Beauvois – po redakcji, do odczytania

Transkrypt

Beauvois – po redakcji, do odczytania
Daniel Beauvois
O mamidłach egzotyki kresowej
Ewentualnie moglbym sie zgodzic do odwrocenia do gory nogami mego tekstu tak, jak
proponuje "redaktor", ale bez drobnych liter. Dyskusja z moimi oponentami jest bowiem tak
samo wazna, jak streszczenie moich badan. Azeby zwiazac te dwie czesci, proponuje krotkie
zdanie-ogniwo:
Oczywiscie bardzo wazne postepy w wlasciwym wedlug mnie kierunku daly o sobie
znac w niedawnych latach.
Ale nie na tym koniec. Nalezy zwrocic opuszczone akapity: drugi na s.1 mego brudnopisu, drugi na s.5, i
oczywiscie dwie opuszczone strony 7 ( od drugiego akapitu ) i 8 ( do konca przedostatniego akapitu ), gdzie
omawiam polityke historyczna Z.Najdera i obowiazkowe wg Prezydenta czytanie Sienkiewicza.
Jesli Panstwo sie zgadzacie na takie wyjscie, to w koncu proponawalbym nastepna konkluzje:
Moi przyjaciele historycy sztuki doskonale rozumieja, ze nie podzielam oburzenia dziennikarza Polityki
Piotra Starzynskiego, ktory po tym, jak w czerwcu 2015 r. jakis polski kolekcjoner kupil na aukcji w Warszawie
za 2 miliony zlotych obraz J.Malczewskiego Lekcja Historii ( namalowany w 1916 na Ukrainie ) nie pozostawil
suchej nitki na biednym bogaczu. Wedlug dziennikarza, nowobogacki swiat lubi tylko takie tkliwe sceny, gdzie
arystokratki czytaja patriotyczne powiesci, lub gdzie wilki napadaja na sanie bohaterskich ziemian. Fakt, ze
Polak lubi kupic takie obrazy, a nie impresjonistow, swiadczy o jego przywiazanie do swej historii, nie o jego
zly gust. Mam tylko nadzieje, ze podziwiajac takie sceny ludzie coraz lepiej potrafia sobie uswiadomic, ze za
pieknymi mitami przeszlosci kryja sie realia mniej zachwycajace, ktore koniecznie trzeba wydobyc z
przemilczenia. I skoncze, cytujac prof.Jana Widackiego, polskiego ambasadora na Litwie w l.1992-1996, u
ktorego znajduje dokladne sformulowanie tego problemu ( Miedzy sensem a musem, Krakow, 2015 ): " Jest
czas, gdy historia musi pelnic role mitu (...) to czas niewoli (...) Wowczas mit jednoczy, pozwala przetrwac
niewole. Ale dla narodu zyjacego w wolnym panstwie mit jest szkodliwy. Nie pozwala wyciagac wnioskow z
bledow przeszlosci, czesto te bledy utrwala i, co gorsza, sakralizuje". Nie potrafilbym lepiej powiedziec. Nie
ulegajmy wiec wylacznie mamidlom egzotyki !
Polski czytelnik tzw. literatury pięknej o dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej,
polski miłośnik sztuki malarskiej lub architektury, polski słuchacz muzyki poważnej
tworzonej na Kresach – wszyscy mogą tylko zachwycać się niezwykłym pięknem tej
„bajkowej” krainy. Owszem, tę sielankę czasem burzyły jakieś okropności, ale te godne
pożałowania wydarzenia z reguły uważano za skutki barbarzyństwa „innych”. Swoi przenigdy
nie mogli czynić zła. Sztuka daje świadectwo wielkości i piękna. Twórcy w większości
budowali pomniki ad maiorem Poloniae gloriam. Filologowie, literaturoznawcy, historycy
1
sztuki, muzykolodzy wspierali i wspierają tzw. czyn polski na wschodzie wyłącznie
pozytywny lub polski punkt widzenia na świat litewsko-ruski. Powietrze, przyroda, duch
bohatersko-szlachecki, mistyka (przeważnie katolicka), przepych rezydencji – wszystko to
świadczy o daleko idącym zawłaszczeniu, o zaborczej pamięci, o nostalgii po utraconych
ziemiach.
Jestem wielbicielem piękna polskiej romantycznej „szkoły ukraińskiej” i swoistego
kolorytu sarmatyzmu z ich upodobaniami do orientalizującej egzotyki. We wstępach do
trzech wydań Trójkąta ukraińskiego. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i
Kijowszczyźnie 1793–1914
(2005, wyd. 2 2011) dawałem wyraz memu podziwowi dla
wspaniałych osiągnięć wszystkich artystów, którym się udało zbudować tak niebywały obraz
świetlistych kresów. Od tego czasu utwierdziłem się w przekonaniu o trafności platońskiej
uwagi o rozziewie pomiędzy pięknym a dobrym, nie mówiąc o niełatwym stosunku piękna do
prawdy.
