dywanik do szefa pilotów i postanowił, że więcej czegoś
podobnego nie zrobi.
– Znowu udzielałem cholernego wywiadu w telewizji. Wczoraj rano.
McVary spojrzał na niego.
– Żartujesz? Czemu nam nie powiedziałeś? Co prawda i tak bym nie wstał o tak
nieludzkiej porze...
Siedzący za nimi w fotelu zmiennika najmłodszy pilot, Carl Fessler, roześmiał
się.
– Dlaczego oni zawsze się do pana przyczepią, szefie?
Stuart wzruszył ramionami.
– Jakiś idiota z biura prasowego uważa, że dobrze mi to wychodzi. Wolałbym
przelecieć przez całą kolejkę burz z piorunami, niż stawać przed kamerą.
McVary kiwnął głową. Alan Stuart był w każdym calu uosobieniem
kompetentnego kapitana, od siwych skroni po nieskazitelny kant spodni.
– Ja tam nie miałbym nic przeciwko występom w telewizji.
Stuart ziewnął.
– Zasugeruję to prasowemu.
Rozejrzał się po kabinie. Z tyłu, za McVarym, Fessler wstukiwał w klawiaturę
laptopa, służącego za dziennik pokładowy, dodatkowy zapis danych odczytanych z
tablicy przyrządów. McVary znów zaczął patrzeć obojętnie przed siebie,
niewątpliwie myśląc o sprawach osobistych. Zwykła rutyna przelotu spowiła załogę
błękitnym welonem. Błękitny smutek środkowego Pacyfiku. Pas ciszy, jak mawiali
żeglarze – ale w przeciwieństwie do dawnych żaglowców ten statek nie był przezeń
unieruchomiony, mknął niczym pocisk. W tej chwili jednak trzej piloci doprawdy nie
mieli nic do roboty. Na wysokości dziewiętnastu kilometrów wszelka pogoda była
pod nimi. Godzinę temu przelecieli ponad obszarem burzowym. Niektóre z
piętrzących się cumulusów sięgały w górę wystarczająco, by chociaż dać załodze i
pasażerom, którym chciało się na nie popatrzeć, okazję do zobaczenia
czegokolwiek. Na tych wysokościach jednak nie odczuwało się nawet najmniejszych
turbulencji. Stuart radośnie powitałby jakiś mały „wybój”, jak kierowca ciężarówki
podczas długiej jazdy niezmierzoną wstęgą gładkiego asfaltu. Wyjrzał znów przez
przednią szybę. Jedna rzecz na zewnątrz niezmiennie go fascynowała: krągła linia
horyzontu, oddzielająca Ziemię od przedsionka kosmosu.
Autopilot bezgłośnie dokonywał drobnych poprawek kursu, utrzymując samolot
na wyznaczonej trasie. Stuart apatycznie położył dwa palce prawej ręki na
wolancie. Nie sterował od chwili tuż po starcie i nie użyje sterów aż do ostatniej
fazy podejścia do lądowania w Tokio.
Carl Fessler spojrzał znad swojego laptopa. Położył go na podręcznym stoliku.
– Co za kompletna bzdura z tymi zapasowymi zapisami danych. Większość linii
już tego gówna nie robi.
Stuart oderwał oczy od horyzontu i obejrzał się na podwładnego.
– Założę się, że moglibyśmy znaleźć na twoje miejsce jakiegoś młodego,
chętnego do pracy i świeżo zatrudnionego pilota. Na pewno byłby też szybszy z tą
klawiaturą. – Uśmiechnął się, ale celowo powiedział to poważnie. Nie miał wiele
cierpliwości dla nowego pokolenia. Ich praca była dziś pięćdziesiąt razy łatwiejsza
niż kiedyś, a jednak wciąż narzekali. Czy mieli pojęcie, że trzydzieści lat temu Alan
Stuart musiał ręcznie nakreślać każdy segment trasy, zanim usadowił się w fotelu
drugiego pilota? Rozpaskudzeni, stwierdził w duchu. Opowiadanie im o tym było
stratą czasu.
– Jeśli wylądujemy w Tokio w środku monsunu, przynajmniej uczciwie
zapracujesz na swoją dniówkę, Carl.
McVary zamknął „Playboya” i schował go do torby podróżnej. Czytanie było
niedozwolone, a Stuart wyraźnie wpadał w jeden ze swych kapitańskich humorów.
– To prawda, Carl. Albo jeśli jedno z tych światełek zacznie mrugać,
wynajdziemy ci jakieś pożyteczne zajęcie.
Fessler zorientował się, na co się zanosi.
– Macie rację. To dobra robota. – Obrócił fotel lekko do przodu. – A póki co,
zagracie w inteligencję? Co jest stolicą Ruandy?
McVary obejrzał się przez ramię.
– Ja mam dla ciebie pytanie na inteligencję. Która ze stewardes na ciebie leci?
W Fesslerze nagle obudziła się czujność.
– No, która?
– To ja pytam ciebie – zaśmiał się McVary. – Zrobimy tak: nacisnę guzik
przywołania stewardesy i jeśli los przyśle tu twoją cichą wielbicielkę, kiwnę głową.
Jeśli nie... cóż, pozostanie ci dziesięć innych do zastanawiania się. – Zaśmiał się
znowu i zerknął na kapitana, jak na to reaguje. Stary zdawał się aprobować żart. –
Ma pan na coś ochotę, szefie?
– Czemu nie. Niech będzie kawa i ciastko.
– Dla mnie kawa – rzekł Fessler.
McVary podniósł słuchawkę interkomu i nacisnął guzik przywołania.
Stewardesy Sharon Crandall i Terri O'Neil były w kuchni pierwszej klasy w
głównej kabinie o pokład niżej, kiedy zamigotała lampka wezwania. Terri podniosła
słuchawkę, po krótkiej rozmowie z McVarym odwiesiła ją i odwróciła się do Sharon
Crandall.
– Znowu chcą kawy. To cud, że skóra im nie brązowieje przy tych ilościach, jakie
w siebie wlewają.
– Po prostu się nudzą. – Sharon wzruszyła ramionami.
– To pech. Wdrapywać się po tych wszystkich schodach za każdym razem, kiedy
piloci chcą się rozerwać, to żadna rozrywka. – Terri wyjęła tacę ciastek i nalała
trzy kawy.
Sharon uśmiechnęła się. Terri wiecznie na coś zrzędziła – dziś padło na
obsługiwanie pilotów.
– Ja pójdę, Terri. Przyda mi się trochę ruchu. Za chwilę będę musiała zejść i
pomóc Barbarze. – Głową wskazała windę służbową, która łączyła je z dolną
kuchnią. – Tam ledwo można się ruszyć.
– Nie, nie, ja pójdę. Jeśli komuś trzeba ruchu, to właśnie mnie. Popatrz na te
biodra.
– W porządku. Ty idziesz. – Obie się roześmiały. – Ja tu posprzątam – dodała
Sharon.
Terri wzięła tacę, wyszła z kuchni i ruszyła ku pobliskim spiralnym schodom.
Musiała zaczekać, gdyż akurat schodziła starsza, dobrze ubrana kobieta.
– Przepraszam, że jestem taka powolna – odezwała się pasażerka.
– Proszę się nie przejmować. Nie ma pośpiechu – uspokoiła ją O'Neil. Wołałaby
jednak, żeby starsza pani ruszała się nieco szybciej.
– Nazywam się Thorndike – przedstawiła się kobieta z automatyczną
grzecznością starszych ludzi, nie zdając sobie sprawy albo za nic mając to, że
nowoczesne podróżowanie tego nie wymaga. – Podoba mi się wasz pianista. Jest
całkiem dobry – kontynuowała, przystając na dole na pogawędkę.
Stewardesa uśmiechnęła się z przymusem i oparła na poręczy tacę z kawą i
ciastkami.
– Tak, jest dobry. Niektórzy z nich są jeszcze lepsi.
– Doprawdy? Mam nadzieję, że trafię na jednego z tych lepszych, gdy będę
wracała.
– Ja również.
