bajka-o-zbyt
Transkrypt
bajka-o-zbyt
Cała historia swój początek miała w naprawdę dziwnym miejscu na Ziemi. Podczas, gdy o krainach, w których panuje szczęście, życie jest sielskie i anielskie mówi się, że są mlekiem i miodem płynące, tutaj wartkim strumieniem płynęły raczej występki, wykroczenia i drobne przestępstwa. Przyznacie, moi mili, że było to zupełnie szalone. W miejscowości tej panowała swoista anarchia, która nie była jednak do końca anarchią, posiadała bowiem swoje specyficzne reguły. Aby dostać się do najwyższej warstwy społecznej należało spełnić określone oczekiwania. I to nie byle jakie! Im ktoś miał bardziej awanturnicze życie, tym był bardziej szanowany. Im więcej blizn po bójkach nosiła jego twarz, tym chętniej zawierano z nim znajomość. Im gorsze o kimś chodziły słuchy, tym chętniej słuchano jego zdania w sprawach ważkich i pozwalano mu wpływać na losy tej nietypowej zbiorowości. Złodzieje, wszelkie opryszki, rozbójnicy – to byli prawdziwi bohaterowie! O nich opowiadano legendy, a rodzice uczyli dzieci, że jeśli będą niegrzeczne, mają szansę nimi zostać. Hierarchia była więc przedziwna, ale było tak od setek lat i nikt nie miał potrzeby, a może i odwagi, kwestionować tych niepisanych zasad. Tak się po prostu żyło i nic nie wskazywało na to, żeby cokolwiek miało się w najbliższej przyszłości zmienić… *** Jednym z małżeństw mieszkających tutaj byli Roman Kowalski ze swoją żoną Basią. Od nich właśnie rozpoczyna się nasza historia. Wiedli oni dość skromny, jak na wymagania społeczne, żywot. Nie mieli na swoim koncie żadnych większych przestępstw, nie przejawiali agresji a jedyne oszustwa, jakie można było im przypisać to takie, że Basia raz miała donieść do sklepu 20 groszy, ale zapomniała. No i Grzegorz ze trzy razy odważył się przejechać dwa przystanki bez biletu, bo po prostu nie dał rady go nigdzie kupić. Takie zachowanie, jak się można domyślić, nie przysparzało im społecznej aprobaty. Oczekiwano więc, że może chociaż ich potomstwo przywróci świetność rodzinie Kowalskich, prowadzącej haniebnie uczciwy żywot. Jakby na złość Roman i Basia bardzo długo wyczekiwali na pierwsze dziecko. Wreszcie, 10 maja 1995 o godzinie 10.12, na świat przyszedł ich pierworodny – Karol. − Nareszcie – cieszyła się przyszła mama Basia. − Jestem taki dumny – wtórował przyszły tata Roman. − Ciekawe, co z niego za gagatek wyrośnie... - plotkowali sąsiedzi. Brzuch mamy Basi był pokaźnych rozmiarów, wszyscy wokół oczekiwali więc, że urodził się mały pucuś, okrągły niczym z obrazu Rubensa, o rączkach, które trudno będzie zgiąć z nadmiaru kochanego ciałka. − I dobrze! Potężny chłop jak dąb to będzie potężny rozrabiaka! – szeptano wśród parkowych alejek. − Prawdziwy gangster musi być wielki i gruby, żeby do czegoś wielkiego w życiu doszedł! – rozprawiano z ekscytacją w sklepowych kolejkach. Jakież było wszystkich zdziwienie, gdy urodził się chłopiec według wagi i według wzrostu po prostu idealny! W skali Apgar zyskał 10 punktów! To wzbudziło mały niepokój wśród sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych. Ich plany, dotyczące jego awanturniczego życia już na wstępie nieco zawiodły. Ale rodzice i cała rodzina, owładnięta była po prostu nieopisanym szczęściem. − Jaki on piękny, słońce moje – wzruszała się mama Basia i nie zważała na społeczną krytykę. − Cały ja, cały ja! - cieszył się tata Roman. Jako maleństwo, ku rozczarowaniu społeczeństwa, Karolek nie sprawiał żadnych kłopotów. Owszem, płakał, z częstotliwością taką jak każde dziecko i czasem miewał nocne kolki, ale nic poza tym. Nie wyskakiwał z łóżeczka, nie wyrzucał zabawek przez okno, nikogo nawet nie ugryzł swędzącymi dziąsełkami, z których wyżynały się pierwsze ząbki. Gaworzył tylko uroczo i patrzał na świat zaciekawiony swoimi ślicznymi oczami w których na próżno było dopatrywać się zaczątków złych uczynków. Jego rodzice co jakiś czas prowadzili wieczorem w kuchni ciche, pełne niepokoju rozmowy. Ich temat był zawsze taki sam i do podobnych dochodzili wniosków: - A może to my coś zrobiliśmy nie tak, że on jest aż taki grzeczny? Może coś przeoczyliśmy? – zastanawiała się mama Basia, splatając nerwowo palce. − Może nie dajemy mu dość dobrego przykładu, za bardzo jesteśmy przykładni… – stresował się tata Roman i patrzał z zadumą w kierunku pokoiku Karola, śpiącego jak aniołek w swoim łóżeczku. Nie potrafili jednak wymyślić skutecznego sposobu na to, by pomóc swemu synowi jakoś lepiej dopasować się do społeczności…