Na każdym kroku stykam się z tym brakiem równowagi. Wywołujące zachwyt obrazy
malarzy nie mogą, pomimo swego talentu, oddać całej głębi kultury. Jan Matejko w swoich
wielkich inscenizacjach bądź co bądź kieruje się swoją wyobraźnią. Alfred Wierusz-Kowalski
czy Juliusz Kossak na swoich płótnach z końmi w roli głównej mogą zmierzać do pewnej
wizji energii szlacheckości i wschodu polskiego, ale daleko im do całokształtu kultury
kresowej. W sposób jeszcze bardziej zaskakujący, uprawiający sztukę dla sztuki, wspaniały
kompozytor Karol Szymanowski, od urodzenia (1882 r.), mieszkający w swym majątku
Tymoszówce nad Dnieprem, przed wypędzeniem go stamtąd przez bolszewików w 1917
roku, nie zauważył piękna kultury ukraińskiej. Motywy ludowe (polskie, góralskie) pojawiają
się dopiero w Harnasiu w latach dwudziestych. Owszem, drżę ze wzruszenia słuchając
wcześniej powstałą Pieśń nocy, ale muszę stwierdzić, że to arcydzieło więcej zawdzięcza
kosmicznej czujności niż miejscu, w którym powstało.
Sztuka ma swój własny wymiar, którego nie należy, moim zdaniem, absolutyzować.
Sytuuje się po stronie historii takiej, do której zmierzał Joachim Lelewel, dla którego żadna
odmiana sztuki nie może wyrazić całokształtu jakiejkolwiek wizji świata. Nie bez
zuchwałości, Lelewel uważał, jak pisze w swych teoretycznych tekstach, że historyk stoi na
najwyższym szczeblu drabiny poszukiwaczy prawdy. Zrozumie to ten – pisał – kto wie, ile
trzeba wysiłku, aby zostać prawdziwym historykiem. Naród może wydać wybornych poetów,
wielkich mędrców, głębokich filozofów, wszelkiego rodzaju uczonych, ale zawsze będzie mu
brakować historyków.
2
Te słowa nie straciły aktualności, jeżeli chodzi o zrównoważony wizerunek ziem
litewsko-ruskich w obecnej Polsce. Mimo prób odwrócenia tradycyjnego podejścia
emocjonalno-nostalgicznego do współistnienia różnych ludów na tym obszarze, wciąż padają
na obrońców zdrowszej wizji problemów, obelgi i wyzwiska, szerzone przez internetowe
portale takie, jak na przykład „kresy.pl”*.
Ze względu na rozpowszechnione zachłystywanie się egzotyką i pięknem wyobrażonej
krainy, chciałbym przypomnieć w wielkim skrócie jeden z głównych wątków mego Trójkąta
ukraińskiego… – dzieje stosunków ziemiaństwa polskiego do chłopstwa ukraińskiego w XIX
wieku.
Nieraz słyszymy krzyki oburzenia wobec barbarzyństwa wołyńskich wydarzeń z lat
1943 i 1944. Nie może być mowy o usprawiedliwianiu, ale starać się o zrozumienie
powodów, byłoby wskazane. Te nieludzkie sceny mogą zaskoczyć tylko zwolenników
sielankowych Kresów i rzekomo bezkonfliktowych stosunków z chłopstwem. W ciągu pięciu
wieków całe nieskończone pasmo buntów chłopskich okazało się jedynym sposobem
wyrażania gniewu wobec bezprawia, obrony swojej godności osobistej i swej tożsamości
kulturowo-narodowej. Już w końcu XVI wieku tacy pisarze, jak Szymon Szymonowicz,
opisywali opłakaną sytuację chłopów. Jak straszny odwet znalazł wyraz w XVII wieku w ich
udziale w słynnym powstaniu Chmielnickiego, lub w XVIII w humańskiej rzezi szlachty i
Żydów, uznawanych za wspólników panów.
Po rozbiorach i aż do roku 1860, na prawobrzeżnej Ukrainie, mimo napływu nielicznej
administracji
rosyjskiej
i
obecności
sześćdziesięciotysięcznego
wojska,
siedemdziesięciotysięczna grupa polskich ziemian (wsparta przez 350 000 uzależnionej od
niej szlachty bezrolnej) posiadała całą ziemię wraz z 4,5 dusz ??? pańszczyźnianych obojga
płci. Poemat Zamek kaniowski Seweryna Goszczyńskiego dobrze opisuje w roku 1828 bunt
zsieczonych rózgami chłopów, zgwałconych córek i zhańbionych matek. Jego bohater woła:
Kto chce odemścić te krzywdy, te zbrodnie
Zaklinam tego na zemstę, swobodę
Niech idzie zaraz, gdzie ja go powiodę!
Mało jest w literaturze polskiej takich przykładów rozumienia rozpaczy chłopstwa, a
po stronie ukraińskiej tylko zwolniony od poddaństwa chłop Taras Szewczenko mógł w
swoich Hajdamakach wyrazić ten sam gniew.