Starsza pani w końcu przepuściła ją i stewardesa weszła na schody. Ponad
normalnymi odgłosami samolotu płynęły ku niej z góry urywki As time goes by. Z
każdym stopniem śpiew nadmiernie rozbawionych pasażerów dobiegał głośniej.
Kiedy O'Neil doszła do szczytu schodów, zmarszczyła brwi. Trzej pasażerowie stali
przy fortepianie, trzymając się pod ręce. Na razie wystarczał im spokojny śpiew,
ale wiedziała, że jeżeli mężczyźni zachowują się nazbyt przyjaźnie na trzeźwo, to
oczywiste, że staną się bardzo głośni, kiedy sobie wypiją. Alkohol wyzwalał w nich
irlandzkich tenorów. O'Neil zdawała sobie sprawę, że wkrótce nadejdzie taka
chwila, jako że za kilka minut powinna otworzyć bar. Chciałaby, żeby
przedsiębiorstwo powróciło do starego typu sal klubowych, zamiast wprowadzać
napowietrzne kluby nocne.
– Cześć! – zawołała do młodego pianisty. Nie mogła sobie przypomnieć, czy
nazywa się Hogan, czy Grogan. I tak był dla niej za młody. Przemknęła obok
kilkorga pasażerów przez wyłożoną miękkim dywanem salę ku kabinie pilotów.
Mając ręce zajęte tacą, zastukała stopą w drzwi z pleksiglasu. Ruch cienia za
drzwiami powiedział jej, że ktoś podszedł do małej lustrzanej szyby, aby zobaczyć,
kto puka. Carl Fessler otworzył jej drzwi i O'Neil weszła do kabiny.
– Kawa podana, panowie.
– Ciastka dla mnie, Terri – powiedział Stuart.
Każdy wziął plastikowy kubek, a Stuart dostał tacę ciastek. Odwrócił się do
Fesslera.
– Zobacz, czy przyszły dane o połączeniach dla pasażerów. – Spojrzał na puste
ekrany na konsoli pomiędzy fotelami pilotów. – Może przeoczyliśmy je na ekranie.
Fessler spojrzał przez ramię ku prawej tylnej części kabiny. Pokrywę drukarki
systemu przesyłania danych pozostawił otwartą. Taca na przychodzące wiadomości
była pusta.
– Nic, szefie.
Stuart kiwnął głową.
– Jeśli wkrótce nie dostaniemy tych informacji, wyślę kolejną prośbę – powiedział
do Terri.
– Świetnie – odrzekła. – Niektórzy z pierwszej klasy zaczynają się niepokoić.
Wydruk dalszych połączeń podziała na nich lepiej niż relanium.
Kiedy rozmawiała z kapitanem, kątem oka dostrzegła, że Fessler i McVary
spoglądają na siebie w szczególny sposób, najwyraźniej przekazując sobie jakieś
sygnały. Zorientowała się, że prowadzą jakąś grę, a ona jest jej obiektem.
Chłopcy... Kiedy wszyscy wymamrotali podziękowania, wyszła z kabiny i zamknęła
za sobą drzwi.
Kapitan Stuart czekał na kawę i ciastka jak na specjalne wydarzenie, kamień
milowy na prostej jak strzelił pustynnej autostradzie. Powoli zjadł drożdżówkę, po
czym rozsiadł się wygodnie z kawą. Z całej trójki w kabinie pilotów on jeden
pamiętał czasy, kiedy wszystko, co jedli, było podawane na prawdziwej porcelanie,
sztućce były srebrne, a jedzenie też trochę mniej plastikowe. Teraz nawet zapachy
były kiepską imitacją tego, co pamiętał jako młody drugi pilot. Cała kabina inaczej
wówczas pachniała. Prawdziwa skóra, olej hydrauliczny, stare papierosy, a nie
sterylny zapach farb akrylowych i syntetyków.
Myśli Alana Stuarta poczęły wędrować daleko od bieżących spraw. Pracował dla
Trans-United od trzydziestu czterech lat. Przeleciał w poprzek Pacyfiku ponad
tysiąc razy, na koncie miał kilka milionów mil – choć naddźwiękowe szybkości
odebrały temu miernikowi znaczenie. Teraz już stracił rachubę swoich wylatanych
godzin, mil, liczby przelotów. Westchnął i pociągnął kolejny łyk z plastikowego
kubka.
– Nie mam pojęcia, skąd firma bierze tę podłą kawę – powiedział nie wiadomo do
kogo.
Fessler obrócił się.
– Jeśli to jest pytanie na inteligencję, odpowiedź brzmi: z Brazylii.
Stuart nic nie odrzekł. Powrócił do swoich myśli. Samoloty naddźwiękowe
właściwie nie wymagały pilotażu – trzeba je było po prostu „wycelować” i...
obserwować. Współcześni piloci zajmowali się przede wszystkim wczytywaniem
instrukcji do komputera pokładowego i na tym ich zadanie praktycznie się kończyło.
Ten zawód stał się bardzo pasywny – chyba że zaczynało się dziać coś
nieprzewidzianego.
Dawniej pracy było znacznie więcej, ale też sprawiała więcej przyjemności.
Człowiek miał długie postoje w Sydney, Hongkongu, Tokio. Czasami, siedząc w
stratonie na dziewiętnastokilometrowej wyżynie, mógł patrzeć z góry na dawne
trasy, na których latał jako młody mężczyzna. Przypomniały mu się stare boeingi
707 – pierwsze pasażerskie odrzutowce, ich kapitanowie, którzy jeszcze wcześniej
latali na tych samych trasach na DC 4, DC 6 i DC 7. Nawet na starych 707 musieli
co chwila robić międzylądowania dla uzupełnienia paliwa. Mniej wówczas
pasażerów korzystało z linii lotniczych, tak że loty odbywały się tylko kilka razy w
tygodniu, załogi miewały zatem po kilka dni przerwy w niezliczonych
najodleglejszych zakątkach planety. Stuart był przekonany, że życie było wtedy
prostsze, a przy tym bardziej ekscytujące.
Carl Fessler postukał długopisem we wskaźnik ogólnej temperatury kadłuba.
Rozpoczynał kolejną rundę wymaganych zapasowych zapisów danych do swego
laptopa. Zapisy te, obrazujące pracę wszystkich systemów samolotu, trafiają do
centralnego komputera firmy i znikają tam na zawsze.
Wskazówka miernika temperatury kadłuba stała na 87 stopniach Celsjusza –
niebezpiecznie blisko czerwonej kreski, którą oznaczono 92 stopnie. Fessler
uzmysłowił sobie, że granice możliwości samolotu na pułapie dziewiętnastu tysięcy
metrów są wyznaczone przez stosunek temperatur i ciśnień. Temperatura stratona
nie mogła przekroczyć określonego limitu. W razie konieczności zadaniem Fesslera
było ostrzeżenie kapitana, który zmniejszyłby wówczas prędkość samolotu.
Środowisko, w jakim się poruszali, było wystarczająco wrogie.
– Co jest stolicą Japonii? – zapytał, nie unosząc głowy.
McVary obejrzał się przez ramię.
– Fudżijama?
– Jesteś blisko, ale nie na tyle, by próbować tam lądować.
Fessler wprowadził ostatnie dane do laptopa i wyjrzał przez szybę. Tuż za
szkłem i aluminiowo-tytanową powłoką 797 mknął strumień powietrza tak szybki,
że cokolwiek poddane było jego tarciu, natychmiast rozgrzewało się do ponad 80
stopni Celsjusza. A przecież rzeczywista temperatura powietrza na zewnątrz
wynosiła 55 stopni poniżej zera! Powietrze było tak rozrzedzone, że prawie go nie
było. Ciśnienie wynosiło 0,07 atmosfery – jedna piętnasta normalnego ciśnienia
atmosferycznego na poziomie morza. Tlenu było tu mniej niż jeden procent, ale
nawet gdyby było go więcej, nie dałoby się tu oddychać, ponieważ ciśnienie było
zbyt niskie, by wtłoczyć powietrze do płuc. Stratosfera, pomyślał Fessler.
