pobierz

Transkrypt

pobierz
SAMOCHWAŁY DROGA PRZEZ MĘKĘ
Jarosław Kaczyoski 18-03-2011, ostatnia aktualizacja 19-03-2011 14:41
Filozofia rządzenia Donalda Tuska to połączenie masochizmu z autoreklamiarstwem i ucieczką od
odpowiedzialności – lider PiS odpowiada na tekst premiera opublikowany w „Gazecie Wyborczej”
z 12 – 13 marca
Rząd Donalda Tuska jest jak socjalizm w słynnym powiedzonku Stefana Kisielewskiego: bohatersko
pokonuje trudności nieznane pod żadnymi innymi rządami oprócz jego własnych. Ileż jest znoju i
starao w tym dążeniu premiera Tuska do heroicznego przełamywania oporu paostwowej materii. Ten
trud, czasem syzyfowy, miałem okazję poczud niemal na własnej skórze, czytając w „Gazecie
Wyborczej" (z 12 – 13 marca) podsumowanie rządów dokonane przez samego Donalda Tuska.
Momentami sprawiało to wrażenie jakiejś nowej wersji głośnej kiedyś powieści Jacka Londona
„Martin Eden", gdzie dzielnemu bohaterowi wiatr wiał w oczy i często miał pod górkę.
Tusk mizantrop
Donald Tusk walczy nie tylko z banalnym oporem materii. On zmaga się także z „losem" i „fatum".
„Przemknęło mi przez głowę, że nad naszym narodem ciąży chyba jakieś fatum. Ledwie pojawia się
szansa na normalnośd, a los, zamiast postawid przed nami zwykłe, codzienne problemy, jakimi inne
narody żyją przez całe stulecia, tradycyjnie przygotował nam straszliwą nawałnicę. Łatwo sobie
wyobrazid, co by się stało z pozycją i niezależnością naszego kraju, gdybyśmy tej nawałnicy ulegli" –
napisał dramatycznie Donald Tusk o Polsce w czasach światowego kryzysu finansowego. Pewien
znajomy przedwojenny nauczyciel, gdy słyszał, jak to los o czymś decyduje, np. „rzucając" kogoś do
Nowego Jorku, sarkastycznie stwierdzał: „Jaki tam los. Statek przetransportował go do Ameryki i tyle.
Transatlantyki nie są napędzane przez los, tylko silnikami".
Donald Tusk woli zmagad się z losem, bo sądzi, że to nadaje jego postaci dramatycznego wymiaru.
Jeśli nawet, to niekoniecznie poważnego. Jego wyznania wobec czytelników „Gazety Wyborczej" jako
żywo przywodzą mi na myśl dylematy Alcesta, głównego bohatera komedii Moliera „Mizantrop".
Alcestowi wszystko się nie podoba z wyjątkiem samego siebie. Wszystkich podejrzewa o podstęp,
fałsz i zdradę, podczas gdy problem tkwi w nim samym, a nawet wiele problemów, czyli pycha, upór i
egoizm. Niby nie lubi świata salonów, ale w nim tkwi. Niby nie cierpi takich osób jak kokietka
Celimena, lwica salonowa, ale żyd bez niej nie może. Niby nie toleruje kłamstwa, ale bez większego
problemu sam się oszukuje, byleby mied złudzenie, że jest kochany. Ostatecznie czuje się przez
wszystkich zdradzony i malowniczo cierpi.
Zastanawiam się – mając w pamięci głęboką mądrośd zawartą w powiedzonku Kisiela o socjalizmie –
po co Donald Tusk cierpi tak jak Alcest w „Mizantropie". Przecież większośd problemów stworzył
sobie sam, a sytuacja nie byłaby zgoła dramatyczna, gdyby zwyczajnie potrafił rządzid. A przynajmniej
gdyby wiedział, co się powinno robid, będąc premierem.