Aż do roku 1840 obowiązywał na ziemiach litewsko-ruskich dawnej Rzeczpospolitej
tzw. Statut litewski, trzykrotnie przeredagowany w XVI wieku. Na podstawie tego tekstu,
ziemianin mógł się pastwić nad ludnością chłopską właściwie bezkarnie. Skargi do
3
gubernatorów nie odnosiły skutku, rząd bowiem musiał się oprzeć na polskim ziemiaństwie,
by utrzymać spokój na wsi. Najstraszniejsze okropności, jak u ekonoma Wacława Hańskiego,
który w 1829 roku oblał wrzącą smołą chłopa, od czego ten zmarł, nie były rzadkie.
Analizowałem akta, rzekomo sądownicze, ułaskawiające winowajcę. W roku 1840 Józef
Ignacy Kraszewski, dając inny rzadki przykład współczucia dla chłopskiej niedoli, pisał:
„Zaiste sprawiedliwość być powinna wszędzie i nie wiem, jak pogodzić oświatę, o którą się
staramy, ze zdzierstwem nieludzkim widnym prawie wszędzie”. Po powstaniu listopadowym
nieraz karano chłopów za brak solidarności w walce przeciwko Rosjanom, ale bardzo często
zwracano się do wojska rosyjskiego dla tłumienia buntów ukraińskich. Kiedy całe wsie
odmawiały odrabiania pańszczyzny, co nieustannie się powtarzało, wielcy posiadacze
ziemscy nie wahali się wzywać gubernatorów na pomoc. Pacyfikacje kończyły się z reguły
pewną ilością batów, przywódców „oddawano w sołdaty” (karnie wcielano do armii) lub
wysyłano na Sybir.
Stopniowo Rosjanie zrozumieli, że mogą się zbliżyć do ludu ukraińskiego,
pozbawiając Polaków ich przewagi prawnej. Zebrawszy w dużym raporcie dla cara szereg
przerażających okropności popełnionych w ciągu tylko tych dwóch lat przez ziemiaństwo
polskie, generał gubernator kijowski, Dymitr Bibikow, uzyskał w 1840 roku zniesienie
Statutu litewskiego. To okazało się mało skuteczne. Mentalność szlachecka kierowała się
swym widzimisię, a zabicie chłopa pańszczyźnianego nie było uważane za poważne
przestępstwo, zwłaszcza wtedy, kiedy (a było to najczęściej) ten chłop był „schizmatykiem” i
nawet nie mówił po polsku. Pamiętamy, z jaką wyrozumiałością ksiądz Robak z Pana
Tadeusza rozgrzeszył Klucznika, który tak nieostrożnie „bezbronnego zabił niewolnika”. Ale
w 1847 roku, tuż po rzezi galicyjskiej, Mikołaj I zrozumiał, że mógłby złagodzić los chłopów
ze swoich zachodnich guberni, pomniejszając w nich zasięg pańszczyzny. Wydał ukaz o
inwentarzach, wymagający precyzyjnego wymiaru odrabianej pańszczyzny i dokładnego
ustalenia rozmiaru uprawianej przez każdego chłopa ziemi. W zamierzeniu władz carskich
była to pierwsza jaskółka, która zapowiadała dalsze reformy z 1861 roku. W rzeczywistości
ziemianie polscy obrócili ukaz na własną korzyść, rezerwując sobie jeszcze więcej ziemi.
Zaraz po wątpliwych operacjach mierniczych, masowe odmowy pańszczyzny przybrały na
sile. W dziesiątkach miejsc tysiące chłopów znieważało popów w cerkwiach, oskarżając ich o
ukrywanie
„prawdziwego
prawa”.
„Dopuszczali
się
grubiaństw,
zuchwalstw
i
nieposłuszeństw”, jak pisali ziemianie do władz. Balzak, przebywają w 1847 roku u swojej
ukochanej i bogatej Ewy Hańskiej, przejął jej przekonanie, że „dla chłopów słowo wolność
4
oznacza swobodę upijania się. Jakież opłakane byłyby tego skutki!”. Dokładnie tak mówili o
murzynach francuscy kolonizatorzy.
O wolności znowu przebąkiwano po wsiach w czasie wojny krymskiej. Krążyły
pogłoski, że car pozwolił stworzyć sotnie wolnych Kozaków. Kolejny raz mnożyły się
odmowy pańszczyzny i danin. Kilku właścicieli ziemskich utopiono w stawach. Tłumy
zbuntowanych mużyków rozpędziło wojsko. Padło kilkanaście ofiar. W 1861 roku nowy car
Aleksander II przeprowadził w imieniu chłopów (ale bez ich udziału) słynną reformę, która
miała wejść w życie dopiero w roku 1863, zachowując ich w międzyczasie w stanie „czasowo
zobowiązanych”. Jednocześnie pod wpływem emigracji paryskiej niektórzy polscy ziemianie
próbowali przekonywać chłopstwo, że to oni nadają im wolność. Pomiędzy 1861 i 1863
rokiem wybuchły, według zestawień carskiej policji, 1962 bunty i masowe zamieszki. W
umysłach chłopskich zapanował jeszcze większy chaos, kiedy wybuchło powstanie
styczniowe. Chłop nie chciał mieć nic wspólnego z tym pańskim ruchem. „Włosy podnoszą
się na głowie” – napisał w swym pamiętniku anonimowy świadek, „na samo wspomnienie
okrucieństw, których się dopuszczali, a któżby dał wiarę, że kobiety wiejskie bardziej jeszcze
były dzikie niż mężczyźni? Dopuszczały się na ciałach poległych takich bezeceństw, że żadne
słowo w żadnym języku opisać tego nie jest w stanie!”.