Podejmując pracę pięć lat temu, nie podpisywał kontraktu kosmonauty – ale oto
prawie nim był.
McVary nagle wyprostował się w fotelu.
– Szefie, co to jest? – wskazał na prawo od dziobu samolotu. Na horyzoncie
widniała mała kropka, niewiele większa niż pyłek na szybie kabiny.
Stuart również się wyprostował i zbliżył twarz do szyby.
Fessler odstawił kubek z kawą i obrócił się w fotelu, by też spojrzeć.
Obserwowali kropkę, która przesuwała się w poprzek pola widzenia, najwidoczniej
skośnie do ich kursu, rosnąc lekko, lecz nie alarmująco. Nie stanowiła –
przynajmniej w tej chwili – zagrożenia kolizyjnego.
McVary nieco się rozluźnił.
– Pewnie to myśliwiec. Jakiś wojskowy jeździec używa sobie życia.
Stuart zgodził się z nim. Z torby podróżnej wyciągnął lornetkę, dobry przyrząd
firmy Bausch & Lomb, którą kupił wiele lat temu w Niemczech. Woził ją z sobą dla
zabawy. Kiedy latał na tyle nisko, by coś widzieć, lubił przyglądać się mijanym
statkom, samolotom i wybrzeżom. Od dawna zamierzał zostawić ją w domu, ale z
przyzwyczajenia i nostalgii – w końcu zobaczył przez nią kawał świata – wciąż
odkładał jej emeryturę. Wyregulował ostrość.
– Nie mogę rozpoznać, co to jest.
– Może to rakieta – rzekł McVary. – Cruise albo coś w tym rodzaju. – Był kiedyś
pilotem wojskowym i jego umysł wciąż pracował na tych falach.
Fessler na wpół podniósł się zza konsoli.
– Czy mogą ją wystrzelić na tę wysokość? – zapytał.
– Nie powinni – odpowiedział McVary. – Nie w pobliżu tras cywilnych. – Urwał. –
My jednak dzisiaj odbiliśmy kawał drogi na południe...
Stuart pokręcił znowu gałką ostrości.
– Zgubiłem to... Czekaj... Mam.
– Może pan to rozpoznać, szefie? – spytał McVary z lekkim naciskiem.
– Wygląda dziwnie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To chyba jakiś rodzaj
rakiety, trudno powiedzieć. Masz, sam popatrz.
Były pilot myśliwski spojrzał przez lornetkę. Nawet bez niej widział, że coś
zbliża się do nich – ciemna metalowa igła na tle błękitu nieba. Ustawił ostrość:
obiekt wydawał mu się dziwnie znajomy, lecz nie mógł sobie przypomnieć, co to
jest. Instynktownie wiedział, że jest niewielki.
– Mały – powiedział głośno. – A przy tej szybkości i na tej wysokości może być
tylko wojskowy.
– Czyj? – zapytał Fessler, podszedłszy do szyby.
McVary wzruszył ramionami, nie przerywając obserwacji.
– Marsjańskich Sił Lotniczych, Carl. Skąd, u diabła, mam wiedzieć? – Wysunął się
bardziej do przodu. Przez krótką irracjonalną chwilę myślał, że oto widzi pierwszy
strzał wojny atomowej. Koniec świata. Nie, to było zbyt nisko, zbyt małe i
kierowało się ku otwartemu oceanowi.
– To musi być myśliwiec... ale...
– Jeśli jeszcze się zbliży, zmieniamy kurs – powiedział Stuart.
Zmiana kursu naddźwiękowego liniowca jednak nie jest łatwa. Przy prędkości
przelotowej zawrócenie 797 zajmie cztery i pół minuty, a w tym czasie samolot
przebędzie ponad 100 kilometrów. Przy niewiele choćby szybszym tempie zwrotu
pasażerowie poddani zostaliby niedopuszczalnym przeciążeniom. Ktokolwiek by
stał, zostałby rzucony na podłogę, siedzący nie mogliby się ruszyć. Pstryknął
wyłącznikiem sygnału ,,Zapiąć pasy", po czym usiadł prosto w fotelu i położył ręce
na wolancie. Lewy kciuk zawisł nad wyłącznikiem autopilota. Popatrzył na nieznany
obiekt na horyzoncie, potem na załogę. Atmosfera w kabinie zmieniła się
diametralnie. Zawsze tak było. Albo nic do roboty, albo za wiele do roboty. Zerknął
na młodszego pilota, który wciąż stał, spoglądając przez szybę.
– Fessler, kto grał główną rolę obok Gary'ego Granta w North by Northwest?
– Nie wiem.
– Więc wracaj na miejsce i rób to, co wiesz. Usiąść, zapiąć pasy i być gotowym.
– Tak jest, sir.
Na czole kapitana Stuarta zaczęły się pojawiać kropelki potu.
– Będę robił zwrot – oznajmił, ale wciąż jeszcze nie nacisnął przycisku
wyłącznika autopilota na wolancie.
Alan Stuart, jak większość pilotów liniowych, z niechęcią zmieniał kurs, prędkość
czy wysokość lotu, jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Porywcze rzucanie
samolotu w niepotrzebne uniki przystoi raczej adeptom pilotażu. Tymczasem
czwarta „osoba” w kabinie – autopilot – spokojnie utrzymywał kurs i wysokość 797.
Obiekt był teraz wyraźnie widoczny. Dla Stuarta stawało się jasne, że
tajemnicza rakieta nie była na kursie kolizyjnym względem stratona. Jeżeli żadne z
nich nie zmieni kierunku, obiekt przejdzie bezpiecznie przed ich dziobem. Uścisk
kapitana na wolancie zelżał, lecz Stuart pozostawał w gotowości do wykonania
zwrotu ku północy, gdyby trasa obiektu uległa zmianie. Spojrzał na zegarek, ciągle
ustawiony na czas San Francisco. Była punkt jedenasta.
McVary wyraźnie teraz widział obiekt przez lornetkę.
– O Jezu! – W jego głosie zaskoczenie mieszało się ze strachem.
Kapitan Stuart doświadczył zapomnianego, ale znajomego uczucia w żołądku.
– Co jest?
– To nie jest rakieta – odparł McVary. – To samolot bezzałogowy. Wojskowy
zdalnie sterowany samolot-cel!
O godzinie 10.44 czasu San Francisco sternik nuklearnego lotniskowca Chester
W. Nimitz zmienił kurs o trzy stopnie w prawo. Dwa tysiące metrów za rufą
Nimitza podążały krążownik Belknap oraz niszczyciele Coontz i Nicolas. Ich
sternicy również wykonali odpowiednie poprawki i cały zespół położył się na kurs
135 stopni, płynąc z prędkością 18 węzłów. Sunęli statecznie przez środek
Pacyfiku, prawie 1700 kilometrów na północ od Hawajów. Tego późnego ranka
niebo było czyste, powietrze ciepłe. Prognoza na następne trzydzieści sześć godzin
nie zapowiadała większych zmian.
Kontradmirał w stanie spoczynku Randolf Hennings stał na pokładzie 0-7
nadbudówki lotniskowca. Jego niebieski cywilny garnitur wyróżniał się pośród
tropikalnych khaki oficerów i marynarzy. Przypięta do klapy pomarańczowa
plakietka z napisem „Pełny dostęp” wzmagała jeszcze jego skrępowanie.
Z położonej na wysokości siódmego piętra galerii za mostkiem Hennings miał
doskonały widok na pokład startowy Nimitza. Częściej jednak niż na lądujące tam
samoloty i krzątaninę ich obsługi spoglądał na ludzi zajmujących stanowiska na
przeszklonym mostku kilka metrów od niego.
Kapitan Diehl, siedzący na obrotowym skórzanym fotelu, nadzorował poranne
operacje. W tej chwili pogrążony był w rozmowie z porucznikiem Thomsonem,
oficerem wachtowym, oraz z innym oficerem, którego Hennings nie znał. Sternik
stał w gotowości przy sterze.