Władza, czyli droga przez mękę
Przypominam sobie z czasów szkoły podstawowej, że często koledzy wyrwani do odpowiedzi i
niepotrafiący sobie poradzid z pytaniem nauczycielki, odpowiadali, że przecież się uczyli. Tylko nie
udało im się nauczyd. Donald Tusk zachowuje się identycznie: często w tekście w „Gazecie
Wyborczej" oznajmia, że bardzo się starał, czyli się uczył.
Niestety, nie wyszło. Oto, co napisał np. o idei „jednego okienka": „Niestety, próba wprowadzenia
„jednego okienka" okazała się dla nas bolesną lekcją. Pomysł, w zamierzeniu dobry, utknął na
mieliźnie urzędniczej mentalności". Czyli wina nawet nie leży po stronie premiera i jego rządu, bo oni
pilnie się uczą. Zawiniła bezduszna machina urzędnicza. Z tekstu Donalda Tuska wynika zresztą. że
także w wielu innych sferach zawiniło jakieś fatum, a premier ma po prostu pecha, że stało się to za
jego rządów.
Zacząłem się nawet niepokoid, czy ktoś, kto ma takiego pecha, kto ma takie fatalistyczne podejście do
rzeczywistości, może byd dobrym szefem rządu. Bo notoryczny pech może doprowadzid do
rozwinięcia się kompleksu Jonasza, czyli takiej postawy, w której dominuje lęk przed podejmowaniem
nowych ról, przed koniecznością rozwiązywania problemów. Wtedy rządzenie, które wymaga „tylko"
kompetencji, wiedzy, zdecydowania i odwagi, naprawdę staje się „drogą przez mękę", niczym życie w
głośnej trylogii Aleksieja Nikołajewicza Tołstoja.
Premier z brazylijskiej telenoweli
Gdy czytałem opowieśd Donalda Tuska o jego mękach rządzenia, zastanawiałem się, czemu służy ten
ekshibicjonizm. I otóż służy on najpierw wzbudzeniu współczucia, by potem zachęcid czytelnika do
okazania zachwytu i wdzięczności. Gdyby Donaldowi Tuskowi rządzenie szło gładko albo było
koszmarną porażką, nie można by wzbudzid pożądanej amplitudy uczud. Pożądanej, bo Donald Tusk
wie, że dziś społecznymi emocjami rządzą namiętności rodem z telenowel, szczególnie tych
południowoamerykaoskich. A tam obowiązkowa jest huśtawka emocji.
To zresztą znamy już z klasycznej powieści bulwarowo-sensacyjnej, w II Rzeczypospolitej z dużą klasą
uprawianej przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza (oczywiście nie myślę o znakomitej „Karierze
Nikodema Dyzmy", tylko na przykład o takich powieściach, jak „Znachor", „Trzy serca" czy „Bracia
Dalcz i spółka"). Dlatego w opowieści Donalda Tuska są wzloty i upadki, chod te ostatnie są
przedstawiane jako kłody rzucane przez los pod jego nogi, czyli są przez niego niezawinione.
Skoro opowieścią obecnego premiera rządzą prawa telenoweli, jej autor nie może tylko się nad sobą
rozczulad i skarżyd na zły los. Tekst w „Gazecie Wyborczej" jest połączeniem masochizmu z
samochwalstwem i autoreklamiarstwem. Czasem graniczącym z megalomanią, gdy Donald Tusk
stawia siebie (formalnie rządzoną przez siebie Polskę, ale każdy łatwo dostrzeże, że to tylko
kokieteria.) jako wzór dla świata i Europy. Szczególnie w kwestii reagowania na kryzys.
Owszem, Polska powinna byd takim wzorem, ale nie warto, by premier przypisywał sobie zasługi w
tym, w czym jego udział jest żaden albo co najmniej trudno dostrzegalny. To tak jakby Donald Tusk,
stojąc przed wodospadem, sobie przypisał większy niż zwykle strumieo i siłę spadającej wody,
podczas gdy tak naprawdę był to wynik opadów w poprzednich dniach.