Kresomani, kresomani, gdzież się zapodział Wasz raj na ziemi?
Carat wykorzystał to usposobienie chłopów, zmieniając reformę w tych regionach: od
1864 roku przeprowadzono obowiązkowy wykup działek z 20 proc. rabatem w stosunku do
inwentarzowej wartości. Na Rusi „polskiej” sytuacja na krótko się uspokoiła. Ale ogromny
przyrost naturalny ludności wiejskiej wkrótce znowu zaognił niesprawiedliwy podział ziem.
Pomimo tego, że stopniowo aż do 1890 roku wielu Rosjan wypędzało Polaków z ich
majątków na Ukrainie, w końcu wieku XIX połowę ziemian jeszcze stanowili Polacy. W
dalszym ciągu uważali Ukrainę za polską i Ukraińców za „nasz lud”.
Od 1869 roku znowu rozpoczęła się fala buntów, lud bowiem zaczął rozumieć, że
panowie nie chcą dalej pozwalać mu za darmo korzystać z tradycyjnych serwitutów, tzn. z
dużych części pańskich majątków, do wypasania bydła, zbierania chrustu, czy zdobywania
różnych „bogactw” z rzek, jezior, stawów, a przede wszystkim z lasów. To wszystko w
nowych kapitalistycznych warunkach nabrało dla ziemian znacznie większej wartości.
Wymagane przez reformę oddzielnie działek chłopskich od ziemi majątkowej pociągnęło za
sobą pomiary wszystkich działek. Jak tylko zjawiał się mierniczy, chłop węszył oszustwo i
łapownictwo, próbę powrotu do przed uwłaszczeniowego porządku. W ciągu dwóch
dziesięciolecia okrutne bitwy rozgrywały się pomiędzy okupującymi pola i lasy chłopami,
5
dworską służbą i wojskiem rosyjskim. Carska władza znowu rychło pospieszyła z pomocą
polskim ziemianom, na ich ustawiczną prośbę, jak za czasów Mikołajewskich. Pomimo
zniesienia w roku 1861 kar cielesnych, prowodyrów zamieszek bezlitośnie chłostano. To nie
przeszkadzało mieszkańcom niezliczonych wiosek uzbrajać się w widły, kosy, sierpy, kije, by
sprzeciwiać się wszelkim próbom parcelacji. Rozwścieczona ludność nie wahała się rzucić na
obstawę
więzień, by uwolnić swoich braci. Kobiety rzucały kamieniami bez obawy przed
pułkami, otaczającymi ich mężów.
Gdzieniegdzie narodnicy, rewolucyjni agenci, popierali gniew ludu, ale na ogół wojna
o ziemię zawsze pozostawała spontaniczna. Złość chłopów najwyraźniej skierowana była na
wszystkich krzywdzących ich dzierżawców pańskich dóbr, na wszystkich parobków. Pańska i
państwowa władza, licząc na naiwność i prostotę ludu, postanowiła zamienić wymierzanie
gruntów w uroczystą ceremonię cerkiewną ze składaniem przysięgi dla unikania wszelkich
zamieszek. Nikt jednak nie dał się nabrać. Tarasowano wejścia do cerkwi, by nie dopuścić do
rozpoczęcia ceremonii. W licznych wioskach pomiary odbywały się pod nadzorem wojska,
przy pomocy kozackich nahajek. Nieraz cała ludność wiejska używała kobiet w ciąży lub
karmiących matek jako żywych tarcz. Racjonalnego katastru ziem nie zdołano nigdy
przeprowadzić.
Tymczasem „głód ziemi” nieprzerwanie rósł. W 1882 roku liczba ludności na
Kijowszczyźnie, Podolu i Wołyniu wynosiła 7,32 miliony, a powierzchnia ziemi uprawianej
przez chłopów nie zmieniła się. Wśród panów tylko zjawiło się coraz więcej Rosjan i chłop
miał już dwóch wrogów zamiast jednego, ale najbardziej chyba nienawidził Polaka. Ten trwał
w przekonaniu, że rezydencja jest to centrum cywilizacji w morzu barbarzyństwa. Nie
przechodziło mu do głowy, że to jest źródłem tego barbarzyństwa. Ten porządek był boski.
Majątek był opoką polskości wśród chciwego żywiołu. Ziemianki uprawiały dobroczynność
w duchu patriotycznego katolicyzmu i nie rozumiały, dlaczego kradzieże i morderstwa tak
strasznie się mnożyły. Z przerażeniem mówiono o kilku chłopomanach, którzy zrywali ze
swym pochodzeniem szlacheckim i ogłaszali się Ukraińcami.