Natężenie prac operacyjnych na pokładzie się zmniejszyło. Hennings naliczył
sześć samolotów po prawej stronie pokładu rufowego. Jeden po drugim
ekspediowano je do strefy serwisowej mieszczącej się niżej, na pokładzie
hangarowym. Tablica w Sali Operacji Po wietrznych pokazywała teraz dane
jednego tylko samolotu, który jeszcze nie powrócił, „Mar-woj 347, F-18, pilot: por.
P. Matos. Wystartował: 10.27, 23 czerwca. Test specjalny. Spodziewany czas
powrotu: 13.00”.
Henningsowi nie podobało się określenie „test specjalny”. Zbyt blisko ocierało
się o prawdę – a o tej prawdzie nie należało mówić otwarcie. Wolałby coś bardziej
rutynowego, coś w rodzaju „dodatkowego treningu”. Wiedział aż nazbyt dobrze,
dlaczego ten test jest tajny, choć nikt z nim o tym nie rozmawiał. Przyczyną
utajnienia był nowy „Traktat o dobrowolnym ograniczeniu zbrojeń”, zatwierdzony
ostatnio przez Kongres i podpisany przez prezydenta. Hennings przeczytał, że
porozumienie między innymi wyraźnie zabrania rozwijania technologii ulepszonych
rakiet taktycznych. Dzisiejszy test miał być pierwszy dla unowocześnionej rakiety
Phoenix. Jej zasięg został podwojony do ponad 900 kilometrów, otrzymała nowy
radarowy system samonaprowadzający, a co najważniejsze, jej możliwości
manewrowe znacznie się zwiększyły. Wszystko niezaprzeczalnie przekraczało
ograniczenia traktatowe, o jakich postanowił Kongres. Jednakże gdyby broń ta
okazała się sprawna, mogła znacząco zmienić równowagę sił w jakimkolwiek
przyszłym scenariuszu walk powietrznych.
Z zamyślenia wyrwała Henningsa młoda kobieta z dystynkcjami chorążego.
Mówiła coś do niego, salutując. Zerknął na jej niebiesko-białą plakietkę z
nazwiskiem.
– O co chodzi, panno Phillips?
Chorąży przestała salutować.
– Przepraszani, panie admirale. Komandor Sloan prosi, by pan przyszedł do
niego, do E-334.
– Bardzo dobrze. – Hennings kiwnął głową. – Proszę prowadzić.
Podążył za dziewczyną przez właz i w dół po metalowych schodach. Szli w
milczeniu. Hennings wstąpił do Marynarki w czasach, kiedy było to wyłącznie
męskie zajęcie. Kiedy ją opuszczał, nie było to już takie pewne. Podczas służby
Hennings podporządkowywał się oficjalnej polityce i udawał, że aprobuje służbę
kobiet wraz z mężczyznami na morzu. W rzeczywistości uważał ten eksperyment
socjalny za katastrofę. Jednak Marynarka i Pentagon ukrywały większość
związanych z tym problemów i społeczeństwo nie było informowane o częstym
zachodzeniu w ciążę przez niezamężny personel żeński, o napastowaniu
seksualnym, a nawet gwałtach, oraz o ogólnym spadku morale i dyscypliny. Krótko
mówiąc, dla dowódców okrętów był to koszmar, ale nie był to już jego problem.
Na pokładzie 0-2 nadbudówki weszli w długi szary korytarz, podobny do tysięcy
innych, przez które Hennings przeszedł w czasie swej morskiej kariery. Od jego
czasów wprowadzono nadzwyczaj dużo technicznych innowacji, lecz stare
powiedzenie architektów, że forma ma być dostosowana do funkcji, nigdzie nie
sprawdzało się bardziej niż na okręcie wojennym. Architektura okrętowa dawała
przyjemne poczucie, że jest się w znajomym otoczeniu. Niemniej gdzieś głęboko
czuł, że nic nie jest takie samo jak kiedyś.
– Czy służyła pani kiedyś na starszym okręcie, panno Phillips?
Chorąży obejrzała się przez ramię.
– Nie, sir. Nimitz to mój pierwszy przydział.
– Czy może pani sobie wyobrazić, jak było w tych korytarzach przed
wprowadzeniem klimatyzacji?
– Mogę, sir. – Chorąży stanęła raptownie i otworzyła drzwi oznaczone E-334. Z
ulgą zakończyła swoją misję, nie chcąc wysłuchiwać znanych opowieści o
drewnianych statkach i marynarzach z żelaza. – Admirał Hennings, panie
komandorze.
Hennings wszedł do małego, pomalowanego na szaro pomieszczenia
wypełnionego elektroniką. Drzwi zamknęły się za nim. Przed konsolą siedział
marynarz, a komandor James Sloan stał za nim, spoglądając mu przez ramię. Sloan
obejrzał się na wchodzącego Henningsa.
– Witam, panie admirale. Czy obserwował pan start?
– Tak. Właśnie ustawiano F-18 na katapulcie, kiedy przyszedłem na mostek.
Robi wrażenie.
– Ta maszyna naprawdę ma kopa. Przepraszam na chwilę, admirale. – Sloan
pochylił się i powiedział coś do specjalisty elektronika, bosmana Kyle'a Loomisa, na
tyle cicho, że Hennings nie dosłyszał.
Admirał widział, że Sloan nie jest z czegoś zadowolony. Najwyraźniej mieli jakieś
techniczne trudności. Czuł wprawdzie, że nie okazuje mu się pełnej wojskowej
kurtuazji, zdecydował jednak nie czynić z tego problemu. W końcu przecież był w
stanie spoczynku. Na pokładzie Nimitza miał tylko jedno zadanie: zabrać i
osobiście przekazać Połączonym Szefom Sztabów wyniki „testu specjalnego”,
niezatytułowane i niepodpisane, a to, czego nie można było przelać na papier,
zapamiętać i przekazać ustnie. Był posłańcem. Przeprowadzenie testu nie było
obszarem, na który chciałby wkraczać.
Starzy kumple z Waszyngtonu podrzucali mu takie kąski konsultacyjne w ramach
przysługi. Niewiele miał poza tym do roboty. Tym razem jednak zaczynał żałować,
że był w domu, kiedy zadzwonił telefon. Hennings przeczuwał, że wszystkie te
przyjemne zlecenia w egzotycznych miejscach i szczodre honoraria za
„konsultacje” miały go przygotować na chwilę, kiedy jego przyjaciele będą
potrzebowali specjalnej przysługi. Czyżby taka chwila właśnie nadeszła? Wzruszył
ramionami. Przyjaciele zasłużyli na lojalność, a zatem będzie lojalny.
Komandor Sloan wskazywał szereg mierników nad konsolą. Loomis coś
wymamrotał. Sloan potrząsnął głową. Wyraźnie coś mu się nie podobało.
– Jakieś problemy, komandorze?
Sloan spojrzał na niego i uśmiechnął się z przymusem.
– Tylko zwyczajne... panie admirale. – Przerwał i coś chwilę rozważał. – Jeden z
naszych kanałów wysokiej częstotliwości do San Diego nie pracuje. Nie mogę
ustalić przyczyny. – Spojrzał na panel komunikacyjny jak na dezertera.
– Czy to spowoduje opóźnienie?
Sloan uważał, że tak, ale to nie byłaby dobra odpowiedź.
– Nie. Nie powinno. Możemy połączyć się przez Pearl Harbor. Użyjemy po
prostu zmienionej procedury. – Przerwał znowu. Zastanawiał się, ile Hennings z
tego pojmuje. – Możemy zresztą pominąć ten punkt. Wszystko, co niezbędne, działa
normalnie.
– To dobrze. Jutro rano mam być na konferencji.
Sloan wiedział o tym wcześniej. Słyszał o owych słynnych śniadankach
Połączonych Szefów Sztabów, na których starcy o mętnych oczach z wprawą
pianisty grającego dobrze znaną wiązankę przeskakiwali w rozmowie od sukcesów
w golfie do wojny nuklearnej.
– Mam miejsce w liniowym samolocie z Los Angeles na dziś wieczór. Muszę
wylecieć z lotniskowca najpóźniej o szesnastej.