Samochwała w czasach kryzysu
Donald Tusk mógł uwierzyd w słowa swego nadwornego niegdyś entuzjasty Sławomira Nowaka, że
jest „dotknięty przez Pana Boga geniuszem", ale takie odkrycia warto jednak czasem weryfikowad w
świecie pozanowakowym. Zapewniam, że taki świat istnieje. Wtedy może z większym dystansem
mówiłby o sobie jako antykryzysowym guru i demiurgu w jednym.
Dośd łatwo udowodnid, że kryzys dotknął Polski w znacznie mniejszej skali niż inne kraje Europy
Środkowo-Wschodniej, bo jako paostwo duże i w niewielkiej mierze uzależnione od wymiany
handlowej (u nas obroty handlowe z zagranicą stanowiły około 80 proc. PKB, w mniejszych, bardziej
otwartych od naszej gospodarkach – dwa razy więcej) w znacznie mniejszym stopniu importowaliśmy
recesję z krajów będących naszymi głównymi rynkami zbytu.
Ale na ten proces Donald Tusk nie miał najmniejszego wpływu. Podobnie jak na wynoszące ponad 20
proc. obniżenie wartości złotego w stosunku do euro, przez co polscy eksporterzy stali się bardzo
konkurencyjni, a ujemne saldo obrotów handlowych zmniejszyło się tylko w 2009 roku (w stosunku
do roku poprzedniego) aż o około 17 mld euro. Donald Tusk nie miał też wpływu na wzrost wydatków
konsumpcyjnych Polaków w najtrudniejszym momencie kryzysu, bo to nie jego rząd, lecz mój obniżył
podatki i składkę rentową, przez co nasi rodacy mieli za co robid te większe zakupy.
Warto też przypomnied Donaldowi Tuskowi, że dzięki dobrej polityce Narodowego Banku Polskiego
(kierował nim Sławomir Skrzypek, akurat bardzo często atakowany przez obecny rząd), który obniżył
stopy procentowe, udało się nie dopuścid do osłabienia akcji kredytowej, czyli także popytu
wewnętrznego.
Gdy przeczytałem opowieśd Tuska, przypomniał mi się wierszyk Jana Brzechwy z mojego dzieciostwa
„Samochwała" o pewnej postaci, co to „zdolna jest niesłychanie, najpiękniejsze ma ubranie, jej buzia
tryska zdrowiem, jak coś powie, to już powie, jak odpowie, to roztropnie, w szkole ma najlepsze
stopnie". A jeszcze ta samochwała potrafi marzyd i kiedy trzeba bywa nieugięta.
Z tą nieugiętością jest jednak pewien kłopot. Donald Tusk chwali się: „Próbowano wymusid na nas
dotowanie branż i instytucji, strasząc medialnymi ofensywami w stylu »rząd źle walczy z kryzysem, bo
nie chce nas dotowad«. Nie ugięliśmy się". Ciekawe, kto próbował to wymusid, bo na pewno nie
Prawo i Sprawiedliwośd, które, owszem, zachęcało rząd do aktywnej polityki, ale bynajmniej nie do
dotowania, szczególnie banków, które żadnego dotowania nie wymagały. Chodby dlatego, że w
działających w Polsce bankach wielkośd udzielonych kredytów bardzo nieznacznie przekraczała
wartośd depozytów (o 2,8 proc. w 2008 r.), podczas gdy w innych krajach ta różnica wynosiła nawet
70 proc.
Także stosunek łącznej wartości udzielonych kredytów do PKB był u nas znacznie niższy od tego w
innych krajach (około 56 proc. u nas i ponad 100 proc. w innych krajach), przez co system finansowy
był stabilny. Kto w takim razie naciskał na Donalda Tuska i jego rząd? Komu i czemu tak bohatersko
opierał się rząd Tuska, skoro w Polsce nie było problemu upadających banków, wielkiej skali złych
kredytów, baoki na rynku kredytów hipotecznych, a wreszcie wielkich firm, które trzeba by wspierad
dziesiątkami miliardów złotych pomocy?
A nie było tego problemu, bo ktoś przed Donaldem Tuskiem prowadził odpowiedzialną politykę
gospodarczą i finansową. Myślę, że Donald Tusk dobrze wie, kto to był.