W wielu miejscach chłopi już nie chcieli wyznaczać swoich własnych policjantów
(setników i dziesiętników). Aby ich do tego zmuszać, władza uciekała się do „zbrojnych
wycieczek” wojska i w każdej krnąbrnej wiosce stosowano publiczne kary chłosty. W
archiwach, powtarza się długa litania wszelkich konfliktów, bardzo daleka od idylli kresowej.
Bezwzględność traktowania Ukraińców znowu przywodzi na myśl los murzynów w
zamorskich koloniach. Nierzadko widziano chłopa zastrzelonego przez gajowego, parobków
zakłutych przez ekonoma lub dziecko, które utonęło w rzece podczas ucieczki przed
6
fornalami, broniącymi pańskiej własności. Aż 31 maja 1885 roku, po 24 latach od zniesienia
poddaństwa, oficjalnie przywrócono i tak stosowane wbrew obowiązującemu od 1881 roku
prawu, kary cielesne. Wobec tej rosnącej przemocy, w pierwszych latach panowania
Aleksandra III, w prasie stwierdzano coraz liczniejsze, mrożące krew w żyłach przypadki
morderstw w wyniku ciosów zadanych siekierą. Przypomnijmy, że od siekiery wielu Polaków
ginęło w latach 1943–1944. Pewna ziemianka, korespondująca z rosyjskim generałgubernatorem po francusku, zastanawiała się, jak polscy katolicy na Wołyniu w roku 1943:
czy rzeczywiście chłopi mają duszę? A miejscowa polska prasa pisała w 1888 roku, że lud,
„jak dzikie konie w tabun, staje się strasznym, niby rozszalałe zwierzę lub rozhukany
żywioł”.
Już w końcu XIX wieku jasne było, że masa ludności chłopskiej, dochodzącej teraz do
9,5 miliona w trzech wymienionych guberniach, długo już nie będzie mogła wytrzymywać
analfabetyzmu, wiekowych pogardy i gwałtu. Z reguły kobiety dalej brały udział w
masowych protestach. Raporty do gubernatorów mówią o „babskich buntach”: „Cały zastęp
bab wiejskich tak gwałtowne wyprawiał demonstracje, iż władze musiały się cofnąć od
wszelkich perswazji słownych i zażądały pomocy wojskowej”. U zarania XX wieku
ustawicznie powtarzają się podpalenia stogów lub rezydencji. To jako odwet za bezmyślne
okrucieństwo pańskiej służby. Dzieci przyłapane na kradzieży owoców musiały skakać z
gałęzi do rozpalonego pod drzewem ogniska, a to przyłapane na zbieraniu w lesie drewna
kobiety musiały siadać z podkasanymi spódnicami na mrowisku. Tak doszło do straszliwej
„próby generalnej” końca tego pańskiego świata w latach 1905–1906. Rewoltom, napadom,
grabieżom, podpaleniom nie towarzyszyły liczne morderstwa, więc ziemiaństwo, chociaż
przerażone, nie opuściło jeszcze swoich pięknych siedzib. Nie było w stanie przeprowadzić
rachunku sumienia. Dalej broniło swoich „polskich twierdz”, czyli polskiego stanu
posiadania, ognisk kultury koniecznie wyższej. Ale Pożoga lat 1917–1920 nie pozostawiła
wątpliwości, co do pilnej potrzeby ucieczki ze słodkiej Ukrainy.
Wypędzeni wtedy ziemianie na ogół, jak i współcześni piewcy sielankowych kresów,
nie byli w stanie zrozumieć, gdzie leżała odpowiedzialność za ziejącą niesprawiedliwość
sytuacji społecznej. Pisząc w roku 1922 Pożogę, opowiadanie o swoim wypędzeniu, Z.
Kossak-Szczucka nie szukała źródeł tej dzikości, a winiła chłopów ukraińskich: „Z chat,
domów, płotów, podwórzy i przyzb bielonych wznosił się w górę i rósł jeden jęk, jedno
skomlenie pożądania: ziemi! ziemi! Jęk ten potężniał, zamieniał się we wrzawę. Już nic nie
było słychać oprócz niego. Setki, tysiące spalonych pragnieniem i zawiścią głosów
7
powtarzało: ziemi! ziemi! Ten krzyk gonił wszędzie, śnił się pośród nocy: oddajcie ziemię,
ziemia nasza!”.
Ogólny bunt chłopski się udał. Wyrok historii został wydany. Po roku 1920 panów już
nie było. Czy ziemia kołchozów już należała do chłopów? To inna historia. Jedynie na ziemi
wołyńskiej ziemiaństwo polskie, wsparte przez polskich kolonistów, utrzymało się do roku
1943. Już w roku 1942, w swej korespondencji z Adamem Żelińskim, Jerzy Stempowski
wytykał absurdalną politykę międzywojenną wobec Ukraińców („Zeszyty Literackie” nr 35
????). Z podjudzenia UPA wybuchł najdzikszy ze wszystkich buntów.