– Zadanie powinno się niedługo zakończyć.
– Dobrze. A teraz może zechce pan powiedzieć, po co mnie pan wezwał?
Sloan był zakłopotany.
– Ja nie wezwałem... To znaczy, pomyślałem, że chciałby pan tu być podczas
testu.
– To wszystko – Hennings omiótł ręką kabinę – niewiele dla mnie znaczy.
Wołałbym otrzymać od pana ustny i pisemny raport po zakończeniu testu. Ale skoro
życzy pan sobie mojej obecności, zostanę.
– Dziękuję, sir.
Sloan wolał nie mówić nic więcej. Od chwili przybycia admirała traktował go
zdawkowo, ale teraz przypomniano mu, na wypadek gdyby o tym nie pamiętał, że
Hennings ma przyjaciół. Stare powiedzenie „Raz admirał, zawsze sukinsyn” nie
straciło na aktualności.
Obserwując Sloana przerzucającego jakieś papiery, Hennings po raz pierwszy
zdał sobie sprawę, jak bardzo komandorowi zależało na jego współuczestnictwie w
teście rakiety. Uzmysłowił sobie, że właściwie popełniają przestępstwo, za późno
jednak było na wycofanie się. Odepchnął te niepokojące myśli i zmusił się do
skoncentrowania na innych sprawach.
Sloan odwrócił się do sprzętu. Wpatrywał się intensywnie w panel, lecz w
rzeczywistości usiłował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział na temat
Henningsa. Był w akcji w Wietnamie. Uważano, że da się lubić, choć z admirałami
nigdy nic nie wiadomo, nawet gdy są w stanie spoczynku. Są zmienni niczym pogoda
na północnym Atlantyku. Hennings był znany z uporu i wytrwałości w wykonywaniu
każdego zadania, ale nie aż tak, by jego przełożeni poczuli się zagrożeni. Ci, którym
udało się dotrzeć na szczyt, powierzali teraz Henningsowi najdelikatniejsze misje.
Był uosobieniem dyskrecji i pewności. Niczym ponton przyssany przez kilwater
pancernika, pomyślał Sloan, kontradmirał w stanie spoczynku Hennings szedł
kursem i prędkością ustalonymi przez innych. Niemniej jednak należało się z nim
liczyć. Zerknął znowu na Henningsa.
– Może kawy, panie admirale?
– Nie, dziękuję.
Sloan nie myślał o problemie z elektroniką, lecz o politycznym aspekcie testu.
Chciałby zapytać Henningsa o dodatkowe informacje, ale uznał, że byłoby to
błędem. Poza tym admirał zapewne niewiele więcej wiedział od niego.
– Sir, nie mam łączności z Pearl Harbor.
– Co takiego? – Sloan spojrzał na marynarza.
– Być może problem jest u nich.
– Pewnie tak.
Sloan zerknął na Henningsa, który niecierpliwie bębnił palcami po poręczy
krzesła. Jego uwaga była zwrócona na ekran wyświetlający codzienne dane
pogodowe.
Bosman Loomis obejrzał się na przełożonego.
– Czy mam dalej próbować, sir?
Sloan zaczął stukać stopą o podłogę. Czas na dowódczą decyzję. Poczuł kłucie w
żołądku i pojął, dlaczego choroba wrzodowa częściej trapi oficerów niż
szeregowców. Zastanawiał się. Prawie wszystkie elementy testu były gotowe.
Opóźnienie mogłoby zaburzyć wszystko na całe godziny. Hennings musiał być
nazajutrz rano w Pentagonie z raportem. Jeśli raport brzmiałby tylko: „Test
specjalny opóźniony”, komandor James Sloan wyglądałby źle. Ludzie, którzy za tym
stali, mogliby spanikować i całą sprawę odwołać na dobre. Co więcej, mogliby
pomyśleć, że to on nawalił. Zastanawiał się, czy nie poprosić Henningsa o radę, ale
to byłaby taktyczna gafa.
– Sir? – dopominał się elektronik, z ręką na przełączniku.
Sloan potrząsnął głową.
– Wróć do profilu zadania. Nie możemy tracić więcej czasu na zwykłe
procedury. Wyślij zezwolenie na strzał, a potem odbierz aktualne dane od
porucznika Matosa.
Bosman Kyle Loomis wrócił do swego sprzętu. Zaczynał podejrzewać, że nie
wszystko idzie tu normalnie, lecz jako były podwodniak niezbyt wiele wiedział o
myśliwcach i rakietach. Nie mógł się zorientować, co w tym teście nie jest
normalne. Nie trzeba było mu tłumaczyć, że to przez swą ignorancję został
przeniesiony z okrętów podwodnych, które znienawidził, na bardziej znośnego
Nimitza. Wiedział też, że jego prośba o przeniesienie do Floty Śródziemnomorskiej
ma szansę urzeczywistnienia, jeżeli będzie trzymał język za zębami.
Sloan obserwował przez chwilę jego działania, po czym spojrzał na Henningsa,
wciąż wpatrzonego w ekran.
– Już niedługo, panie admirale – powiedział.
Hennings podniósł wzrok i kiwnął głową. Sloan pomyślał, że tak, jak on sam,
admirał chce, by zapamiętano, że oficjalnie nic nie mówił.
– Sir, porucznik Matos jest na pozycji. Krąży w sektorze 23 – odezwał się
bosman Loomis.
– W porządku. Przekażcie mu, że lada moment oczekujemy danych o celu.
– Tak jest, sir.
Sloan próbował ocenić własne zagrożenie w tej sprawie. Zaczęło się miesiąc
wcześniej od rutynowej dostawy na lotniskowiec dwóch próbnych rakiet Phoenix.
On podpisał ich odbiór. Następnie nadeszła wiadomość z Pearl Harbor dla dowódcy
Nimitza, kapitana Diehla, że przybędzie Hennings, aby obserwować przebieg testu
rakiet powietrze-powietrze. Nie było to niezwykłe, lecz też i nie rutynowe. Kolejna
depesza przyniosła polecenie wykonania ćwiczebnego strzelania. Tu jedynym
odstępstwem od normy było zalecenie, by „procedury i odległości” były zgodne z
nową dokumentacją producenta dla wersji AIM-63X Phoenix. Właśnie wtedy Sloan
się zorientował, że ma do czynienia ze spiskiem na najwyższym szczeblu – nie, to
złe słowo, z inicjatywą najwyższego szczebla, Połączonych Szefów Sztabów.
Zamierzali potajemnie zignorować nowe porozumienie o ograniczeniu zbrojeń
wprowadzone przez Kongres. I zrządzeniem losu Sloana wyznaczono na oficera
technicznego odpowiedzialnego za przeprowadzenie testu. W ciągu roku zostanie
kapitanem2... lub będzie siedział w Więzieniu Marynarki w Portsmouth. Spojrzał
znowu na Henningsa. Co on miał w tym za interes?
Sloan wiedział, że może się z tego wycofać w każdej chwili, prosząc o urlop. Ale
ci starsi goście z Pentagonu dobrze odrobili lekcje, studiując jego dossier.
Rozpoznali w nim hazardzistę. Po karku spłynął mu strumyczek potu. Miał nadzieję,
że Hennings tego nie dostrzegł.
– Za jakieś dziesięć minut, panie admirale.
Nacisnął przycisk na konsoli i zegar cyfrowy rozpoczął odliczanie. Sloan
podlegał graniczącej z fobią fascynacji procedurami odliczania. Nie odrywał wzroku
od zegara. Wykorzystywał czas do oceny własnych motywów i umocnienia się w
decyzji. Do rozsądnego rozważania. Unowocześniony Phoenix był ważną bronią na
wypadek wojny, choć idioci z Kongresu zachowywali się, jak gdyby wojen już nigdy
nie miało być. Jedna dyskretnie przeprowadzona próba tej rakiety powie
Połączonym Szefom o jej przydatności bojowej, o tym, czy zwiększona zwrotność
będzie oznaczała blisko stuprocentową skuteczność.