Autostrady gestu
Najzabawniejsze jest bohaterstwo obecnego premiera w sprawie niekupowania szczepionek
przeciwko świoskiej grypie. Ten wiekopomny czyn spowodował, że „polska gospodarka się nie
wywróciła", a minister Ewa Kopacz jest do dziś wzorem dla świata. Cóż, w telenoweli to się może
sprawdza, w realnym życiu wywołuje co najwyżej uśmiech.
Czytając opowieśd Donalda Tuska, ledwie otarłem łzy wzruszenia po osiągnięciach Ewy Kopacz, a już
rozczulił mnie sam premier jako zatroskany kierowca. Z tej troski mamy już między innymi 195 km
autostrad, 400 km dróg ekspresowych i 134 km obwodnic oraz wiele rozpoczętych budów. No to
przyjrzyjmy się tym dziarsko budowanym drogom. Wybierzmy te najważniejsze spośród dróg
ekspresowych.
No i mamy na S2 (Konotopa – Nowy Konik), S5 (Grudziądz – Wrocław), S8 (Wrocław – Białystok), S11
(Koszalin – Pyrzowice), S12 (Piotrków Tryb. – Dorohusk), S17 (Warszawa – Hrebenne), S19 (Kuźnica
Białostocka – Bruzgi) czy S74 (Sulejów – Nisko) albo stan zaawansowania robót w okolicach zera, albo
ledwie kilku-, kilkunastu procent.
Gdy patrzę na mapę inwestycji drogowych, uderza kompletny chaos: nic się z niczym nie łączy.
Wszystko to wygląda jak początkowa faza obrazu amerykaoskiego ekspresjonisty Jacksona Pollocka.
Chlapał on farbą gdzie popadło, ale twierdził, że nad wszystkim panuje. Jeśli rzeczywiście Donald Tusk
poszedł drogą Pollocka, to może przejśd do historii jako twórca całkiem nowej metody prowadzenia
inwestycji – w analogii do action painting Pollocka (malarstwo gestu) nazwijmy ją action constructing.
Ale to będzie raczej osiągnięcie z dziedziny sztuki abstrakcyjnej, a nie inżynierii czy inwestowania.
Ja, Donald
Donald Tusk używa w swojej opowieści określenia: „chcę spróbowad paostwa przekonad", czyli z
wyraźną kokieterią zestawia różne wydarzenia, dając do zrozumienia, że tylko ktoś niewrażliwy i
niewdzięczny może ich nie uznad za sukces. Robi tak nawet wtedy, gdy te „sukcesy" nie bardzo są
jego – jak decyzja i rozpoczęcie budowy stadionów na Euro 2012. W razie kłopotów z
udokumentowaniem „sukcesów", używa formuły: „wprowadziliśmy w życie cały szereg zmian".
A gdy sukces okazuje się całkowitą klapą, pojawia się magiczna formuła: „nie wszystkie plany okazały
się możliwe do zrealizowania". Jak w wypadku sprzedaży stoczni – po prostu „nie znaleźliśmy na nie
nabywców". Czyli nie było wielkiej afery z rzekomym katarskim inwestorem, nie było krętactw przy
dziwnym przetargu, nie było upadku stoczni w Gdyni oraz Szczecinie i tysięcy ludzi bez pracy. Po
prostu nie znalazł się inwestor – tak jak czasem w domu nie możemy znaleźd jakiegoś drobiazgu.
Gdyby na serio potraktowad pochwały, jakie pod swoim adresem wygłasza Donald Tusk w sprawie
OFE, trzeba by zmienid tytuł słynnej książki Roberta Gravesa (i świetnego serialu na jej podstawie z
niezapomnianym Derekiem Jacobim) z „Ja, Klaudiusz" na „Ja, Donald". Szkoda tylko, że ta
autoreklama nie ma żadnych podstaw. Tak zwana reforma OFE nie sprawi, że „system będzie
wreszcie zbilansowany". „Od mieszania herbata nie robi się słodsza" – mawiał przywoływany już
przeze mnie Stefan Kisielewski.