Już nie wolno ignorować bardzo odległych korzeni tego ostatniego dramatu i
przebierać się w kostium pięknoducha. Kiedy historia rzezi wołyńskiej dotrze do
podręczników szkolnych? Kiedy nadużywany urok egzotyki nie uśpi już rozumu łaknących
całościowej historii obywateli.
Moi przyjaciele historycy sztuki doskonale rozumieją, ze nie podzielam oburzenia
dziennikarza Polityki Piotra Starzyńskiego, który po tym, jak w czerwcu 2015 r. jakiś polski
kolekcjoner kupił na aukcji w Warszawie za 2 miliony złotych obraz J. Malczewskiego
Lekcja Historii ( namalowany w 1916 na Ukrainie ) nie pozostawił suchej nitki na biednym
bogaczu. Według dziennikarza, nowobogacki świat lubi tylko takie tkliwe sceny, gdzie
arystokratki czytają patriotyczne powieści, lub gdzie wilki napadają na sanie bohaterskich
ziemian. Fakt, ze Polak lubi kupić takie obrazy, a nie impresjonistów, świadczy o jego
przywiązaniu do swej historii, nie o jego złym guście. Mam tylko nadzieje, że podziwiając
takie sceny ludzie coraz lepiej potrafią sobie uświadomić, że za pięknymi mitami przeszłości
kryją się realia mniej zachwycające, które koniecznie trzeba wydobyć z przemilczenia. I
skończę, cytując prof. Jana Widackiego, polskiego ambasadora na Litwie w l.1992-1996, u
którego znajduje dokładne sformułowanie tego problemu ( Miedzy sensem a musem, Kraków,
2015 ): " Jest czas, gdy historia musi pełnić role mitu (...) to czas niewoli (...) Wówczas mit
jednoczy, pozwala przetrwać niewolę. Ale dla narodu żyjącego w wolnym państwie mit jest
szkodliwy. Nie pozwala wyciągać wniosków z błędów przeszłości, często te błędy utrwala i,
co gorsza, sakralizuje". Nie potrafiłbym lepiej powiedzieć. Nie ulegajmy wiec wyłącznie
mamidłom egzotyki!
8
TU RZECZ BYM ZAKOŃCZYŁ.
RESZTA DO PRZYPISU (gwiazdka), a może do innej publikacji
*Do najważniejszych głosów, coraz liczniejszych, zdobywające się na rewizję stereotypów, zaliczam w ostatnim okresie świetne
wywody Jana Sowy w Fantomowym ciele króla (2011), śmiało uznającym kolonialny charakter obecności polskiej na Kresach, i
niezaprzeczalne ustalenia Grzegorza Motyki o ustawicznej pogardzie polskiej dla Ukraińców.Także Robert Traba w przenikliwym
artykule o Kresach jako „miejscu pamięci” (w zbiorze Polska wschodnia i orientalizm pod red. T. Zaryckiego, 2013) wytknął
jednocześnie sakralizację tematu przez obóz patriotyczny oraz jego komercjalizację przez aferzystów (o co chodzi????, ale walka
daleko nie skończona. Zwolennicy gloryfikacji i brązowienia wielkości polskiej na Wschodzie mają jeszcze przewagę. Pomimo
rządowej pomocy Majdanowi, opinia publiczna wciąż zdradza niepokojące przesądy wobec Ukraińców. Brak historyków gotowych do
poświęceń i mozolnego siedzenia w archiwach (przecież dostępnych, w przeciwieństwie do czasów sowieckich) otwiera nadal drogę do
bałamucenia umysłów. Wymienię tutaj w skrócie kilka publikacji, w moim przekonaniu szkodliwych, dla klarownego obrazu dziejów
polsko-ukraińskich. Szkodliwych, bo wyłącznie polskocentrycznych.
W latach 2010–2011 Michał Jagiełło, wówczas dyrektor polskiej Biblioteki Narodowej, wydał Przewodnik czytelniczy (t. 1:
Narody i narodowości; t. 2: Razem czy osobno?), w którym chciał, jak pisał, przedstawić publicystykę polską i jej stosunek do ULB
(Ukrainy, Litwy, Białorusi) w latach 1795–1918. Dzieło to przekonuje, że ówcześni publicyści, jak należało się spodziewać, na ogół nie
mieli najmniejszej wątpliwości, co do przynależności dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego do Polski i nie widzieli tam żadnych
osobnych ludów, a tylko regionalne podgrupy Polaków. Autorzy tych tekstów, dokładnie jak ziemianie, uważali siebie za nosicieli wyższej
kultury, którzy mogą jedynie przyjść z pomocą niedojrzałym pół-braciom. Współczesny czytelnik takich wywodów – niestety jeszcze często
zachowujący taką postawę – nie będzie w żaden sposób wiedział o zdania ch budzicieli sąsiednich ludów ani o kulturze kształtujących się
narodowości. W czym więc taka antologia może przyczynić się do rewidowania stereotypów, gdy sama jest pomnikiem do nich?