Szarże z Marynarki będą wówczas wiedziały, czym dysponują, a politycy będą
mogli dalej kłapać dziobami i stwarzać pozory. Amerykańskie lotnictwo będzie
miało przewagę bez rozgłosu, niezależnie od rozwoju wypadków. Rosja może na
powrót stać się Związkiem Radzieckim i znowu zacznie się zimna wojna –
Amerykanie będą wtedy mieli coś w zanadrzu. Przy nowoczesnej technologii
nieznaczna przewaga to wszystko, na co można liczyć. Wszystko właściwie, czego
trzeba. No, a poza tym chodziło o to, by Marynarka, po latach poniżania przez
polityków, pedałów i feministki, odzyskała dawnego ducha. Dziewięć minut.
Sloan nalał sobie kawy z metalowego dzbanka. Zerknął na Henningsa. Facet
wyglądał nieswojo. Już po raz kolejny tego dnia widział to w jego oczach. Czy
Hennings wiedział coś, o czym on nie ma pojęcia?
Sloan przeszedł do drugiego końca konsoli i spojrzał na przyrządy. Myślał jednak
teraz o Henningsie. Stary prawie nie interesował się próbą. Co dziwniejsze – nie
interesował się też Sloanem, a przecież komandor był pewien, że admirał ma
przygotować ustny raport na jego temat. Czuł, jak ogarnia go dawna chorążacka
paranoja, i szybko otrząsnął się z niej. Doświadczony oficer umie wszystko obrócić
na własną korzyść. Jeśli zajdzie potrzeba, brak zaangażowania Henningsa też da
się wykorzystać.
Nagle admirał wstał i podszedł do Sloana. Przemówił cicho:
– Komandorze, czy dane będą gotowe natychmiast po zakończeniu próby? Czy
będzie pan musiał zrobić coś jeszcze?
– Tylko kilka formularzy – potwierdził Sloan. Postukał palcem w stertę papierów
na biurku przy konsoli. – Jakieś pół godziny.
Hennings kiwnął głową. W pomieszczeniu zapanowała cisza, przerywana jedynie
odgłosami pracy urządzeń. Admirał z roztargnieniem omiótł wzrokiem wyposażenie
pomieszczenia. Działanie tego sprzętu nie było dla niego całkowitą tajemnicą. Kilka
urządzeń rozpoznał, przeznaczenie kilku innych odgadł na podstawie znajomego
wyglądu, jak ktoś, kto spał od stu lat i obudził się w dwudziestym pierwszym wieku.
Kiedy był młodszy, zadawał wiele pytań swym oficerom i technikom okrętowym.
Wraz z upływem lat jednak treść ich odpowiedzi coraz bardziej mu umykała. Był
wytworem innej cywilizacji. Urodził się podczas wielkiego kryzysu. Jego starszy
brat zmarł wskutek zwykłej infekcji stopy. Z własnego doświadczenia wiedział
wiele o II wojnie światowej, o Japońcach i hitlerowcach, pamiętał komunikaty
radiowe, których słuchali w salonie. Żywo stały mu przed oczyma dzień śmierci
Roosevelta, Hiroszima i Nagasaki, dzień kapitulacji Japonii, dzień, w którym jako
nastolatek po raz pierwszy zobaczył telewizor. Pamiętał ich rodzinny samochód,
wielkiego, starego, obłego buicka, którego matka nigdy nie nauczyła się prowadzić.
Tak, w krótkim czasie technika przebyła niesamowicie długą drogę. Wielu ludzi nie
zdecydowało się pójść tym szybkim kursem. Inni zostali sternikami lub
nawigatorami. Jeszcze inni, jak on sam, znaleźli się na dowódczych stanowiskach i
nie rozumieli, co robią sternicy i nawigatorzy.
Podszedł do jedynego bulaja w pomieszczeniu i odsunął zaciemniającą zasłonę.
Widok łagodnie falującego morza uspokoił jego sumienie. Pamiętał, jak w końcu
podjął decyzję, by oceniać osobowość podkomendnych i na tej podstawie ufać, lub
nie, ich technicznej wiedzy. Na ludziach się znał. Człowiek nie zmienia się z
pokolenia na pokolenie. Jeśli jako sześćdziesięciosiedmiolatek był w czymś dobry,
to na pewno w znajomości tego najbardziej skomplikowanego urządzenia. Mógł
czytać w sercach i duszach bliźnich. Zajrzał w duszę komandora Jamesa Sloana i
nie podobało mu się to, co tam ujrzał.
Bosman Loomis odwrócił się i poprosił przełożonego do ekranu. Sloan podszedł i,
zerknąwszy na wiadomość, stwierdził:
– Dobre wieści, panie admirale.
Hennings zasunął zasłonę i podszedł do konsoli.
Sloan, odczytując dane, mówił:
– Wszystkie elementy na pozycji. F-18 gotów, C-130 również na miejscu.
Potrzebujemy tylko weryfikacji odpalenia. – Spojrzał na zegar cyfrowy. Pięć minut.
– W porządku – odrzekł Hennings.
Sloan po raz ostatni pomyślał o jedynej czynności z listy, której nie mógł
wykonać. Gdyby test nie był tajny, gdyby opóźnienie nie pociągało za sobą
odwołania, odwołanie zaś nie oznaczało potencjalnej niekorzystnej sytuacji w
przyszłej wojnie... Gdyby jego kariera od tego nie zależała i Hennings nie oceniał
go w swych stalowoszarych oczach, i gdyby nie to, że Marynarka musi odzyskać
ducha, gdyby wreszcie ten cholerny zegar nie odliczał czasu... wówczas, być może,
poczekałby. Cztery minuty.
Dane na ekranie komputera znów się zmieniły i komandor Sloan zerknął na
krótką wiadomość. Przeczytał ją najpierw sam, uśmiechnął się i odczytał ponownie
na głos:
– Transportowiec C-130 wypuścił bezzałogowy cel. Radar wykazuje, że cel jest
stabilny na kursie. Przyspieszył do dwóch Machów i wyrównał na pułapie
dziewiętnastu kilometrów. – Spojrzał na zegar cyfrowy, odliczający czas do
rozpoczęcia testu. – Za dwie minuty i trzydzieści sekund będę mógł nakazać
porucznikowi Matosowi namierzenie celu i otwarcie ognia według jego uznania.
– Podać jeszcze jednego drinka?
– Nie, dziękuję. Odczekam trochę.
John Berry odstawił pustą szklankę i spojrzał na stewardesę. Miała dość długie
czarne włosy, wąskie biodra, szczupłą talię i ledwo dostrzegalny makijaż.
Wyglądała jak modelka z reklamy klubu teniso wego. Od początku lotu Berry
rozmawiał z nią kilkakrotnie. Teraz, kiedy podała już wszystkim drugie śniadanie,
zdawała się zwlekać z odejściem od jego fotela.
– Niezbyt przepełniony – powiedział Berry, wskazując na pustą w połowie
przednią część stratona.
– Tutaj nie. Tam z tyłu, owszem. Cieszę się, że przypadła mi służba w pierwszej
klasie. Część turystyczna jest pełna.
– Szczyt sezonu w Tokio?
– Pewnie tak. Może dają rabat na zwiedzanie zakładów elektronicznych. –
Roześmiała się z własnego żartu. – Pan leci służbowo czy dla przyjemności?
– Jedno i drugie. To przyjemne wyjeżdżać służbowo.
Zwierzenia przychodzą czasem w niezwykłych chwilach. Jednak dla Johna
Berry'ego ten akurat moment nie był niczym niezwykłym. Młoda stewardesa była
wszystkim, czym nie jest Jennifer Berry. Nawet więcej, nie była ona niczym, czym
Jennifer Berry się stała.
– Ma pani na imię Sharon? – Wskazał na jej plakietkę z nazwiskiem.
– Tak. Sharon Crandall, z San Francisco.
– Ja jestem John Berry. Z Nowego Jorku. Lecę z wizytą do Kabushi Steel w
Tokio. Potem zakłady metalurgiczne w Nagasaki. Żadnej elektroniki. Latam dwa
razy w roku. Szef mnie wysyła, bo jestem najwyższy. Japończycy lubią podkreślać
różnice między nimi a Zachodem. Niscy handlowcy budzą w nich niepokój.