Otóż, tzw. reforma OFE to mieszanie herbaty bez dosypywania cukru. Przecież nie chodzi o to, że OFE
jest finansowane długiem, gdyż cały system emerytalny jest finansowany długiem (także ZUS), i to od
dawna. Chodzi o to, że dług publiczny rósł gwałtownie za rządów Donalda Tuska, także, a może
przede wszystkim poza sektorem emerytalnym.
Jakoś za moich rządów transfery do OFE nie były żadnym dramatycznym problemem, bo po prostu
nie zadłużaliśmy bez opamiętania Polski. I nie chcieliśmy arbitralnie decydowad o przyszłych
emeryturach, bo po pierwsze – nikt nas do tego nie upoważnił, a po drugie – rząd nie może swoim
następcom (często działającym wiele lat później) zostawiad pasztetu w finansach publicznych tylko
dlatego, że nie potrafi zapanowad nad wydatkami, a i nie umie zapewnid budżetowi paostwa
wysokich dochodów. Sztuczki księgowe duetu Tusk – Rostowski nic w tej materii nie zmienią.
Świat według wójta Tuska
Gdy czyta się opowieśd Donalda Tuska, można mied wątpliwości, z kim tak naprawdę mamy do
czynienia. Najczęściej jego narracja jest snuta z poziomu wójta, burmistrza czy starosty. Czasem tylko
deklaruje, że jest premierem. Od szefa rządu można by jednak wymagad przynajmniej odwagi
cywilnej, potrzebnej na przykład do przyznania się do prawdziwych błędów.
Bo jest zdumiewające, że premier polskiego rządu może nie wspomnied w podsumowaniu swojego
urzędowania o katastrofie smoleoskiej, czyli o wydarzeniu, które nawet za kilkaset lat będzie jedną z
wielkich polskich ran. Czy chodzi o wyparcie tego tragicznego wydarzenia, żeby razem z nim wymazad
z pamięci to, co sam premier robił, a właściwie czego nie robił w tej sprawie? Albo robił kompletnie
nie tak, jak oczekiwalibyśmy od szefa rządu dużego, suwerennego kraju.
Smoleoskiej tragedii nie da się przemilczed, tak jak nie da się jej zafałszowad. A premier, który w tej
sprawie „odpuści" sobie polski interes i zapomni, że zginął tam prezydent Rzeczypospolitej, zapłaci za
to bardzo wysoką cenę. Ktoś mający dostęp do takich informacji jak szef rządu, musi wiedzied, że są
sprawy, których za żadną cenę nie może „odpuścid", nawet gdyby stanął przed bardzo trudnym, a
wręcz dramatycznym wyborem. W takich sprawach sprawdza się dojrzałośd do roli premiera.
Mam fundamentalne wątpliwości, czy Donald Tusk dojrzał do roli szefa rządu. Tym większe, że w
tekście opublikowanym w „Gazecie Wyborczej" znajduję mało dowodów tej dojrzałości. Nie
dostrzegam żadnej głębszej myśli o Polsce, Polakach, o tym, po co i dla kogo sprawuje się władzę, po
co istnieją naród i paostwo. Opowiadanie o skupieniu się na „tu i teraz" oraz na filozofii „ciepłej wody
w kranie" jako wiekopomnej zasłudze obecnego rządu jest nieporozumieniem.
Oczywiście – wbrew temu, co opinii publicznej wmawiają nasi polityczni konkurenci – ani ja, ani PiS
nie zamierzamy podrywad Polaków do żadnego powstania. To bzdura. Doskonale rozumiemy, że
Polacy chcą dostatniej, bezpiecznej egzystencji. Ale też wiemy i czujemy, że nie uciekają i nie chcą
uciekad od odpowiedzialności – za siebie, rodzinę, wspólnotę, a wreszcie za naród i paostwo. Polacy
są naprawdę pod tym względem dojrzali.