Pisarz Eustachy Rylski, omawiając w „Nowych Książkach” (2013, nr 5) swoje opowiadanie Dworski zapach, powiedział
dziennikarce Jagodzie Wierzejskiej, że dla niego można postawić znak równości między słowami: ziemiańskość, szlacheckość, dwór i
polskość. „Niepowtarzalny wdzięk i uroda tej warstwy wiele usprawiedliwia”, usprawiedliwia nawet to, jak stwierdza, że 90 proc. Polaków
pochodzenia chłopskiego lubi „sobie przypisywać przeszłość dworkową: zamawiają sygnety, szukają herbów, zgłębiają genealogie. Nie
uważam tego jednak za taniość i tandetę, ale za zdrowy snobizm, próbę znalezienia korzeni, choć być może lepszych i szlachetniejszych niż
te, które były w rzeczywistości”. Ten zdrowy snobizm powinien, według pisarza, iść w parze z męską tężyzną, tak ongiś chwaloną przez
Henryka Rzewuskiego. Dlatego potępia Witolda Gombrowicza, który „nie odbył służby wojskowej w kawalerii, bo inna się przecież nie
liczyła, nie wziął udziału w wojnie polsko-bolszewickiej, nie polował, nie ożenił się w odpowiednim wieku, nie namachał kilkorga dzieci,
nie gospodarował, nie zginął za ojczyznę”, bo wojna, jak mawiał jego dziadek, „to najlepsza rzecz, jaka może się przytrafić mężczyźnie”.
Naturalnie sedno tej polskości nie może być ani w Warszawie, ani w Poznaniu, a tylko na Wschodzie. Zaczyna się, gdzie kończy się
Mazowsze, na Podlasiu, gdzie „jest przedsmak wschodu. Jak się pojedzie jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, zaczyna się Wołyń, a dla
mnie polskość to także Wołyń i Podole. Wołyń i Podole to moim zdaniem Polska lub – żeby zabrzmiało to poprawniej politycznie –
Rzeczpospolita trzech narodów”. Tak oto wmawia się Polakom, że życie w mitach jest jedyną drogą do ich wielkości.
Nie będę tutaj omawiał książek Bogumiła Grotta, krakowskiego historyka nacjonalizmu polskiego w czasie drugiej
Rzeczypospolitej, bo zachwyt dla tego ruchu mnie wręcz oburza, ale nieco się zatrzymam na pierwszych z dwudziestu, tomów cyklu
Kresowa Atlantyda, historia i mitologia miast kresowych Stanisława Sławomira Niciei, które ukazały się w latach 2012 i 2013. Rektor
Uniwersytetu Opolskiego zamierza opisać w nich historię 200 miast w stylu popularnym, bo jak mówił redaktorowi „Nowych Książek”
(2013, nr 8) , „polscy historycy zbyt często lekceważą czytelnika, pisząc książki nieznośnie nudne, przeładowane, obudowane ogromna
ilością przypisów”. Autor woli książki w stylu Normana Daviesa, „znakomicie skonstruowane, napisane z wyczuciem i talentem”. Kiedy
Stanisław Łubieński przypomina, że oprócz miast „były tereny wiejskie, gdzie wcale nie stanowiliśmy większości. Legenda polskich Kresów
jest trochę na wyrost”, to autor nie waha się odpowiedzieć, że „najwięcej mówię siłą rzeczy o Polakach, bo dla Polaków przecież piszę”. Po
co więc wracać do dawnych problemów współżycia? Najmniej miejsca autor poświęca, jak się otwarcie przyznaje, „chyba Ukraińcom. Może
dlatego, że nie było wśród nich specjalnie postaci barwnych. Często byli to ludzie niewykształceni, nie pozostały po nich zdjęcia, pamiętniki.
Nie ma materiałów, by uszyć z nich opowieść”. Niech więc historia tych ciemnych chłopów pozostanie białą plamą. „Sądzę, że ładna
legenda o Kresach nie jest trucicielska. Ludzie chcą przeczytać też o szczęściu i radości. Naród potrzebuje mitologii, jak kobieta dobrej
biżuterii i dobrego fryzjera. On trochę podrasuje urodę […]”. Ziemianie też, według Wańkowicza, „polepszali rasę”, gwałcąc ukraińskie
dziewczyny w oborach. Po tym wywiadzie następuje artykuł Andrzeja A. Zięby pod pięknym tytułem Aromat polskości i rozerwane ogniwo
pamięci. Tu anielska pamięć o Kresach nabiera jeszcze żywszych rumieńców i burzyciele mitów upodobnieni są do wrogów narodu. Na
czele tej grupy stoi Daniel Beauvois, który „przypisuje sobie rodowód od rozumnej, uczonej refleksji”. Jak wiemy, uczoność się nie podoba
9
rektorowi Niciei. Też nie jest w guście p. Ziemby, nie cofającego się przed takim streszczeniem moich czterdziestoletnich badań w
archiwach: „[Beauvois] w imię słusznych racji politycznych i jeszcze bardziej słusznych praw historycznych, każe bezwzględnie wyzbyć się
pamięci o Kresach, bo to przeszłość kolonialna, wampiryczna, która nie wróci, bo nie powinna, bo była perwersją”. Krytyk nie zrozumiał, że
jego mity i dla mnie są piękne, ale dla zdrowego umysłu zaglądanie na drugą stronę medalu jest niezbędne.