– Naprawdę? – Popatrzyła na niego pytająco i uśmiechnęła się. – Nikt mi o tym
wcześniej nie mówił. Pan żartuje?
– Jasne. – Zawahał się. Miał sucho w gardle. Był zdenerwowany na samą myśl o
poproszeniu tej młodej kobiety, by przy nim usiadła. A chciał po prostu mieć z kim
pogadać dla zabicia czasu. Poudawać przez kilka odprężających chwil, że sytuacja
w Nowym Jorku nie jest napięta.
Macki Jennifer Berry sięgały i tutaj. Jej obecność rozciągała się przez cały
kontynent i pół oceanu. Obraz dokuczliwej i zrzędzącej żony nie dawał mu spokoju.
Myślał też o swych nastoletnich dzieciach – synu i córce. Z każdym rokiem bardziej
się od niego odsuwali. Związki rodzinne ograniczały się do wspólnego nazwiska,
wspólnego miejsca zamieszkania i dokumentów. Symbole prawne.
Reszta z tego, co nazywało się ich stylem życia, była dla Johna Berry'ego
okrutnym żartem. Horrendalnie drogi dom w Oyster Bay, którego nigdy nie lubił.
Pretensjonalny klub. Fałszywi koledzy od brydża. Płytkie przyjaźnie. Sąsiedzkie
plotki. Koktajle, bez których całe Oyster Bay wraz z przedmieściami dawno
popełniłoby zbiorowe samobójstwo. Beznadziejność. Głupota. Nuda. Co się stało z
tym, co było mu drogie? Już prawie nie pamiętał dobrych czasów. Nocy
przegadanych z Jennifer, kochania się, zanim stało się to tylko obowiązkiem
małżeńskim. Wypadów na kempingi z dzieciakami. Długich niedzielnych śniadań.
Gry w bejsbol na podwórku. Wydawało się, że to sceny z innego życia. O całe życie
wcześniej.
John Berry coraz częściej rozpamiętywał przeszłość. Piosenka z lat
sześćdziesiątych w radiu wywoływała tęsknotę za Dayton w Ohio, jego rodzinnym
miastem. Stary film czy odcinek serialu w TV wprawiały go w nostalgię tak
dotkliwą, że bolało go serce.
Zerknął na dziewczynę stojącą nad nim.
– Czy wypiłaby pani ze mną drinka? Przepraszam. Wiem... pani pracuje. Może
coca-colę? – mówił szybko. – Opowiem pani o japońskich biznesmenach. O
zwyczajach. Bardzo pouczające. Cudowne informacje. Wspaniałe rzeczy, przydadzą
się, jeżeli kiedykolwiek będzie pani chciała zostać wielką międzynarodową
korporacją.
– Oczywiście – odpowiedziała – chętnie posłucham. Proszę dać mi parę chwil,
muszę dokończyć. Jeszcze kilka tac. Dziesięć minut. – Wzięła jego tacę i kilka
innych. Uśmiechnęła się do niego, przechodząc do windy służbowej w tyle
przedziału pierwszej klasy.
Berry obejrzał się za nią. Wąska winda ledwo mieściła ją i tace. Po paru
sekundach zasłoniły ją zasuwające się drzwi i zjechała na dół do kuchni. John
zbierał rozbiegane myśli. Wstał z fotela i przeciągnął się. Rozejrzał się dookoła.
Spojrzał przez okno na dwa ogromne silniki podwieszone pod prawym skrzydłem
stratona. Mogłyby połknąć skymastera jednym haustem, pomyślał. Jego firma,
Taylor Metals, miała czteroosobowy samolot cessna twin skymaster na użytek
personelu handlowego, a jeśli pozostało mu jeszcze jakieś prawdziwe hobby, to było
nim latanie. Był przekonany, że wiąże się to z jego problemami. Gdyby na ziemi
było znośniej, nie rzucałby się na każdą okazję, by polatać.
Berry zwrócił się ku tylnej części pierwszej klasy. Zobaczył, że toalety są wolne.
Spojrzał na zegarek – miał czas się odświeżyć i przyczesać przed powrotem
Sharon.
Po drodze spojrzał ponownie za okno. Podziwiał olbrzymie rozmiary i moc
silników samolotu. Zadziwiała go też pustka niezmierzonej przestrzeni. Nie
dostrzegł jednak, że nie są sami. Nie zauważył na tle horyzontu maleńkiej kropki,
która szybko zbliżała się do stratona.
Porucznik Peter Matos trzymał prawą ręką drążek sterowy F-18. Lekko pchnął
manetki do przodu. Dwa silniki General Electric zaczęły pracować z większą mocą.
Matos zataczał swoim myśliwcem szerokie, leniwe koła na pułapie szesnastu
tysięcy metrów, utrzymując stałą prędkość nieco poniżej jednego Macha. Krótko
mówiąc, włóczył się pozornie bez celu po kawałku przestrzeni powietrznej znanej
siłom zbrojnym jego kraju jako Obszar Operacyjny R-23. Czekał na opóźniający się
sygnał z bazy. Już zaczął się niepokoić, kiedy w słuchawkach zatrzeszczał głos
bosmana Kyle'a Loomisa, którego Matos znał.
– Mar-Woj Trzy Cztery Siedem, tu Baza, odbiór.
Matos nacisnął guzik na czubku drążka.
– Baza, Tu Trzy Cztery Siedem. Nadawaj. Odbiór.
Położył samolot w kolejny zwrot.
Głos podoficera elektronika z pomieszczenia E-334 brzmiał czysto i donośnie.
– Cel został wypuszczony. Spodziewany czas wejścia w twoją strefę operacyjną
za dwie minuty. Status działania od tej chwili jest Oskar Whisky Uniform,
powtarzam, Oskar Whisky Uniform.
– Zrozumiano, Baza. Potwierdzam Oskar Whisky Uniform. – Matos zwolnił guzik
radionadajnika i jednocześnie pociągnął ku sobie drążek sterowy. Sygnał brzmiał:
OWU – Ogień Według Uznania. Nigdy nie ujrzy celu, trafienia ani zniszczenia
inaczej niż na ekranie radaru, a jednak ogarnęło go podniecenie drapieżnika i serce
zabiło mu szybciej. F-18 położył się w ciaśniejszy zwrot i Matos poczuł wzrost
przeciążenia, kiedy przyspieszał po obwodzie zakreślanego koła. Wyrównał
samolot na kursie północno-wschodnim i zwiększył nastawę paliwa. Czuł się jak
rycerz spinający konia do szarży. Peter Matos, jak większość wojskowych, którzy
nie urodzili się na amerykańskiej ziemi, był większym patriotą i entuzjastą niż
Amerykanie. Zauważył to od samego początku. Gdziekolwiek powiewały
amerykańskie sztandary – w Niemczech, na Guam, w Strefie Kanału3, na Filipinach
– młodzi ludzie garnęli się do nich. Była w armii nieformalna grupa oficerów
kubańskich, byli Meksykanie, Kanadyjczycy i inni, którzy postrzegali amerykańskie
siły zbrojne jako coś więcej niż organizację militarną, więcej niż konieczne
obciążenie budżetu albo organizację, której należało posłać swoje podatki, ale nie
syna. Dla mężczyzn takich jak Pedro Matos, którzy przybyli z największego
ubóstwa, jakie mogła im zaoferować ojczyzna, Puerto Rico, armia była domem,
rodziną, kręgiem przyjaciół, była samym życiem.
Matos ciężko pracował, wykonując swoje obowiązki. Studiował podręczniki,
uważał, co mówi, nigdy nie naruszał drogi służbowej, wyrażał swoje opinie tylko
wtedy, kiedy go o nie pytano, i wykonywał wszystkie rozkazy z zapałem i bez
wahania. Na zewnątrz okazywał pewność, że wszystko idzie jak należy, lecz w
duchu modlił się do świętego Geronima, by nie ominął go awans. Jedno pominięcie
mogło oznaczać kres kariery wojskowej, zwłaszcza w Marynarce czasu pokoju.