Nałóg clubbingu
Zastanawiałem się, jaka wizja Polski wyłania się z działao, deklaracji i tekstów Donalda Tuska. I
ciekawą odpowiedź na to pytanie podsunęli mi młodzi ludzie, z którymi często rozmawiam. Wielu z
nich uważa, że to wizja modnego klubu, gdzie miło spędza się czas, zapominając o troskach i
problemach, które zostawiło się na zewnątrz. Oni także bywają w takich klubach i lubią się tam
odstresowad. Do takiego klubu można wpaśd, ale nie sposób tam żyd.
Clubbing jest zatem tylko jedną z form spędzania wolnego czasu, ale poza nim istnieje normalne
życie. Są oczywiście nałogowi klubowicze, ale to zdecydowana mniejszośd. Moi młodzi rozmówcy
zastanawiali się, czy Donald Tusk nie staje się takim metaforycznym nałogowym klubowiczem, który
coraz słabiej dostrzega, że istnieje rzeczywistośd „pozaklubowa". Że wielu ludzi na clubbing
zwyczajnie nie stad.
Moi rozmówcy trzeźwo zauważali, że rząd czy generalnie politycy nie są od tego, żeby wybraocom
zapewniad karnety do modnych klubów, ale żeby poza klubami rozwiązywad codzienne kłopoty ludzi,
a także podejmowad różne, również wielkie wyzwania.
Naród i brzemię polskości
W filozofii rządzenia Donalda Tuska uderzył mnie brak czegoś tak fundamentalnego, jak odwołanie
się do pojęcia narodu. W tekście w „Gazecie Wyborczej" związek paostwa i narodu pojawia się tylko
raz, i to w kontekście odcięcia się od „romantycznych zmagao ponad siły". Wydawało mi się, że lęk
przed odwoływaniem się do kategorii narodu mieli tylko komuniści w czasach PRL, więc tym bardziej
zaskakuje mnie oszczędnośd Donalda Tuska w tej mierze.
W socjologicznym czy politologicznym opisie współczesnego paostwa kategoria narodu jest wciąż
kluczowa. Naród to wszak wspólnota połączona więzami języka, całego systemu semiotycznego,
kultury, historycznego losu, solidarności. Tylko w takiej wspólnocie jednostka odnajduje się jako
człowiek, jej życie nabiera sensu. Mam spore wątpliwości, czy dla Donalda Tuska, tak jak dla mnie,
naród jest wspólnotą podstawową.
Wciąż nie mogę zapomnied, co w 1987 r. powiedział Donald Tusk, gdy miesięcznik „Znak" pytał go,
czym jest dla niego polskośd. „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosłoponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeo i nieuzasadnionych urojeo? Polskośd to nienormalnośd
– takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego
tematu. Polskośd wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co
jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigad... Piękniejsza od
Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często
nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem" – powiedział wtedy Donald Tusk.
Rozumiem, że wówczas była to jakaś prowokacja, jakaś kozacka szarża. Mimo to uważam, że
wypowiadanie takich słów, nawet wtedy, gdy ma się 30 lat, nie jest rozsądne. Przeciwnie, jest bardzo
nierozsądne. Bo po kolejnych 20 latach można zostad premierem Polski i trzeba jednak tę polskośd
dźwigad. Jeśli to brzemię, można byd zniechęconym i udręczonym. W takim razie pozostaje pytanie,
po co to brzemię dźwigad. Dla mnie w każdym razie to nie jest brzemię. To powód do dumy.
***
Chciałbym się wytłumaczyd czytelnikom, dlaczego w bardzo dużej części ten tekst jest ironiczny. Otóż
uznałem, że ironia jest najlepszą metodą – jak to się teraz mówi – dekonstrukcji napuszonego,
autoreklamiarskiego, płytkiego, nielogicznego, niespójnego i często pretensjonalnego dziełka
Donalda Tuska. Czegoś takiego nie mogłem potraktowad zbyt serio.
Publikuję swój tekst dziś w „Rzeczpospolitej", bo w konkurencyjnym dzienniku ukazuje się właśnie
druga częśd „epopei" Donalda Tuska i dobrze byłoby zapewnid czytelnikom pewną równowagę.
Wkrótce w innym miejscu odniosę się do obu części „dzieła" Donalda Tuska.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od autora