Trudno nie ulegać wrażeniu, że od lat konsekwentnie konstruuje się nostalgiczno-magiczny wizerunek Kresów, zmierzający do
stworzenia egzotyki narodowej i okaleczonej pamięci. Kiedy Amerykanka Kate Brown z uniwersytetu Myrland napisała studium o tej
przestrzeni pt. A biography of no place from Etnic Borderland to Soviet Heartland, to wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego w
Krakowie wydało je w 2013 roku w tłumaczeniu na język polski: Kresy, biografia krainy, której nie ma. To bardziej odpowiada polskim
tęsknotom niż zamiarom autorki. Książka jednak nie zostałaby sprzedana w Polsce, gdyby w duże mierze nie powtarzała bardzo modnego
obecnie modelu mówienia o Kresach jako idealnym miejscu pokojowej wieloetniczności. Podobno autorka dała się oślepić pamiętnikami
polskich ziemian, kiedy pisze, że „wielu Polaków mówiło po ukraińsku, tradycyjnie prawosławni Ukraińcy chodzili do kościołów
katolickich i protestanckich, Żydzi wtrącali do jidysz rusycyzmy, do rosyjskiego zaś elementy jidysz, teoretycznie ukraińską ziemię znaczyły
zaś osady Niemców, Czechów, a nawet Szwedów”. Nie zadała niestety sobie trudu pokazania, w jaki sposób funkcjonował na co dzień ten
ciągle antagonistyczny świat. Ta strona medalu nie pasuje do świetnej egzotyki ani do czystego sumienia.
Wśród krzewicieli tkliwej nostalgii po Kresach wybitne miejsce zajmuje Krzysztof Masłoń. Długo jego krótkie gawędy o
kresowej literaturze pięknej co tydzień przypominały czytelnikom „Rzeczpospolitej” o poczcie wielkich autorów, którzy przyłożyli się do
uformowania mitu. Nawiązując do pomysłu Michała Jagiełły i jego Przewodnika…, cztery lata po nim K. Masłoń opublikował w 2014 roku
w Poznaniu zbiór tych gawęd. Czytelnik otrzymał więc Puklerz Mohorta. Lektury kresowe, o objętości 500 stron, na których wznoszony jest
nowy pomnik ponad stu pisarzom, według porządku alfabetycznego, ku największej sławie rycerzy, gdzie według Wincentego Pola
„najudaniej świat (mu) się układał”. Wielkości autorów i piękna ich wizji nie da się negować, ale czy życie wszystkich mieszkańców dało się
ograniczać do tej barwnej szczęśliwości?
Dziwna amnezja charakteryzuje również biografię-hagiografię Zofii Kossak pióra Joanny Jurgały-Jureczkiej (Warszawa 2014).
Wzruszające zmienne losy tej pisarki są tu przywołane w sposób drobiazgowy i czuły, ale poza osobistym dramatem utraty domu rodzinnego
na Kresach podczas rewolucji październikowej, nie sposób odnaleźć ziejących nienawiścią do Ukraińców stron Pożogi, gdzie KossakSzczucka wykazała całkowitą odmowę zrozumienia źródeł głodu ziemi u chłopów i w ogóle w całej Ukrainie. Eksponuje się głęboką wiarę
katolicką pisarki, nie jej ksenofobię. Tak samo jej antysemityzm, przecież niejednokrotnie udowodniony w prasie, nie występuje w czasie
drugiej wojny światowej. Biografka woli rozwodzić się nad jej rolą współzałożycielki legendarnej „Żegoty” i milczeć o kompromitującej
chęci nawrócenia Żydów na katolicyzm. Kresowcy są nienaganni i nietykalni. Co przypomina akurat w tym samym 2014 roku książka
Halyny Dubyk Sen o Ukrainie: pogłosy „szkoły ukraińskiej” w literaturze polskiej dwudziestolecia międzywojennego. Całą plejadę poetów
od Leśmiana, Iwaszkiewicza, Łobodowskiego aż do pomniejszych przywołuje się tutaj, by jeszcze raz przekonywać o niepowtarzalnej
poetyce emanującej z Wołynia i całej Ukrainy na prawym brzegu Dniepra, czyli z „Polskiej Ukrainy”. Oczywiście, taka wizja istniała i
nawet powinna być znana we współczesnej Polsce, ale jednak wiadomo, co się działo na Wołyniu i na to nie mamy dotąd zrównoważonej
eksplikacji. Trochę mniej egzotyki i zachwytu, odrobina trzeźwości historycznej może mogłaby gasić pewne trudne do zrozumienia
uniesienia w oczach niezależnych dziś sąsiednich ludów.
10