Z zadumy wyrwał go głos Loomisa.
– Trzy Cztery Siedem, namierzyłeś cel?
Matos spojrzał na ekran radaru.
– Cel nienamierzony, Baza.
– Zrozumiano, Mar-Woj. Melduj o zmianach.
– Jest, meldować o zmianach.
Matos patrzył na radar, pozwalając myślom powrócić do ważniejszych
problemów. Był pewien, że od wyników tego testu zależy dalszy bieg jego życia.
Test był tajny, tyle mu powiedziano. Był też nielegalny – tego już sam się domyślił.
Nie mógł się tylko domyślić, dlaczego to jego wybrano do odpalenia tej rakiety.
Nowe rakiety AIM-63X Phoenix tkwiły w wyrzutniach pod brzuchem jego F-18. Dla
celów tego ćwiczenia były wyposażone w atrapy głowic bojowych ze stali
nierdzewnej i tytanu. Celem miał być ponaddźwiękowy samolot bezzałogowy,
wypuszczony o tysiąc kilometrów stąd przez turbośmigłowiec Marynarki typu C130. Gdyby nie te znane fakty, mógłby myśleć, że wycelowuje parę uzbrojonych
rakiet w bombowiec Tupolew albo w chińskiego MiG-a-21. Oczywiście i Rosja, i
Chiny były teraz w przyjaznych stosunkach z USA, lecz – podobnie jak wielu
wojskowych – Matos wiedział, że tacy przyjaciele mogą w okamgnieniu zmienić się
w nieprzyjaciół.
Popatrzył na radar. Wciąż nie widać celu. Dzisiejsze zadanie polegało na
odpaleniu rakiet z granicy ich zasięgu w celu sprawdzenia ulepszonej
manewrowności nowej broni. Radar o normalnym zasięgu prawie czterystu
kilometrów został zmodyfikowany do objęcia dziewięciuset kilometrów. Po
odpaleniu rakiety nie wymagały, jak to było dotychczas, dalszego sterowania z
macierzystego samolotu. Miał rozkaz odpalić pierwszą rakietę, odczekać, aż się
ustali na kursie, odpalić drugą, po czym zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni i z
pełną prędkością opuścić obszar „walki”. Nowy system samonaprowadzający
odszuka cel i będzie go śledził bez dalszej pomocy Petera Matosa.
Biorąc rzecz taktycznie, ta rakieta była o wiele bezpieczniejsza z punktu
widzenia pilota bojowego. Zanim samolot wroga się zorientuje, że został
zaatakowany, myśliwca już tam nie będzie. Matos nie był pewien, czy podoba mu
się ta innowacja. Wymagała mniejszej osobistej sprawności niż prowadzenie rakiety
z F-18, no i to nie było tak... męskie, jak pozostanie w obszarze walki. Poza tym nie
miało się już najmniejszej sposobności ujrzeć swojego trafienia. Ale to nie jego
sprawa.
Skupił się na obrazie radarowym. Na krańcu ekranu pojawiła się elektroniczna
plamka. Nacisnął przełącznik radionadajnika.
– Baza, Trzy Cztery Siedem zgłasza wstępne namierzenie celu. – Jego głos był
chłodny. Uśmiechnął się na wspomnienie nocnych filmów, w których ci japońscy i
niemieccy piloci wrzeszczeli w swoje radia, podczas gdy Amerykanie i Brytyjczycy
zawsze wydawali się wręcz znudzeni, nawet kiedy samolot się im rozlatywał w
powietrzu. Chłód i opanowanie. – Baza, odbieracie?
– Zrozumiano, Trzy Cztery Siedem. Wstępne namierzenie celu. Wykonywać
zadanie. Bez odbioru.
Porucznik Matos nacisnął guzik na konsoli i spojrzał na procesor kontroli
uzbrojenia. Przy echu celu pojawił się elektroniczny znacznik. Matos obserwował
ekran przez kilka sekund. Nagle rozbłysło tam drugie echo. Zamrugał, spojrzał
znowu. Nowe echo wyglądało na mniejsze i słabsze. Znajdowało się bezpośrednio
za pierwszym. Fałszywe echo, pomyślał. Jakiś felerny tranzystor albo któraś dioda
o dziesiątą stopnia za ciepła. Coś w tym rodzaju. Widywał już takie elektroniczne
zakłócenia, tak jak i większość pilotów w jego eskadrze. Kleksy albo aniołki, jak je
nazywano. Fałszywe zobrazowania, echa wtórne, odbicia, zakłócenia od innych
radarów, echa od fal morskich. Zjawy nie bardziej konkretne od chmur. W
nowomowie komputerowej – duchy.
Matos nacisnął inny guzik na konsoli, pokręcił gałką, regulując ustawienie
rozdzielczości ekranu. Nowe echo zaczęło słabnąć, po czym zniknęło. Zdawało się
stapiać z pierwszym, silniejszym echem, co do którego był pewien, że przedstawia
jego cel. Znów zameldował przez radio:
– Baza, Mar-Woj Trzy Cztery Siedem zgłasza dobry obraz celu. Odległość
osiemset dziewięćdziesiąt kilometrów. Odbiór.
Głos Loomisa był płaski, neutralny, jak każdego wojskowego radiooperatora:
– Zrozumiano, Trzy Cztery Siedem.
Matos zawahał się. Pomyślał, czyby nie zameldować o fałszywym echu, ale
zdecydował, że nie. Jeśli było coś, o czym nie chcieli wiedzieć, to o nieistniejących
problemach. Znów spojrzał na ekran radaru. Dobre, silne echo. Przestawił
bezpiecznik i podniósł osłonę skrywającą guzik odpalania. Wkrótce odda najdalszy
w swojej karierze strzał rakietą powietrze-powietrze. Nacisnął przełącznik
nadajnika.
– Odpalam numer jeden.
Odczekał sekundę, zaczerpnął głęboko tchu i nacisnął guzik odpalania.
Rakieta AIM-63K Phoenix wypadła z wyrzutni F-18. Przez krótką chwilę
wydawała się nieruchoma, podczas gdy elektroniczny układ opóźniający pozwalał
jej na oddalenie się na bezpieczną odległość od samolotu. Po upływie
odpowiedniego czasu wzbudzone zostało mikrowoltowe napięcie. Przemierzając
labirynt obwodów drukowanych, prąd osiągnął cel – właściwe cewki zostały
aktywowane i silnik rakiety został odpalony.
Z wylotu phoenixa wystrzelił pomarańczowy płomień. W sekundy rakieta
przyspieszyła do prędkości dwukrotnie większej niż prędkość myśliwca. Matos
widział, jak śmignęła przed siebie. Za chwilę miał wypuścić następnego phoenixa.
Zerknął znowu na ekran radaru. Cel ponownie rozdzielił się na dwa echa. Dwa
cele. Matos spróbował poprawić rozdzielczość – bez skutku. Ponowił próbę – wciąż
to samo. Dwa różne cele. Jeżeli jeden z nich jest właściwym samolotem
bezzałogowym, to czym jest drugi? Jezu Chryste! Rakieta, którą wystrzelił, była
teraz całkowicie poza jego kontrolą.
Tymczasem system samonaprowadzający phoenixa pracował nad rozwiązaniem
problemu; przed rakietą pojawiły się dwa elektroniczne obrazy. Zgodnie z matrycą
logiki i priorytetu, sformułowaną w sali konferencyjnej tysiące kilometrów stąd,
strumyczek elektronów popłynął jeszcze jedną spośród decyzyjnych ścieżek.
Rakieta AIM-63X Phoenix o ulepszonych właściwościach śledzących i
manewrowych wykonała drobną poprawkę kursu.
Skierowała się ku większemu z dwóch celów.
[1]Liczba Macha określa prędkość samolotu jako wielokrotność prędkości
dźwięku, przyjętej za 1 Mach (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2]Kapitan w Marynarce Wojennej USA jest stopniem wyższym od komandora.
[3]Panamskiego
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Bookarnia Online.

Podobne dokumenty